Halina Paszkowska „Lusia”
Nazywam się Halina Paszkowska.
- Proszę powiedzieć, kim byli pani rodzice? Miała pani rodzeństwo? Gdzie się pani wychowywała?
Urodziłam się w Warszawie i cały czas byłam w Warszawie. Jestem typową warszawianką. Ja, mama, tata i siostra starsza mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Grójeckiej [róg Włodarzewskiej], koło lotniska. Ten dom zresztą stoi do dzisiejszego dnia. Wszystko dokoła jest zrujnowane, ale dom stoi. Do szkoły chodziłam na Grójecką.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Moja mama zajmowała się dziećmi, była w domu. Była bardzo wykształcona, była jedną z pierwszych esperantystek w Polsce, była asystentką Zamenhofa. Pracowała, ale od czasu, jak pamiętam, kiedy byłyśmy w domu z siostrą, ja byłam jeszcze dzieckiem, to ona już nie pracowała. Natomiast ojciec pracował w biurze hydraulicznym. Miał z kimś do spółki biuro hydrauliczne. Prowadzili w Warszawie to biuro.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Dom, w którym mieszkaliśmy, stał na Grójeckiej, ulicy w prostej linii do lotniska. Do lotniska było jakieś półtora, dwa kilometry. W niedzielę chodziliśmy na mazagran, na picie, bo lotnisko miało balkon, taras, na którym się siedziało, była kawiarnia i pod spodem raz na jakiś czas lądował samolot. To była atrakcja. Pamiętam, że pierwszy atak był w kierunku lotniska. Były ogromne wybuchy, strzelanina. Tak się zaczęła wojna. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co będzie później.
- W okresie okupacji mieszkała pani w tym domu?
Zaczęło się tak, ale nie mieszkałam. Później mieszkałam gdzie indziej.
- Chodziła pani dalej do szkoły, kontynuowała pani edukację w trakcie okupacji?
Nie.
- Co się działo z panią, z rodziną?
Opuściliśmy ten dom. Było takie bombardowanie tych okolic, że przenieśliśmy się do Śródmieścia, gdzieś na Wspólną do przyjaciół czy do znajomych. Pamiętam, że to było na pierwszym piętrze, ponieważ któregoś dnia przyszło wojsko do mieszkania, karabin maszynowy postawili na balkonie. Zaczęła się strzelanina. Pamiętam, że mama prosiła: „Błagam, zabierzcie ten karabin maszynowy, przecież nie możemy ani spać, ani…” A na to odpowiedział obsługujący pan porucznik: „Proszę pani, zrobimy wszystko, żeby cichutko strzelać”.
Później zmienialiśmy miejsce zamieszkania, ponieważ musieliśmy przenieść się do getta. Wyprowadziliśmy się stamtąd i z całą rodziną przenieśliśmy się do getta, ponieważ byliśmy pochodzenia żydowskiego. Mieszkaliśmy gdzieś na Nowolipiu, sprowadziliśmy się do jakiejś rodziny mojej mamy, tak że byliśmy ściśnięci z jakimiś ludźmi z tej rodziny. Tak wyglądało nasze przejście aż do mojej ucieczki.
- Czy pani rodzice i siostra zajmowali się czymś w getcie?
Nie, niczym się nie zajmowali. Ojciec zostawił tutaj wspólnika, który był zresztą pochodzenia niemieckiego, Nelken czy Nolken się nazywał. Skorzystał z okazji, że ojciec się przeniósł do getta, i nawet nie wspomógł nas jednym groszem. Ojciec nawet zwrócił się do niego, że jest taka sytuacja, nie mamy z czego żyć – nic, absolutnie. Nawet któregoś dnia postanowiłam pojechać do niego, wyjść z getta. Nasza cała rodzina była bardzo zasymilowana, nikt z nas nie miał wyglądu żydowskiego ani sposobu mówienia po żydowsku. Nie znałam w ogóle żydowskiego. Gdyby nie pewne sytuacje antysemityzmu przed wojną, to bym w ogóle prawdopodobnie nie wiedziała, że mam pochodzenie inne niż moje wszystkie koleżanki ze szkoły. Tak że wychodziłam dwa czy trzy razy z getta przez Sądy, bo była taka możliwość jeszcze. Kiedyś sobie wyszłam (nie mówiąc zresztą nic ojcu) i poszłam do biura do Nelkena. Powiedziałam mu, jak on może tak postąpić, nie mamy z czego żyć. Bez większego rezultatu to się odbyło. Nawet kiedy ojciec raz był u niego, a jeszcze wtedy można było wychodzić, to on wtedy zadenuncjował ojca i ojciec został nawet trochę pobity. Właściwie chciałam zawsze zapomnieć, że coś takiego mogło być, ale tak było niestety.
- Kiedy pani uciekła z getta?
Po jakimś roku pobytu, kiedy nie mieliśmy już możliwości istnienia. Ojciec miał dużo przyjaciół, dużo znajomych. Dużo ludzi go znało, co było dobre i złe oczywiście. Rodzina postanowiła, żeby uciec z getta we czwórkę. To był dosłownie ostatni czas, kiedy jeszcze przez getto przechodziły tramwaje. One nie zatrzymywały się w getcie oczywiście, tylko przejeżdżały. Nie wiem, coś może było załatwione, że oni może troszeńkę zwolnią przy wjeździe do getta i wskoczyliśmy wszyscy w tramwaj, cała czwórka. Mieliśmy jakieś tobołeczki, każdy miał jakiś tobołek ze sobą, jakieś rzeczy, co oczywiście natychmiast wszystko zniknęło, zabrali ludzie, którzy byli w tramwaju. Ale i tak byliśmy szczęśliwi, że nikt nas nie zadenuncjował, że nikt nas nie szantażował. Prawdopodobnie zorientowali się, że jesteśmy Żydami. Po nas nie można było tego zobaczyć. To może szczęście, że pozbyliśmy się [bagaży], bo chodzenie całą rodziną z jakimiś tobołkami było w tym czasie bardzo niebezpiecznie i ściągało szmalcowników. Pozbyliśmy się tego. Kiedy uciekliśmy, udało nam się, to ojciec kupił bilety na statek, bo Wisłą kursowały statki. Pojechaliśmy w kierunku Sandomierza, [do Staszowa] do miejscowości, gdzie byli rodzice ojca, dziadkowie moi. Było to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pamiętam nawet, że byłyśmy z siostrą bardzo przerażone. Zdawałyśmy sobie sprawę już z tego, co się dzieje. Pamiętam, że na statku (to było bardzo niebezpieczne, jak się cała rodzina znalazła na statku) matka do nas mówiła: „Dziewczynki, uśmiechajcie się, śmiejcie się, bawcie się, nie miejcie takich strasznych min!”. To było okropne dla mnie: zrozumieć, dlaczego się mamy śmiać. Moja siostra chyba lepiej to rozumiała. Szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Przyjechaliśmy do rodziny, tam jeszcze normalnie wszystko funkcjonowało.
Ojciec cośkolwiek może robił, ja też robiłam szczotki jakieś, takie rzeczy, które można było robić. Byliśmy w każdym razie wśród rodziny, znajomych. Tam nie było getta w sensie ogrodzenia, to było małe miasteczko. Tam tylko powiedziane było, że nie wolno przekraczać takich a takich granic. W końcu miała nastąpić likwidacja. W miasteczkach po kolei następowała likwidacja, eksterminacja Żydów. Uciekłyśmy z siostrą stamtąd. Było to tak, że jakaś kobieta z Krakowa, która przyjeżdżała do miasteczka i sprzedawała mięso, jajka, handlowała po prostu, powiedziała mojej mamie: „Mogę się zaopiekować dziewczynkami, mogę je zabrać”. Mama wyciągnęła wszystkie pierścionki, zegareczki. Dała nam, żebyśmy miały dla niej. To znaczy dała jej i myśmy pojechały do Krakowa z siostrą. Po jakimś tygodniu czy iluś dniach ta pani powiedziała (to była dozorczyni domu), że już nie może nas dłużej trzymać, że to jest niebezpieczne dla niej i musimy opuścić mieszkanie, że ona nam może dać adres, gdzie możemy pójść. Nie miałyśmy nic więcej do zrobienia, tylko wynieść się stamtąd. Nie miałyśmy gdzie pójść, poszłyśmy tam, gdzie ona nam wskazała, pod ten adres. W nocy, kiedy tam spałyśmy, przyszła policja. Nagle obudziłyśmy się z latarkami w oczach. Ta pani, która nas tam przywiozła, u której byłyśmy, oczywiście zabrała całą biżuterię, nie miałyśmy nic, prawie że nie miałyśmy już pieniędzy, bo w ogóle nie mieliśmy pieniędzy, nie mieliśmy majątku, byliśmy po ucieczce z Warszawy. Policjant okazał się bardzo ludzki, ponieważ nie zabrał nas do gestapo. Powiedział: „Macie jakieś pieniądze, to nam dajcie, my was puścimy, ale musicie stąd wyjść”. Zabrał nam wszystko, co miałyśmy. Zostałyśmy, nie wiedząc gdzie iść, co robić, co będziemy jeść, gdzie będziemy spać.
