Hanna Biernacka

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Biernacka, urodzona 9 lutego 1937 roku w Warszawie.

  • Niech nam pani powie, co pani pamięta z okresu okupacji i jak się rozpoczęła wojna?

 

Jako mały niewiele, ale [pamiętam] po prostu – chyba miałam ze dwa lata, może trzy – jak ojcu bardzo lubiłam zdejmować takie oficerki. Z tym że to nie zawsze ręcznie dawało efekty i trzeba było użyć takiego drewnianego jakiegoś [przyrządu] do zdejmowania. I pamiętam jeszcze coś bardzo takiego strasznego, to chyba było przed Powstaniem. No, to musiało być [przed Powstaniem, bo potem nas wygonili. Mama pojechała na szmugiel. Zabrała mnie, bo ojca wywieziono, nie wiem, w czterdziestym drugim roku chyba, na roboty do Rzeszy, i jechaliśmy pociągiem. W pewnym momencie Niemcy zatrzymali pociąg, bo robili takie rewizje. Wyrzucili wszystkich przed pociąg. No, ja też oczywiście byłam z mamą. Nie wiem, co tam mama miała, bo też mi nie opowiadała. Ale pamiętam, że tam byli Żydzi. I pamiętam, był taki Żyd w jarmułce, z białą brodą i miał worek na plecach, a w worku był chleb. Ten Niemiec, który go zatrzymał, kazał mu jeść ten chleb. Więc pierwszy bochenek tego chleba ten Żyd zjadał z takim apetytem, z taką błogością na twarzy. Bo on chleba dawno nie jadł. Drugi już jakby trochę mniej. W końcu przyszedł moment, że on tego chleba już nie mógł jeść, a jeszcze w worku był ten chleb. I Niemiec go zmusił, żeby on dalej jadł, bo inaczej go zabije. On zjadł, a on go i tak zabił. Pamiętam ten strzał. Rozumiem, że zginął. No nie wiem, ja pamiętam ten strzał.

I potem już jakoś wróciliśmy, też nie wiem jak, ale wróciliśmy do Warszawy. Ale ten obraz, jak powiedzmy, głodny człowiek, najpierw ma poczucie tej błogości, a potem po prostu ta błogość się przeradza w jakąś udrękę. A drugie to już marzenie nie tyle z dzieciństwa, ile po prostu… Ale może jeszcze będzie drugie pytanie do Powstania…

  • Do Powstania jeszcze dojdziemy. Jak to się stało, że pani ojciec został wywieziony na roboty do Niemiec?


Na roboty przymusowe to wywozili przecież i z łapanki, i różnie. Nie wiem. Ja o tym nie rozmawiałam jako dziecko. Mnie to raz, jako dziecko, się nie mówiło, młodym osobom się nie mówiło, a potem miałam inne sprawy i też mnie nie ciekawiło. A ojciec umarł młodo, ja miałam dwadzieścia lat więc jak już potem bym się chciała dopytywać, to nie bardzo było jak.

  • Czy jeszcze coś pani pamięta z okresu okupacji? Może jak wyglądało życie w Warszawie?


Raczej nie. No nic. No, jak dziecko, nie, nie pamiętam. Nic nie robiłam. Wiem, że mama pracowała – jak większość wtedy Polek – pracowała w jakieś restauracji czy tam kawiarni jako kelnerka. Przychodziła do domu późno, a mną się chyba sąsiadka zajmowała, pomagała w ten sposób. Co prawda była jeszcze i babcia, i druga ciotka, ale mieszkały na Żoliborzu. Nie wiem, może też przychodziły, nie pamiętam tego.

  • Czy pani pamięta, czy pani tak sobie biegała…


Nie. Ja pamiętam – też nie wiem, czy to może jest okres chyba przedpowstaniowy – że bawiliśmy się na podwórku i największym naszym przysmakiem był mokry chleb posypany cukrem, bo cukier to był przecież rarytas, więc tego cukru było niewiele, i ten mokry chleb. Pamiętam, jak żeśmy tak właśnie z dziećmi pogryzały i jakie to było właśnie do chwalenia nawet, że ktoś miał ten cukier w domu.

  • Jak pani zapamiętała ten okres wybuchu Powstania?


To było tak, że mama wiedziała o tym Powstaniu. Może była w ruchu, no na pewno była w AK, ale też to nie jest wszystko wiedza dla dziecka, szczególnie w tamtych czasach ani potem też nie za bardzo. [Mama] doszła do wniosku, że ponieważ ma wybuchnąć Powstanie, no to mnie wywiezie do ciotki, do Radości, żeby było jakoś bezpieczniej. I rzeczywiście mnie wywiozła do tej Radości, ale następnego dnia przyjechała po mnie, bo doszła do wniosku, że nie należy się rozdzielać. Więc teraz, jak już na to patrzę z punktu lat, które minęły, to bardzo współczuję tym kobietom, tym naszym matkom a pana babci albo prababci, że one były młode, miały około trzydziestu lat, trzydzieści parę. Musiały podejmować decyzje na miarę życia i śmierci. Bo to rzeczywiście – rozdzielił się pan z dzieckiem, nie miał pan pewności, czy pan się w ogóle w życiu jeszcze z nim spotka, zobaczy. Ile jest takich osób, ile jest takich rodzin, które nie wiedzą, do kogo przynależą, jakie są te korzenie? I przywiozła mnie, no dobrze. A dzień przed Powstaniem na dole w tym domu, gdzie myśmy mieszkały (mieszkałyśmy na ulicy Działdowskiej, ale numeru nie pamiętam), był sklep. I w tym sklepie były lody. Ja byłam zawsze strasznie głodna, bo myśmy bardzo głodowali. No, jakieś tam pensje tej kelnerki nie musiały być wielkie. Głodowaliśmy potwornie, nie było co jeść i ja marzyłam o tych lodach, a szczególnie o tych wafelkach, o tych rożkach. I dzień przed Powstaniem mama przyszła z całą teczką pieniędzy i mówi: „Idź, kup sobie te wafelki”. I ja taka cała szczęśliwa biegłam po tych schodach. Wchodzę do tego sklepu i do tego sklepikarza mówię: „Poproszę, o, wszystkie te… tu pan ma pieniądze”. A on się tak patrzy, mówi: „Dziecko, te pieniądze już nie mają żadnego znaczenia. Nic za to nie kupisz”. I to było moje pierwsze rozczarowanie ekonomiczno-finansowe. Mam pieniądze, nie mogę nic kupić. I nie kupiłam.

W dzień wybuchu Powstania, jeśli się nie mylę, to chyba też było tak ładnie jak dzisiaj, słonecznie. I tak około piątej patrzyłam się przez okno, a na ulicy przed moim oknem stał chłopak, młody chłopak, niespecjalnie wysoki, i miał opaskę biało-czerwoną. I strzelał. Ale ja nie wiem, czy to była pepesza, czy coś. No, takie coś dłuższego. I strzelał. Ja się tak patrzyłam z takim podziwem na to, jak on to strzela i do kogo. A potem zobaczyłam „tygrysa”. „Tygrysy” to były te najstraszliwsze czołgi z okresu Powstania Warszawskiego, oczywiście niemieckie. I ten „tygrys” przejechał przez tę ulicę. Już nie wiem, co się stało z tym chłopcem. Czy go zabiło, czy on gdzieś uciekł, czy co… A my wszyscy z tego domu (mamy nie było, bo była jeszcze w pracy albo w drodze do domu) biegłyśmy do piwnicy. Żebym nie zmarzła, nie to, bo piwnica była taka ponura, sąsiadki przykryły mnie tak różnymi poduszkami, kołdrami, że prawie się udusiłam. A mama chodziła i mnie szukała chyba ze dwie godziny. Ale w końcu znalazła. […]
Powstanie jak się toczyło, to było pełno euforii i takiej jednak radości, którą się czuło. I my… Z tego też byłam strasznie dumna, bo oczywiście bieda była, ale był stół przed domem i wszyscy lokatorzy coś gotowali i karmili tych Powstańców, którzy przychodzili o określonej godzinie i jedli. Ja rozlewałam zupę i im podawałam. Taka… Puchłam wręcz z dumy. Ale to niedługo trwało, bo jak wiadomo, Wola upadła jako pierwsza. I to było coś potwornego, ten upadek Woli. Jeszcze potem się przenieśliśmy z tego naszego domu na Działdowskiej do domu, który się nazywał Wawelberga. On nadal jest. Uważano, że tam są bardzo solidne piwnice i że one wytrzymają to bombardowanie, i że po prostu jest bezpiecznie, no więc wszyscy się tam przenieśli. I tam przez te, no, nie wiem, dwa, trzy dni, zaczęło po prostu rozkwitać życie, wręcz towarzyskie. Bo właśnie też pamiętam – i to był taki moment komiczny – był fryzjer. I jedna pani sobie zażyczyła, żeby on ją uczesał. A ponieważ i tak nie było co robić, no to on ją uczesał, jakąś jej fryzurę zrobił piękną. I ona tak siedzi, tak się, prawda, ten… I naraz huknęło, gdzieś jakiś pocisk czy coś i cała sadza na nią zleciała. A cała piwnica ryknęła śmiechem, bo z tej pięknej kobiety zrobił się kominiarz, dosłownie, czarny. Więc zdarzały się i takie momenty. Ale było też i tak, że myśmy były jakby naprzeciwko tego domu, tego szpitala dziecinnego, bo jest na Działdowskiej ten szpital. Tam widocznie w tamtym czasie nie tylko były same dzieci. I jak nas już wyrzucono z tego naszego domu, tę całą ludność, tam już się [zrobił] taki tłum, że tak powiem, że taka rzeka szła tych ludzi, to potem do tego dołączali jakby ludzie z bocznych ulic.

  • Jak pani zapamiętała sam ten moment opuszczenia kamienicy?


Tego nie pamiętam. Tego wcale nie pamiętam w sensie przeżyć – nie mam żadnych przeżyć na ten temat. Może dlatego, że zaraz to skasowało takie silne przeżycie, bo jako dziecko to miałam za dużo trupów w tych przeżyciach. Bo tak jak mówię, z tego szpitala wyciągano wręcz chorych – i też to mi w głowie utkwiło i zapamiętałam – szli chorzy, którzy byli po jakiejś operacji i podtrzymywali rękoma wnętrzności z żołądka. No, wiadomo było, że oni zaraz umrą. Ale oni szli, bo jakby nie wyszli, to by zostali spaleni. Więc już tak każdy jakby wybiera, jaka śmierć jest chyba lżejsza, czy ta od spalenia, a może ta szansa, że może jednak przeżyje. No nie wiem. Więc zapamiętałam ten potworny obraz.
Potem oczywiście nas dalej pognali, a tam była jakaś salwa. I jak nas gnali… bo to jest ciągle jakby ten sam dzień. I nas gnają, a myśmy szli oczywiście w stronę Pruszkowa. I jest ta… pali się coś. A jeszcze przed tym, zanim doszliśmy do tego, co się paliło, to był jakiś wiadukt i pod tym wiaduktem… Bo myśmy szli do kościoła Świętego Wojciecha. Ktoś, kto się tym interesuje, to na pewno wie, jak się nazywał ten wiadukt. I tam pod tym wiaduktem to chyba byli „ukraińcy”, bo tak wszyscy mówili, zabierali… Bo à propos – nikt nic nie mógł wziąć. Więc to jest nieprawda, że sobie można było brać walizki i w ogóle, i cuda. Gdzie tam. Ktoś może trochę jakiejś tam biżuterii upchnął, to jego sprawa, ale jechało się bez żadnych bagaży. Przynajmniej z Woli, bo być może już potem warunki były jakby bardziej takie humanitarne, tego nie wiem. Ale ta Wola była, jak wszyscy wiedzą, najbardziej brutalnie pacyfikowana. I tam pod tym mostem ustawili nas twarzą do ściany i nie wolno się było kręcić, bo jak ktoś tam by się odwrócił, to by go zastrzelono. I wiem, że mama się strasznie denerwowała, bo ja byłam szalenie ruchliwym dzieckiem. Bała się, że ja tę głowę odkręcę albo że się odwrócę. I w ogóle denerwowała się… ale jakoś, nie wiem, nie odwróciłam, bo żyję. Potem tych ludzi… Kazano im się odwrócić. Przechodzili ci żołnierze i ściągali wszystkie pierścionki. Bo w zasadzie nikt nie wiedział, czy pana dziś wyrzucą, czy jutro, więc nikt sobie jakichś takich specjalnych [bagaży, pakunków] tam nie przygotowywał. I mama miała obrączkę, ta obrączka była złota. A, i jeszcze widziałam, że jak nie schodził ten pierścionek, to on ciachał po prostu i się nie przejmował. Rękę czy palec obcinał. Mama miała obrączkę, ta obrączka była złota, a już jej nie schodziła z palca. I ja wtedy, pamiętam, strasznie się bałam, że mamie palec utną, bo to widziałam. Ale ponieważ w czasie Powstania ja miałam wszy, zresztą większość dzieci miała, a płyn na wszy się nazywał „Sabadyla” i to do tej pory zapamiętałam, więc jak mama smarowała tą „Sabadylą”, to to złoto zmieniło kolor na srebro. I jeszcze pamiętam jak dziś, jak mama mówi: „No i proszę, jak mnie ten ksiądz oszukał. U księdza kupiłam obrączkę, a się okazuje, że wcale nie złota, tylko srebrna”. Po czym się okazało, że to [kolor] wrócił (jakieś były procesy chemiczne, bo to było jednak złoto i wróciło), ale w tym momencie uratowało jej rękę po prostu.

I jak stamtąd wyszliśmy, spod tego [wiaduktu], idziemy sobie dalej, popychani przez te kolby i pokrzykiwanie. I coś się bardzo wiele pali, czegoś bardzo dużo się pali. Myśmy nie byli w pierwszym szeregu, a pierwszy szereg jest pchany w ten ogień. Więc jest ten moment u ludzi, że „no przecież nie wejdę w płonące…”. Ale wchodzi, bo się boi, że go zastrzelą. Więc wchodzi. Tam ze trzy, nie wiem, ze trzy może rzędy weszły, a od czwartego powiedziano: Raus! I z powrotem już od tego się odwrócili. A tamtych dobili.


No i jak myśmy tak sobie dalej szli (oczywiście ja mówię, że to była moja pierwsza wycieczka turystyczna z Warszawy do Pruszkowa), to żeśmy dotarli jeszcze do kościoła Świętego Wojciecha, gdzie się po drodze nocowało. I to też było fatalne, bo tam były warunki potworne, tłum ludzi. Ja nie wiem, ile było tych osób, bo nigdy nie sprawdzałam w żadnych dokumentacjach, ale na pewno parę tysięcy musiało być. I tam w tym kościele świętego Wojciecha człowiek na człowieku, potrzeby fizjologiczne są załatwiane wręcz jeden na drugiego, no bo nie ma się gdzie ruszyć. Cuchnie, smród – coś niesamowitego. I potem nas tam pognano do Pruszkowa stamtąd. A potem to już jest następny rozdział: ucieczka z tego obozu.

 

  • Jak pani się udało uciec, jak to wyglądało?


Było tak. Ja miałam bardzo energiczną mamę. Jeszcze zapomniałam powiedzieć o jednym, też ważnym takim… Ale to już chyba było po Pruszkowie. Tak, to po Pruszkowie, to potem. Miałam bardzo energiczną mamę. Może nie zawsze sensownie myślała, ale no to było takie [myślenie], że trzeba uciec. Bo Niemcy powiedzieli, że matki z małymi dziećmi będą nie wiem, czy zwalniane, czy coś, ale Niemcom nikt nie wierzył na dobrą sprawę. A poza tym co to znaczy małe dziecko? Zależy, co kto jak… No trudno, żebym ja udawała niemowlę, jak już miałam siedem lat. Więc tam, nie wiem, jakoś się parę grup osób zebrało i postanowili uciec. I myśmy uciekli. Uciekaliśmy… Pamiętam, żeśmy w stogu jakimś tam nocowali, jeszcze gdzieś.

  • Jak państwo uciekliście? Wyszliście…?


No właśnie tego nie wiem, tego nie pamiętam. No przecież nie wyszliśmy chyba głównym wyjściem, nie? No. Ale tego jako dziecko nie pamiętam. Wiem, że wyszliśmy, bośmy się ukrywali na Boernerowie. To chyba było cztery czy pięć osób. I tak się teraz… Bo też się mamy nie pytałam już potem po prostu. Tak jak teraz sobie nawet o tym myślę, bo ja pamiętam ten moment… Więc nasza grupa nie musiała być duża. Dlaczego? Bo myśmy się chowali w stogu. Pamiętam, że przyjeżdżał jakiś patrol czy coś i bagnet wpychali w ten stóg, żeby sprawdzać, czy ktoś jest w stogu. Logicznie myśląc, to się teraz zastanawiam, jak to potem ten stóg układał. Czy jak… Ale może ktoś ułożył. No, w końcu, jak ktoś jest zagrożony, to może jakoś tam… No, nie wiem. I pamiętam, że człowiek, któremu w rękę wszedł bagnet, to on go jeszcze tym sianem wytarł, żeby nie było śladu, jak ten wyciągnie. To pamiętam. No, jak wyciągnie bagnet, to bagnet był suchy. Czyli nas nie mogło być za dużo w tym stogu, bo byśmy się nie pomieścili, nie. Ale parę osób musiało być. Bo na pewno pamiętam jedną panią, która tak…
No i trafiliśmy, nie wiem jak, do tego Boernerowa. No, nie wiem, jak się wtedy ludzie tam komunikowali, to nie były moje sprawy. U takiego elektryka się zatrzymaliśmy, który pracował w koszarach na Boernerowie. To Boernerowo to teraz jest podobno Bemowo, a te koszary to jest WAT. Tak mi powiedziano. I on tam pracował u tych Niemców jako specjalista, zresztą też miał może jakieś układy, może te, to on nawet wiedział, kiedy będą jakieś rewizje. Bo to jest jeszcze to, co do tej pory zawsze mówię z ironią: oni chodzili i szukali Banditen aus Warschau. I ja byłam tym Banditen, w wieku siedmiu lat. – właśnie [tak nazywali] tych, co się ukrywali. I ten nas ukrywał, ten elektryk, w takiej piwnicy, jakieś szafy na to stawiał. No, tak sobie pomyślałam, jak potem czytałam, jak się Żydzi ukrywali, to sobie myślę: „Boże, co to za życie”. Bo myśmy tam tylko tak chwilowo jakby siedzieli. No więc on sobie za to, prawda, wielkie stawki pobierał. A potem mama doszła do wniosku, bo już nie miała ani grosza, ani nic, spuchła potwornie z głodu (zresztą ja też byłam ciągle głodna), że ona musi wrócić do Warszawy i zabrać z naszego domu jakąś biżuterię. No, jakieś w ogóle już… Nawet nie tylko biżuteria, ale jakieś ubranie, bo wtedy to był handel barterowy. „Ja panu ciastko, a pan mi spodnie” albo coś w tym rodzaju. I dotarłyśmy – oczywiście nigdy mnie nie zostawiała – dotarłyśmy do ulicy Płockiej. Tam jest szpital na Płockiej. Tam na Płockiej mieszkała też moja ciotka. Zobaczyłam, leżała kobieta na ziemi, na tym chodniku, miała tak rozrzucone ręce, nogi, jakaś poraniona. I tak strasznie zaczęłam się drżeć, że mama nie miała innego wyjścia, tylko musiała uciekać z powrotem po prostu. Jeszcze gdzieś tam jakiś oddział, gdzieś tam było słychać, że coś jedzie, coś mówi. Więc uciekłyśmy, jakoś udało nam się – też nie wiem jak, ale nam się udało uciec.
A jak się już kończyła wojna, to też to pamiętam, też takie nieudane. Bo ta pierwsza [transakcja] to była z rożkami i równie nieudany mi się szaber skończył. Wie pan, co to jest szaber, słyszał pan? Dobrze.
Wobec tego jak mieszkaliśmy u tego elektryka i już się zbliżał koniec wojny, i już były te wojska chyba niedaleko, bo już w tym Boernerowie, w tych koszarach jakby tam mniej tego… No nie wiem, już były trupy. Jednym słowem, ludzie, którzy z tego Boernerowa się wybrali na szaber do koszar po swoje, odebrać, co ich… No dobra. A ja wzięłam co? Ja wzięłam… takie były piękne na choinkę lampki, nie lampki, a świecidełka. Takie… Mikołaj i jeszcze coś. I ja tego wzięłam, tyle tych pudełek, chyba ze cztery, i taka szłam z tymi… I naraz huknął jakiś czołg czy jakaś bomba, czy co. Wszystkich nas rzuciło na ziemię, a moje świecidełka diabli wzięli. Ani rożków, ani świecidełek. Zaczynałam na minusie Powstanie, skończyłam wojnę na minusie, też bez tych… Tak że takie są moje te wrażenia.

  • Jak pani zapamiętała wyzwolenie?

 

Wbrew temu, co się pisze w prasie, nikt nie uważał wtedy, że to są nasi okupanci. Wszyscy uważali, że to są wyzwoliciele, bo już nie ma Niemców, bo możemy żyć spokojnie. Możemy wyjść na ulicę, możemy sobie… I pamiętam też, lód był na rzece, zresztą to był styczeń. Lód był na rzece i przejeżdżali tylko… Ja nie wiem, bo ktoś mi mówił, że oni jechali mostem. Mnie się wydawało, że jechali po rzece, ale nie będę dyskutowała, bo nie wiem. I na koniu. To była ta pierwsza jakby szpica, to na pewno mówili po polsku, co do tego to nie ma żadnej wątpliwości, i ludzi całowali po tych cholewach i po kolanach, pełni radości. A już na Pradze to już rozkwitła… no po prostu już cała Polska. I pyzy sprzedawano. Ja się do tej pory dziwię, skąd ci ludzie mieli mąkę czy to, czy tamto. Bo tu jeszcze nic nie było.


I teraz właśnie wracając, teraz już, jak po wojnie… to są właśnie takie ciekawe rzeczy. Bo moja babka mieszkała tu z ciotką na ulicy Tucholskiej, na zapleczu tego domu, Tucholska 35. Ciotka była ranna w Powstaniu. Ona miała siedemnaście lat. Była ranna w Powstaniu i z babką uciekła do Łomianek, to jest tu, pod Warszawą. Tam podobno była jakaś rodzina. One wróciły tłuste, zaokrąglone, wszystko, bo to zawsze na wsi to kawałek kartofla czy czegoś, a tam nic. A my jak te palce. I wobec tego, ponieważ nie było Internetu, to takim Internetem były mury kamienic. I każdy, kto wracał, szedł do swojego domu sprzed wojny. A tam była wiadomość, tak jak i mama zostawiała, i inne. „Jestem u mamy na Żoliborzu”. I już ten mój ojciec wiedział, jak przeżył, gdzie nas szukać. Tak właśnie i moi wujkowie się tu pojawili i to. Więc to też były fajne powroty, dlatego że każdy… Mój wujek jeden był w Mauthausen. Ten dla odmiany nic nie mówił, że on wróci, prawda, jakimś pięknym samochodem, bo pobijemy Niemców. To jak on już tam siedział, to nic nie mówił. A drugi wujek był na robotach, też był wywieziony, i ten wrócił jeden jak w pączek w maśle, na rowerze. I wszyscy się dziwili, jak mu się udało, że mu nawet po drodze ktoś tego roweru nie gwizdnął. A mój ojciec jak wrócił… I tak stał… Pamiętam to też – ja byłam w ogródku, bo to jest taki domek jednorodzinny – byłam w ogródku i taki stoi pan i tak się na mnie patrzy, i patrzy. A moja mama mówi: „Czego ten dziad się tak patrzy?”. I w pewnym momencie po tym, mówi tak: „O! Haniu! To twój tatuś”. I tak mi się to spodobało. Bo rzeczywiście przyszedł zupełnie brudny, zaniedbany.
A potem odgruzowywali tutaj, na placu Wilsona, gdzie jest kino Wisła. I ojciec, i matka. Za to dostawało się ćwiartkę chleba dziennie i pół kilo mąki, ale nie wiem, na jaki czas. Też pamiętam, że chciałam pomóc i zrobić kluski, ale spaliłam tą całą mąkę, całą przydziałową mąkę spaliłam. Na szczęście miałam dobrych rodziców, nikt na mnie nie krzyknął, nie ten. Chodziłam czasami tam do nich i się patrzyłam. I też tak sobie pomyślałam: „Jak my, Polacy, mamy cholernie dobre serce”. Bo po tak okrutnej wojnie, po takim rabunku, po takim bestialstwie… Byli też jeńcy niemieccy, którzy tu odgruzowywali, i taki młody chłopak był. I stał taki pan, Polak, no może, nie wiem, w średnim wieku (wtedy mi się starszy wydawał) i ten poczęstował go ten Polak, bez prośby ze strony Niemca, poczęstował go papierosem. Panowie, czy wy wiecie, że wtedy papieros to był w ogóle jak frank szwajcarski w tej chwili przecież, no. Poczęstował go bez niczego i chyba powiedział nawet – ale nie, może sobie to już dopisuję – że przecież on nie winien czy coś takiego. Ale po takim bestialstwie, po takim wszystkim, proszę bardzo. No więc wiecie, panowie… Mówię, że jednak jesteśmy wspaniałym narodem, jeśli o to chodzi, bo łatwo wybaczamy takie… Ale ta cała moja gadanina jest też między innymi po to, bo teraz widzę, że jakby narastała taka fala zainteresowania wojną. A bo to wojna hybrydowa, a bo wojna hybrydowa to co innego, a bo to nie to. Nieprawda. Każda wojna, każda wojna jest taka i każda wojna jednak niesie ze sobą nieszczęścia. I niesie ze sobą coś najgorszego, ponieważ jest takie zupełne wykluczenie z codziennego życia. Co z tego, że ona jest hybrydowa? […]

  • Wspomniała pani, że jeździła pani na Pragę. Gdzie pani jeździła?


Na pyzy. Bazar Różyckiego. I na Bazarze Różyckiego… Właśnie to było bulwersujące, bo na tym bazarze… Ale, bo wiecie panowie, że przecież na Pradze nie było Powstania. To trwało raptem dwa dni. Tam miałam koleżankę. Tu, teraz ją mam. Ona mieszkała na Pradze. Ktoś tam mądry po prostu nie wszedł w ten układ powstańczy i wobec tego Praga była niezniszczona. I tak jak mówię, człowiek tam jechał i się czuł jakby przed wojną. Tak mówili starsi, tak mówili rodzice. Oni się czuli jakby przed wojną. Bo nie tylko, że sprzedawali pyzy, jeszcze coś, to grali w trzy karty, hazard uprawiano nawet na bazarze. Tak się odbudowywało poczucie ciągłości, poczucie jakiejś takiej tożsamości, a jeszcze chcę powiedzieć, jak to właśnie my, dzieci, byłyśmy chowane. Jak tu byłam u tej babci, na Tucholskiej, no to też był ten dom zniszczony. I tam jeszcze mieszkała taka pani z dzieckiem, z córką, na którą się mówiło Alice [fonetycznie]. Nie wiem, czy ona była Angielka, czy nie była, ale nie wiem, dlaczego nie Alicja, nie Alice [z wymową angielską], tylko Alice się na nią mówiło, tak jak się pisze. I ta jej mama też pracowała, też na pewno coś odgruzowywała. I strasznie dużo było szczurów w tej willi. Boże, same szczury, takie wypasione, takie wielkie, coś potwornego. Ja się strasznie bałam i właziłam na stołek. A ta Alice była nauczona przez swoją matkę łapać te szczury i wrzucać do kubła z wodą. A łapało się tu na szyi, za skórę ona jakoś łapała. I mała dziewczynka, też siedem, osiem lat…. No coś bulwersującego.

  • Czy mogło tak być, że te szczury służyły później do jedzenia?


Tego nie wiem, chyba nie. No u mnie w domu się ich nie jadło, ale może jak się gdzieś to wyrzuciło… Nie wiem. Bo ona do… Ja się też tak zastanawiam, kiedy na dobrą sprawę była normalna dostawa wody? Bo było wiadro z wodą. Więc skąd się brało tę wodę? No, chyba wodociągi jeszcze nie działały, w styczniu czterdziestego piątego roku. Albo w lutym, nie. A może działały, nie wiem.

  • Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani powiedzieć, a nie zapytałem?


Nie, nie. To są… Nie, bo tak jak ja rozmawiałam, dziecko inaczej to ocenia. Bo ja to oceniam bez żadnych ocen politycznych. Ja jak dziecko, widzę obrazami, tak jak panom opowiadałam. Tu strzela, tu jedzie, tu się łapie szczura, tu to. Ale pozostaje to wrażenie jednak, cały czas, głodu. To jest wrażenie z dzieciństwa. A teraz jak ja to oceniam, to oceniam wrażenie, no, w jakimś sensie wielkiej krzywdy. I to nie tylko mojej, całego mojego pokolenia i pokolenia… Bo to dwieście tysięcy osób zginęło w Warszawie. Przecież to jest jedno wielkie miasto, co ginie. Zostali ci ludzie pozbawieni wielu, no normalnie, przyjemności życiowych, radości. Ale to już jest inny temat.

Warszawa, 25 marca 2015 roku

Rozmowę prowadził Mariusz Kudła

Hanna Biernacka Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter