Halina Jędrzejewska „Sławka”
Halina Jędrzejewska, z domu Dudzikówna, urodzona 19 października 1926 roku w Warszawie, pseudonim „Sławka”, batalion „Miotła”, zgrupowanie „Radosław”. Byłam sanitariuszką, miałam przydział do patrolu sanitarnego dowódcy batalionu „Miotła” kapitana „Niebory”. „Niebora” zginął 11 sierpnia i potem ja i koleżanki, które ocalały zostałyśmy przydzielone do poszczególnych oddziałów batalionu. Trafiłam do „Jerzyków”, których dowódcą był porucznik Michał Panasik "Szczęsny".
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną. Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam tu, w tym samym domu. Byłam uczennicą, niczego nadzwyczajnego w tym czasie nie mogę odnotować. Ze względu na późniejszy życiorys, może to jest istotne, że byłam w harcerstwie. Rok przed wojną poszłam do gimnazjum i liceum imienia Juliusza Słowackiego w Warszawie na Wawelskiej, które do dzisiaj istnieje. Nawiasem mówiąc obie moje starsze siostry też kończyły to liceum. To była już jakaś rodzinna tradycja. U Słowackiego było bardzo dobrze zorganizowane harcerstwo, były trzy drużyny: czerwona, złota i czarna. W momencie, kiedy zaczęłam być uczennicą tego gimnazjum, liceum zapisałam się do „Trójki” czerwonej. Mówię o tym, bo to ma związek z późniejszym okresem, z okresem wojny. Myśmy byli krótko z rodzicami w czasie okupacji po drugiej stronie - na Wschodzie, bo ojca ewakuowano z Ministerstwem Komunikacji we wrześniu 1939 roku.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o szkole. Czy brała pani udział w jakichś uroczystościach jako uczennica lub jako harcerka?
Oczywiście, w najrozmaitszych. Pamiętam niezwykłe uroczystości związane z rocznicą śmierci marszałka Piłsudskiego. Poza tym w jakichś państwowych, trudno mi w tej chwili wyliczyć, ale w uroczystościach 3 maja na pewno. Poza tym byłam na jednym jedynym w moim życiu obozie, cudownym obozie harcerskim w Górach Świętokrzyskich.
To było w sierpniu 1939 roku, tuż przed wojną. Wspominam ten obóz zawsze z wielką sympatią i rozrzewnieniem, bo naprawdę był to dla mnie cudowny miesiąc, wspaniały.
- Przeczuwało się nadchodzącą wojnę?
Wtedy sobie z tego na pewno nie zdawałam sprawy. Może to, że mama mówiła w domu, że trzeba zrobić jakieś zapasy, bo chyba musimy się liczyć z tym, że będzie wojna. Czasem rodzice na ten temat rozmawiali, ale myśmy wtedy, w tym okresie tego nie odczuwały. Ja na pewno i moja trochę starsza ode mnie siostra, średnia. Ja byłam najmłodsza.
- O czym się rozmawiało w domu u pani?
O wszystkim. To znaczy przede wszystkim o tym, co my robimy, jakie mamy plany, co chcemy robić. Rodzice byli zainteresowani naszymi sprawami. Ale nie byłyśmy wciągnięte w wir polityki. Harcerstwo tak, jak najbardziej.
- Pamięta pani jakieś wspomnienia dziadków?
Właściwie to nie bardzo, bo pamiętam tylko dziadka, ojca mojej mamy. Pamiętam jego wspomnienia, kiedyś mówił o swoim wyjeździe, tylko teraz nie pamiętam, który to był rok. Tuż przed rewolucją na Wschodzie został ewakuowany z Warszawy i opowiadał o tym, jak były przygotowania do rewolucji. To zresztą mama mi opowiadała, jak młodzież się zachowywała, jaki był nadzwyczajny entuzjazm na początku wśród młodzieży, że dzieje się coś nadzwyczajnego, że carat się będzie obalać.
- Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku?
Szczerze mówiąc to są może najmniej odnotowane w mojej pamięci fakty. Pamiętam niepokój, który towarzyszył, napięcie, jakie było nawet w domu. Ale niewiele mogę na ten temat powiedzieć. Pamiętam, że były jakieś przygotowania, okna zalepiało się plastrami. Ale poza tym, to właściwie trudno mi powiedzieć. Myśmy wyjechali wszyscy 5. września, bo ojca ewakuowano. Ministerstwo Komunikacji ewakuowało się i ojciec zabrał rodzinę, bo tak było to planowane w ministerstwie. Pociąg ewakuacyjny został zbombardowany pod Równym. Z tego miejsca zbombardowania przewieziono nas do Równego i tam byliśmy, kiedy wojska radzieckie wkroczyły 17 września. To wyglądało dramatycznie, mam bardzo, bardzo smutne wspomnienia.
- Mogłaby pani opowiedzieć?
Przede wszystkim, nie tylko moja rodzina, rodzice, ale otoczenie, ludzie, z którymi w ciągu tych kilkunastu dni pobytu myśmy się poznali, wszyscy byli po prostu zrozpaczeni. Tak trzeba to powiedzieć, zrozpaczeni. To po pierwsze. Po drugie w najbliższych dniach zaczęły się strzelaniny na ulicy, mówiono, że tego aresztowali, tamtego aresztowali. Krótko mówiąc, był bardzo duży niepokój. Poza tym pamiętam oddziały, które szły ulicą, patrzyłam na nie przez okno. To wyglądało koszmarnie, to wyglądało tak jak z przedwojennych pisemek dla dzieci, nie pamiętam jak one się nazywały […], które pokazywały jak wygląda żołnierz ze Wschodu i oni tak właśnie wyglądali. To później się zmieniało, ale wtedy to wyglądało koszmarnie.
- Proszę powiedzieć, jak długo byliście państwo na Wołyniu?
Krótko. Wkrótce potem, nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale zostaliśmy poinformowani o planowanych aresztowaniach, zresztą przez zupełny przypadek. Tak się złożyło, że w mieszkaniu, do którego nas przydzielono po bombardowaniu, mieszkali Żydzi […] Był taki młody człowiek, który się zakochał potwornie w mojej siostrze i on nas w jakimś momencie poinformował, że jesteśmy na liście do aresztowania, tak jak zresztą prawdopodobnie większość ludzi, która się tam znalazła w czasie ewakuacji. i że musimy natychmiast uciekać. Po prostu jakoś nam to ułatwiono, nie pamiętam, jak to organizacyjnie wyglądało, w każdym razie myśmy stamtąd zdołali wyjechać. Tym sposobem uniknęliśmy aresztowania. Dotarliśmy do Monasterzysk, to jest taka niezbyt duża miejscowość koło Stanisławowa. Mój ojciec i moje dwie starsze siostry na początku stycznia 1940 roku wyruszyli stamtąd w niedużej grupie organizowanej przez tamtejsze oddziały Armii Krajowej z przewodnikiem do Warszawy. Mama i ja musiałyśmy zostać, ponieważ nie mogłyśmy się już zmieścić w tej grupie. Po prostu było tam za wiele osób. Miałyśmy iść w następnej grupie. Ale z następnej grupy nic nie wyszło. Czekałyśmy z niepokojem, kiedy po nas przyjdą z informacją, że możemy iść. Ale tam się zaczęło duże zamieszanie, dlatego, że były już nieporozumienia z Ukraińcami. Wsie naokoło się paliły, wszystko wyglądało bardzo dramatycznie. Poza tym nie mogły mieszkać tam, gdzie dotychczas, bo byłyśmy stale zagrożone. Nocowałyśmy z mamą co noc gdzie indziej. W końcu mama się zdecydowała, oczywiście przy pomocy ludzi, bo same byśmy sobie z tym nie dały rady, że spróbujemy się same przedostać do Warszawy. To było bardzo trudne, bo trzeba było mieć przepustkę, żeby w ogóle wyruszyć stamtąd, żeby się dostać do pociągu, ale mama jakoś przy pomocy ludzi zdołała to pokonać i dojechałyśmy do Przemyśla w ten nielegalny sposób. Trochę to wszystko niewiarygodnie brzmi jak sobie to przypominam. W jakimś momencie zdołałyśmy przekroczyć granicę niemiecko-radziecką.
- Czy chciałaby pani opowiedzieć, jak to wyglądało?
To były bardzo przykre przeżycia. Jak przyjechałyśmy do Przemyśla, to nocowałyśmy, bo trudno powiedzieć,że mieszkałyśmy w jakimś klasztorze. W pamięci mi został długi, długi korytarz, na którym pokotem leżeli ludzie i my z mamą też. Poza tym trzeba było robić starania, bo tam można było tylko przejść legalnie. Myśmy nie miały żadnych możliwości, żeby przejść granicę w Przemyślu nielegalnie. Trzeba było ze strony radzieckiej przedostać się na niemiecką. W związku z tym trzeba było się dostać do budynku, który był na jakimś wielkim placu, w którym z jednej strony urzędowała komisja radziecka a z drugiej strony komisja niemiecka. Było to niezwykle trudne, bo takich jak my było mnóstwo, mnóstwo ludzi. Pierwszy próg, który trzeba było przekroczyć, to przedostać się przez bramę otaczającą ten budynek i dostać się poza tę bramę na plac. W zasadzie ci, co się przedostali przez tę bramę, to przeważnie byli załatwiani odmownie lub nie odmownie. Przez kilka dni pod rząd próbowałyśmy się tam dostać. To było niemożliwe, bo to był zwarty tłum, po prostu ludzie ze wszystkich sił próbujący przejść bramę. To była dla nich kwestia niezwykłej wagi. Ponieważ była godzina policyjna, więc nie można było przyjść tam parę godzin wcześniej i stać całą noc i być bliżej bramy. Nie istniała taka możliwość. Poradzono nam, żeby się schować w jakiejś piwnicy, w ruinach, blisko tak, żebyśmy zdążyły jak najwcześniej, gdy tylko godzina policyjna już nie obowiązywała, kiedy można się było poruszać po mieście, żebyśmy zdążyły dostać się pod bramę. Mama tak zrobiła. Myśmy się ukryły w piwnicy, tylko okazało się, że w tej piwnicy nie jesteśmy jedyne, ale jest kilka czy kilkanaście osób. Było rzeczywiście dość blisko tej bramy i tego budynku. Ale tam nas w nocy wyłowił Ukrainiec i chciał nas stamtąd wygarnąć, a wiadomo, jakby to się skończyło. W każdym razie mamie udało się nas obronić i tę grupę: to co miała przy sobie, wszystko czym myśmy dysponowały, swoją biżuterię, bo pieniędzy to myśmy nie miały, wyjęła i dała. Dał nam spokój. Próbowałyśmy się jeszcze raz dostać, ale to się znowu nie udało. Wtedy poradzono mojej mamie, ponieważ wyglądało na to, że w ogóle sobie z tym nie poradzimy, że mnie przerzucą w jakiś sposób przez tę bramę. Byłam drobna, szczupła. Miałam wprawdzie trzynaście lat, ale wyglądałam na dużo mniej. Pamiętam, słyszałam, że jeśli dziecko się znajdzie samo bez opiekunów, bez rodziców, to wzywają wtedy przez tę bramę kogoś z rodziny, matkę czy ojca. Tak zrobiono, przerzucili mnie przez tę bramę, trochę się przy tym potłukłam. Potem automatycznie po jakimś czasie wezwali moją mamę. Tym sposobem jeden próg został pokonany. Potem były następne. Była taka przykrość, że po prostu zrzucono mnie ze schodów, ale nic sobie nie złamałam, po prostu poturlałam się po schodach, trochę się potłukłam. Niemiec mnie po prostu kopnął, ale to drobna sprawa, bo nic mi się nie stało. Nasza sprawa została załatwiona na komisji. Sprawa była w zasadzie prosta, wracamy do siebie, do domu, matka z dziewczynką. Przedostałyśmy się i dotarłyśmy do Warszawy.
1 maja byłyśmy w Warszawie. Ja i mama nic nie wiedziałyśmy o moim tacie i siostrach, nie wiedziałyśmy, czy oni są w Warszawie. Okazało się, że przeszli przez zieloną granicę z ogromnymi perypetiami. Łapali ich raz jedni, raz drudzy, odsyłali ich, to było bardzo trudne. Ale w rezultacie dotarli wszyscy troje, mój tata i moje siostry.
- Co się stało z chłopakiem, który ostrzegł na Wołyniu pani rodzinę? Czy siostra miała później z nim kiedyś kontakt?
Nie, żadnego kontaktu myśmy nie mieli. Myślę, że zawdzięczamy mu życie.
- Na ile zmieniło się mieszkanie jak wróciliście państwo?
Przede wszystkim było ogołocone, to pierwsza rzecz. Trochę zniszczone, bo ten dom nie był zniszczony, nie był zbombardowany, bez szyb, ale to nie były rzeczy nadzwyczaj dokuczliwe. Jak myśmy z mamą przyjechały, to już wszystko tutaj było jakoś połatane. Tata był na miejscu, więc starał się doprowadzić do jakiegoś ładu to mieszkanie.
- Jak zmieniło się pani życie w czasie okupacji w stosunku do tego przed wojną?
Zasadniczo. Przypuszczam, że gdyby nie było wojny to po prostu byłabym zwykłą uczennicą, a potem byłabym zwykłą studentką, wszystko potoczyłoby się całkiem inaczej.
- Na ile zmieniła się w czasie okupacji sytuacja pani rodziny, na przykład materialna, w stosunku do czasu przedwojennego?
Chyba w niezwykle istotny sposób się zmieniła. Przede wszystkim myśmy żyli w bardzo złych warunkach. Mój tata początkowo uznał, że nie będzie nigdzie pracował u Niemców, przyjął taką zasadę. Ale w końcu doszedł do wniosku, że to jest niemożliwe. Z rzeczy, które zostały w domu coś rodzice sprzedawali. Mieliśmy wtedy bardzo złe warunki. Pamiętam piekielny głód, kiedy mama rozdzielała suche kromki chleba i kiedy się patrzyło, czy na obiad będzie jeden kartofel czy dwa kartofle czy żaden. Bryndza była straszliwa długo, długo. W okresie późniejszym mój tata jednak zaczął pracować. Oczywiście nie poszedł do Ministerstwa Komunikacji, ale zgłosił się do Wodociągów i Kanalizacji na Placu Starynkiewicza i tam pracował jako urzędnik. Poza tym w najbardziej dramatycznym okresie, kiedy było rzeczywiście już zupełnie beznadziejnie, okazało się, że moja siostra najstarsza, która pracowała, oddawała krew na zasadzie płatnego krwiodawcy. Myśmy o tym nie wiedzieli, mama się nie domyślała. Właściwie dzięki siostrze myśmy jakoś przetrwali najgorszy okres.
To był 1940, 1941 rok, a ona jest z 1920 roku, czyli miała dwadzieścia jeden lat. W każdym razie już jak tata zaczął pracować, to sytuacja była troszkę lepsza. To wszystko oczywiście były grosze. Rodzice usiłowali sprzedać, co było w domu, co jeszcze zostało i co nadawało się do sprzedania. Ja także się do tego przyczyniłam i pamiętam to do dzisiaj, bo to było dla mnie ogromne przeżycie i straszne poświęcenie. Mianowicie miałam wielkiego, ogromnego pluszowego misia, z którym byłam niezwykle zaprzyjaźniona, bo dostałam go w bardzo wczesnym okresie życia. W końcu kiedyś doszłam do wniosku, że trudno, trzeba jednak go sprzedać. Wzięłam go pod pachę i w takim małym sklepiczku na Uniwersyteckiej, który tu wtedy był, odkupiono ode mnie tego misia. Byłam szczęśliwa, że dostałam jakieś pieniądze i mogłam przynieść do domu. Muszę powiedzieć, że strasznie to przeżyłam, co jest może dosyć humorystyczne, jak się dzisiaj na to patrzy, ale wtedy to było bardzo ważne dziecięce przeżycie.
- Sklepikarz nie oszukał pani, dostała pani tyle, ile trzeba za tego misia?
Tego nie wiem, przypuszczam, że niewiele dostałam, ale wydawało mi się, że to jest jakiś mój wkład, udział w naszym domowym życiu.
- Na ile zmieniło się życie w Warszawie?
Wszystko się zmieniło. Po pierwsze, wszyscy na ogół głodowali, z nielicznymi wyjątkami, przynajmniej przez pewien czas póki ludzie się jakoś nie zorganizowali, nie zaczęli handlować, nie zaczęli przeciwdziałać takiemu stanowi. Na ogół wszyscy byliśmy w bardzo złych warunkach finansowych, bo nie było po prostu pieniędzy i nie było jedzenia. Poza tym w bardzo wczesnym okresie rozpoczęła się konspiracja, rozpoczęło się działanie w organizacjach podziemnych. W naszym domu także tak było. Przypuszczam, że rodzice, a zwłaszcza mama, która może lepiej była zorientowana, od początku się zorientowali, że każda z nas coś robi. Oczywiście nie wiedzieli ani co, ani gdzie, ale nie dało się tego ukryć. Poza tym w miarę upływu czasu były takie sytuacje, że na przykład trzeba było gdzieś na dwa dni czy na jeden wyjechać, mama musiała być o tym poinformowana, bo myślałaby, żeśmy zginęły.
- Z siostrami pani na ten temat rozmawiała?
Nie, nie. Bardzo długo nie wiedziałam, że moja średnia siostra, starsza ode mnie o półtora roku, też jest w konspiracji.
- Od kiedy pani była w konspiracji?
Od lipca 1940 roku.
To było najprostsze. Jak wróciłam, to poszłam do swojej szkoły, do Słowackiego, a tam działało już podziemne harcerstwo. Byłam przed wojną w czerwonej „Trójce” i w związku z tym po powrocie byłam znowu w czerwonej „Trójce”. Ale tak się złożyło, że później przeszłam do organizacji podziemnej. Wyszłam z harcerstwa i byłam troszkę inaczej zorganizowana.
- Pamięta pani dzień zaprzysiężenia, jak to wyglądało?
Pamiętam dzień zaprzysiężenia w harcerstwie. Było dość ciemno, pewno to było popołudnie, pewno nie noc, w ogródku jordanowskim prawie naprzeciwko szkoły Słowackiego. Zresztą dzisiaj są resztki tego ogródka. Była nas grupa i zostałyśmy zaprzysiężone. Później w organizacji podziemnej byłam zaprzysiężona tu, u nas w domu.
- To było w ramach jakiegoś spotkania?
Po prostu przyjechała osoba, która ode mnie odebrała przysięgę. Zresztą niezwykle odważna dziewczyna, zginęła dwa lata później w partyzantce,.
- Czym zajmowała się pani w konspiracji?
Banalnymi rzeczami, mianowicie przenosiłam meldunki, prasę, ale to były dodatkowe rzeczy. Byłam po prostu łączniczką, która przenosiła rozkazy w jedną stronę i meldunki w drugą stronę, od mojego niwbezpośredniego szefa do jego szefa i z powrotem. Właściwie to było podstawowe działanie. Poza tym nosiłam to, co było trzeba, wszystko, łącznie z tym, że trzeba przenieść gdzieś broń, także w tym brałam udział. Raz, to było nietypowe zadanie, bo jednak byłam wtedy jeszcze bardzo młoda. Pojechałam, żeby odnaleźć i przywieźć do Warszawy rannego partyzanta z oddziału, który poszedł walczyć na Podlasiu. Dostałam rozkaz, że mam go odnaleźć. Wiedziałam tylko, że mam dojechać do Małkini. Miałam podane nazwisko gospodarza, u którego on był, ale gdzieś pod Małkinią, nie w samej Małkini. Na dworcu w Małkini stali ludzie z furmankami. Tam były orgnizowane przerzuty na drugą stronę, bardzo dużo przerzutów było przez Małkinię na wschód. Przyjeżdżali i szukali jakiejś okazji, ktoś się chce przejechać kawałek, parę kilometrów, kilkanaście. Wiadomo było, że ruch przygraniczny był tam duży. Sama pojechałam taką furą. Krótko mówiąc, dowiedziałam się od jakichś ludzi, że w jakiejś miejscowości pod Małkinią jest człowiek, który się tak nazywa. Po czym się okazało, że tych ludzi jest tam mnóstwo, bo cała ogromnie rozgałęziona rodzina była, kuzyni. Z wielkim trudem trafiłam tam, gdzie trzeba, znalazłam tego człowieka. On był już podgojony i zdecydował, że nie wróci ze mną, tylko dopóki rana się nie zagoi tam zostanie i potem sam wróci. Wróciłam do Warszawy bez niego, ale znalazłam, nawiązałam kontakt. W zasadzie z mojego punktu widzenia to było wystarczające.
- Gdzie się przenosiło broń, w jaki sposób ją pani ukrywała?
W bardzo różny, w kieszeni płaszczyka, w dosyć dużej torbie, w koszyku, bardzo różnie to było. Po prostu chyba zależało od tego, co miałam przenieść. Jak miałam dwa pistolety do przeniesienia, to była prostsza sprawa, czasem musiała być zrobiona jakaś zwyczajna paczka, w której może być wszystko i jeśli ma się szczęście, to się przeniesie, ale jakby
Streife kazała to rozpakować to byłoby wtedy gorzej.
- Czy miała pani jakąś mrożącą krew w żyłach sytuację?
Raz byłam w trochę nieprzyjemnej sytuacji. Nie miałam tak wielu takich sytuacji. Byłam dwa razy w takiej sytuacji, zresztą tu, w tej dzielnicy. Wracałyśmy troszeczkę, bardzo niewiele po godzinie policyjnej z koleżanką, z jakichś naszych zadań konspiracyjnych. Na Raszyńskiej blisko Filtrowej chyba, już nie pamiętam, z Rapackiego albo Dantyszka, wyszła
Streife i chcieli nas zatrzymać, krzyczeli za nami. Jak żeśmy się zorientowały, to przyspieszyłyśmy bardzo kroku, szłyśmy bardzo szybko. Ale oni wołali, żeby się zatrzymać
Halt! Wtedy puściłyśmy się biegiem, ale biegłyśmy tak, jak to się mówi, na skrzydłach. Raszyńska troszkę się załamuje. Oni za nami wołali, słychać było parę razy puk, puk, ale za bardzo pewno się nie starali, żeby nas złapać, tak przypuszczam, bo chyba mimo wszystko trafili by nas. W każdym razie myśmy biegły jak oszalałe i wpadłyśmy do mojej bramy. Nasz dozorca był nadzwyczajny, bo jak się zbliżała godzina policyjna, to brama była zamknięta, ale zawsze otwierał na wezwanie. Zresztą słyszał jak myśmy biegły i nie musiałyśmy go wzywać. Brama natychmiast była otworzona i nic nam się nie stało. Raz mi się zdarzyła podobna sytuacja w Śródmieściu. Byłam wtedy na Kredytowej, szłam gdzieś oddać broń, ale pojedynczą sztukę, pistolet po jakiejś akcji, i wpadłam w łapankę. Zdążyłam się jeszcze cofnąć i zaczęłam po prostu biec, bo wiedziałam, że to co mam przy sobie, jest nie do ukrycia. Na Kredytowej wpadłam do jakiejś bramy. To było ryzykowne, bo jednak mnie gonili i mogli wejść za mną. Już nie pamiętam, czy Niemcy się zorientowali, że weszłam do tej bramy. W każdym razie wpadłam do tej bramy i do klatki schodowej na któreś piętro, starałam się wejść wysoko. Zadzwoniłam do drzwi obcych ludzi. W ogóle pierwszy raz byłam w tym domu i na tej klatce. Jakaś pani mi otworzyła drzwi. Powiedziałam: "Jest łapanka, czy mogę chwilę zostać?" Ona mnie bardzo spokojnie zaprosiła, kazała mi usiąść, przygotowała mi herbatę, jakieś picie. Zapytała mnie tylko, czy mam coś do ukrycia. Wydawało mi się, że mogę jej zaufać, a poza tym nie bardzo miałam nawet wybór. Ponieważ miałam opakowaną tę broń, więc po prostu dałam jej to i powiedziałam: „Jeśli pani może to na chwilę schować, to proszę bardzo.” Schowała. Posiedziałam u niej godzinę czy ileś, już nie pamiętam, wzięłam swój pakunek i poszłam. Uważam, że miałam wielkie szczęście, że nie byłam aresztowana.
- Czy takie zachowania ludzi często się zdarzały?
Wydaje mi się, że ludzie sobie niezwykle pomagali. Jeśli było tak, że na przykład w czyimś domu kogoś aresztowali, to bardzo często było tak, że ludzie z tego domu z własnej inicjatywy czekali przed domem w najbliższym sąsiedztwie, czy ktoś z rodziny nie wraca i uprzedzali, że w mieszkaniu jest gestapo. Zwykle było tak, że jeśli kogoś aresztowano, mieszkanie było zamknięte albo po prostu w domu był tak zwany kocioł, czyli Niemcy czekali aż się zjawi ktoś następny czy kilka następnych osób. Jeszcze zależało to od tego jak dalece było to przypadkowe. Bardzo często było tak, że obcy ludzie wiedzieli, że ktoś taki mieszka i że tu coś takiego się działo, czekali, żeby ludzi zawiadomić, żeby uprzedzić. Myślę, że społeczeństwo w Warszawie w znakomitej większości w czasie okupacji zachowywało się wspaniale, wspaniale…. Wiem, jak moje koleżanki i koledzy otrzymywali taką pomoc, jak ludzie starali się pomóc w jakichś skrajnych sytuacjach, wyciągnąć skądś, wepchnąć gdzieś w kąt, żeby nie zauważono.
- Czy miała pani jakieś koleżanki Żydówki?
Tak, miałam koleżankę Żydówkę, która była przed wojną w naszym zastępie w harcerstwie i którą na początku okupacji widywałam. Już nie pamiętam, czy była u Słowackiego w czasie wojny. Widywałam ją przez jakiś czas, a potem znikła mi z horyzontu, ale przeżyła. Nigdy ją o to nie pytałam. Myśmy się po wojnie spotkały i widywałyśmy się wielokrotnie, ale ona nigdy o tym nie mówiła. Wiem, że rodziców straciła w getcie. Oboje rodzice zginęli. Zresztą oni po stronie aryjskiej nigdy by się nie uchowali, bo oboje byli niezwykle podobni do Żydów. Ona, o dziwo, była wprawdzie bardzo podobna do swego ojca, ale była absolutnie niepodobna do Żydówki. Myślę, że dzięki temu przeżyła, poza tym w jakimś okresie była u sióstr zakonnych. Z tego co wiem, była w konspiracji. Bardzo sympatyczna dziewczyna. Moja najstarsza siostra miała przyjaciółkę Żydówkę, która była także uczennicą gimnazjum Słowackiego, i była bardzo częstym gościem w naszym domu w okresie przedwojennym. Pamiętam ją najbardziej z tego okresu. Ona była w stosunku do mnie dorosła. Wszyscy ją bardzo lubiliśmy. Mama ją bardzo lubiła, ona często nas odwiedzała, często z nasza Wandą razem wracały ze szkoły i siedziała u nas w domu. Wprawdzie nie widywałam jej w czasie okupacji, ale moja siostra widywała ją bardzo często, wiem, że były w stałym kontakcie. Ten kontakt przetrwał również w okresie powojennym. Dopóki Wiera żyła, zresztą ona chyba w 1968 roku wyjechała do Izraela, to również były w bardzo serdecznym kontakcie.
- Proszę powiedzieć, czy miała pani jakieś szkolenia sanitarne?
Tak, oczywiście. W harcerstwie raz, a potem w mojej organizacji podziemnej.
- Proszę opowiedzieć jak to wyglądało.
Uczyłyśmy się zakładać opatrunki, opatrywać rany, przygotowywać unieruchomienie, zakładać chustę trójkątną, zakładać opatrunki unieruchamiające górę, bark. […] To było takie typowe szkolenie, jak postępować z nieprzytomnym, jak przenosić rannego, w jaki sposób go zabezpieczać.
- Kto prowadził takie szkolenia i gdzie one się odbywały?
W różnych domach. U nas akurat nie odbywało się to, bo u nas przez jakiś czas, nie pamiętam jak długo, odbywały się komplety Uniwersytetu Warszawskiego z wydziału lekarskiego. To była mała grupka studentów i profesor, który wykładał. Nawiasem mówiąc, nie widywałam ich. Jeśli przyszłam do domu i oni byli, to drzwi do pokoju były zamknięte. Moja siostra była jedną ze studentek. W gruncie rzeczy moja siostra i moja mama zawdzięczają temu wykładowcy, który tu przychodził, życie po Powstaniu. Moja siostra miała połamane kości twarzy, była bardzo potłuczona. Mama była w stanie skrajnej rozpaczy, ponieważ mój ojciec zginął 11 sierpnia. Jak Niemcy weszli do domu, powstańcy wyszli kanałami i zostali mieszkańcy. Moja średnia siostra, przypadkowo tak się złożyło, była sanitariuszką w niedużym szpitaliku polowym w bloku na Mianowskiego 15, miała tam przydział. Przez cały czas do Powstania była w harcerstwie, w złotej „Trójce”. W sytuacji, kiedy wojsko już wychodziło i szpitalik był ewakuowany, ewakuowano tych, których można było. Moja siostra nie chciała wyjść z oddziałem, chciała zostać z rodzicami. Niemcy jedenastego weszli tutaj i odłączyli grupę kilku mężczyzn i ich tutaj rozstrzelali, zamordowali. Mój tata był w tej grupie.
- Kiedy się pani o tym dowiedziała?
Późno. Już jak byłam na Starym Mieście miałam informację o tym, ale nie do końca prawdziwą. Była taka sytuacja, że szedł łącznik na Ochotę. Tak się złożyło, że wiedziałam, kto idzie od nas ze zgrupowania i bardzo prosiłam tego chłopaka, żeby się dowiedział, co jest w tym domu, bo przecież nie było żadnej komunikacji. Wrócił po iluś dniach, odnalazł mnie i powiedział, że wszyscy zginęli w tym domu, że nikt stąd żywy nie wyszedł. To nie było do końca prawdziwe, bo jedna grupa wyszła, wprawdzie bardzo źle traktowana, przeszli straszne rzeczy, ale jednak część osób z tego domu ocalała. Część ocalała z tej grupy, co wyszła kanałami, też nie wszyscy, bo poginęli po drodze albo wyszli nie tam, gdzie trzeba, wprost na placówkę niemiecką. Poza tym była ta rozstrzelana grupa mężczyzn. Ale cześć ludzi ocalała, moja mama i moja siostra ocalały, przeszły przez „Zielniak” i potem były w Pruszkowie. Ponieważ moja siostra miała połamane kości twarzy, była poraniona, zobaczył ją w Pruszkowie w jakimś momencie taką pokrwawioną właśnie ten wykładowca. Myśmy z moją siostrą bardzo długo w ogóle na ten temat nie rozmawiały. Po wielu latach w końcu zdecydowała się, żeby coś opowiedzieć. Powiedziała mi, że zadał jej bardzo zabawne pytanie: „Danka, a skądeś ty się tu wzięła?” Zaraz przysłał pielęgniarki, porobił opatrunki. Potem moja siostra powiedziała, że nigdzie się nie ruszy, jeśli matki także nie wyprowadzą jakąś drogą przez izbę chorych. W rezultacie ten lekarz zajął się wszystkim i spowodował to, że obie z obozu w Pruszkowie wyszły, dostały się do Milanówka. Później, po jakimś czasie, już nie pamiętam, ale to musiało być w październiku, dotarły do Krakowa.
- Czyli walcząc na Starówce miała pani świadomość…
…że nie mam rodziny po prostu. Między innymi to spowodowało później moją decyzję, że idę z oddziałem do obozu. Być może, gdybym miała świadomość, że mam kogoś z rodziny, to pewno wyszłabym z ludnością cywilną i poszłabym do matki. A ponieważ miałam świadomość, że nie mam rodziny, a najbliższymi ludźmi byli moi koledzy z oddziału, to myślałam… To też była duża naiwność, bo wydawało mi się, że jak pójdziemy do obozu, to będziemy wszyscy razem. Natychmiast wszystkich nas rozdzielono, osobno mężczyzn, osobno dziewczyny, kobiety.
- Proszę powiedzieć, czy już wtedy podczas szkoleń sanitarnych przed Powstaniem wiedziała pani, że zostanie lekarzem?
Tak naprawdę, może to nie brzmi zbyt prawdziwie, ale zdecydowałam się na to, że będę studiować medycynę wtedy, jak było bombardowanie pociągu. Otworzyła się jakaś klapka, ponieważ miałam poczucie okropnej bezradności, bezbronności, bo tam były bardzo duże straty, wielu rannych i zabitych. Wtedy właściwie postanowiłam, że jak przeżyję – przeżyję to może przesada, bo tak na pewno nie myślałam, [myślałam] że przeżyję – ale w każdym razie, że będę studiować medycynę. I potem tak się złożyło, że mogłam studiować jak wróciłam do kraju.
- Proszę opowiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania, jak to było z godziną „W”?
Byłam w domu. Parę dni przed wybuchem Powstania nasz pięcioosobowy patrol sanitarny, który był w dyspozycji dowódcy batalionu „Miotła” był skoszarowany na Żurawiej w mieszkaniu koleżanki. Myśmy się wtedy tam poznały.Na Żurawiej byłyśmy półtora czy dwa dni, po czym rozpuszczono nas do domów. Alarm był odwołany. Miałyśmy w swoich domach czekać na sygnał, na alarm. Była ustalona sieć alarmowa w obrębie naszej piątki. Wiem, że podobnie było w innych patrolach, w oddziałach. Myśmy miały ustaloną sieć alarmową i ja w tej sieci byłam ostatnia, piąta. Sytuacja wyglądała tak, że koło godziny drugiej przyszedł do mnie mój kolega na piechotę z Milanówka, bo chciał się ze mną zobaczyć i pożegnać, bo wcześniej dostał informację, że jest godzina „W”. Od niego dowiedziałam się, że jest wyznaczona godzina „W”, a ja nie miałam żadnej informacji. Byłam przerażona, zrozpaczona. Wobec tego szybko się z nim pożegnałam i pojechałam do koleżanki, która była przedostatnia, to znaczy do tej, której obowiązkiem było zawiadomienie mnie o miejscu i godzinie koncentracji. Dotarłam do niej na Żurawią i spotkałam ją w drzwiach, jak wychodziła do Powstania. Ona już wychodziła gotowa do Powstania, a ja musiałam wrócić do domu. Po pierwsze musiałam wziąć torbę sanitarną, po drugie musiałam pożegnać się z rodzicami. Wróciłam do domu z bardzo dużymi trudnościami, bo już komunikacja w mieście była zaburzona, już mnóstwo ludzi kręciło się po ulicach. Pamiętam, że jednym czy dwoma tramwajami dotarłam do Politechniki, a tutaj nic nie było, żadnej dalszej komunikacji, żaden tramwaj nie szedł. A ja bardzo się spieszyłam, bo miałam bardzo mało czasu na to, żeby jeszcze podjechać tutaj do domu i chociaż spędzić te trzy minuty i potem dotrzeć na Okopową, konkretnie na ulicę Wolność, od Okopowej. Sytuacja była beznadziejna, bo wiedziałam, że nie dobiegnę, to jest niemożliwe, po prostu nie zmieszczę się w czasie. Jechał jakiś chłopiec na rowerze. Sądząc po ubraniu, myślałam, że pewno jedzie na zbiórkę. Zapytałam go, czy by mnie nie podwiózł. Podwiózł mnie na ramie roweru kawał, bo na róg Raszyńskiej i Filtrowej. Tam już jak strzała biegłam do domu, bardzo szybko przybiegłam, wpadłam do domu, zabrałam torbę, pożegnałam się z rodzicami i znowu pobiegłam do tramwaju na Plac Narutowicza, żeby dotrzeć na Wolę. Na Okopowej było już słychać strzały, motorniczy zatrzymał tramwaj i nas wszystkich wypuścił. Wszyscy wyskoczyli. To tacy byli pewnie jak ja, mniej więcej w tych samych sprawach. Pobiegłam jeszcze kawałek Okopową, potem wpadłam w ulicę Wolność, a tam, na Wolność 14 miałam punkt koncentracji. Już był kapitan „Niebora”, nasz dowódca, część żołnierzy już była, nie wszyscy jeszcze. Ale w każdym razie zdążyłam.
- Wszystkie koleżanki z pani patrolu dotarły?
Tak, wszystkie dotarły, byłyśmy wszystkie pięć.
W pierwszej godzinie Powstania zginęła pierwsza z nas. Ponieważ była taka sytuacja, że niemiecki karabin maszynowy był wstrzelany w wyjście bramy, w której myśmy stali, ulica była pod ostrzałem, tak że po następnych rannych dowódca nie pozwolił nam wyjść, bo było wiadomo, że nie ma możliwości uratowania nikogo, tylko następny trup będzie leżał obok tak jak ta pierwsza koleżanka, która od razu zginęła. Jedna z naszych koleżanek, to było dużą rzadkością, wycofała się z naszego patrolu, chyba już drugiego czy trzeciego dnia, nie wytrzymała nerwowo.
Nie wiem, po prostu jej nie było. Tak, że zostałyśmy trzy. Byłyśmy razem do 11 sierpnia. Z tym, że oficjalnie byłyśmy razem w patrolu, ale byłyśmy wysyłane przez dowódcę tam, gdzie było potrzeba. On dysponował naszą mała grupką, niezależnie od sanitariuszek w oddziałach, to był jego patrol, do jego dyspozycji. 11 sierpnia „Niebora” zginął.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały działania powstańcze na Woli.
Zadaje mi pan bardzo trudne pytanie. Wola była miejscem bardzo ciężkich, nieustannych walk, zresztą podobnie jak Starówka. Jest coś w tym, o czym mówiliśmy. Każdy z nas to powtarza przy każdej okazji, nasze zdumienie jak przyszliśmy ze Starego Miasta do Śródmieścia, na widok domów z szybami, na widok dziewczyn ubranych w normalne sukienki, czystych, umalowanych i uczesanych. A myśmy byli w nieustannej walce. Na Starówce to jeszcze było tak, że po jakimś okresie, czterdzieści osiem godzin, czy siedemdziesiąt dwie godziny, szliśmy na swoją kwaterę i tam mogliśmy odpocząć, powiedzmy noc albo jeden dzień, nie przypominam sobie, żeby dobę. Natomiast na Woli, naprawdę nie umiałabym powiedzieć, jak to było, nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek spali na Woli. W końcu byliśmy na Woli tyle dni, że musiało to jakoś być. Były po prostu nieustanne walki i to chyba jest najważniejsze.
- Jak daleko się pani zapuszczała ze swojej placówki?
Byłam sanitariuszką liniową, czyli szłam tam, gdzie szli żołnierze oddziału. Jak była walka o monopol, to szłam wśród nich. Za nimi ze swoją torbą sanitarną, po prostu byłam z nimi. Jak szli do natarcia na Stawkach, szłam z nimi. Była trochę inna sytuacja jak z Zosią Grafczyńską poszłyśmy po rannych. „Niebora” wysłał nas wtedy do oddziału, który miał swoją siedzibę na ulicy Kaczej. Tam w szturmie byli ranni nasi żołnierze, było kilku zabitych. „Niebora” posłał nas na tę placówkę, ponieważ tam była ranna również sanitariuszka i trzeba było po prostu pomóc. To była taka sytuacja, że na rozkaz dowódcy szło się na określoną placówkę. Tak bywało, po 11 sierpnia, to gdzie mój oddział, tam ja. Na przykład walki u Jana Bożego - byłam z nimi. Po prostu taki jest los sanitariuszki liniowej, że idzie tam, gdzie idzie oddział.
- Jak było z materiałami opatrunkowymi, na ile mogła pani pomóc?
To przecież była pierwsza pomoc. To znaczy to było unieruchomienie, bądź założenie opatrunku, czy jedno i drugie i przeciągnięcie, przede wszystkim wyciągnięcie z pola ostrzału. To co charakterystyczne na Woli, trzeba było rannego ściągnąć, żeby nie był narażony na dalsze urazy, rany. Potem transport do szpitala. To było zadanie sanitariuszki liniowej.
- Była pani w szpitalu wolskim albo Karola i Marii?
Nie, nie byłam tam, myśmy nie byli na tym terenie. Z moich własnych doświadczeń znam tylko główny punkt opatrunkowy batalionu, który był na ulicy Wolność. Tam był przygotowany szpitalik, główny punkt opatrunkowy ale de facto szpitali. Trzeba powiedzieć, że świetnie operował student czwartego roku medycyny, wszystko sam robił. Oczywiście może to przesada, mówię wszystko, bo uważam, że znakomicie się spisał. Oczywiście, że brzucha by nie otworzył i rannego w brzuch by nie uratował, ale w głównym punkcie opatrunkowym to nie było jego zadanie. Jego zadaniem były mniejsze zabiegi, mniejsze operacje, bezpośrednie ratowanie życia, po czym transport do szpitala. Oczywiście były takie główne punkty opatrunkowe, tak znakomite, tak duże i tak rozwinięte, właściwie spełniające rolę wielofunkcyjnego szpitala. Były takie, ale było ich mało. Na przykład PKO był szykowany jako główny punkt opatrunkowy, a został rozwinięty w ogromny szpital. To jeden z przykładów. Szpital Jana Bożego, na ulicy Bonifraterskiej, który w ogóle nie był przewidziany do ewakuacji rannych, bo to był szpital psychiatryczny. Szpital jednak, chwała za to tym, którzy o tym pomyśleli, jeśli chodzi o szefów służb sanitarnych polskich i warszawskich zwłaszcza, był przygotowany mimo, że nie był brany pod uwagę jako szpital ewakuacyjny dla rannych właśnie ze względu na profil, na obecność chorych psychiatrycznych, bo oni w czasie Powstania też tam byli. Szpital miał przygotowaną chirurgię na czas Powstania.
- Proszę powiedzieć, czy jak pani oddział wycofywał się z Woli, to była pani świadkiem gehenny ludności cywilnej?
Nie, myśmy tego nie widzieli. Oddział zmieniał miejsce postoju, przesuwaliśmy się w walkach dalej, w kierunku Starego Miasta, a tych masakr, które się odbywały na Woli myśmy bezpośrednio nie widzieli. Myśmy je tylko znali później z relacji, nie byliśmy świadkami tego, na szczęście.
- Stykała się pani z ludnością cywilną?
Oczywiście, że tak. Może na Woli to nie było takie widoczne jeszcze, ale na Starówce bardzo. Ludność nas bardzo wspierała, ludzie nam pomagali. Często nam podrzucali coś do jedzenia. Przecież w znakomitej większości, może nie wszyscy, nie byliśmy przygotowani ubraniowo do Powstania. Ja na przykład byłam w szarej sukience zrobionej z mundurka harcerskiego, nie miałam nawet sweterka, niczego, a przecież noce były bardzo zimne, a później dnie były w ogóle zimne. Ludzie się z nami dzielili żywnością, ubraniem. Wspaniale zachowywała się ludność Warszawy, kiedy organizował się szpital. Naprawdę wystarczyło, że się gdzieś nalepiło kartkę, że jest przygotowywany, organizowany szpital polowy, wymieniło się co jest potrzebne albo na płocie czy na murze wywiesiło się jakąś informację. I to było, w ciągu kilku godzin było wszystko przyniesione. Ludność warszawska była wspaniała, społeczeństwo było cudowne. Pewnie, że pod koniec społeczeństwo było już zmęczone, ludzie byli zmordowani, głodni, siedzieli w piwnicach. Byli po prostu śmiertelnie zmęczeni. Zaczęły się różne niepokoje i czasami nawet jakieś niemiłe sytuacje i niemiły stosunek do nas. Ale to było zupełnie zrozumiałe, a przez tyle tygodni oni byli wspaniali. Zawsze twierdzę, że mieszkańcy Warszawy na piątkę zdali egzamin w czasie Powstania. Nam się tylko raz zdarzyła niemiła sytuacja, jak byliśmy na Czerniakowie.. Przecież dopiero co byliśmy na Starówce, jeszcze nie zdążyliśmy odsapnąć, a już przeszliśmy na Czerniaków. Na ulicy Okrąg dostaliśmy swoją kwaterę. To była kwatera przydzielona, przecież nikt z nas nie szedł tam, gdzie mu się podobało tylko tam, gdzie mu kazano. Kwatery dla wojska były przygotowane przez osobę do tego upoważnioną i uprawnioną. Myśmy dostali lokum w willi na parterze. Byliśmy potwornie zmęczeni, bo szliśmy całą noc, częściowo przekopem. Bardzo się ciężko szło, co chwilę się trzeba było zatrzymywać, bo był to bardzo wąski przekop. Ludzie szli w obie strony. Jak żeśmy tylko tam przyszli okazało się, że mamy bardzo duży pokój do dyspozycji. Nas z plutonu w tym momencie było kilkoro. Były ogromne, szalenie szerokie łóżka z pościelą. Myśmy po prostu się na tych łóżkach poukładali jak śledzie, jedno obok drugiego, tak jak żeśmy stali. Na to wszedł właściciel mieszkania. Nam zrobił potworną awanturę, że jak to można tak brudzić pościel. Pobiegł do dowódcy, powiedział, że do czego to podobne, miał bardzo za złe. Ale dowódca nasz mu wytłumaczył, że to jest oczywiste, że ludzie, żołnierze są tak zmęczeni, że muszą odpocząć, uspokoił go. Ale wtedy jeszcze, bo to był początek września, na Czerniakowie było przecież cudownie, jeszcze oni tak na dobrą sprawę nie odczuli tego wszystkiego.
- Proszę opowiedzieć o Starówce, jak wyglądał tam dzień. Czy cały czas były akcje?
Broniliśmy po prostu kolejno określonych domów czy bloków. Jeśli chodzi o Starówkę, najcięższe walki były u Jana Bożego. Albo może ja to najbardziej pamiętam. Rzeczywiście była taka sytuacja, że mieliśmy za zadanie utrzymanie placówki, jednego z budynków przez dwadzieścia cztery godziny. U Jana Bożego walki trwały szereg dni, to nie był jeden czy dwa dni i różne oddziały w tym brały udział. Mogę tylko powiedzieć jak to było u nas. Z naszego oddziału była wyłoniona grupka dziewięcioosobowa z dowódcą, nadzwyczaj odważnym żołnierzem, który wtedy był w stopniu plutonowego podchorążego, „Ludwik”. Jest wiele jego zdjęć w albumach, taki potężny mężczyzna, uśmiechnięty, pogodny, obłożony bronią i na boku i na pasie i za paskiem, granaty. On dowodził nasza grupką. Byli mężczyźni żołnierze i byłam ja - sanitariuszka. Było to niezwykle trudne zadanie, żeby utrzymać tę placówkę, dlatego że po prostu Niemcy nas atakowali ze wszystkich stron. W tym piętrowym budynku, w którym żeśmy byli, czołg wywalił jedną ścianę, tak że to też było nieustanne zagrożenie. Poza tym to w ogóle były ciężkie walki. W pewnym momencie była taka sytuacja, że właściwie byliśmy prawie otoczeni. Niemcy byli wstrzeleni w wejście do domu, czyli nie mieliśmy żadnych szans wyjść stamtąd. Poza tym zaczęło nam ować amunicji. Nas było mało, dziewięcioro. Ja przecież broni nie miałam. To znaczy miałam broń, bo na Stawkach dostałam od mojego dowódcy taki mały pistolet, fm-kę, ale jej nie używałam. Dostałam ją, on uważał, że może poświęcić ten jeden pistolet, żeby mi zrobić taką wielką przyjemność. Krotko mówiąc, było ośmiu żołnierzy, a budynek był jednopiętrowy. Były stanowiska przy oknach i koledzy zmieniali pozycje, przebiegali. Wtedy, kiedy czołg wywalił tę ścianę, to koledzy używali granatów. W każdym razie o tyle się udało, że skończyło się tylko na wyrwaniu tej ściany. Amunicji już było bardzo mało i właściwie nie mieliśmy możliwości zdobycia jej gdziekolwiek, bo nie można było stamtąd wyjść i nawet przedostać się gdziekolwiek po jakąś pomoc, po jakieś wsparcie, a przecież żadnej komunikacji radiowej, żadnej radiostacji nie było. Jeden z kolegów się zdecydował, że spróbuje się przedostać po amunicję i po granaty. Właściwie wyglądało na to, że to jest niewykonalne zadanie. Ale on tak postanowił, a sytuacja była i tak dramatyczna, więc dowódca się zgodził. Jednak mu się to udało, zdołał przeskoczyć w takim momencie, kiedy była chwila przerwy w strzelaniu. Przyniósł dużo, wrócił objuczony granatami i pociskami do karabinu kb. Ale była teraz kwestia odebrania broni od niego. On sam nie mógł wejść do tego domu, Niemcy nadal blokowali kompletnie wejście, więc ryzykować z taką ilością broni nie miało najmniejszego sensu. Krótko mówiąc, trzeba było to odebrać w inny sposób. W budynku obok była przybudówka i był płaski dach. Nasz dowódca „Ludwik” zdecydował, że wyjdzie przez okienko na dach tej przybudówki, która była częściowo osłonięta od strony Niemców, i spróbuje to odebrać. Ale był szalenie widoczny, bo był po prostu duży. Stwierdziłam, że jestem mała i drobna, po prostu mniej widoczna. Odsunęłam go, wyszłam przez okno, położyłam się na brzuchu na tym dachu, maksymalnie zsunęłam się w dół tak, żeby być jak najniżej, jak najbliżej tego ładunku, który jest dla nas przygotowany. Odbierałam to od niego i w ten sposób amunicja do nas dotarła. Wtedy sytuacja stała się łatwiejsza, ale nie do końca, bo jednak Niemcy w jakimś momencie nasilili ogień, tak że wydawało się, że jednak nas zniszczą całkowicie. Wtedy przyszli nam na wsparcie żołnierze, chyba było ich dwóch, z jakiegoś oddziału, prawdopodobnie z naszego zgrupowania, miotacze płomieni. Oni zahamowali ten ostrzał, puścili ogień i niezwykle nam pomogli. Myślę, że ocaleliśmy w dużej mierze dzięki nim. Rano następnego dnia przyszła do nas zmiana i mogliśmy się wycofać. Jeszcze wcześniej na początku, wkrótce po tym jak nasilił się ogień niemiecki, zginął jeden z naszych kolegów trafiony w czoło przez snajpera. Jeden strzał, Wacek tylko troszkę wysunął głowę zza worka z okna, z którego strzelał i Niemiec go trafił, tak ze zginął na miejscu. Potem, jak żeśmy się wycofywali, kolejno wyskakiwali, skuleni, żeby jak najmniej nas było widać, a w pewnym momencie jeden z naszych kolegów wyprostował się i snajper go trafił. Tak że w rezultacie zostało nas siedmioro. To i tak było opłacalne mimo wszystko, dlatego, że tu każda godzina się liczyła, to była kwestia opóźnienia wejścia Niemców na Stare Miasto. Każda godzina była ważna.
- Pamięta pani, kiedy to było dokładnie, którego sierpnia?
25 albo 24 [sierpnia].
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
Byłam bardzo zaprzyjaźniona z kolegami z oddziału. Na początku byłam bardzo zaprzyjaźniona z Zosią Grafczyńską, Marysią Millerówną, ale potem rozstałyśmy się, bo one poszły po śmierci naszego dowódcy do innych plutonów. Marysia Millerówna, która zginęła na Starówce, była w plutonie „Sarmaka”. Po śmierci dowódcy rozdzielono nas. Każda z nas dostała przydział do innego plutonu. Z Zosią Grafczyńską spotkałyśmy się po Powstaniu w 1947 roku. Byłam wtedy już w Poznaniu, studiowałam medycynę. Byłam na pierwszym w swoim życiu balu organizowanym na wydziale lekarskim. Nagle zobaczyłam na sali tańczącą Zosię Grafczyńską. To w ogóle było spotkanie bardzo…nietypowe może nie, bo jednak często w tym wczesnym okresie powojennym ludzie się nieoczekiwanie spotykali. Myśmy były bardzo szczęśliwe, bo dotąd nie wiedziałyśmy nic o sobie. Rzuciłyśmy się sobie w objęcia, było bardzo sympatycznie.
- Proszę powiedzieć, jak w czasie Powstania było z jedzeniem na Starym Mieście.
Głodno było, okropnie… Kiedyś z moją koleżanką sanitariuszką po przyjściu na kwaterę, doszłyśmy do wniosku, że my i chłopcy musimy coś zjeść. W związku z tym gdzieś postarałyśmy się o jakąś kaszę, jakiś duży garnek, żeby to było na kilkanaście osób. Chłopcy nam przynieśli wodę. Bardzo starannie umyłyśmy się i pamiętam, że umyłyśmy włosy, byłyśmy szczęśliwe, że wreszcie mamy czyste włosy. Po czym na kuchni, gdzie trzeba było rozpalić w piecu, ugotowałyśmy wielki gar kaszy. Byłyśmy szczęśliwe, że udało nam się to zrobić. Jak już to wszystko było gotowe, raptem trzask i wyleciała ściana. Bombardowanie. To było częste, trzeba się liczyć z tym, że zaraz nas trafi. Poleciała cała ściana, tak że niestety z naszej kaszy nic nie zostało, bo tam były kawałki gruzu, kawałki ściany, pył, tynk. My przed chwilą umyte i uczesane, wyglądające wreszcie jak dziewczyny, wyglądałyśmy niestety jak dwa szare kłębki. Takie to było zabawne. Naprawdę sobie nie przypominam, żebyśmy w ogóle na Woli coś jedli. Natomiast pamiętam, że jadłam kostki cukru i że miałam w kieszeniach kostki cukru. Jak któryś z chłopców przychodził i mówił, że jest głodny, to wyciągałam kostkę cukru z kieszeni. Ale nie pamiętam, żeśmy tam jedli, ale chyba musieliśmy, bo to chyba nie byłoby możliwe, żeby tak można było egzystować. Tak to było kiepsko. Potem w Śródmieściu było strasznie jak była tylko ta okropna „zupka – pluj”. W pierwszej połowie września resztki naszego batalionu przyszły z Czerniakowa do Śródmieścia. Mieliśmy placówkę na Książęcej, żeby blokować Niemcom przejście na Czerniaków. Raz nasz kolega, kwatermistrz, który się zajmował zaopatrzeniem, zdobył nam jakiegoś psa, myśmy nie wiedzieli że to jest pies, bo prawdopodobnie, mimo tego głodu, tego byśmy nie zjedli. Przygotował nam jakieś kawałki mięsa i takie kluski, które pewnie można by o ścianę rzucić i tynk posypałby się, pewnie trochę mąki tam było, a co jeszcze, to nie wiem. W każdym razie myśmy byli zachwyceni i zjedliśmy to z wielkim apetytem. A normalnie była kasza – „pluj”, jak w ogóle była. Na Czerniakowie, myśmy tam przecież krótko byli, było jedzenie, były pomidory, były warzywa. Nawiasem mówiąc, akurat u nas tak się na szczęście nie stało, ale w Śródmieściu na tyłach przy chińskiej ambasadzie, przy domku Pniewskiego, to tam się czasem koledzy wybierali po pomidory na przykład i to się często źle kończyło. Z każdego oddziału ktoś zginął jak poszedł po pomidory albo jak był taki romantyk, że chciał przynieść kwiaty dziewczynie, to też się zdarzało.
- Pamięta pani w czasie Powstania takie chwile, kiedy mieliście trochę czasu wolnego? Jeżeli tak, to co wtedy robiliście?
Nie pamiętam tego, naprawdę. Na pewno tak było. Prawdopodobnie żeśmy siedzieli i gadali.
- Pamięta pani jakieś gazetki, „Biuletyn Informacyjny”?
Myśmy tego nie czytali, czasem żeśmy przejrzeli, wiadomo było, że to jest. Jednak byliśmy cały czas w walce, nawet w Śródmieściu, więc ludzie byli bardzo zmęczeni. Trzymaliśmy przecież bardzo ważną placówkę. Poza tym sytuacja wojskowa ciągle się zmieniała. Domek Pniewskiego najpierw był w rękach polskich, potem niemieckich, potem znowu polskich. Walki o ambasadę chińską i francuską były cały czas. Tak że to nie było tak, żeśmy siedzieli gdzieś w jednym miejscu, tylko poruszaliśmy się po całym tym terenie, na Książęcej. Przedtem były przecież bardzo ciężkie walki o szpital Łazarza, bardzo ciężkie walki, straty były wtedy ogromne. Dlatego, ze po prostu Niemcy szli z góry od strony Sejmu i po prostu nas spychali na ulicę. Szli z góry, więc zrozumiałe, że najłatwiej zniszczyć przeciwnika właśnie w ten sposób. Ogromne straty żeśmy wtedy ponieśli, zdziesiątkowali nas zupełnie.
- Czy był czas na życie religijne? Pamięta pani jakieś msze?
Była jakaś msza na Starówce, ale przyznam się, ze dokładnie tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, jeśli chodzi o kler, ojca Pawła, który był kapelanem zgrupowania. W momencie, trudno powiedzieć, że to niezwykłe przeżycie, to przesada, ale była taka sytuacja, że na Woli Niemcy rozbili naszą dużą barykadę na Okopowej, bardzo blisko miejsca postoju naszego oddziału. Większość obrońców barykady oczywiście zginęła, ale było także wielu rannych. Rzeczywiście wtedy była masakra. Znalazła się karetka pogotowia. Sanitariuszka musi pojechać z rannymi. Pojedzie kierowca i sanitariuszka, ale jak najmniej ludzi, bo trzeba rannych gdzieś poukładać. Zgłosiłam się wtedy, że pojadę. W momencie, kiedy myśmy rannych już załadowali mieliśmy z kierowcą wejść do karetki, zjawił się ojciec Paweł i udzielił nam rozgrzeszenia, błogosławieństwa w obliczu śmierci i żegnał nas krzyżem jak żeśmy odjeżdżali. Jakoś dojechaliśmy. Ale strzelali do nas, karetka była ostrzeliwana, posiekana, a ranni na podłodze poukładani jak śledzie. Kierowca jechał zygzakiem.
- Pamięta pani, jaki to był samochód?
Nie, może gdybym była chłopcem to bym pamiętała. Dobrze, że była [karetka].
- Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania osobiście spotkała pani Niemców, na przykład wziętych do niewoli?
Nie widziałam ich. Była u nas taka sytuacja, że parę razy byli wzięci do niewoli niemieccy żołnierze, ale ja ich nie widziałam. Zostali odprowadzeni od razu do szefostwa zgrupowania, tak że ja ich nie oglądałam.
- A inne narodowości biorące udział w walkach powstańczych?
Były. Na przykład w czasie Powstania wśród lekarzy byli Jugosłowianie, ale nie w rejonie naszych walk. Chyba było dwóch Jugosłowian, był Bułgar, chyba było dwóch Rosjan. Kiedyś policzyłam, tylko w tej chwili nie pamiętam, było siedmioro, czy dziewięcioro, w tym jedna kobieta, która była na Przyczółku Czerniakowskim, szła na wsparcie z armią generała Berlinga.
- Pamięta pani moment zrzutów?
Jeden pamiętam bardzo szczegółowo, dlatego, że dwóch naszych kolegów po ten zrzut wyszło na sam środek Książęcej... Wprawdzie w nocy, ale jak leży czasza spadochronowa i to wszystko, to jest rzeczą oczywistą, że Niemcy się temu przyglądają. Dwóch naszych kolegów po to poszło, jakimś sposobem ściągnęli zrzut i obaj dostali za to Virtuti, ku zazdrości nas wszystkich oczywiście.
- Była pani przy rozpakowywaniu tego pojemnika?
Tak. To nie było warte tego ryzyka, nie było warte. Tam były jakieś puszki z jedzeniem i było trochę broni. Pamiętam, że z tą bronią coś było nie tak. W sumie niewielki mieliśmy z tego pożytek. To było zrzucone z kukuruźnika. Poza tym było szereg zrzutów, ale innych nie widziałam.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania.
Najbardziej dramatyczne to chyba walka o Stawki. Tam poza wszystkim, za wszelką cenę chciałam uratować jednego z naszych kolegów, który był bardzo ciężko ranny i to mi się nie udało. Przypuszczam, że w ogóle nikomu by się nie udało, bo on po prostu była bardzo ciężko ranny, dwukrotnie. Raz był ciężko ranny wtedy, kiedy go opatrywałam w czasie walk, a potem jak go wyciągnęliśmy z pola walki i jak był transportowany do szpitala, to został ranny on i koledzy, którzy go nieśli. Znowu został na ziemi. Potem zorganizowałam, jeśli tak można powiedzieć, transport do szpitala, z wielkim trudem, bo ostrzał był duży, żołnierze byli w walce, a tutaj trzeba było zachęcić ludność cywilną do tego, żeby zanieść go do szpitala. To było bardzo trudne, ale jakoś się udało. Transport był do Jana Bożego. Mimo, że w szpitalu była sytuacja dramatyczna, bo były tak ciężkie walki, że do Jana Bożego napływali nieustannie ranni. Lekko rannych tam nie było, bo lekko rannych nie przynosiło się do szpitala, a oni sami nie przychodzili, tylko zostawali w oddziale, tylko ciężko rannych się transportowało. [Ranni leżeli] nosze przy noszach, koc przy kocu, albo w ogóle tak na podłodze. Jednak udało mi się ubłagać lekarza, który tam się pojawił, którego odnalazłam, żeby zajął się naszym kolegą, ponieważ miałam świadomość, że jest bardzo ciężko ranny i że jeśli nie będzie natychmiastowej pomocy, to z całą pewnością zginie. Bardzo szybko się nim zajęto, ale niestety nie udało się go uratować.
„Mściwój”, Tadeusz Arak, nasz erkaemista, bardzo odważny chłopak, wspaniały żołnierz. Z bardzo nieprzyjemnych wspomnień mam wejście do kanału. Byłam w grupie desantowej. Był desant kanałowy ze Starówki na Plac Bankowy po to, żeby otworzyć drogę dla oddziałów ze Starego Miasta do Śródmieścia, przede wszystkim dla przeniesienia rannych i przejścia oddziałów. Część nas miała przejść kanałami i wyjść na Placu Bankowym. Mieliśmy się połączyć z grupą, która szła górą. Między innymi żołnierze Batalionu „Zośka” szli górą. Miało być również uderzenie ze strony Śródmieścia. Mieliśmy podjąć wspólną walkę i otworzyć drogę dla żołnierzy, dla oddziałów ze Starego Miasta. Jak wiadomo, skończyło się to wszystko niepowodzeniem, weszliśmy przez właz na Palcu Krasińskich, było nas około stu, sto jeden czy może dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Byłam w tej grupie. Mieliśmy przewodnika. Mieliśmy wyjść trzema włazami. Okazało się, ze pierwszy właz nie do otwarcia, prawdopodobnie stał na nim czołg, drugi właz nie do otwarcia. Dopiero trzeci właz udało się otworzyć. Najpierw przewodnik wyjrzał, zobaczył, jaka jest sytuacja i zsunął się z powrotem do kanału. Po prostu wyszlibyśmy na sam środek placówki niemieckiej. Nie było rozpoznania, że Plac Bankowy jest całkowicie zajęty przez Niemców. Nasz dowódca kapitan „Piotr”, Zdzisław Zołociński, zawodowy wojskowy, oficer świetnie, znakomicie wyszkolony. Brał udział w Powstaniu. Przyszedł z grupą żołnierzy z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty na urlop do Warszawy i tu zastało ich Powstanie. Nadzwyczajny dowódca, niezwykle odważny człowiek. Najbardziej pamiętam go z walk na Stawkach, jak szedł lekko pochylony, miał czarny esesmański mundur i czapeczkę. Nadzwyczaj spokojnie się zachowywał. Ostrzał na Stawkach był ze wszystkich stron. Naprawdę były to bardzo ciężkie walki… bardzo ciężkie walki, zresztą okupione ogromnymi stratami. „Piotr” szedł po tych gruzach, myśmy się tam posuwali skokami, co chwila padaliśmy, podnosiliśmy się i znowu dalej się posuwali. A „Piotr” szedł cały czas taki lekko pochylony, pamiętam doskonale tę sylwetkę i mówił: „Naprzód, dzieci.” W ogóle zachowywał nadzwyczajny spokój… nadzwyczajny... Był świetnym dowódcą, doskonałym. Dowodził w kanale. Wyjrzał, żeby się zorientować, jaka jest sytuacja, potwierdził to, że plac jest zajęty przez Niemców. Była krótka narada dowódców, co robić w tej sytuacji, czy się w ogóle cofnąć, czy wychodzić. Właściwie, szczerze mówiąc, to i tak było wiadome, że ta grupa jest skazana na zagładę, bo myśmy tak czy owak szans nie mieli. Mogliśmy mieć jakiś udział w otwarciu drogi ze Starego Miasta do Śródmieścia, ale prawdopodobnie większość z nas musiałaby zginąć. W każdym razie zdecydowali, że wychodzimy. Pierwsza grupa wyszła. Porucznik „Cedro” był dowódcą tej grupy. Grupy miały kolejno wychodzić, było ustalone, kiedy kto wychodzi. Oczywiście Niemcy bardzo szybko się zorientowali. Nasi chłopcy starali się wyjść bardzo cicho i taki był plan, że odejdą w miarę możliwości na dużą odległość od włazu. Myśmy mieli panterki, opaski były zdjęte. Dwóch czy trzech kolegów znało język niemiecki. Plan był taki, że odsuną się jak najdalej od włazu, żebyśmy zdążyli kolejno wyjść. Dopiero jak większość wyjdzie albo wszyscy wyjdą, to rozpoczniemy walkę. Ale to się oczywiście nie udało, bo Niemcy się zorientowali, że tu się coś dzieje, rozświetlili cały plac. Nie udało się to… Desant się nie udał po prostu. Śródmieście nie uderzyło, bo oni czekali na znak z naszej strony, mieliśmy wypuścić świecę.
- Co działo się z panią wtedy?
Nasza grupa nie zdążyła jeszcze wyjść. Byłam na dole jak zaczęli chłopcy wskakiwać z powrotem do kanału. Na górze zostali ci, którzy od razu zginęli na miejscu albo byli tak ciężko ranni. Kilku, chyba dwóch zostało, udało im się ukryć, zdołali się ukryć w ruinach. Ci, co byli lekko ranni to jeszcze wpadali, wskakiwali przez właz do kanału. Tam zresztą w kanale przy latarce, w tych brudach, z przeproszeniem, smrodzie, robiłam opatrunek Markowi Gadomskiemu koledze z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, który był ranny. Bardzo silnie krwawił z ręki. Jakoś miał szczęście, bo jednak tężca nie dostał ani żadnego innego zakażenia, tyle, że źle z tego wyszedł, bo miał duże ograniczenie funkcji ręki, miał porażony nerw łokciowy i pośrodkowy. Musze powiedzieć, że jak żeśmy się spotkali po wojnie, to powiedział mi z wyrzutem, że jednak źle go opatrzyłam, bo ma ograniczoną funkcję palców. Przyjęłam to z pokorą.
- Jak państwo wydostaliście się później z kanału?
Myśmy najpierw odsunęli się trochę od włazu, bo oczywiście było takie niebezpieczeństwo, że Niemcy zaczną wrzucać granaty czy jakieś łatwopalne płyny. Odsunęliśmy się trochę i znowu była narada co w tej sytuacji, czy mamy wracać na Stare Miasto, chociaż było wiadomo, że Stare Miasto jest szykowane do ewakuacji, czy mamy iść do Śródmieścia. W końcu w jakimś kanale, do którego żeśmy się odsunęli, zaleglismy, bo w tych większych kanałach były kamienne półki, tak że można było o to się oprzeć, usiąść prawie że. Po tym czołganiu się pobyt w takim kanale to był luksus. Tam była narada dowódców. Poszedł łącznik do dowództwa na Stare Miasto [z pytaniem], co mamy zrobić. W gruncie rzeczy oddział nie byłby zdolny do walki, patrząc na to z perspektywy obiektywnie po tym wszystkim. W każdym razie myśmy czekali długo na powrót tego łącznika i w końcu dowódca zdecydował, że idziemy do Śródmieścia, ponieważ nie ma decyzji, nie ma łącznika. Przeszliśmy do Śródmieścia i wyszliśmy kanałem przez właz na Wareckiej.
- Proszę powiedzieć, jakie jest najlepsze pani wspomnienie z Powstania?
Chyba wtedy jak dowódca przed frontem odczytał, kto dostał Krzyż Walecznych, pierwszy, to było bardzo sympatyczne odczucie.
- Za co pani dostała Krzyż?
Mam dwukrotny Krzyż Walecznych. Jeden jeszcze z Woli za Stawki, a drugi za walki u Jana Bożego.
- Proszę opowiedzieć, gdzie to się odbyło?
Nawet tego dobrze nie pamiętam. Wiem, żeśmy stali po prostu w szeregu i że nasz dowódca, Michał Panasik "Szczęsny", odczytał pseudonimy i co kto otrzymał.
- To było w Śródmieściu czy jeszcze na Starym Mieście?
To było pod koniec Starego Miasta. Poza tym, oczywiście jak żeśmy się znaleźli w Śródmieściu, to można powiedzieć, że to też było cudowne przeżycie. Nie wtedy bezpośrednio po wyjściu, bo wtedy człowiek był zszokowany tym wszystkim, tym obrazem, szalonym kontrastem Starego Miasta i Śródmieścia, ale ileś godzin później. Jak na przykład poszłyśmy w odwiedziny do ciotki naszej koleżanki łączniczki z oddziału, która mieszkała w Śródmieściu na Wilczej. Poszłyśmy i dostałyśmy po kubku gorącego kakao. Wypiłyśmy nadzwyczaj zachwycone, że to takie smaczne, a w ogóle byłyśmy głodne. Natychmiast usnęłyśmy, jak żeśmy siedziały na tych wygodnych fotelach w tym przyjemnym jeszcze niezniszczonym mieszkaniu. To było bardzo sympatyczne. Szereg takich miłych jakichś wspomnień człowiek ma. To tak jak z okresu okupacji. Ludziom z innego pokolenia to się wydaje, że myśmy w czasie okupacji wszyscy chodzili z minami skwaszonymi i nie cieszyli się, nie śmieli się, nie tańczyli, nie kochali, że w ogóle nie było życia poza konspiracją. A to nie jest prawda, bo przy tym wszystkim to jeszcze było właśnie i to, że ludzie się cieszyli sobą, opowiadali sobie jakieś dowcipy, że śpiewali. Był taki kolega, ten, który potem na Stawkach zginął, który pięknie śpiewał. Już nie pamiętam, w którym momencie, chyba jak byliśmy na postoju w fabryce Pfeiffra, siedzieliśmy sobie wszyscy na tych skórach, odpoczywaliśmy wtedy troszkę słuchaliśmy jak on śpiewa. To są bardzo sympatyczne wspomnienia. Zresztą w ogóle muszę powiedzieć, że mimo tych walk, mimo tych okropności, mimo tego, że ginęli ludzie, których się bardzo dobrze znało, z którymi się człowiek przyjaźnił, którzy byli bardzo bliscy, to jak była kapitulacja to myśmy wszyscy rozpaczali, naprawdę. To nie są jakieś propagandowe słowa, myśmy naprawdę byli zrozpaczeni, że pada Powstanie. Myśmy uważali, że jesteśmy jeszcze zdolni do walki, że jeszcze mamy broń. Głodno bo głodno, ale jakoś egzystujemy i że miasto powinno się jeszcze bronić. Tak uważaliśmy. To o czymś świadczy i to było powszechne.
- Pani najpiękniejszy dzień w czasie Powstania Warszawskiego? Co pani najlepiej wspomina z tego okresu?
Jest parę takich sytuacji, które bardzo dobrze wspominam. Przede wszystkim pierwszy dzień to była niezwykła radość, ogromne emocje, poczucie, że będziemy za chwilę wolni, że właściwie już jesteśmy wolni. W momencie kiedy znalazłam się na terenie koncentracji naszych oddziałów miałam poczucie wolności. To było niesłychanie wielkie przeżycie. Myślę, że dla nas wszystkich to był najważniejszy dzień, bo oto kończy się konspiracja, przechodzimy do walki jawnej w przekonaniu i w głębokiej wierze, że po kilku dniach Warszawa będzie wolna, a być może w niedługim czasie Polska będzie wolna. To było bardzo niezwykłe przeżycie.
- Czy przyszedł moment zwątpienia?
Może to jest dziwne, ale tak naprawdę, proszę mi wierzyć, myśmy w oddziale nie przeżywali takiego uczucia. Nawet wtedy kiedy byliśmy w zupełnie dramatycznych, bardzo złych warunkach, w ciężkich walkach, to myślę, że nikt z nas nie myślał o tym, że dobrze by było, żeby walki się już zakończyły. Przeciwnie, jak usłyszeliśmy pierwsze informacje, że prawdopodobnie będzie kapitulacja – to dotarło do żołnierzy oddziałów – w oddziale zapanowało przygnębienie, niezadowolenie, nawet bym powiedziała złość na dowódców. Mimo, że byliśmy zmordowani, głodni, poza tym już się robiło zimno, nie byliśmy właściwie ubrani, na ogół nikt z nas nie miał ciepłych rzeczy na sobie, mimo wszystkich problemów, że traciliśmy przyjaciół, traciliśmy kolegów, tylu nas ginęło, to jednak było to przekonanie, że będziemy walczyć do końca. W oddziale była bardzo źle przyjęta wiadomość, że kapitulacja podpisana – koniec Powstania. Byliśmy z tego bardzo niezadowoleni. To był dla nas bardzo smutny dzień
- Czy mogłaby pani bardziej przybliżyć tragiczne momenty?
Jednym z najbardziej dla mnie – można to tak określić – tragicznych momentów to było kiedy się dowiedziałam, kiedy przyszła do mnie informacja, nie do końca prawdziwa, na temat mojej rodziny. Przyszedł łącznik z Ochoty. Wiedziałam, że ten żołnierz idzie, że jest wysłany w charakterze łącznika na Ochotę i prosiłam go, żeby się zorientował co się dzieje w moim domu. Wrócił i powiedział, że tam wszyscy zginęli. Potem się okazało, że zginął mój ojciec, był rozstrzelany 11 sierpnia, natomiast moja matka i siostra przeżyły. To był dla mnie ważny dzień dlatego, że potem przez cały okres Powstania uważałam że, nie mam rodziny i właściwie to jeszcze bardziej mnie związało z oddziałem. Byłam od początku bardzo ściśle związana z oddziałem, po prostu wszystkich chłopców traktowałam jak rodzinę, oni mi byli najbliżsi. To był także powód, dla którego nie zdecydowałam się wyjść z ludnością cywilną, tylko zostałam z odziałem tak jak większość z nas. Postanowiłam do końca być z oddziałem, bo uważałam, że to jest moja rodzina, to są najbliżsi mi ludzie. Z trudnych chwil, to była sytuacja z okresu walk na Stawkach, ale wydaje mi się, że o tym mówiłam. Otóż, to były dwudniowe walki bardzo ciężkie 11 i 12 sierpnia. Chodziło o to, żeby nie dopuścić czy opóźnić przejście Niemców na Stare Miasto. Walki [były] bardzo krwawe, [ponieśliśmy] ogromne straty w naszym zgrupowaniu. Nasz batalion brał udział w zdobywaniu Stawek, był rozkaz wycofania się i potem poszliśmy po raz drugi – to było tak zwane przeciwnatarcie – do walki o Stawki. Zginął wtedy nasz dowódca batalionu i ciężko ranny był pułkownik „Radosław”, to znaczy pierwszego dnia walk były dwa bardzo istotne dla naszego zgrupowania i dla naszego batalionu zdarzenia. W walkach w przeciwnatarciu, w którym ze zrozumiałych powodów brałam udział, ponieważ brałam udział we wszystkich walkach naszego batalionu, był bardzo ciężko ranny jeden z naszych kolegów, nasz „erkaemista”. Bardzo, bardzo sympatyczny chłopak, szalenie pogodny, wesoły, śpiewający, miał zresztą bardzo ładny głos. Cały mój wysiłek, jak się okazało, że on jest bardzo ciężko ranny, polegał na tym, żeby go donieść do szpitala, żeby spowodować, że będzie miał możliwie szybko pomoc. Było to niezwykle trudne zadanie, ponieważ tak jak mówię, walki były ciężkie, naokoło padali ranni czy zabici, ale włożyłam bardzo dużo wysiłku, żeby ściągnąć go z pola walki we względnie bezpieczne miejsce. Czterech kolegów niosło go do szpitala. Niestety w tym momencie wzmógł się atak niemiecki i wszyscy, którzy nieśli „Mściwoja” byli ranni, a on został ranny po raz drugi. Było dwóch ciężko rannych, a dwóch lżej. Jeden z kolegów się podniósł i powlókł się sam do szpitala, a „Mściwój” został na kocu, na ziemi. Był za duży, żebym w jakikolwiek sposób mogła go sama udźwignąć. Znalazłam gdzieś kilku cywilów i ubłagałam, żeby go zanieśli do szpitala. Znów była taka sytuacja, że w pewnym momencie ostrzał niemiecki się wzmógł. Oni postawili „Mściwoja”, położyli go na ziemi i powiedzieli, że dalej nie pójdą. To była sytuacja dramatyczna. Patrząc dzisiaj, to mimo całego dramatyzmu, to była dziwaczna sytuacja. Miałam mały pistolet „siódemkę”, który dostałam przed przeciwnatarciem od jednego z naszych dowódców od „Igora”, porucznik Jerzy Zabłocki. Wyciągnęłam wtedy pistolet i zagroziłam, że jeśli nie będą go nieśli, to będę strzelać. To poskutkowało. Odnieśli go do szpitala Jana Bożego, szpital był obciążony w sposób nieprawdopodobny. Jak weszliśmy, to przerażona zobaczyłam, że prawie nie można przejść, przesunąć się korytarzem, bo wszędzie leżą ciężko ranni ludzie, przecież innych do szpitala się nie przynosiło. Byłam wtedy zrozpaczona. W każdym razie przedarłam się przez, można powiedzieć, zapory, znalazłam lekarza i prosiłam go bardzo, żeby się zajął „Mściwojem”. Wprawdzie doświadczenia dużego nie miałam, ale wiedziałam, że on jest w stanie krytycznym. Rzeczywiście pomoc była natychmiastowa. Wzięto od razu „Mściwoja” na salę operacyjną, lekarz kazał mi poczekać pod drzwiami, tam stałam i czekałam. W bardzo krótkim czasie, bo po kilku minutach, poprosił mnie na salę. „Mściwój” umierał. Nachyliłam się nad nim, o dziwo był przytomny, „Mściwój” tylko szepnął: „Pozdrów kolegów, pomścijcie mnie.” To było wszystko. Wtedy wyszłam z sali operacyjnej, straszliwie płakałam, zaczęłam straszliwie szlochać. Dwa razy w czasie Powstania zdarzyło mi się, że płakałam i to w przeciągu dwóch dni. Przedtem 11 czy 12 rano jak żeśmy się wycofywali ze Stawek, to w czasie wycofywania zagubił się jeden z naszych dowódców, nawiasem mówiąc ten, od którego dostałam pistolet. Wyglądało na to, że zagarnęli go już Niemcy. Myśmy, kilkuosobową grupką, starali się go odnaleźć. Byliśmy pełni ogromnego niepokoju, że po prostu już go nie ma. Raptem ukazał się naszym oczom, sam się przedostał w bardzo przemyślny osób spomiędzy baraków, przez które myśmy przechodzili wycofując się. Przedtem przekonana, że on nie żyje, rozpłakałam się okropnie. To był pierwszy raz, a potem tego samego dnia, wtedy kiedy „Mściwój” umarł, to płakałam po raz drugi, potem już nigdy więcej w czasie Powstania.
- Czy była pani związana emocjonalnie z tym powstańcem?
Nie, bardzo go lubiłam, myśmy go wszyscy w oddziale bardzo lubili. Poza tym, że był niezwykle dzielnym, odważnym żołnierzem, to jeszcze był bardzo miłym chłopcem, pogodnym i wesołym, ładnie śpiewał, naprawdę miła, ładna postać.
Tak, ciepła w stosunku do innych.
- Zawsze człowiek mógł liczyć na drugiego, zawsze była taka przyjaźń w oddziale?
Zawsze, muszę powiedzieć, że miałam przez cały czas Powstania poczucie, że mnie moi koledzy nie zostawią rannej, że w każdej sytuacji oni mnie albo zabiorą ze sobą, albo nie pozwolą na to, żeby ranna i żywa dostała się w ręce niemieckie. Myśmy byli kiedyś w takiej sytuacji u Jana Bożego. Tam były bardzo ciężkie walki, w których brały udział różne oddziały, między innymi nasz. To była druga połowa sierpnia 24 czy 25. Myśmy się znaleźli na rozkaz naszego dowódcy w małej grupce dziewięcioosobowej, ośmiu żołnierzy, kolegów i ja. Broniliśmy budynku szpitalu Jana Bożego. Mieliśmy rozkaz utrzymać to przez dwadzieścia cztery godziny po to, żeby o ten czas opóźnić wejście Niemców na Starówkę, to było przejście na Starówkę. Sytuacja była niezwykle trudna, bo praktycznie rzecz biorąc dookoła byli Niemcy. W pewnym momencie był bardzo ciężki ostrzał. Niemcy usiłowali nas stamtąd wykurzyć za wszelką cenę. Czołgiem rozwalili nam jedną ścianę, chłopcy się troili od okna do okna, które były odpowiednio zabezpieczone workami z piaskiem, udawali, że nas jest wielu, strzelali z różnych okien – stara powstańcza metoda. Właściwie mieliśmy świadomość, chyba wszyscy, chociaż nie rozmawialiśmy na ten temat, że szanse wyjścia z tej sytuacji są niewielkie. Po prostu chodziło o to, żeby za wszelką cenę wykonać zadanie, które nam przypadło. Najgorsze było to, że pewnym momencie zaczęła się kończyć amunicja. Problem – jak ją zdobyć. W drzwi, [przez] które można było się przedostać, już był wstrzelany ciężki karabin maszynowy niemiecki tak, że wyjścia myśmy praktycznie rzecz biorąc nie mieli. Jeden z naszych kolegów, z którym byłam zaprzyjaźniona od momentu kiedy poznaliśmy się w czasie Powstania do końca jego życia, który był niezwykle odważnym chłopcem – wybrał sobie sam pseudonim „Tchórz”, to było bardzo zabawne. Nazywał się Zbyszek Chwaszczewski – zaproponował, że pójdzie na ochotnika, spróbuje przedostać się między seriami karabinu maszynowego. Rzeczywiście przedostał się i wrócił obładowany granatami, obładowany amunicją. Teraz była kwestia jak to odebrać, bo on wejść bo budynku nie mógł, to było już niemożliwe. Natomiast w budynku, w którym myśmy byli, była przybudówka z płaskim dachem. Dowódca naszej grupki, on był wtedy w stopniu plutonowego podchorążego jeszcze, też kapitalny żołnierz o bardzo dużej odwadze i o bardzo dużej rozwadze powiedział, że on wyjdzie przez małe okienko z budynku, przedostanie się na dach przybudówki i odbierze od „Tchórza” to co on przyniósł. Rzecz polegała na tym, że Ludwik był dużym mężczyzną, musiałby być bardzo widoczny. Wtedy go odepchnęłam i mówię: „Ludwik, ja jestem mała, drobna, to mnie tak łatwo nie zobaczą.” Wdrapałam się przez okienko, położyłam się na brzuchu na dachu przybudówki i z tej pozycji, zsunięta maksymalnie do dołu, trzymałam się nogami, odbierałam to wszystko co „Tchórz” przyniósł. Czuliśmy się nieco lepiej, mieliśmy broń. Walki się toczyły przez godziny, raz były silniejsze, bardziej nasilone, ataki niemieckie, innym razem nieco mniejsze. W każdym razie walki trwały. W nocy jeszcze przyszło nam wsparcie miotaczy płomieni, to chyba zdecydowało o tym, że zdołaliśmy się tam utrzymać. Przyszło jeden czy dwóch chłopców. Pamiętam jednego jak stał wyprostowany jak świeca i puszczał to na Niemców. W pamięci zostaje sylwetka człowieka, żołnierza, którego pomoc była nie do przecenienia. Do rana żeśmy wytrwali. Z tym, że mieliśmy dwie straty. W czasie walk zginął jeden z naszych kolegów Wacek Kaczorowski, pseudonim „Wacuś”. On na moment wychylił się trochę zza worków z piaskiem, bo miał stanowisko przy oknie i dostał postrzał w głowę od snajpera, zginął na miejscu. Potem jak żeśmy się rano wycofywali, przychodziła zmiana, przyszli koledzy z innego oddziału. Wyskakiwaliśmy z tego budynku zgięci w pół, pochylając się maksymalnie do przodu, oczywiście w pewnych odstępach. Kolega nagle się wyprostował, jego nazwiska myśmy nie znali do końca, potem nie zdołaliśmy tego ustalić, nazywaliśmy go „Tadek Fryzjer”. Dlaczego tak? To nawet dzisiaj nie wiem, prawdopodobnie strzygł kolegów, czy coś takiego. Jak się wyprostował, to była ta sama sytuacja, dostał postrzał od snajpera i na miejscu zginął. Z naszej dziewięcioosobowej grupki wtedy dwie osoby zginęły.
- Zabitych zostawiało się tam na miejscu?
Wtedy nie było żadnego sposobu, żadnej możliwości zabrania ich, to było niemożliwe.
- Jeżeli była możliwość, to były pogrzeby?
Jeśli była możliwość choćby taka, że można było odsunąć w tak zwane bardziej bezpieczne miejsce – które nigdy nie było bezpieczne – to wtedy wykopywało się dół, chowało się, stawiało się krzyż i jak było to możliwe, to się pisało imię, nazwisko albo pseudonim jeśli nazwisko nie było znane. Na Woli, na Starówce było o wiele trudniej o to, natomiast w Śródmieściu były całe podwórka usiane krzyżami, bo był czas na to i była możliwość, żeby pochować, pogrzebać w sposób godny. Bywało, że był ksiądz, że parę słów było powiedzianych jak zwykle przy pogrzebach, mogła być grupa ludzi z oddziału, ale na Woli myśmy takiej sytuacji nie mieli, ani na Starym Mieście.
- Prawdą jest, że jak były pogrzeby, to koledzy strzelali w powietrze?
Przyznam się, że nie pamiętam takiej sytuacji, może były, nie wiem. Nie byłam nigdy świadkiem takiej sytuacji.
- Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu Warszawskim? Był czas wolny, żeby usiąść, porozmawiać, pośpiewać piosenki? Czy dziewczęta chciały się malować?
Może powiem tak, świadectwem tego co myśmy mogły, dziewczęta czy kobiety, które były w oddziałach Woli i Starego Miasta, jest nasza reakcja, jak żeśmy się znalazły w Śródmieściu. Nie zapomnę wrażenia jak wyszłam z kanałów wtedy po nieudanym desancie na Plac Bankowy. Dookoła włazu zgromadzili się różni ludzie, różne osoby, jak myśmy kolejno wychodzili. Zobaczyłam kobiety uczesane, kolorowo ubrane w sukienkach i umalowane. To był dla mnie widok nieprawdopodobny, własnym oczom nie chciałam wierzyć, że coś takiego jest możliwe. Myśmy kobiety, dziewczyny takiej możliwości ani na Woli, ani na Starym Mieście, nie miały. Właściwie było się ciągle w walce. Jeśli przychodziliśmy z naszej placówki na chwilę wypoczynku, powiedzmy na dwanaście godzin odpoczynku, to było tak, że jak żeśmy się na ziemi poukładali jak sardynki, żeby pospać, to najczęściej po paru godzinach nas budzono i trzeba było po prostu pójść w zagrożone miejsce. Była śmieszna sytuacja na Czerniakowie. Jak przyszliśmy na Czerniaków, kwatermistrz rozlokował oddziały. W naszej grupie naszego plutonu dostaliśmy przydział, zostaliśmy skierowani do willi na ulicy Okrąg. Wtedy na Czerniakowie było jeszcze bardzo spokojnie, bo na Czerniakowie myśmy się znaleźli o ile pamiętam 5 września. Byliśmy potwornie zmęczeni. Wprawdzie w Śródmieściu znaleźliśmy się już 2 i 3 września, byliśmy dwa dni w Śródmieściu, a potem był rozkaz przejścia oddziałów zgrupowania „Radosława” na Czerniaków. Mieliśmy chwilę wypoczynku. Nawet z koleżanką, łączniczką naszego oddziału, byłam u jej ciotki w Śródmieściu na Wilczej czy Wspólnej, już nie wiem. Pamiętam jak myśmy przyszły i pani się tak strasznie ucieszyła jak zobaczyła moją koleżankę Krystynę Frankowską pseudonim „Joanna - Krystyna”. Bardzo się nami zajęła. Pamiętam żeśmy się tam umyły i dostałyśmy obie po kubku gorącego kakao. Jak żeśmy się napiły kakao, to usnęłyśmy, obie padłyśmy. Z Edmundem Baranowskim „Jurem” poszliśmy z wizytą do matki naszej koleżanki w Śródmieściu, sanitariuszki. Także zostaliśmy niezwykle serdecznie przyjęci, nakarmieni. To były bardzo miłe chwile. Poszliśmy na Czerniaków. Otóż dostaliśmy tam skierowanie, rozkaz pójścia na ulicę Okrąg do willi. Noc była nieprzespana, bo noc żeśmy spędzili w oczekiwaniu na możliwość przejścia na Czerniaków, bo już wtedy to było bardzo trudne. Szło się niewielkim przekopem wąskim więc oddziały się wymijały te co szły z Czerniakowa i te co szły na Czerniaków. Nie było to łatwe, trzeba było długo czekać, nie było też to i bezpieczne, ale pomijam te kwestie, wiadomo, że nie mogło być bezpiecznie. W każdym razie przyszliśmy bardzo zmęczeni na Czerniaków na ulicę Okrąg. Weszliśmy do willi, wskazano nam bardzo duży pokój, w którym możemy odpocząć. W pokoju było ogromne łóżko, pamiętam że z jasnego drzewa i z białą pościelą, od pierwszego dnia Powstania nie widzieliśmy czystej, jasnej pościeli. Nas było wtedy pięcioro w pokoju czy coś takiego, kilka osób. Tak jak żeśmy stali, tak żeśmy się w poprzek łóżka ułożyli i natychmiast zasnęli. Ale nie trwało to długo, ponieważ zajrzał właściciel tego domu, mieszkania. Był bardzo niezadowolony, że mu brudzimy, niszczymy, bardzo był zdegustowany. Za chwilę wrócił z naszym dowódcą. Upomniano nas, że tak się nie powinniśmy zachowywać. Wprawdzie nasz dowódca powiedział nam i powiedział panu: „Proszę pana, proszę wziąć pod uwagę to, że w najbliższym czasie, to naprawdę nie będzie czystej pościeli tutaj i być może nawet nie będzie tego domu.” Ale faktem jest, że czuliśmy się troszkę niepewnie.
- Człowiek po tylu dniach walki jak zobaczył łóżko, to położył się...
…tak jak staliśmy. Tak jak weszliśmy, tak żeśmy się poukładali.
Sądzę, że było całkiem naturalne. Pytała pani jak w było z jedzeniem w czasie Powstania? Muszę powiedzieć, że zupełnie nie pamiętam pierwszego okresu Powstania, kiedyś mnie już ktoś o to pytał. Pamiętam tylko, że dostawałam od kolegów kostki cukru, miałam je w sukience, a potem w panterce w kieszeni. Ale w ogóle nie pamiętam co myśmy jedli i kiedy żeśmy jedli, nawet sobie tego nie wyobrażam. Szczerze mówiąc, to nie bardzo widzę kiedy mogliśmy coś jeść. Dopiero na Stawkach, kiedy Stawki były zdobyte, tam były w magazynach konserwy, to pamiętam, że wtedy żeśmy się najadali konserwami. Potem pamiętam również z okresu Książęcej, bo z Czerniakowa resztki naszego batalionu „Miotła” – straty były ogromne i było nas mało – i resztki batalionu „Czata 49” dostały rozkaz przejścia na Książęcą i utrzymania odcinka, aby uniemożliwić przejście Niemców na Czerniaków. Naszą stałą placówką była Książęca 7 z tym, że mieliśmy placówki najpierw w szpitalu Świętego Łazarza, w Ambasadzie Francuskiej, w Ambasadzie Chińskiej, w domku Pniewskiego, potem stopniowo nas stamtąd wypychano najwcześniej ze szpitala Świętego Łazarza. Na Książęcej pamiętam, że myśmy co jakiś czas coś jedli. Najczęściej żeśmy jedli słynną „zupkę – pluj”, ale parę razy jedliśmy kluski z mąki z czymś pewne połączone, to było twarde piekielnie, a nam bardzo smakowało, to jest inna sprawa. Kiedyś jeszcze była wielka uczta, bo dostaliśmy po zdziebku mięsa, kluski, które ugotował nasz kolega – on się zajmował u nas kuchnią i zaopatrzeniem. Mięsko, porcyjki były maciupeńkie i kluski. Poczym się okazało, na szczęście nie tego dnia, tylko później, że zjedliśmy białego pieska, który przedtem kręcił się koło nas, ale trudno, tak się stało.
Myśmy nie wiedzieli, że to pies, więc nam bardzo smakowało. Na Muranowie mieliśmy wino w beczkach, nawet nie w beczce, a w beczkach. Przed przejściem dalej zatrzymaliśmy się na Muranowie. Zresztą Muranów – też były ciężkie walki. Akurat tam gdzieśmy mieli swoją placówkę, była stajnia, nawet był wtedy koń, była jedna czy dwie beczki czerwonego wina. Wszyscy w kubkach, które skądś tam przyniesiono, piliśmy to wino kiedy było to możliwe, kiedy była chwila wytchnienia.
Tego nie pamiętam przyznam się, być może, że wiedział. Przecież prawdopodobnie była taka sytuacja, że to było możliwe, żeby koledzy i dziewczęta... Pamiętam, że wtedy jak na moje możliwości, to może było dużo, nie byłam przyzwyczajona do alkoholu, ale to nam dobrze zrobiło, wzmocniło nas, rozgrzało. Byliśmy z tego wszyscy zadowoleni.
Nie, to nie była taka sytuacja. Wkrótce potem „Goliata” na nas puścili Niemcy. Tam nie było takiej sytuacji, żeby aż tak móc się zrelaksować.
W naszym oddziale nie było ślubu, ale o trzech parach powstańczych wiem na pewno, tak się składa, że znałam te osoby. Moja koleżanka Ewa Piaszczyńska i Jurek Stolarski, oni wzięli ślub w czasie Powstania. Potem była para, którą znałam bardzo dobrze, bo to byli moi koledzy z konspiracji – Halina Smolińska i Janusz Pogonowski, oni się pobrali także w czasie Powstania, z tym że oboje zginęli. Stolarscy przeżyli wojnę. Oboje byli przez pewien czas, chyba dwa lata, za granicą. Jak wrócili, zresztą osobno, to oboje byli aresztowani, najpierw Jurek Stolarski, on umarł w więzieniu na Rakowieckiej, a Ewa była niedługi czas później aresztowana i siedziała ponad sześć lat. Jeszcze było trzecie małżeństwo, Mietek Żabicki, oficer z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej, [z] tej grupy, która się znalazła w Warszawie w czasie Powstania i Irka Aleksandrowiczówna, to była córka przyjaciółki mojej mamy. Nie opowiadałam o tym incydencie. Irka przedostała się z Grodna, bo jej rodzina mieszkała w Grodnie przed Powstaniem i jakiś czas mieszkała u nas. Bardzo często ją odwiedzał młody człowiek, zresztą bardzo sympatyczny, myśmy go wszyscy lubili. W pewnym momencie przestał ją odwiedzać. Mój tata był tym bardzo zaniepokojony. W końcu nie wytrzymał, chociaż nigdy do niczego się nie wtrącał, zapytał co się stało, dlaczego Mietka nie ma. Trochę był zaniepokojony tym, że może ona nie mówi nam tego, może on zginął. Wtedy Irenka odpowiedziała, że on nie przychodzi dlatego, że teraz handluje mięsem i jest bardzo zajęty. Tata był bardzo oburzony. Byłam świadkiem rozmowy, słyszałam rozmowę rodziców wieczorem, jak tata zwrócił się do mojej mamy: „Wiesz, taka przyzwoita rodzina, żeby chłopak zamiast być w konspiracji, handluje mięsem, nie mogę uwierzyć.” Potem jak żeśmy się znaleźli na Stawkach, staliśmy grupą naszego oddziału, naszego batalionu, a po drugiej stronie w pomieszczeniu – sala była duża – stała grupa z „Czaty” 49”. W skład tej grupy weszli żołnierze z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Kto stoi koło dowódcy? Mietek Żabicki, narzeczony naszej Irenki! Spotkanie dosyć zabawne. Oni się pobrali, nie wiem gdzie oni się spotkali, chyba w Śródmieściu, a może na Czerniakowie. Irka miała bardzo ładny pseudonim „Puszek”, pseudonim do niej bardzo pasował, była drobna, szczupła, delikatna, bardzo sympatyczna dziewczyna. W Śródmieściu albo na Czerniakowie, już nie wiem – znam to tylko z opowiadania- padł strzał, szli w trójkę, ona zginęła na miejscu. Także długo małżeństwem nie byli, a Mietek przeżył, parę lat temu umarł.
- Dziewczęta specjalnie się szykowały, sukienki zakładały czy w panterkach chodziły , była wtedy taka moda?
To nie była moda, myśmy przecież niczego nie miały. Wyszłam do Powstania w szarej sukience zrobionej z harcerskiego mundurka, ponieważ rok przed wojną byłam w harcerstwie, potem byłam także dopóki nie poszłam do organizacji podziemnej, w której byłam do końca. Przeszłam do Konfederacji Narodu, która w 1943 roku weszła w skład Armii Krajowej. Do Powstania poszłam w sukience z mundurka harcerskiego, który gdzieś jeszcze został. Cieniutka sukienka – to jest szare płótno, nic więcej. Nie miałam żadnego sweterka, niczego, dobrze, że miałam trepki na nogach, już nie pamiętam jakie, ale miałam wygodne pantofle, w których mogłam chodzić. Ale przecież starsze koleżanki przyszły bardzo różnie ubranie, czasem w bardzo ładnych rzeczach, ale zupełnie nieodpowiednich na ten czas. Potem jak były zdobyte Stawki – nawet troszkę przedtem, bo już na Stawkach mieliśmy panterki – byłam cały czas w spodniach niemieckich, panterce i w koszuli. Jak koledzy kiedyś znaleźli w opuszczonym domu koszulę męską, to mi przynieśli, żeby mi było cieplej. Jak wychodziliśmy po kapitulacji, to byłam ubrana fatalnie. Z grupy cywilów, ludności cywilnej, która stała jak myśmy szli kolumną, ktoś wyszedł, wybiegł i narzucił mi na ramiona kurtkę jak pamiętam czarną, dużą kurtkę. Wprawdzie ona nie była bardzo ciepła, bo to nie była zimowa kurtka ale w każdym razie to było dość grube. Byłam w tym cały czas w obozie i jakoś przetrwałam zimna. Po prostu na Woli, na Starym Mieście na Czerniakowie, w drugiej połowie września, to chyba było niemożliwe, żeby dziewczęta, choćby bardzo chciały, [mogły] o siebie dbać, nie było żadnej możliwości. Jeszcze w Śródmieściu było troszkę inaczej i myślę, [że] na Żoliborzu w niektórych okresach też było łatwiej.
- W czasie Powstania miała pani sympatię?
Nie miałam, to znaczy nie miałam sympatii, ale byłam sympatią można to tak powiedzieć. Jak wróciłam do Polski w 1946 roku, to wkrótce wyszłam za mąż za kolegę z oddziału, który był także w jednym z obozów, w których ja byłam. Byłam w Sandbostel i Oberlangen. Mężczyźni byli oczywiście oddzieleni. Wiadomo, że zupełnie osobno były kobiety, a osobno mężczyźni. W Sandbostel dzięki żołnierzom z 1939 roku kursowała poczta, grypsy malutkie. Zachowałam sobie parę grypsów, które dostałam: „Sanitariuszka <
>, barak dziewięćdziesiąty.” Były przenoszone albo przez druty przerzucane. Krótko mówiąc utrzymywaliśmy kontakt, a potem wyjechałam z grupą lotników.
- Wróćmy do Powstania. Jak ten chłopak się zachowywał, kwiatki pani przynosił?
Kwiatków to nie przynosił, bo nie było możliwości. Po prostu był bardzo serdeczny wobec mnie. Pamiętam, że znajomość z przyszłym mężem zaczęła się u Pfeifra. Miałam kilku naprawdę bardzo bliskich kolegów, przyjaciół. Najlepszy dowód, tak jak mówię, Edmund jest też w tej grupie, do dzisiaj utrzymujemy ze sobą bardzo bliskie, serdeczne kontakty, rodzinne. Jestem bardzo zaprzyjaźniona z jego żoną. Był Zbyszek Chwaszczewski, tylko on już nie żyje, bardzo mi bliski kolega, do końca jego życia utrzymywaliśmy kontakt. To był kolega, który mnie odnalazł po wojnie, co trudno w to uwierzyć. Po powrocie mieszkałam najpierw w Poznaniu a potem wróciłam do Warszawy. W Warszawie odnalazł mnie w ten sposób jak dowiedział się, że ja jestem i że mieszkam na ulicy Rakowieckiej, to szedł od domu do domu, od klatki do klatki jakiegoś popołudnia i wołał: „Sławka!” Nic więcej i odnalazł mnie w ten sposób, co jest nieprawdopodobne. Dlaczego o tym mówię? Bo to są przyjaźnie do końca życia, to jest taka więź, że ludzie mogą się nie widzieć całymi miesiącami... Jeden z naszych dowódców, dowódca naszej kompanii, potem w ostatniej fazie dowódca batalionu, który był bardzo ciężko ranny we wrześniu na Książęcej, cudem ocalał, miał ogromne perypetie, bo musiał się wyprowadzić z Warszawy, nie dostał zgody po wojnie na mieszkanie i w Warszawie i wylądował w Gdańsku. Myśmy się nie widywali z nim tak często, ale więź była ogromna. Jak on przyjeżdżał, to była świadomość, że przyjeżdża ktoś niezwykle bliski. Wracając do moich osobistych spraw. Otóż poznałam mojego przyszłego męża na Woli, jak nasz oddział stacjonował w fabryce Pfeiffra, gdzie było dużo skór. Tam u Pfeifrra skóry przygotowywano, sterty skór były w pomieszczeniu, beczki z cieczą i skóry. Wszyscy zmęczeni, to było tuż przed przejściem na Stawki, przed walkami o Stawki, myśmy siedzieli na skórach i odpoczywali. Wtedy jeden z kolegów z oddziału do mnie przyszedł: „Może ci się chce pić?” Mówię: „Ogromnie.” „To zaraz ci coś przyniosę.” To się nie nadawało do picia, bo to była ciecz z czymś tam, ale to się do picia nie nadawało. W każdym razie miał dobre chęci. Po czym, co już jest zabawne jak się patrzy teraz z perspektywy, wymieniliśmy nazwiska, adresy i numery telefonów w Warszawie, za trzy dni, jak już będzie po Powstaniu, żebyśmy mogli się skontaktować. Później odnalazł mnie w Anglii, dostałam od niego list z jego aktualną fotografią, z serdecznościami różnymi i tak dalej. Później jak wróciłam w 1946, na początku 1947 roku żeśmy się pobrali.
- Jakże niesamowita była wiara, że Powstanie się skończy, że państwo się wymieniali adresami, telefonami.
Dlatego o tym mówię, myśmy tak wszyscy uważali. Gdybyśmy sądzili, że walki będą trwały dłużej, to każda z nas i każdy z nas prawdopodobnie byłby troszkę lepiej przygotowany do tego, prawda? Przynajmniej wzięłabym sobie sweterek z domu, bieliznę na zmianę w torbie, nawet do torby sanitarnej można było dotroczyć jeszcze drugą z minimum rzeczy, które mogły się przydać. Byłam przekonana, tak jak wszyscy, że my za chwilę wrócimy z powrotem, zwyciężymy, opanujemy miasto.
- Kapitulacja, wyjście do niewoli. Kiedy państwo wychodzili, to jak Niemcy się zachowywali?
Na terenie miasta, czego byłam świadkiem, to powiedziałbym normalnie, oni nas specjalnie nie szykanowali, po prostu wychodziliśmy kolumną, szło wojsko, składało broń i szło dalej. Natomiast okropnie się zachowywali Niemcy, ludność cywilna, jak przyjechaliśmy pociągami, już byliśmy na terenie Niemiec. Wysadzono nas z pociągu i potem szliśmy z dziesięć czy dwanaście kilometrów do obozu. To pamiętam doskonale, że stało sporo osób, cywilnych kobiet, mężczyzn i dzieci, mężczyzn mało głównie kobiety i dzieci. Tam po pierwsze padały bardzo przykre róże epitety w rodzaju Banditen i tak dalej, a poza tym obrzucano nas, już nie wiem co oni w nas rzucali. W rezultacie nikogo z nas nie zranili na dobre, ale to było bardzo niesympatyczne. Chyba kamieniami niedużymi [rzucali].
- To nie żołnierze tylko cywile...
Cywile, wyraźnie cywile, to nas zaskoczyło, że były w tym również dzieci. To było bardzo nieoczekiwane.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Najpierw byłam w Sandbostel. Przede wszystkim pierwsza rzecz zamknięcie za drutami, to jest rzecz trudna po jakimś czasie do zniesienia, poza tym bardzo złe warunki, głodno było piekielnie. Wprawdzie jeszcze w Sandbostel myśmy dostawały brukiew. Do dziś jak ktoś mówi przy mnie, że ugotuje brukiew, to odwracam się w drugą stronę, żeby nawet nie słyszeć. Ona była obrzydliwa, ale była. Bywały również kartofle, dzielono po jednym kartoflu, już nie pamiętam. Dostawałyśmy rano napój, ni to zioła, ni to herbata, nie wiadomo co, płyn paskudny ale był i po kawałeczku chleba, który nam musiał starczyć na cały dzień, oczywiście suchego. Tego było bardzo mało. My i koledzy również na pewno byliśmy stale głodni. Poza tym byłam w baraku, który był na wodzie. Pod spodem między deskami [były] dziury, jak zdołałam wsadzić palec, to była woda pod spodem. Na tym się leżało, wiórki miałyśmy, trociny czy coś takiego i bardzo cienki koc do przykrycia. Już nie pamiętam czy każda z nas dostała czy to było na dwie osoby. Myśmy tak leżały pokotem, przytulały się do siebie, żeby było cieplej. Tak było w Sandbostel, a w Oberlangen właściwie było jeszcze gorzej. Jak Niederlangen poprzednio, to był obóz dla Niemców, którzy walczyli z hitleryzmem. W każdym razie w obozie, zwłaszcza pod koniec, było bardzo głodno, bo nie było nawet obrzydliwej zupy z robakami z jarmuszem, nie było ziemniaków, a przedtem były zupki z jarmuszem, najczęściej tym nas żywiono. To było paskudne ale było.
- Jak wyglądało pani wyzwolenie? Kiedy nadszedł upragniony dzień?
Nadszedł 12 kwietnia 1945 roku. Muszę powiedzieć, że myśmy się trochę przygotowywały na ten moment, oczywiście nie mając pojęcia, kiedy to nastąpi, ale ponieważ słychać było z daleka, że toczy się wojna, po prostu były odgłosy walk, więc liczyliśmy się z tym, że jednak ten moment się zbliża. Przez koleżanki została przygotowana flaga, skąd one to wtedy wyciągnęły... Widocznie któraś musiała przemycić białą i czerwoną tkaninę, z tego została zrobiona. Poza tym dość wcześnie zaczęło się w obozie przygotowanie kompani wartowniczych złożonych z dziewcząt dla względnej ochrony obozu. Wprawdzie nie miałyśmy przecież broni, ale byłyśmy do tego przygotowane, była wydzielona grupa, która się miała zająć ochroną obozu gdyby się coś takiego działo co wymagałoby osłony obozu bez broni. Została stworzona kompania wartownicza, która była przygotowana do tego, żeby w razie czego zająć posterunki i tak się rzeczywiście stało. 12 kwietnia uwolniła nas Dywizja Pancerna generała Maczka. To było wielokrotnie wszędzie opisywane. Wiadomo, że oni niespodziewanie wpadli na ślad obozu, który jest w niedalekim sąsiedztwie ich miejsca postoju. Grupa z pułku pułkownika Kosuckiego wyruszyła na rekonesans i zobaczyli, że są druty, że jest obóz, że tam się ktoś porusza, sylwetki, że są wieże wartownicze. Krótko mówiąc nie ulega wątpliwości, że jest to obóz. Zdecydowali się wjechać na teren obozu. Rozpoczęła się strzelanina, zlikwidowali esesmanów, którzy byli na górze w wartowniczej wieży, sforsowali druty i wjechali na teren obozu. Oni zdaje się sami byli zdumieni, bo ze wszystkich stron leciały baby. W pierwszej chwili nikt nie wiedział kto nam przyniósł wolność, dopiero jak się odezwali, jak zobaczyliśmy mundury, Poland napisy na kurtkach, to nie było już żadnych wątpliwości, że Polacy. Radość była niezwykła. W ogóle to się nie da opisać, to było coś fantastycznego. Myślę, że dla tej grupy, która nas uwolniła, to też było niezwykle przeżycie. Cieszyłyśmy się ogromnie, tej radości nie sposób opisać. Każdy wyrażał ją trochę inaczej. Bardzo starannie się nami zajęto. Zjawili się lekarze, zjawiła się żywność, wszystko co było możliwe. Oni mieli swoje zapasy, dzieli się z nami wszystkim czym mogli. To były wspaniałe dni. Myślę, że to chyba w pamięci nas wszystkich pozostało jako niezwykle ważny moment w naszym życiu, przecież nie było wiadome co Niemcy z nami zrobią. Wiadomo było tylko, że walki są blisko, a czy zlikwidują obóz czy nie, to nie było wiadome. W każdym razie trzeba przyznać, że na początku w pierwszych dniach było tak, że wiele koleżanek chorowało. Ponieważ byłyśmy piekielnie głodne, zwłaszcza w ostatnich tygodniach, nie było dowozu żadnej żywności i w gruncie rzeczy słabe, to nie każda z nas mogła się powstrzymać, żeby nie jeść dużo, nie jeść tyle co nam dają. Wiele koleżanek chorowało, ale to były przejściowe rzeczy, nikomu się nic nie stało.
- Była pani później w Maczkowie?
Nie byłam w Maczkowie. Trzeba powiedzieć, że myśmy zostały przeniesione po niedługim czasie do Niederlangen do trochę lepszych warunków. Byłam w grupie, która pojechała tam pierwsza, bo myśmy przygotowywały obóz na przyjęcie reszty, na przyjęcie całego obozu Oberlangen. Byłam też w kompanii wartowniczej. W kompanii przeżyłam bardzo śmieszy incydent. Kiedyś dostałyśmy rozkaz z koleżanką - pilnować we dwie wjazdu do obozu. Stałyśmy w mundurach kanadyjskich, oczywiście ubrano nas w „battledresy”, w spodnie. Było to bardzo miłe i trudno powiedzieć ładne, bo żeśmy wyglądały na ogół w tym śmiesznie. Byłyśmy bardzo szczęśliwe, że to mamy. Miałyśmy czapki i my na warcie miałyśmy broń, wartowniczki miały broń, miałyśmy KB. My - dwie, bardzo ważne osoby, stałyśmy na warcie przy szlabanie. Niespodziewanie nadjechał dżip, dwie osobistości, dwóch oficerów wysokiej rangi, to było widać po tym co mieli na sobie i chcieli wjechać na teren obozu. Mówię, że to jest wykluczone, bo przepustka, bez przepustki nie ma wjazdu do obozu. Był kierowca i dwóch oficerów siedziało z tyłu. Oni stanęli w samochodzie i zaczęli się strasznie śmiać, bo mówię kategorycznie, że nie wjadą, jeszcze broń zdjęłam i mówię, że nie wjadą: "Przepustka!" Oni zaczęli się tak strasznie śmiać, a nam się obu zrobiło strasznie głupio, poczułyśmy się okropnie niepewnie. Pomyślałyśmy sobie: „Jak to? My tutaj stoimy na służbie, na warcie, a nas tak kompletnie lekceważą, jak to w ogóle można?” To był drobny incydent, ale zabawny. Najśmieszniejsze to jest to, że go tak pamiętam. Skończyło się wszystko pomyślnie, bo oficer wysiadł, bardzo grzecznie się przedstawił, pułkownik skądś tam, już nie wiem. W każdym razie przedstawił się, był bardzo miły, grzeczny. Szlaban żeśmy podniosły, wjechali na teren obozu i wszystko dobrze się skończyło.
Nie, to byli albo Kanadyjczycy albo Anglicy, tego już nie pamiętam dzisiaj.
- Kiedy pani wróciła do Polski?
Wróciłam w lipcu 1946 roku. To było tak, że z Niederlangen grupę kilkudziesięcioosobową – pierwsza grupa to była chyba trzydziestu osób, w której się znalazłam – lotnicy polscy przewieźli nielegalnie jeszcze wtedy przez granicę, to był jeszcze okres wojny, walki trwały, jeszcze wojna się nie zakończyła, przewieźli nas do Holandii do miasteczka Enskede. Zakwaterowano nas w willi, skierowano do nas lekarza, odchuchano, odżywiono. Nawiasem mówiąc Enskede to nam się wtedy wydawało bajką. To była druga połowa kwietnia, to miasteczko było w kwiatach, mnóstwo zielni, czyste ulice, uśmiechnięci ludzie, niezwykle życzliwi wobec nas. Zapraszali nas do domów, organizowali bardzo sympatyczne spotkania. Z ogromną życzliwością myśmy wtedy się tam spotkały. Po tym przygotowaniu, to znaczy przebadaniu, odżywieniu, poleciałyśmy do Londynu, wylądowałyśmy w Croydon, potem przewieziono nas do obozu rekruckiego w Wilmslow. Krótko mówiąc ta grupa została skierowana do służby w lotnictwie polskim. Po kursie rekruckim, który trwał, nie pamiętam dzisiaj, sześć tygodni, osiem tygodni, podzielono nas i dostałyśmy przydziały do różnych jednostek, na stacje RAF-owskie. Dostałam przydział do dowództwa, skierowano mnie do Londynu. Pracowałam jako urzędniczka w dowództwie, obciążono mnie papierkową robotą w kancelarii. Zresztą większość moich koleżanek też pracowała w ten sposób, chyba że były takie, które miały przygotowanie kreślarskie. Na przykład w Weston Super Mare była koleżanka Ewa Stolarska, która po wojnie była aresztowana i siedziała tyle lat. Ona tam była kreślarką, miała przygotowanie politechniczne, bo ona część studiów politechnicznych zrobiła w Warszawie w czasie okupacji na tajnej Politechnice. To była inna sytuacja. Na ogół nie miałyśmy żadnego przygotowania zawodowego. Bardzo się starałam, nawet udało mi się pojechać [na] przepustkę do Edynburga, bo właśnie tam na Uniwersytecie w Edynburgu był wydział lekarski, na który przyjmowano Polaków. Pamiętam, że dziekanem był wtedy profesor Jurasz, który potem wrócił do Polski. W każdym razie starałam się o przyjęcie na medycynę od października, ale niestety to był jedyny rok kiedy nie otwierano pierwszego roku, miałam pecha. Po jakimś czasie dostałam stypendium do Dublina, tak że mogłam pójść na studia, ale parę tygodni wcześniej zgłosiłam się na repatriację. Bardzo chciałam wrócić do kraju. Gdybym studiowała, to być może to by mnie zatrzymało, ale zdecydowałam się na powrót do kraju. Krótko mówiąc ku zdumieniu wszystkich odrzuciłam stypendium. Wróciłam w lipcu 1946 roku. Najpierw pojechałam do mamy, która tuż po Powstaniu przedostała się kolejno przez Kraków do Jeleniej Góry i tam pracowała. Siostra była w Krakowie na studiach, druga siostra wędrowała jeszcze po Polsce, bo była od 1943 roku w partyzantce.
- Uważa pani, że podjęła pani słuszną decyzję wracając do Polski?
Uważam, że słuszną. Nie miałam innego ubrania, wróciłam z mundurze lotniczym z naszywkami Poland i po długiej drodze, którą miałam z Gdańska po przybyciu... Jechało się pociągami towarowymi w bardzo kiepskich warunkach. Pamiętam, że we Wrocławiu przesiedziałam całą noc na dworcu, bo nawet nie wolno było wyjść, był zakaz wyjścia poza dworzec, a poza tym nie było pociągu. Potem następny pociąg, już krótsza trasa, ale długotrwająca, krótka w kilometrach, ale długa w czasie. Parę razy było tak, że ktoś mnie odsunął na bok i pyta: „A po co pani wróciła? Dlaczego pani wróciła?” Zresztą sytuacja była taka w Londynie, w dowództwie, że bardzo niechętnie patrzono na nasze decyzje. Od nas z grupy „akowskiej” sporo osób wróciło wtedy razem ze mną. To był pierwszy transport repatriacyjny z Wielkiej Brytanii do Polski. Namawiano nas żebyśmy nie wracali tłumacząc zwyczajnie, że to jest dla nas osobiście niebezpieczne. Przecież wracali koledzy i wracałyśmy my, myśmy uważały, że musimy to ryzyko podjąć, że może nie jest aż tak źle jak słyszymy. To było okropne zderzenie... Muszę powiedzieć, że to było straszne. Jak żeśmy zeszli bezpośrednio ze statku prowadzono nas do pociągów towarowych, które nas wiozły do przejściowego obozu, tego dnia kiedyśmy przypłynęli. Był szpaler z obu stron żołnierzy z bronią, z bagnetami w naszym kierunku. Wtedy zaległa cisza, straszna cisza. Późnej wymienialiśmy uwagi na ten temat, że każdy nas myślał jak dalece mieli rację, ci którzy mówili nie wracajcie. Wtedy byliśmy pewni, że idziemy do transportu i potem troszkę dalej o tysiące kilometrów.
Tak, to było wtedy strasznie przykre, ale taka przykrość mnie spotkała i wiele moich koleżanek tylko raz. Potem musiałam się meldować – jak to się nazywa zapominałam – w komórce wojskowej, która przyjmuje powracających, jak z wojska ktoś wraca, to tam się musi zameldować. Tam nikt mnie nie szarpał, nikt mnie nie robił przykrości.
- Nie była pani represjonowana?
Nie byłam represjonowana poza tym, że nie dostałam przydziału do akademika, ani stypendium, a przecież nic nie miałam, niczego nie miałam, mama zarabiała grosze w Jeleniej Górze, siostra była na studiach, a ja nie miałam niczego, poza tym co miałam na sobie i sukienkę czy dwie ze sobą.
- Skończyła Pani medycynę w Warszawie?
Skończyłam w Warszawie, zaczęłam studia w Poznaniu. Tam na Uniwersytecie Poznańskim zorganizowano egzaminy na jesieni dla Polaków, młodych ludzi, którzy wrócą i mogą studiować, mają do tego upoważnienie. Miałam zrobioną maturę tuż przed Powstaniem, byłam w szczęśliwiej sytuacji, że ostatni egzamin maturalny zdawałam 1 lipca 1944 roku w szkole Słowackiego, która wtedy funkcjonowała i w tajnym szkolnictwie i w legalnym szkolnictwie również jako szkoła spółdzielcza czy handlowa, różnie w różnych okresach to się nazywało. W każdym razie maturę zdążyłam zrobić przed Powstaniem. Mogłam pójść od razu na studia. Tam zrobiono specjalnie egzaminy dla tej grupy ludzi. Myśmy przyjechali na egzaminy, każdy skądś tam, nie wiadomo skąd, wszystko w mundurach. Z lotnictwa było parę osób, z lądowych wojsk, a z marynarki nie widziałam żadnego munduru. Myśmy tam zdawali egzamin. Muszę powiedzieć, że niezwykle przyzwoicie władze uczelni przygotowały dla nas egzamin. Szczerze mówiąc pojechałam na egzamin, ale miałam poważne wątpliwości czy ja go zdam, bo prawie rok w obozie, rok pobytu w Anglii, czyli już dwa lata wyjęte i nie uczyłam się przecież w tym okresie. Bałam się piekielnie zadań matematycznych, myślę sobie: „Nie rozwiąże, w ogóle mowy nie ma.” Zawsze byłam kiepska z matematyki. A przygotowano tak testy, że chodziło o to, żebyśmy się przedstawili jako ludzie i trochę ogólnych wiadomości, ze sztuki, trochę z literatury, ale takich, które ktoś kto zrobił maturę, kto był w szkole średniej, powinien wiedzieć. Byłam bardzo szczęśliwa jak się okazało, że zdałam, zostałam przyjęta i zaczęłam studiować. W 1947 roku na początku wyszłam na mąż. Później mój mąż wyjechał z Poznania do Warszawy, tam pracował. Jak skończyłam drugi rok studiów, zdałam wszystkie egzaminy, żeby mieć już zamknięty drugi rok studiów, przeniosłam się do Warszawy i do trzeciego roku studiowałam w Warszawie. Tu zrobiłam dyplom.
- Mogłaby pani opowiedzieć historię z Radiem Wolna Europa?
Kiedyś zwrócił się do mnie jeden z kolegów, że profesor Bartoszewski przygotowuje nagrania dotyczące Powstania i jest propozycja, żebym wzięła w tym udział. Oczywiście nie było wiadomo do czego to, sądziłam, że do archiwum będzie to przygotowane. Brałam w tym udział. Minęło parę miesięcy, kiedyś przychodzę do kliniki, spotykam jedną osobę, drugą, dziwnie się na mnie patrzą, weszłam do windy, ktoś z kolegów razem ze mną wsiada i też tak... Zaczęłam się rozglądać, myślę sobie: „Może źle się ubrałam, źle uczesałam, może coś takiego co budzi uwagę…” Ewidentnie coś jest ze mną nie tak. Jak już wreszcie dotarłam na oddział, to moja przyjaciółka wyjaśniła mi o co chodzi. Jeszcze mówię: „Coś się dzieje ze mną, przyjrzyj mi się.” Ona mówi: „Nic się nie dzieje, tylko dzisiaj cytowali cię z imienia i nazwiska w Wolnej Europie.” Okazało się, że moje wspomnienia puszczono wtedy przez Radio Wolna Europa rano czy poprzedniego dnia wieczorem.
Nie pamiętam wydaje mi się, że sześćdziesiąty któryś, ale nie pamiętam dokładnie tego.
- Proszę powiedzieć na zakończenie dlaczego obrała pani pseudonim „Sławka”?
Nie wiem, taki sobie wymyśliłam. Wydawało mi się, że to jest ładne imię, nie lubiłam swojego, uważałam, że Halina to bardzo brzydkie imię, a to jest milsze.
- Poszłaby pani drugi raz do Powstania Warszawskiego?
Gdyby było trzeba i gdybym nie miała tyle lat co mam, myślę że poszłabym.
- Podjęła pani wtedy słuszną decyzję?
To na pewno. To pytanie ciągle do nas wszystkich wraca, przecież to było oczywiste, naprawdę! Nie mówię o rozważaniach ludzi z dowództwa Armii Krajowej, oni rozważali. Rozumiem, że oni mieli dylematy, ale my wszyscy, zwykli żołnierze, dla nas to było oczywiste, to była konsekwencja całego postępowania w czasie wojny. Przecież bardzo młodzi ludzie wstąpili do organizacji podziemnych, przez cztery lata było się w organizacji podziemnej. Przecież wielokrotnie człowiek narażał życie, to wiadome, nawet nie ma o czym mówić. Myśmy wszyscy czekali na Powstanie, na wybuch Powstania. Myśmy o tym marzyli. To było coś absolutnie oczywistego, naturalnego, nie było żadnych dylematów, po prostu godzina „W” i my zjawiamy się tam, gdzie nam rozkazano.
Warszawa, 27 marca 2006 roku
Rozmowę prowadzili Tomasz Żylski i Małgorzata Brama