Były takie noce, żeśmy wieczorami… Napisałam nowelkę ze swoich wspomnień. Nie chciało mi się opisywać swoich przeżyć, ale napisałam […]. [Mini wspomnienie wydrukowane w III tomie „Losy żydowskie. Świadectwo żywych. Warszawa 2006]. Jak byłyśmy w Krakowie, to miałyśmy kawiarenkę (nazywała się „Polar”) na ulicy Szewskiej. Myśmy tam przesiadywały często. Jak był deszcz, nie miałyśmy co ze sobą zrobić, tośmy tam przychodziły. Panie, młode kelnerki, widziały, że tam przychodzimy. Nie miałyśmy wyjścia, wiedziałyśmy, że to jest niebezpieczne, że mogą się domyślać, że siedzimy tam i… Były maleńkie ciasteczka, bardzo takie taniutkie. Brałyśmy sobie takie dwa ciasteczka i żeśmy siedziały po kilka godzin. One zawsze bardzo mile nas witały, tak że nie bałyśmy się ich. Wiedziałyśmy, że nam prawdopodobnie krzywdy nie zrobią. Potem szukałam obsesyjnie tego miejsca, kiedykolwiek przyjeżdżałam do Krakowa. Przyjeżdżałam często [jako członek ekipy filmowej na] zdjęcia […] i kogokolwiek pytałam, to mówili, że nie pamiętają. Chodziłam przez kilkadziesiąt lat, kiedykolwiek przyjeżdżałam do Krakowa. Wiedziałam, że nie ma tej kawiarni, a mimo to chodziłam i szukałam, i sprawdzałam, i pytałam. Aż w końcu znalazłam kogoś, kto pamiętał, że była taka kawiarenka, że mieszkał tam. Wtedy przestałam szukać tej kawiarni.
Później postanowiłyśmy (nie miałyśmy gdzie spać, jakieś korytarze, schody, do klasztoru chciałyśmy się dostać, żeby się przespać) wsiąść w pociąg i pojechać do Warszawy. W międzyczasie rodzice zostali wywiezieni z tego miasteczka w kierunku Treblinki, bo tam wszystkich wywieźli do Treblinki, ale wyskoczyli z pociągu w śnieg. Zaopiekowała się nimi jakaś wiejska rodzina, miejscowa, tam gdzie wyskoczyli z pociągu. Dali im coś zjeść, coś ciepłego i przyjechali do Warszawy. Myśmy postanowiły pojechać do Warszawy, żeby może się spotkać, bo żeśmy dostały jakąś wiadomość, że rodzice jednak żyją. Pojechałyśmy do Warszawy z siostrą i rzeczywiście, po jakimś czasie spotkałyśmy się z rodzicami, ale niestety z matką po raz ostatni. Matka przyszła do nas. Mieszkałyśmy z siostrą u jakiejś starej babci na Grochowie, w strasznych warunkach. Przywitałyśmy się szczęśliwe, że mama już jest, po czym [miała] wrócić do ojca, ale już do ojca nie [dotarła]. Ojciec dał nam znać, że mamy nie ma. Prawdopodobnie została złapana, być może nawet nie jako Żydówka. Na ulicy były łapanki do Majdanka, w ten sposób zginęła. Tak że został nam tylko ojciec w Warszawie. Był nie w samej Warszawie, poza Warszawą, w Wołominie. Ulokował się, miał tam znajomych, przyjaciół. Miał świetny wygląd, ale nikt z nas nie miał żadnych papierów, tak że było bardzo ryzykowne nawet chodzenie po ulicy.
Ja i siostra […] musiałyśmy z czegoś żyć, coś robić. Dawali mi do sprzedaży jakieś latarki, elektroniczne rzeczy. Chodziłam do innych sklepów i na każdej rzeczy zarabiałam parę groszy. […] Ludzie zresztą bardzo mnie lubili, bo przychodzi taka mała dziewczynka, zajmuje się tym. Być może zdawali sobie sprawę, że albo rodzice zginęli, albo może pochodzenie nie takie. Ale bardzo byli pomocni, bardzo chętni. Z dużą życzliwością spotykałam się wśród właścicieli sklepów, którzy w stosunku do mnie się przyjemnie odnosili. [Dzięki temu] żyłyśmy. Ciągle mieszkałyśmy na Grochowie. Człowiek, który przeżył okupację – szczególnie w takiej sytuacji jak my – to jest kwestia tysięcy przypadków, które pozwoliły przeżyć albo spowodowały, że człowiek ginął.
Tak się zdarzyło, że zupełnie przypadkiem ja, która uważałam na to, żeby nie zawierać żadnych znajomości przypadkowych (to było zawsze niebezpieczne), żeby nie być zmuszona do rozmów, [żeby nie prowokować] pytań: „Skąd jesteś? Co robiłaś? Co robisz? Czym się zajmujesz?”, bardzo tego unikałam, a nagle okazało się, że w tramwajach (bo często jeździłam tramwajami do miasta) spotykałam kilkakrotnie młodą dziewczynę, z którą, o dziwo, zaczęłam trochę rozmawiać, ale zupełnie obojętnie, i myśmy [zawarły znajomość]. Poczułyśmy jakąś chemię, jak to się dzisiaj mówi, do siebie. Ale nie zadawałyśmy sobie wiele pytań, ani ona mnie, ani ja jej. Widocznie instynktownie wyczułyśmy, że nie należy rozmawiać otwarcie, ale ona była bardzo, bardzo pomocna. Zadawała tylko czasem pytanie: „Czy nie jesteś głodna? Akurat mam coś do zjedzenia”. Albo: „Czy nie chciałabyś coś może robić, może potrzebujesz jakiegoś zajęcia?”. Rzeczywiście, dała mi robotę, naciąganie gilz na tytoń. Dała mi taką robotę, gdzie siedziałam godzinami za to, żeby dostać jakąś zupę, jakieś grosze. W pewnym momencie mnie zapytała (nie zadawałyśmy sobie tych ważnych, podstawowych pytań): „Czy nie masz kogoś, kto potrzebowałby jakichś papierów? Mam możliwość, żeby dać”. Oczywiście powiedziałam to mojej siostrze. Moja siostra powiedziała: „Słuchaj, to zrobimy dla ojca. Jeżeli ona rzeczywiście może, to ojcu zrobimy papiery”. I dała nam kenkartę dla ojca. Mniej więcej powiedzieliśmy, jaki jest wiek. Nie mówiliśmy, że to dla ojca, tylko dla kogoś. Któregoś dnia przyszła i powiedziała: „Słuchaj, jeżeli jest taka osoba, która jest w twoim wieku, jakaś młoda dziewczyna, to ja ci mogę powiedzieć, jak zdobyć kenkartę”. Bo to chodziło o kenkartę, kenkarta to była najważniejsza spawa. Myśmy nie miały nic poza zdjęciem naszym podpisanym nazwiskiem. Powiedziała mi: „Idź do kościoła Świętego Krzyża, powiedz, że potrzebujesz swoją metrykę, bo zgubiłaś, na takie i takie nazwisko”. Podała mi nazwisko. I to było nazwisko, które mam do dzisiejszego dnia, moje imię, które miałam i mam. „Wyjmij sobie po prostu, powiedz, że potrzebujesz”. I ja to zrobiłam. Jak już miałam kenkartę, to miałam szansę na życie. Potem moja siostra też dostała. To było o tyle ważne… Ludzie normalnie nie zdają sobie sprawy, co to znaczyło wtedy powiedzieć, że się ma takie nazwisko, że się urodziło… To miało małe znaczenie. Jeżeli było podejrzenie, że ktoś jest Żydem, to trzeba było mieć meldunek ostatniego zamieszkania, całą historię trzeba było mieć. Na tym polegała ta zdobycz, że był autentyczny człowiek, autentyczny życiorys, który gdzieś kiedyś mieszkał, przeprowadził się… Oni potrafili sprawdzać do któregoś tam roku mieszkania w tył, co się działo z człowiekiem, żeby sprawdzić, czy to jest prawda, czy nie. W ten sposób cała nasza trójka zdobyła papiery.
- Te papiery były na trzy różne tożsamości?
Różne tożsamości. Ojciec zupełnie inne, ale nazwisko moje i siostry było takie same. Zachowałam imię. Zresztą moje nazwisko nie było żydowskim nazwiskiem, nie miałam przed wojną żydowskiego nazwiska, że musiałabym zmienić. Moje nazwisko było absolutnie nieżydowskie, polskie nazwisko, ale nie miałam tej całej historii. Postanowiłam pozostać przy nazwisku, które mi dało możliwość przeżycia. Nie zależało mi bardzo na tym, żeby wrócić do starego nazwiska. Żadnej rodziny nawet nie miałam, poza siostrą i ojcem, bo myśmy przeżyli tylko we trójkę.
- Zdobywszy te tożsamości, panie dalej robiły to, co robiły dotychczas? Dalej mieszkały panie na Grochowie?
Nie. Myśmy się potem przeprowadziły. Jak już miałyśmy papiery, to przeprowadziłyśmy się, wynajęłyśmy kąt u kogoś. To był nawet dosyć znamienny kąt, bo był na ulicy Czerwonego Krzyża, gdzie zaczęła się moja historia powstańcza. Na Czerwonego Krzyża miałyśmy pokoik.
Jeżeli chodzi o pracę, to pracowałam. Dostałam pracę w RGO, to była Rada Główna Opiekuńcza, gdzie byłam podającą obiady dla ludzi biednych. W RGO spotkała mnie przygoda, która się skończyła szczęśliwie. Zawsze uwielbiałam wiersze. Jedyna rzecz, która mi została po wojnie, ale w czasie Powstania mi to zginęło. Miałam duży album zrobiony przeze mnie, książkę grubą – wiersze, które lubimy. Spisywałam sobie z pamięci wszystkie wiersze, które sobie tam gromadziłam. Przez tę miłość do wierszy kiedyś znalazłam się w gestapo. Miałam wiersz „Modlitwa” Tuwima zwinięty w papierek, maleńki. Wpadli kiedyś do RGO gestapowcy i zrobili rewizję. Znaleźli u mnie ten wiersz i zabrali mnie do gestapo na Szucha. Wsadzili mnie do „tramwaju”, tam były tak zwane tramwaje, ławki jedna za drugą. Siedziałam tam, oczywiście nie wiedząc, co się ze mną stanie. Od czasu do czasu wywoływali ludzi stamtąd na przesłuchania. Niektórzy wracali, niektórzy już nigdy nie wracali. Codziennie odchodziły jakieś transporty stamtąd. Któregoś dnia wezwali mnie na przesłuchanie. Schodami wchodziło się na drugie piętro. Siedział młody człowiek, trzydzieści z czymś lat i mówił po polsku, folksdojcz pewnie. Trzyma moją kartkę i mówi do mnie per Halinko. „Jaki to wiersz, skąd go masz?” Nie będę się nad tym rozwodzić, bo to jest cała nowela. Powiedziałam mu oczywiście, że gdzieś w Krakowie ktoś mi to dał, spotkałam kogoś. Nie mogłam przecież powiedzieć, skąd to mam. Oczywiście łgałam niesamowicie, on się orientował. Był elegancki, [mówił]: „Halinko”, a tymczasem obok słyszałam straszne wrzaski, krzyki ludzi torturowanych. Zdawałam sobie sprawę z tego, że następną będę ja. W pewnym momencie on do mnie mówi (a już widział, że nie jestem skłonna powiedzieć mu, skąd to mam, widział, że kłamię): „No dobrze, to przeczytaj mi ten wiersz”. Wzięłam ten wiersz od niego, zwinęłam w kłębek i wyrecytowałam mu cały, a to jest dość długi wiersz. Zrobiłam to z emfazą, pomyślałam sobie: „Raz kozie śmierć, nie mam innego wyjścia, muszę zagrać ten numer”. Wyrecytowałam mu i muszę powiedzieć, to zrobiło to na nim chyba wielkie wrażenie. Przez długi czas nie mógł ochłonąć i nie przesłał mnie na te tortury. Kazał mnie zaprowadzić z powrotem na dół. Wysłali mnie któregoś dnia, dwa dni potem czy coś, już nie pamiętam dokładnie… Wzywali co jakiś czas kilka osób. Wezwali mnie i z grupą „muzułmanów”, jak to się wtedy mówiło, już zupełnie w strasznym stanie, w pasiakach, zabrali nas do samochodu, który był bardzo znany w Warszawie, który przejeżdżał przez ulice Warszawy z [charakterystycznym] sygnałem. Wiadomo było, że to jest policyjny samochód, który wozi więźniów, okratowany. Mnie do separatki wstawili, a ich razem. Patrzyłam przez kratki, gdzie mnie wożą, i cały czas był ten sygnał. Okazuje się, że nas wiozą w gruzy, wywieźli mnie na Gęsiówkę. A Gęsiówka, to wiadomo było, co to jest. Na Gęsiówce, gdzie już były same ruiny, gruzy, kazali nam wysiąść. Ich wzięli, kazali im gdzieś iść, a mnie kazali z powrotem iść do samochodu. To był jeden z setek przykładów, gdzie przypadek właściwie działał w życiu człowieka. Zabrali mnie, wywieźli do obozu przejściowego, gdzie wysyłali Rosjan, Żydów, Polaków. Stamtąd [zazwyczaj] wysyłali do Niemiec.
Bałam się tej wywózki do Niemiec, więc chciałam jak najdłużej tam zostać, nawet zgłosiłam się tam do pracy, żeby pomagać więźniom w strasznych warunkach, nosić im zupy, nie zupy, takie rzeczy. Udało mi się przez kilka ładnych dni być tam z tymi więźniami i widziałam, jak to się dzieje, jak są traktowani ci więźniowie. To było coś strasznego, szczególnie kobiety. Okazało się, że moja siostra w międzyczasie… Wiedziała, że jestem w tym obozie, starała się, żeby mnie wyciągnąć stamtąd. Weszła może w kontakt z jakimś lekarzem, bo tam byli lekarze, którzy przed wyjazdem do Niemiec badali ludzi, więźniów. W każdym razie znaleźli się tacy lekarze, którzy postanowili mnie ratować, polscy lekarze oczywiście. Wyciągnęli mnie stamtąd i powiedzieli, że muszę pojechać na prześwietlenie. Posłali mnie na prześwietlenie i coś skombinowali, że mam z płucami coś nie w porządku i że nie nadaję się na wywózkę. W każdym razie stało się tak, że po jakichś dwóch tygodniach zwolnili mnie z tego obozu. Trzeba było zapłacić pieniądze, moja siostra nie miała pieniędzy, ale ze mną razem był młody chłopak, który bardzo mnie polubił i się zaprzyjaźniliśmy. Innych się bałam, żeby się zbliżyć z nimi, a on był taki… Powiedział [swojemu] ojcu: „Ona może być wypuszczona, jak zapłaci się trochę”. W każdym razie ojciec tego chłopca pomógł mojej siostrze coś zrobić, żeby mnie wypuścili, i rzeczywiście wyszłam na wolność.
To było może rok przed Powstaniem. Nie pamiętam. Powinnam wiedzieć, ale nie pamiętam.
- Wróciła pani do mieszkania na ulicę Czerwonego Krzyża?
Tak. Mieszkałyśmy tam dalej. Moja siostra obok na Czerwonego Krzyża miała przyjaciela malarza. Był [to] znany malarz Pieniążek […].
- Wróciła pani do pracy w RGO?
Czy wróciłam do pracy w RGO? Możliwe, że tak.
- Pracowała tam pani do wybuchu Powstania?
Tego niestety nie wiem, ale w każdym razie nie miało to większego znaczenia w moim życiorysie.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Kiedy wybuchło Powstanie… Mój dom był przy Smulikowskiego, tam było Centrum, to było w kwadracie pomiędzy budynkami Nauczycielstwa Polskiego (duży budynek), potem były mniejsze budynki, Smulikowskiego, Czerwonego Krzyża. Tam była zbiórka akowców, bojowników z różnych grup. Na drugi dzień przyszedł do nas pan Kazio Pieniążek, powiedział: „Słuchaj, musimy zobaczyć, co się tam dzieje. Może zejdziemy tam, zobaczymy”. Rzeczywiście, zeszliśmy z Kaziem do tego zgrupowania i żeśmy zapytali, gdzie jest dowództwo, żeby dowiedzieć się, czy nie trzeba coś pomóc, coś zrobić. Powiedzieli nam, że na pierwszym piętrze są. „Możecie się tam dowiedzieć”. Weszliśmy na pierwsze piętro. Widzieliśmy, że siedzi tam jakaś grupa osób i coś robią, kręcą się, przyjmują ludzi. Zwracamy się do tych ludzi i mówimy, że mieszkamy obok. „A co możecie robić? Przedstawiliśmy się. Ja jestem [zwykłą] dziewczyną, ale on jest malarzem”. – „To świetnie, właśnie męczymy się, bo malujemy hełmy, malujemy orzełki, flagi. Gdyby pan mógł nam pomóc, to z przyjemnością moglibyśmy pana zatrudnić”. Rzeczywiście, przynosili hełmy, opaski. „Rafałkowie” mieli żółty emblemat: czaszka czarna na żółtym tle. Potem napisaliśmy wszędzie „R” – „Rafałki”. Te emblematy nosiliśmy. Tego typu rzeczy zaczęliśmy robić. Siedzieliśmy i malowaliśmy przez kilka godzin. Bardzo zbliżyliśmy się do siebie.
W pewnym momencie powiedziałam: „Dobrze, skończymy to malowanie, ale chciałabym coś pomóc robić w czasie Powstania, nie tylko siedzieć i malować”. To oni mówią: „Dobrze, zapytamy »Rafała«, naszego dowódcy, czy cię zechce przyjąć”. Kazali mi pójść do tego „Rafała”. To „Rafał” Potulicki, z hrabiowskiej rodziny pochodził, młody chłopak, strasznie fajny, znakomity żołnierz. Później opowiem, jak tragicznie skończył. Poszłam do niego i powiedziałam, że chciałabym coś robić. „Czy możesz mnie zatrudnić?” – „Dobrze, to zatrudnię cię jako łączniczkę. Będziesz naszą łączniczką”. I słowo stało się ciałem, zatrudnił mnie jako łączniczkę i byłam tam łączniczka do końca.
Była to grupa dwudziestokilkuletnich chłopców młodych, fantastycznych, przyjemnych. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Byli wspaniali. Była to jedna z najlepiej uzbrojonych grup w czasie Powstania Warszawskiego, ponieważ „Rafał” Potulicki był w konspiracji przez wiele lat i zbierali broń, mieli broń, do Powstania przyszli już dobrze uzbrojeni. Chodziłam z nimi wszędzie. Chodziliśmy na tak zwane wypady. Wypady były różne. Polegały na tym, że robiło się wypad tak zwany maskujący, to znaczy jeżeli z naszego zgrupowania chcieli, na przykład, dostać się do szpitala, walczyć o szpital czy dostać się do jakichś magazynów, żeby żywność zdobyć, to myśmy tymczasem robili sztuczny atak, żeby odwrócić ich uwagę, żeby inni mogli robić co innego. To był jeden rodzaj wypadów. Drugi rodzaj wypadów był, żeby rzeczywiście coś zdobyć. Trzeci był, żeby się zorientować, jak wygląda sytuacja, czy są jeszcze Polacy, czy już są Niemcy. Tak że różnego typu mieliśmy wypady. Chodziłam z nimi.
Pamiętam, że kiedy chodziliśmy gęsiego po kilka osób, nie wszyscy razem, to ludność cywilna szalenie wiwatowała, przyjmowała nas serdecznie. „Może to, może tamto? Jesteście naszymi obrońcami, walczycie o nas”. Była szalona euforia dosłownie, co oczywiście zmieniło się potem. Po miesiącu już zaczęli odczuwać ciężary Powstania i było im rzeczywiście bardzo źle, bo nie mieli ani wody, ani jedzenia, bomby z góry szły, elektryczności nie było, nie było czym karmić dzieci. To było straszne, więc ogromnie psioczyli na nas, wygrażali nawet nam. „Do czego żeście doprowadzili? Co żeście z nami zrobili?”. Stosunek cywilnej ludności do nas zmieniał się na przestrzeni Powstania.
Wracając do wypadów: był jeden wypad, który mi bardzo utkwił w pamięci, który opisałam nawet kiedyś. Pamiętam, wiele, wiele lat temu, jak Muzeum Powstania Warszawskiego się tworzyło, to dałam sprawozdanie z mojej krótkiej działalności i opisałam sytuację tego wypadu, może nie tak dokładnie. Pamiętam, było nas pięć osób. Dostaliśmy zlecenie zorientowania się, co się dzieje w okolicach ulicy Smolnej
vis-à-vis Muzeum Narodowego. Wtedy to 3 Maja, dzisiaj się to nazywa Aleje Jerozolimskie.
Vis-à-vis muzeum są domy w Alejach Jerozolimskich, a zaraz za tymi domami jest ulica Smolna i ona idzie równolegle do Alei Jerozolimskich, do 3 Maja wówczas. Tam była taka historia, że stamtąd zostali zabrani cywile do muzeum, wszyscy Polacy. Tam, zdaje się, jakaś tragedia była, rozstrzelali mężczyzn. W każdym razie stamtąd był ostrzał. Tam był most Średnicowy, most Poniatowskiego. Na moście Średnicowym jeździły pociągi pancerne i szalenie ostrzeliwały całą okolicę, gdzie myśmy byli i gdzie byli Powstańcy. Któregoś dnia prosili nas, żebyśmy poszli i sprawdzili, co się tam dzieje, czy tam są Polacy na ulicy Smolnej, czy nie ma. Żeśmy wyszli o świcie i przeszliśmy ogrodami. Weszliśmy na Smolną od strony Chmielnej. Doszliśmy przy murach, cichutko, bo nie wiedzieliśmy, co się tam dzieje. Doszliśmy do Smolnej, bliżej Nowego Światu, i żeśmy musieli przejść. Żeby dostać się na drugą stronę, trzeba było przelecieć przez Smolną, a ona była pod ostrzałem, bo tam stał [pociąg] pancerny. A my chcieliśmy zobaczyć, co się w tych domach dzieje. Żeśmy po jednym skakali przez ulicę, każdy wpadał do jakiegoś domu i ja też wpadłam do jakiegoś domu, ale ten dom okazał się wypalony trochę. Pełno szkła, pełno gruzów, wpadłam tam po tych gruzach, to był straszny hałas. Zatrzymałam się, żeby zobaczyć, co się tu dzieje. Oni gdzieś byli. W pewnym momencie zerknęłam, że od strony… Tam było wejście od Smolnej, a od 3 Maja,
vis-à-vis muzeum, też było wejście. Patrzę, w pewnym momencie widzę, że w otworze wejścia, bramy, unosi się dymek z papierosa. Zamarłam oczywiście, bo kto tam mógł palić papierosy? Tylko Niemiec. Zatrzymałam się, nie oddychając, dosłownie, żeby nie trzasnąć szkłem. Stałam i myślałam sobie, że może to są moje ostatnie chwile życia, bo przecież hełm i opaska, nie było żadnej wątpliwości, kim jestem, więc gdyby mnie Niemiec zobaczył, nie ulega wątpliwości, że by mnie wykończył natychmiast. Stałam więc w ogóle zamarła. Był taki moment, że myślałam sobie, że jeżeli przeżyję tę chwilę, jeżeli tę całą sytuację przeżyję, będę chciała kiedyś oddać dramat tego wydźwięku, dramat tych kroków i całej tej sytuacji. Co się potem okazało? Zrealizowało się, bo całe moje życie robiłam tego typu efekty jako operator dźwięku. Po jakimś czasie stania (prawie że zamarłam jak słup soli) zorientowałam się, że to za długo trwa i że to chyba nie jest papieros. Okazało się, że to były jakieś zgliszcza. W każdym razie myśmy penetrowali to. W jednym z mieszkań znaleźliśmy żywą gęś przywiązaną do nogi stołu, co nas bardzo zresztą ucieszyło. Potem żeśmy ją oporządzili, zjedli. Tak że to były tego typu wypady. To są mniej ważne rzeczy.
Chciałabym powiedzieć, jak tam dawałam sobie radę jako kobieta, gdzie mieszkałam, jak się myłam.
- Czy jako łączniczka była pani w cokolwiek uzbrojona?
Chcieli mi dać tetetkę, ja nie chciałam tego wziąć. Z bronią nie miałam nigdy do czynienia, bałam się. Natomiast miałam zawsze przy sobie to – dali mi, jajko tak zwane, granat. I to miałam do końca. Dopiero jak wychodziłam z Powstania, to oddałam te rzeczy, legitymację.
- Pani kwaterowała razem z oddziałem?
Pamiętam, że myśmy mieszkali, to znaczy spali, w wysokim domu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Na parterze tam były ławki. Nie było łóżek, tylko ławki i na ławkach się spało. Pamiętam, że jak spałam, nie rozbierałam się. Nieraz się pytali: „Czy myliście tam zęby?”. W ogóle sobie nie przypominam, czy myliśmy zęby. Czym? Jak? Nie pamiętam tego, ale w każdym razie tam żeśmy spali, cała sala była tych ławek. Natomiast mieliśmy pokój, w którym urzędowaliśmy, na parterze też.
Przyszedł taki moment, kiedy na nas już Niemcy napadli i zaczęli strzelać. Nas dzieliła od głównej trasy, wybrzeża, duża brama i budynek. Ta brama była zawsze zamknięta. Pamiętam, że siedziałam, kiedy był ostateczny szturm na nas, w pomieszczeniu, w którym okno wychodziło właśnie na tę bramę. Siedziałam przy telefonie, już nawet nie pamiętam, ale to był taki telefon kręcony. W pewnym momencie wpadli tam nasi chłopcy jacyś (niekoniecznie od „Rafałów” byli) z naszego zgrupowania. Przebili szyby karabinami i ustawili się na wprost tej bramy, i kazali mi natychmiast stamtąd wyjść. Powiedzieli: „Absolutnie, natychmiast! Na tyły!”. Wtedy odeszłam stamtąd i poszłam tyłem na Smulikowskiego, w to miejsce, gdzie „Konrad”, czyli nasz główny dowódca, siedział, urzędował jeszcze.
Tutaj muszę zrobić dygresję. Kiedy weszłam do niego, to akurat siedział i moczył nogi w wodzie. Powiedziałam mu wszystko, co się dzieje, jaka jest sytuacja, gdzie kto jest, jakie jest rozmieszczenie. Wtedy powiedział: „Dobrze, to musimy coś…”. Moja obecność u „Konrada” poprzedziła decyzję, że wszyscy wycofujemy się poprzez ogrody sióstr i idziemy w kierunku ulicy Zgoda. Dlaczego o tym mówię? Kiedy powstawała książka „Pod rozkazami »Konrada«”, to robiła pani Alicja Rudniewska i dałam jej [na piśmie] ogromny opis mojej całej działalności w czasie Powstania i o naszym zgrupowaniu „Rafałków” Opisałam również tę scenę, kiedy weszłam do niego wtedy, kiedy on moczył nogi. Jak ona to [przeczytała], to powiedziała, że absolutnie nie wolno tego dać. Zapytałam się: „Dlaczego? Przecież to była ludzka sprawa”. – „ Nie wolno tego dać, bo to jest poniżające go. Nie wolno komendanta poniżać”. Bardzo się z nią wtedy starłam i powiedziałam, że się nie zgadzam na to, że to, co napisałam, to wszystko musi być. Można zrobić jakąś korektę stylistyczną, ale nie widzę w tym nic złego. Dlaczego odczłowieczać człowieka? Tym bardziej że potem napisałam coś bardzo ciepłego. Powiedziała, że nie, nie zgadza się. Nie zamieściła nic z tych rzeczy, powiedziała, że nie. To ja powiedziałam: „To w ogóle proszę nie dawać tego”. Dlatego o tym mówię.
Zanim dojdę no naszego wycofania się stamtąd, może wspomnę (chociaż to jest znana sprawa, ale to jest człowiek, o którym warto wspominać w każdej sytuacji), jak zginął „Rafał”. Już mówiłam, że był to wspaniały chłopak. Zebrał swoich trzech czy czterech, Leonowicz tam był, zdaje się, że „Złomicz” też, który potem go zastępował. Poszli na któreś piętro tego domu z pancerfaustem, na górę, żeby zacząć strzelać w kierunku mostu. Czy odsunąć ich uwagę, czy też po prostu ostrzelać most Średnicowy. W każdym razie poszli, żeby z tego okna [strzelać]. Nie podeszli do samego okna, tylko stanęli z tyłu pokoju i wycelowali w okno tym pancerfaustem na wybrzeże. Ale niestety źle wycelowali i pocisk odbił się od ściany, i zabił „Rafała”. To był ogromny dramat dla całego naszego plutonu. Tak zginął „Rafał”. W jego zastępstwie był (zresztą wielki mój przyjaciel, który żyje do dzisiejszego dnia w Stanach) „Złomicz”. To jest jego pseudonim, on się nazywa Langner. Też fenomenalny facet. Oczywiście mówię o tamtych chłopcach, nie mówię teraz. Teraz to jest już bardzo starszy pan, schorowany, ale bardzo się przyjaźnimy, zawsze kartkę mi przesyła na Boże Narodzenie, na święta. Zresztą widziałam się z nim wielokrotnie, przyjeżdżał tutaj i ja, jak byłam w Stanach, też się z nim widziałam. On uznał za cud, żeśmy się tam spotkali.
- Chciałbym jeszcze wrócić do tematów z życia powstańczego. Czy były problemy z wodą?
Nie pamiętam, żebyśmy mieli, ale myślę, że w ogóle były.
- Chodzi dokładnie o pani oddział.
Nie zakonotowałam tego w głowie, że nie było wody.
- Jak wyglądała kwestia aprowizacji?
Z aprowizacją było tak, że była specjalna grupa ludzi, która się tym zajmowała. Tam były „peżetki”, które żeśmy nazywali „dupeżytki”. To były dziewczyny, które się bardzo zajmowały żołnierzami, jedzeniem, pomocą. Ja się też zajmowałam pomocą, ale później. Na Smulikowskiego nie miałam z tym nic wspólnego, natomiast na Zgoda tym się zajmowałam.
- Czy miała pani okazję zetknąć się w czasie Powstania z Niemcami jako żołnierzami, z którymi walczyli pani koledzy, czy też jako jeńcami wojennymi?
Nie. Nie miałam kontaktu z Niemcami
- Miała pani styczność z przedstawicielami innych narodowości? Na Powiślu był pluton Słowaków.
Nie, natomiast spotkałam się z Rosjanami, ale to nie w czasie Powstania, to w obozie, w którym byłam. Mówiłam, że wysłali mnie Niemcy do tego obozu przejściowego. Tam miałam do czynienia z Rosjanami, ale w czasie Powstania nie. W czasie Powstania miałam do czynienia tylko i wyłącznie z Polakami. Nawet z Żydami nie miałam. Muszę powiedzieć, że mnie by nawet na myśl nie wpadło, żeby zdekonspirować się. Miałam swoją własną konspirację przez cały okres wojny i również w Powstaniu. To nie był dla mnie problem. To był problem, który mi gdzieś siedział z tyłu głowy, że nie wolno, żeby nie wiem co. Ale to było przez cały czas okupacji: żeby się nie wiem co działo, żebym spotkała ludzi, którzy chcą mi pomóc, nigdy nie przyznawać się do tego, jakiego jestem pochodzenia, ponieważ wiadomo było, jak to się mogło kończyć. Ryzyko życia było zbyt wielkie. Czy to tyczyło przyjaciół… Dotyczyło wszystkich, nie wolno było tego robić. Dlatego w czasie Powstania, kiedy byłam naprawdę bardzo (jeżeli można mówić o przyjaźni, braterstwie broni, powiedziałabym) złączona [przyjaźnią] z chłopcami, to było bardzo silne, nigdy nie wpadłoby mi na myśl, żeby im to wtedy powiedzieć.
Powstanie Warszawskie to był mój pierwszy dzień wolności. Odetchnęłam wtedy, nareszcie poczułam się człowiekiem takim, jak wszyscy inni, nie zaszczutym psem. Dla mnie Powstanie to było coś bardzo wielkiego. Dzisiaj, kiedy ktoś mnie pyta o Powstanie, to patrzę tylko i wyłącznie z tamtego punktu widzenia. Dzisiaj dużo więcej wiem oczywiście o Powstaniu, więcej wiem o sytuacji, która w tych czasach była, która dotyczyła Powstania, podejmowania decyzji. Ale dla mnie w sercu Powstanie zostanie tym Powstaniem, które było wtedy. To moje odczucia.
- Czy zmieniała pani ubranie w czasie Powstania?
Wyszłam z mieszkania, mając jedną spódnicę lilaróż, jedną bluzeczkę w krateczkę, jeden żakiecik na to i jedne spodnie. Nawet nie jestem pewna, czy to były moje spodnie. Widzę na wszystkich zdjęciach, że jestem w spodniach, na co Leonowicz, który był moim bezpośrednim dowódcą, zawsze mówił: „Halina, zdejmij te spodnie, bo podniecasz chłopaków”. To były tylko dwie rzeczy, które miałam, nic więcej. Ciągle prałam i nosiłam. No i miałam torbę, którą nosiłam.
- Co jeszcze należało do pani zadań? Czy oprócz udziału w pozorowanych natarciach, wypadach zwiadowczych, nosiła pani też meldunki?
Czasami się zdarzało, ale meldunki to nie było moje zadanie.
- Została pani przyjęta jako łączniczka?
Tak, jako łączniczka. Pamiętam, że bezpośrednio w walce byłam, jak mieliśmy wypad w kierunku elektrowni. To był bardzo trudny i smutny wypad. Potem jeszcze pod Uniwersytet. Pamiętam, w jakimś domu zburzonym prawie, on był zrujnowany w środku, okna bez ram… Pamiętam, że chłopcy strzelali, byłam razem z nimi i trzeba było bardzo uważać, żeby nas nie postrzelili. Nie wiem dlaczego, coś mi się kojarzy wtedy z „Kubusiem”, z tym pojazdem pancernym. Nie wiem, czy nie konfabuluje w tej chwili, bo być może, że to było zupełnie kiedy indziej. Pamiętam, że on gdzieś na dole był, a myśmy byli wyżej i pamiętam, że były jakieś trupy niestety też przy tym wypadzie. Poza tym był drugi wypad, w kierunku pod Teatr Polski. Tam brałam udział, ale przyznam się, że tego nie pamiętam. Wiem, że nasze zgrupowanie na pewno walczyło pod Uniwersytetem.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt ze swoją starszą siostrą?
Na początku tak, ona jeszcze była, ale potem myśmy się rozstały, kiedy wycofałam się, razem z wojskiem oczywiście. To wycofanie przez ogrody pod ostrzałem pancernych pociągów to też była straszna historia. Pamiętam, jak żeśmy weszli na górę, to tam była szkoła dla niepełnosprawnych czy niemowy tam były. Była jakaś taka grupa u sióstr.
- Chodzi pani o klasztor na Tamce?
Tak. Tam, po tych całych przejściach, pamiętam, na słomie żeśmy usiedli. Pamiętam, że wtedy pierwszy posiłek dostałam, jakąś kanapkę czy coś takiego, bo nie jedliśmy przez cały czas. Stamtąd poszliśmy na ulicę Zgoda 4, zdaje się, jeśli pamiętam.
Sama opuszczałam Powiśle, jej już nie było przy mnie. Ona z Pieniążkiem gdzieś była, a może poszła w kierunku… Uciekli prawdopodobnie. Przyznam się, że przez długi czas właściwie nie bardzo wiedziałam, jak to się stało, żeśmy się połączyły, żeśmy wiedziały, gdzie jesteśmy. Na pewno żeśmy się gdzieś spotkały, przypuszczam, że pod koniec, jak już byłam na Zgoda. Wtedy jak już było przy końcu Powstania, to oczywiście postanowiłam nie pójść z kolegami swoimi, nie pójść z wojskiem i nie zostawiać jej, tylko żebyśmy były razem. Pamiętam pożegnanie. Poszłam wtedy do „Konrada”, bo wszyscy żeśmy szli, każdy z nas dostawał, nie pamiętam, pięć dolarów czy coś, żołd, który nosiłam aż do końca wojny, gdzieś zaszyłam sobie. Pamiętam nasze pożegnanie z „Konradem”. Wyszłam z Powstania z ludnością cywilną, z moją siostrą i z Kaziem Pieniążkiem.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Pamięta pani jakieś msze, nabożeństwa?
Tak, odbywały się. Pamiętam, że na Smulikowskiego grzebaliśmy ludzi zmarłych i oczywiście były też modlitwy. Duże msze były w Stoczni Gdańskiej z Jankowskim, ale tutaj nie przypominam sobie dużej mszy. Tylko wtedy, kiedy były małe pogrzeby i się chowało, zasypywało. Były, zdaje się, msze w Alfa Lavalu, w szpitalu. Zresztą był tam ksiądz Czartoryski, wspaniały ksiądz.
- Jak w oddziale spędzano czas wolny?
Różnie było. W pierwszych okresach nawet wieczorki robiono. Tak się złożyło, że na Powiślu był Tadzio Fijewski i jego siostra Fijewska. Bardzo dobrze ich znałam, to byli moi bardzo bliscy przyjaciele. Oni robili tam swoje skecze. Ja też im dostarczałam trochę atrakcji. Tam gdzie dzisiaj jest Muzeum Chopina, było wejście, które do dzisiejszego dnia jest, tylko ono już nie jest do piwnic. Tam były składowane wina. Bardzo często brałam (kilka razy to się zdarzało) rower i jechałam Tamką pod górę, do tego pięknego pałacyku. Brałam w plecak wina i pod ostrzałem zjeżdżałam do nas, i dawałam chłopcom wino. Piliśmy często, za co kiedyś zostałam nawet ukarana przez „Rafała”, powiedział: „Rozpijasz mi chłopaków”. Zamknął mnie w pokoju, na parterze oczywiście, powiedział: „Nie pójdziesz, będziesz siedziała tutaj”. Oczywiście wyskoczyłam z okna. Ale to było z przymrużeniem oka, bo żeśmy się wszyscy bardzo lubili. W ramach rozrywek mówię o czymś takim. Głupio oczywiście ryzykowałam, że pod ostrzałem zjeżdżałam rowerem z tym winem. Ale do dzisiejszego dnia, zawsze kiedykolwiek przechodzę przez to miejsce, to [wspominam]: „O, to jest to miejsce. Wynosiłam wino stamtąd”.
- Jak wyglądało życie kulturalne? Odbywały się jakieś przedstawienia?
Tak. Oni robili skecze, Basia coś śpiewała.
- Czy zdarzało się państwu słuchać radia?
Tego nie pamiętam, ale chyba tak. Nie pamiętam dokładnie, jak to było. Nie przypominam sobie takiego faktu, ale wydaje mi się, że tak.
- Czy czytali państwo prasę powstańczą?
Też chyba tak.
- Dowiadywali się państwo, co dzieje się w Warszawie?
Myślę, że tak. Oczywiście nie pamiętam, nie chcę wymyślić, więc wolę nie mówić tego, ale na pewno tak.
- Czy w pani pododdziale dyskutowało się na temat tego, co się przeczytało albo usłyszało w radiu?
Tego nie pamiętam, żeby usiąść i przestudiować, żeby ktoś referował czy coś.
- Później zaczęła pani pomagać w kuchni. To było po wycofaniu się oddziałów na Zgodę?
Tak, po wycofaniu się z Powiśla.
- Czy pani oddział miał jakiś kontakt z oddziałem Ludowego Wojska Polskiego, który desantował się na Czerniaków?
Nie pamiętam tego. Kiedyś postanowiłam pójść do rzeźnika, którego znałam. Tam gdzie mieszkałam na Czerwonego Krzyża, był rzeźnik, więc kiedyś poszłam do niego poprosić, czy może mógłby mnie wesprzeć jakimś mięsem, bo chłopcy są głodni. On mówi: „Niestety nie mam nic, ale mogę pani dać psinę”. Jak powiedział: „Psinę”, to się wzdrygnęłam okropnie, ale po pewnym czasie powiedziałam: „Tak, wezmę”. I rzeczywiście, dał mi kawał psiny, jakiegoś mięsiwa. Dałam „peżetkom”, przyrządziły z tego potrawę. Jeżeli chodzi o jedzenie, to głównie pamiętam kaszę, zawsze jakaś miseczka kaszy była czy kluski. To było nasze główne jedzenie.
- Pamięta pani datę, kiedy było wycofywanie?
Dat nie pamiętam, ale to jest historycznie znane.
- Jak pani pamięta wycofanie?
Wycofanie pamiętam od momentu, kiedy wyszłam z pokoju. Dla mnie to było pierwsze wycofanie się. Opuściłam telefon, wycofałam się, poszłam na Smulikowskiego do „Konrada”, zdałam mu sprawozdanie z tego, co się dzieje. Wtedy powiedział, że się wycofujemy. Nie pamiętam dokładnie, kto to zorganizował, jak to było, ale w każdym razie powiedziano nam, którędy. Wyszliśmy z zaułka, w którym żeśmy przebywali, i poszliśmy w kierunku ogrodów. To pamiętam dokładnie, to znaczy sceny z ogrodu pamiętam, że kiedy szliśmy, to trzeba było czasami się czołgać, ponieważ kiedy się wycofywali, a szczególnie później, kiedy cywilna ludność wycofywała się, to ten cholerny pancernik jeździł w tą i nazad po moście i ostrzeliwał, więc trzeba było uważać. Bardzo dużo ludzi zginęło. Zapamiętam historię, która mi utkwiła w pamięci. Zauważyłam czerwony pomidor i nawet powiedziałam do kogoś: „Słuchaj, pomidor tam jest”. Wiadomo, co to jest pomidor, ale to jest kawałek normalnego życia. Nikt się nie odważył pójść po ten pomidor, bo to było bardzo niebezpieczne. Pamiętam tylko, że doszliśmy w pewnym momencie do… [Nie jestem pewna], czy to był mur, czy to był parkan, gdzie były otwory – i przez te otwory myśmy przechodzili, żeby zmienić pozycje z jednej części ogrodu do drugiej. To mi utkwiło w pamięci. Potem ogrodami weszliśmy gdzieś wyżej, podeszliśmy pod ulicę. Zanim to [nastąpiło], znaleźliśmy się w jakiejś stodole. Wiem, że siano było i się rzuciłam na to siano zupełnie nieprzytomna ze zmęczenia. Tam przynieśli nam kanapki, tam odpoczęliśmy. Nawet nie wiem, czy żeśmy nie przenocowali w tej stodole. Potem dopiero poszliśmy w kierunku ulicy Zgoda.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 31 maja 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Michał Studniarek.
- Pani oddział wycofywał się w kierunku ulicy Zgoda pod ostrzałem niemieckiego pociągu pancernego, który jeździł po moście Średnicowym.
Kiedy się wycofywaliśmy, nie miałam pojęcia, że trafimy na Zgoda. Myśmy się w kierunku Śródmieścia wycofywali i jak wyszliśmy z tej szopy, to szliśmy w kierunku Nowego Światu. Żeby przejść… Nowy Świat był pod ostrzałem z BGK i żeby można było przejść, to był wykopany głęboki rów, nasypy różne i trzeba było, nisko się nachylając, przebiec, bo strzelali. Siedzieli zresztą i czekali Niemcy, więc każdy z nas musiał pokonać ten rów śmierci i po kolei żeśmy… Tam kilka osób zginęło, o ile sobie przypominam, ale to nie było w mojej obecności. Nam się udało. Po kolei, w odstępach czasu żeśmy przelatywali szybko przez rów na drugą stronę.
Poszliśmy na ulicę Zgoda, pamiętam, Zgoda 4. Jak się wchodziło w Zgoda z Brackiej, to po prawej stronie dom. Tam rozmieściliśmy się, nasze zgrupowanie „Konrada”, „Rafałki”. Nie było nas już tak dużo jak na Powiślu, bo jednak zginęło szereg osób. Pamiętam, w jakichś pokojach nas ulokowali i tam żeśmy mieszkali. Pamiętam dobrze tylko ostatnie piętro, czwarte. Mianowicie tam zrobiliśmy kuchnię i już sami gotowaliśmy. Jako łączniczka, jako kobieta jedna z nielicznych, zajmowałam się gotowaniem. Sprowadziliśmy garnki z różnych mieszkań i była kuchnia na górze, zajmowaliśmy się gotowaniem. Nie przypominam sobie ani jednego bojowego wypadu z ulicy Zgoda. Już właściwie nasza działalność (nie całkowicie, ale przynajmniej moja działalność) skończyła się, jeśli chodzi o walkę. Tam nie było tych możliwości. Na Powiślu żeśmy walczyli, tutaj już nie. To było takie zachowawcze bardziej.
Pamiętam, że w okresie, kiedy byliśmy na Zgoda, były zrzuty, i pamiętam, że chłopcy zajmowali się tym, chodzili tam, gdzie były zrzuty, i zabierali paczki jakieś czy zrzucone spadochrony zwijali. Nie uczestniczyłam w tych rzeczach. Zajmowałam się tylko sprawami gospodarskimi. Nie wyłącznie, ale prawie. Jak mieliśmy już gdzie gotować, trzeba było jeszcze mieć co, więc była sprawa aprowizacji, skąd brać jedzenie. W każdym razie nasi chłopcy, jak chodzili na jakieś wypady w kierunku uniwersytetu, jak widzieli jakiś sklep otwarty, to przynosili różne rzeczy ze sklepu i to było nasze główne zaopatrzenie. Pamiętam, że kiedyś przynieśli woreczek z mąką, więc szalenie się ucieszyłam. Wreszcie mąkę mamy, będziemy mogli kluski zrobić. Ale jak otworzyłam tę torebkę, to się okazało, że to jest puder kosmetyczny. Niestety nie mieliśmy kluseczek.
Spotykaliśmy się tam od czasu do czasu, prowadziliśmy rozmowy. Pamiętam, że była taka sytuacja
à propos aprowizacji: ktoś przyniósł witaminę B w buteleczkach dosyć dużych, więc pomyśleliśmy sobie: „Jak jest witamina, to trzeba się dożywiać chociaż tą witaminą”. Postanowiliśmy, że będziemy pić tę witaminę. To było okropne, paskudne i kleiste, ale siadaliśmy w kółko i każdy dostawał łyżeczkę do popicia tego koszmarnego płynu. Czego się nie robi dla zdrowia, żeby przetrwać? Potem, kiedy się już zbliżał koniec Powstania, mieliśmy opuścić nasze lokum i poddać się Niemcom, to postanowiliśmy wziąć trochę tych butelek. Każdy z nas wziął ze dwie, trzy buteleczki ze sobą, żeby w razie czego mieć czym się ratować. Też wzięłam do swojej torby, którą miałam, jak wyszłam z Powstania, takie trzy butelki ze sobą.
Opuściliśmy Warszawę. Jak był koniec Powstania, dostaliśmy żołd, każdy z nas dostał pięć dolarów żołdu czy dziesięć, już nie pamiętam. Zaszyłam to bardzo starannie w rękawie. Wyszliśmy z ludnością cywilną, pożegnałam się ze swoimi kolegami, bo chciałam wyjść z moją siostrą.
- Tuż przed końcem Powstania panie się spotkały?
Tak, spotkałyśmy się i wobec tego nie było sensu, żebym wyjechała z wojskiem i straciłybyśmy kontakt, może na wiele lat, nie wiedzieliśmy, na jak długo, co się będzie z nami działo. Postanowiłam wyjść z moją siostrą.
- Kapitulacja zastała państwa na Zgoda?
Tak.
Nie umiem powiedzieć, jak zostało przyjęte. To był dramat oczywiście, to nie ulega wątpliwości, że nie była to wiadomość wesoła. Z drugiej strony była to jedyna alternatywa, nie było innej. Tak że myślę, że cywilna część ludności była chyba zadowolona, ponieważ oni bardzo, bardzo cierpieli. Nie mieli zupełnie niczego, światła nie mieli, wody nie mieli, nie mieli jedzenia, nie mieli czym dzieci karmić, nic. Dla nas, wojskowych, to była oczywiście klęska, jak każda klęska, kiedy człowiek się musi poddać wrogowi. Ale było to nieuniknione. Każdy z nas ostatniego dnia chodził do komendanta „Konrada”. Wchodziliśmy i braliśmy żołd, żegnaliśmy się z nim. Pamiętam nawet taką scenę: kiedy wchodziłam do „Konrada”, to Leonowicz (to był jeden z dowódców zgrupowania „Rafałków”) bierze moją rękę, podchodzi do Konrada i mówi: „Popatrz, to była czysta, bielutka rączka, jak przyszła tutaj. Zobacz, jaką ona ma teraz rękę, czarną od szorowania garów”. On do niego mówi: „No widzisz, takich mieliśmy żołnierzy”. Było charakterystyczne, że się uśmiechnął. „Konrad” zawsze był bardzo poważny i powiedziałabym, że nawet miał ponurą twarz zawsze. Takie fragmenty pamiętam.
Wyszłam z ludnością cywilną. Zostaliśmy wywiezieni. Pamiętam marsz ludzi, jeden za drugim, żeśmy szli, szli. Prawdę mówiąc, to nie wiedziałam, dokąd idę. Wiedziałam, że idę gdzieś pod kierunkiem Niemców, Niemcy mnie prowadzą, jestem w łapach Niemców. Zaprowadzili nas na dworzec i wsadzili wszystkich do wagonów. Dowiedzieliśmy się, że nas do obozu koncentracyjnego, który był w Pruszkowie, wożą. Byłam z siostrą. Postanowiłyśmy z siostrą wyskoczyć z pociągu. Przed stacją odrobinkę zwalniał, jak to zwykle dojeżdża się do stacji, i myśmy wyskoczyły z pociągu. Wtedy podleciały do nas jakieś kobiety i szybko nas zabrały stamtąd, żeby się Niemcy nie zorientowali. Wiadomo było, że to są Powstańcy. Tak wyglądała nasza ucieczka.
Wracam do witaminy B. Kiedy byłam już w Ursusie, te panie nas zabrały, zajęły się nami. „Nie bójcie się, nic wam tutaj złego się nie stanie. Zaopiekujemy się wami”. Były niesłychanie ciepłe i szczęśliwe, że udało im się uratować dwie młode dziewczyny. Byłyśmy tam niesłychanie ciepło przyjmowane. Wtedy pomyślałam sobie, że te witaminy już mi nie są potrzebne. Pomyślałam sobie, że może tam jest jakiś aptekarz, że jemu podrzucę te witaminy. Zapytałam się, gdzie jest apteka, poszłam do tego aptekarza i mówie mu: „Proszę pana, zostały mi trzy butelki witaminy B, czy pan nie potrzebowałby?”. On mówi: „Witaminy B?”. Pokazuję mu te butelki, on patrzy na to, mówi: „Wie pani co? Mnie to jest niepotrzebne, ale tu jest niedaleko weterynarz, to być może jemu będzie potrzebne”. Mówię: „Weterynarz? Dlaczego akurat weterynarzowi?”. – „Bo to jest witamina B dla byków, B. bovis”. To było niesłychanie wstrząsające dla mnie, jak przypomniałam sobie scenę, kiedy wszyscy w kółku pijali tę witaminę.
- Czy zetknęła się pani bezpośrednio z Niemcami jako jeńcami wziętymi przez AK do niewoli?
Nie, bezpośrednio nie. Z Niemcami się nie zetknęłam ogóle.
- Mówiliśmy o czasie wolnym, o kontaktach z najbliższymi. W pani przypadku nie było tych kontaktów?
Nie pamiętam. Przez długi czas Powstania nie kontaktowałam się właściwie z nikim, bo miałam tylko siostrę. Mój ojciec był poza Warszawą, ale siostra też nie wiem, gdzieś była z tym swoim malarzem Pieniążkiem. Przyznam się, że nawet nie wiedziałam potem, nie wiem nawet, czy ją pytałam: „Gdzie wyście byli?”. Trudno mi powiedzieć, gdzie byli. Straciłam z nimi kontakt. A szczęśliwa byłam, jak ją zobaczyłam, już w ogóle nie myślałam o tym okresie, kiedy się nie widziałyśmy.
- Wracamy do kwestii wyjścia z Warszawy. Panie wyskoczyły w Ursusie, trafiły do jakiegoś domu?
Tak. Do prywatnego domu. Pamiętam panie głównie, które nas przechwyciły i zajęły się nami. Czasami ktoś komuś robi jakąś dużą przysługę, ale robi to, bo jest taki obowiązek, bo tak trzeba. Tam się czuło dużo uczucia, one były bardzo szczęśliwe, że mogły pomóc.
- Co się dalej działo z paniami? Długo panie zostały w tym domku?
W tym domku było ładnych parę dni. Ale źle się czułyśmy, żeby siedzieć u obcych ludzi. Wiadomo było, że to jest czas niepokoju, czas wojenny i wyżywienie jeszcze dwóch gęb nie jest takie proste. Postanowiłam wyjechać stamtąd, a moja siostra przez jakiś czas jeszcze została. Później też opuściła ten dom. Ja postanowiłam pojechać do Makowa Podhalańskiego. Muszę powiedzieć, dlaczego akurat tam.
Otóż zdarzyło się tak, że kiedy byliśmy na Zgoda… Na rogu Złotej, niedaleko Zgoda, przed wojną była wielka księgarnia Gebethnera i Wolfa. Dosyć wysoki dom jak na tamte czasy. Jeden z naszego zgrupowania (nie „Rafałek”, ale z naszego zgrupowania), Jerzy Adamski, był po wojnie profesorem polonistą. Literaturoznawca, wspaniały facet. Powstańcy wykorzystali ilość książek, która była u Gebethnera i Wolfa, zrobili z tych książek barykadę. On nie mógł tego przeżyć. Zaczął rozbierać tę barykadę i chować gdzieś te książki. Jak on to zrobił, to nasi wsadzili go do ciupy, że rozbiera barykady. Co to jest w ogóle? Trzymali go gdzieś w zamknięciu i on tam chorował, miał jakąś żołądkową historię, bardzo cierpiał. Ktoś mi powiedział (ja go w ogóle nie znałam), że on tak cierpi. Wtedy, mając do dyspozycji garnki, kuchnię, robiłam mu (znalazłam gdzieś) kaszkę mannę. Zanosiłam tam, żeby jadł i uratowałam go z tego. To wystarczyło, żeby był wdzięczny mi do końca życia. Bardzo się z nim zaprzyjaźniliśmy i on powiedział mi, kiedy żeśmy się rozstawali, tak: „Halina, pamiętaj, idziemy w zupełnie różne strony, ja idę z wojskiem, ty z cywilną ludnością wychodzisz. Nie wiadomo, czy się kiedykolwiek znajdziemy. Pamiętaj, że moja rodzina ma willę w Makowie Podhalańskim, która nazywa się – do dziś dnia pamiętam – »Modrzew«. Gdybyś kiedykolwiek chciała się ze mną skontaktować albo potrzebowała czegokolwiek, to przyjedź do willi”. Ponieważ nie miałam zupełnie dokąd pojechać, nikogo tam nie znałam, a Warszawa nie istniała, więc postanowiłam wsiąść w pociąg i pojechać.
Pojechałam tam, przedstawiłam się, że jestem z Powstania i że Jurek mnie prosił, żebym się skontaktowała, żebym przyjechała. Przyjęli mnie tam jak członka rodziny, fantastycznie. To było bardzo miłe, sympatyczne, ale postanowiłam nie być tam u nich, tylko coś robić, czymś się zająć. Powiedziałam, że chcę koniecznie jakąś pracę, i znaleźli mi. Był tam miejscowy doktor, Ciepielewski czy coś, i miał córeczkę dwuletnią, zdaje się. Umówiłam się z nim, że będę się opiekować tą córeczką, bo on był zajęty. Rzeczywiście, przeniosłam się do miasteczka (ta willa była troszeczkę w górach) i opiekowałam się tą dziewczynką. To trwało aż do wyzwolenia Makowa Podhalańskiego, kiedy przyszli Rosjanie.
- Czyli została tam pani przez cały grudzień?
Tak, chyba tak. Już nie pamiętam, czy to było lato, ale aż do grudnia.
- Jak pani wspomina wyzwolenie przez Rosjan? Jak to wyglądało?
Okropnie. To wyzwolenie to była straszna historia zupełnie, właściwie cudem ocalałam, dlatego że były wielkie walki o Maków Podhalański. Oni nacierali, była strzelanina, w ogóle nie można było wyjść do miasta, bo leciały kule. Muszę powiedzieć, że ocalałam, dlatego że zdarzyło się, że wychodząc kiedyś na ganek z mieszkania, w którym u doktora mieszkaliśmy, trzymałam w ręku szklany nocniczek tej dziewczynki i proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie kiedy wyszłam, odłamek trafił w szkło i rozsypało mi się w ręku. Tak że wspominam to bardzo dramatycznie. Pełno trupów było, były ciężkie walki o to miasteczko, ale w końcu [Niemcy] oczywiście wycofali się.
- Pamięta pani pierwsze zetknięcie z Rosjanami?
Na pewno byłam tam, spotykałam się, ale nie osobiście, tylko jak wchodzili. Tylko wiem, że jak już opuszczałam (a to było nie tak dużo po wojnie, która się tam toczyła) Maków Podhalański z myślą o tym, żeby dostać się w kierunku Warszawy, to chodziłam i szukałam, jaką mam możliwość wydostania się. To kawał drogi do Warszawy, nie będę chodziła pieszo. Starałam się o furmankę. Pamiętam, że drogę do Warszawy zrobiłam jakimiś furmankami, jakimiś samochodami, ktoś mnie kawałeczek gdzieś podrzucił, trochę pieszo chodziłam. Pamiętam, że przez Siedlce, bo w Siedlcach miałam przyjaciół. Zatrzymałam się tam. Jak do Warszawy dojechałam, to już nie pamiętam, ale w każdym razie to była gehenna i długo bardzo trwało, zanim się dostałam do Warszawy.
- Jakie wrażenie zrobił na pani widok miasta?
Straszny, straszne to było. Kupa gruzów. Zresztą ominęłam Warszawę, poszłam od razu na Pragę, bo Praga jeszcze istniała. Na Pradze spotkałam się z moją siostrą. Moja siostra w międzyczasie, zanim dojechałam do Warszawy, nawiązała kontakt z radiem i zaczęła pracować w radiu. Wszystko na Pradze. Tak że już nawet dokładnie nie pamiętam, jak to się stało, że się spotkałam z moją siostrą, ale to było wielkie wydarzenie.
- Miały panie gdzie zamieszkać na Pradze?
Tak, myśmy mieszkały na Pradze, ale gdzie? Na pewno nie przyłożyłam się do tego, tylko moja siostra. Ona miała tam już jakieś lokum, ponieważ tam była przedtem jakiś czas, i przyjechałam do niej.
- Jak się dalej toczyły pani losy? Siostra podjęła pracę w radiu?
Tak. Cały czas pracowała w radiu. Potem starałyśmy się spotkać z ojcem, przecież ojciec jeszcze był. Ona, zdaje się, już kontakt z ojcem nawiązała i byliśmy wobec tego już we trójkę. Myśmy były na pewno na Pradze razem, a [jak było] z ojcem, to przyznam, że nie wiem. […] On nie był w ogóle w Powstaniu. Po okupacji mój ojciec mieszkał w Wołominie. Wtedy prawdopodobnie nawiązał kontakt z siostrą, tak że byliśmy we trójkę już wtedy. Znaleźliśmy się wszyscy. Ona pracowała w radiu, a myśmy się potem przenieśli do Warszawy. Tylko kiedy przenieśliśmy się do Warszawy? Myśmy dosyć długo mieszkali na Pradze, przecież nie można było się do Warszawy przenieść, bo nie było gdzie. Nie było możliwości mieszkania w Warszawie. Ojciec i siostra postanowili, bo mojej matki już nie było, żeby wyjechać do Łodzi. W Łodzi się osiedliliśmy, myśmy pojechali do Łodzi i pierwsze dwa lata żeśmy mieszkali w Łodzi. Ojciec z siostrą wynajęli na Bałutach mały domek, dosyć prymitywny, ale z ogródkiem.
Ten ogródek pamiętam. To było bardzo istotne dla mojego przyszłego życia, ponieważ postanowiłam, że jak już się wojna skończyła, to trzeba się zacząć uczyć. Przez cały okres wojny nie uczyłam się ani ja, ani moja siostra, a to już przecież naście lat dziewczynka. Postanowiłam zacząć się uczyć, ale nie mogłam pójść do trzeciej klasy powszechnej, musiałam przyśpieszyć edukację, a wtedy była taka możliwość. Postanowiłam przygotować się do zdania matury, wobec tego całe lato, to pierwsze wolne lato, kiedy wszyscy cieszyli się wolnością, bawili się, wyjeżdżali, opalali się, ja brałam koc codziennie, pamiętam, schodziłam do ogródka. O godzinie piątej nad ranem byłam w ogródku, brałam książki (sprowadziłam sobie książki, wiedziałam jakie) i uczyłam się, żeby zdać tak zwaną małą maturę. Musiałam nadrobić co najmniej dwie klasy w ciągu dwóch miesięcy, żeby potem zdać egzamin. Rzeczywiście, udało się. Uczyłam się przez calusieńkie dni, leżałam w tym ogrodzie i uczyłam się. Potem, na jesieni, zdałam egzamin do szkoły, poszłam do szkoły w Łodzi.
Jak już zrobiłam tę szkołę, poszłam na Politechnikę Łódzką, ale to już później trochę. Tam zrobiłam dwa lata do małego dyplomu, to się nazywało półdyplom. Potem przeniosłam się do Warszawy. Nie było tego wydziału, który chciałam, to znaczy były słabe prądy, a w Łodzi były tylko silne prądy. Ale muszę powiedzieć, że jednocześnie Tadzio Fijewski przygotowywał mnie do egzaminu teatralnego. Bardzo chciał, żebym była aktorką. Powiedział: „Nie marnuj swojego talentu, powinnaś być aktorką” – i równolegle się uczyłam. Najgorsze wtedy dla mnie było przygotowanie się, bo matematykę można było z książek, ale ja przygotowywałam się z łaciny. Jak ja to zrobiłam, to nie wiem. Co za pomysł, że z łaciny? Wtedy łacina to był ważny przedmiot, potem już nie, ale przed wojną w każdej szkole trzeba było znać łacinę, żeby zdać. No i udało się w każdym razie. Zdałam egzaminy, z tych dwóch edukacji wybrałam jednak politechnikę i chodziłam dwa lata w Łodzi na politechnikę. Potem przeniosłam się do Warszawy i kończyłam dyplom w Warszawie. Z tym że robiłam politechnikę na ostatnim roku przedwojennego systemu, już po mnie nie było tego systemu. Potem już był inżynier, to było pięć lat, a przed wojną były cztery lata z tytułem inżynier – [magister]. I taki dostałam dyplom.
- Gdzie potem podjęła pani pracę?
Od razu do filmu. Poprosiłam o to zresztą. Wtedy był przydział uczelni, to się tak nazywało. Dostałam przydział do Wytwórni Filmu Dokumentalnego. To nie jest to, że mój wybór, ale to się na szczęście zgadzało z tym, co chciałam, bo mnie mogli posłać gdziekolwiek. Na szczęście posłali mnie tam, gdzie chciałam, do wytwórni filmowej. Oczywiście początkowo miałam funkcję inżyniera technologa konserwacji sprzętu i aparatury, ale po jakim czasie, po niecałym roku… Mnie to nie interesowało za bardzo, zmierzałam do części artystycznej zawodu, to znaczy chciałam być operatorem dźwięku. Po jakimś czasie powiedziałam dyrektorce, że chciałabym być operatorem dźwięku. Przyjęli moją propozycję i tak się stało.
- Czy robiąc maturę, potem zdając na studia, mówiła pani, że brała udział w Powstaniu Warszawskim?
Tak, pisałam w życiorysie (nie wiem, czy go jeszcze mam), że brałam udział w Powstaniu, że byłam w AK, i nikt słowa nawet nie powiedział. Ale muszę powiedzieć, że w mojej wytwórni pracował syn czy brat tego generała Prugar-Ketlinga, którego nie chcieli nigdzie przyjąć do pracy. Jedyna Radkiewiczowa, ona była w wytwórni dyrektorką, przyjęła go do pracy. Prawdopodobnie się nie bała po prostu przyjąć go do pracy. Tak że to było ciekawe.
- Czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania, co nie zostało jeszcze powiedziane?
Myślę, że o Powstaniu już dużo zostało powiedziane i nie mam takich rzeczy, które nie były powiedziane. Jeżeli nie było powiedziane, to niewidziane, albo może takie, którego nie chcieli wiedzieć, ale o tym ja też nie wiedziałam. O stosunku do Żydów w Powstaniu na przykład. Tak że tego się nie wiedziało, w ogóle do głowy by mi nie wpadło, że mogą się zdarzyć takie rzeczy. Ja bym nie uwierzyła w to, gdyby nie dokumenty, które są przecież i w IPN-ie, i w Żydowskim Instytucie Historycznym. Poza tym na pewno są jakieś rzeczy, ale czy niepowiedziane… Jest tyle na temat Powstania dyskusji: czy się powinno odbyć, czy nie. To już jest przewałkowane. Właściwie myślę, że sprawa jest jasna i ewidentna, ale jak powiedziałam: ja sobie nie zadaję takiego pytania, ja mam za głęboko w sercu Powstanie i niech się tym zajmują historycy, politycy. Ja mam swoje uczucia, bardzo głębokie, i powiedziałabym nawet, że jestem szczęśliwa, że przeżyłam Powstanie, że mam w swojej pamięci, swojej wiedzy to, co mi Powstanie dało i czym było Powstanie. Dla mnie było czymś wielkim.
Warszawa, 15 maja i 31 maja 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek