Grzegorz Zalewski „Krystyn”
Nazywam się Grzegorz Zalewski, urodziłem się 19 lutego 1926 roku w Warszawie, pseudonim „Krystyn”, podporucznik Wojska Polskiego, a w czasie okupacji kapral. Najpierw należałem do Kompanii Harcerskiej, powołanej do życia i organizowanej przez naszego nauczyciela, na Targówku w Warszawie. Dowódca nazywał się Stefan Wyrobek pseudonim „Żyłka”. Następnie w ramach tej kompanii zostałem oddelegowany do działania w samodzielnej grupie dywersyjnej „Michał”, dowodzonej przez kapitana Mikołaja Arciszewskiego, który wraz z grupą oficerów polskich został zrzucony ze Związku Radzieckiego. Na zasadzie porozumienia ze sztabem generalnym Armii Radzieckiej, żadnymi innymi i powiedziano nam od razu na pierwszym spotkaniu, na pierwszej rozmowie, że my będziemy żołnierzami współpracującymi z żołnierzami. Muszę powiedzieć, że nie bardzo nawet wtedy sobie [ja] osobiście i wszyscy pozostali chyba [też], zdawaliśmy sprawę w pełni z wagi tych słów. Dopiero jak wydorośleliśmy, jak się wojna skończyła, wiele rzeczy się zdarzyło, zrozumieliśmy jakie istotne było podkreślenie, że pracujemy tylko i wyłącznie z Armią. Tu jest książka zresztą, w której [opisana została] cała działalność grupy dywersyjnej „Michał”. Została napisana przez profesora Nazarewicza i do dzisiaj, nie ukrywam, dużo więcej niż zadowolenie sprawia mi czytanie fragmentu, prawie ostatniego, kiedy jedna z ostatnich łączności radiowych była z tamtej strony w tą stronę, że grupa „Michał” spisała się dzielnie, dostarczyła bardzo dużo cennych informacji, które pomogły Armii Radzieckiej zwycięsko przetrzymać napór wojsk niemieckich na południu i potem przygotować się do kontrofensywy. To jest duża satysfakcja żołnierska po prostu.
- Jaki jest tytuł tej książki?
Kwartalnik „Żołnierz Polski”, i tam jest data. Następnie niestety już mnie czekały mniej przyjemne losy, jako że w styczniu 1943 roku, po rozbiciu grupy [przez] Gestapo, dużo później został rozstrzelany Mikołaj Arciszewski i jeszcze inni członkowie grupy, zostałem aresztowany. W związku z moją przynależnością, moi dowódcy bardzo się interesowali moim losem, odwiedzili moją matkę i powiedzieli: „Proszę pani, gdyby pani miała jakieś możliwości, jakieś dojścia, jakieś chody, to jesteśmy do dyspozycji. Co będzie potrzeba, to pani służymy”. Głównie chodziło o pieniądze oczywiście. Matka znalazła jakieś dojście. Zapłacili za moje uwolnienie. Uwolnili mnie i w trosce o moje zdrowie, albowiem jak wyszedłem po ponad trzech miesiącach pobytu na Pawiaku i Szucha, jeszcze miałem wyraźne ślady bicia, sine, czarne, żółte, strupy i tak dalej, skierowano mnie do oddziału partyzanckiego nad Bug. Oczywiście dużo później zrozumiałem to, o co chodziło i absolutnie się z tym zgadzam do dziś, że mimo tego że poszły pieniądze, że moi dowódcy znali moją drogę powrotną z więzienia gestapowskiego, ich obowiązkiem było jednak bardzo ostrożnie do mnie podchodzić, bo jednak nie wiadomo jak ja się na tych przesłuchaniach zachowałem. Kilka miesięcy mojego pobytu na wschodzie, nad Bugiem, udowodniło że nic się nie stało, że nic się nie zdarzyło co by mogło wskazywać, że ja cokolwiek z tego co opowiedziałem bardzo szczegółowo, nie było prawdą. Powiedziałem o wszystkich przesłuchaniach, o wszystkich pytaniach, głównie pytania kończyły się na pierwszym pytaniu: „Do jakiej organizacji należałeś?”. Odpowiadałem: „Nie należałem do żadnej organizacji”. Następowała znana metoda niemiecka, bicie, która jak się okazuje, w stosunku do mnie, nie dawało rezultatu. Udało mi się jakoś przetrzymać, chociaż do dziś powtarzam, że bardzo rozumiem ludzi, którzy na przesłuchaniach w Gestapo czasami załamywali się i mówili. To nie było łatwe. Mnie się wydaje, a to jest bardzo głęboko mój osobisty sąd, że moja postawa dała dobry rezultat: „Dobrze, może powiesz, ale nie teraz. Nie po pierwszym uderzeniu, nie po drugim uderzeniu. Staraj się wytrzymać!”. Jakoś się starałem i jakoś się udało. Zwolniono mnie w kwietniu 1943 roku i jak powiedziałem, zaraz po kilkunastu dniach skierowano mnie do porucznika „Wicza”. To był oddział dość ciekawy, też akowski naturalnie, mianowicie ten oddział miał za zadanie przyjmowanie zrzutów z Anglii. Zajmował się na terenach nadbużańskich swoją robotą, ale pewna grupa ludzi wydzielona, zajmowała się przyjmowaniem skoczków i tak dalej. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zetknął się tam z sytuacją odlotu skoczka z Polski, to znaczy oficera, łącznika na zachód, nie. Przyjmowano tam i tylko w tą stronę, to lądowisko akurat. Byłem tam do wczesnej jesieni 1943 roku. Przyjechałem [do Warszawy] w jakiejś sprawie służbowej, po coś mnie przysłano do Warszawy, (nie pamiętam już po co, nie prowadziłem wtedy notatek, ani pamiętników) i na ulicy spotkałem kolegę z klasy mojego brata, z Gimnazjum Władysława IV. Przed wojną widziałem go raz lub dwa razy, ale w czasie okupacji był gdzieś na wschodzie, (w tej chwili nie pamiętam gdzie) i pisywał do mojego brata, korespondowali. Tam pracował przymusowo. Pamiętam fragment jednego listu, który nadesłał do nas: „Ostatnio kopaliśmy bardzo duże doły, długie na czterdzieści metrów, szerokie na cztery, głębokie na trzy i w te doły układaliśmy buraki. Buraki były bardzo stare przeważnie i bardzo czerwone”. Chodziło o Żydów, mordowanych Żydów. Te oddziały, w których on służył były podległe
Reichsarbeitsdienst, młodzieżowej organizacji niemieckiej. Wykonywały robotę, jaką im kazali. Spotkany przeze mnie Ziutek, już dużo wcześniej żołnierz „Parasola”. Okazało się, że on po prostu bał się o swoje życie, on za dużo widział. Ziutek Szczepański, jest o nim książka napisana, on ma ulicę w Warszawie. W trakcie tego spotkania zapytał mnie: „Co robisz?”. Odpowiedziałem: „A, siedzę nad Bugiem, wiesz tam na wsi”. „To chodź do nas”. „Jak to do was? Po co?”. „U nas się strzela”. To był argument dla mnie wystarczający. W ten sposób stałem się żołnierzem „Parasola”, nawet uznano to, że już składałem przysięgę i nie składałem drugi raz przysięgi. Tam pojechałem. Odmeldowałem się naturalnie, przyjechałem tutaj, zostałem zaliczony do plutonu Stefana Grudzińskiego pseudonim „Bogdan” i zaraz, prawie natychmiast dostałem w swoje objęcia sekcję chłopaków, którzy jak wiadomo, może nie wszystkim, przeszli do Armii Krajowej z NSZ-u. NSZ wtedy był powiedzmy zdelegalizowany niejako przez dowództwo Armii Krajowej. Cała sekcja przeszła z NSZ-u zgodnie z rozkazem. To byli wszyscy chłopcy z Woli i dano ją pod moje dowództwo, tak jak mi Stefan wytłumaczył: „Słuchaj, to są bardzo trudni chłopcy, oni wiele psychicznie przeszli, ty jesteś jakimś autorytetem i dlatego tobie ich oddajemy, żebyś ich poprowadził”. Byłem zaszczycony, zadowolony z tego i następny rozkaz dostaliśmy wszyscy, cała ta grupa, szkolenia samochodowego, dlatego że to była już wówczas utworzona kompania MOT „Parasola”, przyszłościowa. Przeszliśmy błyskawicznie szkolenie samochodowe na Nowym Świecie, o ile pamiętam, w firmie Litińskiego, lub podobne nazwisko. Oczywiście zdaliśmy w szybkim tempie, to był ten bodziec, że na rozkaz się to robi, nie używało się słów dla ojczyzny, ale gdzieś pod skórą to latało. Tak jak dostałem rozkaz, jeszcze wcześniej, w grupie samodzielnej, nauki angielskiego. Mikołaj Arciszewski tłumaczył nam: „Pamiętajcie o tym, że musicie być przygotowani do tej roli jaką będziecie spełniali po wojnie. Ludzie giną, bardzo wielu będzie owało, to wy musicie godnie być przygotowani do tego, żeby godnie pracować na rzecz Polski, nawet w warunkach pokoju”. Dodam tutaj, że dzięki Mikołajowi Arciszewskiemu zrozumiałem co to znaczy iść za kimś w ogień, to był naprawdę urodzony, wspaniały dowódca, dla niego można było zrobić wszystko, naprawdę. Dlatego może tak efektywnie pracowaliśmy, nie czuło się zmęczeń. Niektóre zadania były takie, że dwa, trzy, cztery dni bez przerwy na nogach człowiek musiał czuwać i bez mrugnięcia powiek. Z poczuciem zadowolenia i dumy to się wykonywało. Tak więc jesienią 1943 roku wszedłem w szeregi „Parasola”. Dwóch ludzi tam znałem, Ziutka Szczepańskiego, Stefana Grudzińskiego i jego siostrę Zofię, która pracowała w kuchni dla ubogich, w domu gdzie mieszkałem, czyli ją wcześniej znałem jak Stefana, przez Ziutka do Stefana, a ją przez kuchnię. Tak doszło do 1944 roku. W kwietniu były dość liczne aresztowania ludzi Batalionu „Parasol”. Paradoks chce, że ten największy człowiek „Parasola”, Ziutek Szczepański, bohater, wielki poeta, człowiek, który dzisiaj jest znany w Warszawie, ma swoją ulicę, przyczynił się do tego aresztowania. Już teraz dojrzałem do tego, żeby otwarcie, jasno mówić, bo to jemu nie uwłacza, to była wojna, to nie on zdradził zresztą, tylko rzecz miała się w ten sposób, że na ulicy Długiej 12 mieliśmy lokal służbowy. Tam się spotykali ludzie, którzy wychodzili na ćwiczenia, na zadania, wracali tam się rozbrajali, oddawali fałszywe dokumenty a brali własne i tak dalej. Jeden z żołnierzy „Parasola”, tutaj złapany na czymś brzydkim, został wysłany do Wilna i tam go Gestapo złamało. On wiedział, że jest ten lokal na Długiej, ale znał jeszcze jakiś inny w rejonie Tamki. Zdawało mu się, że tego tygodnia, czy tego miesiąca, jeden jest nieczynny i jak się załamał w Gestapo, to podał adres Długa 12. Paradoks chciał, że akurat wtedy, tego dnia, tego wieczora, wróciła duża grupa z jakiejś akcji, był tam między innymi Isajewicz, znany uczestnik akcji na Kuczerę, był tam Szczepański, byli tam inni. Wieczorem, po dziesiątej, gospodyni tego mieszkania wypuściła pieska kuchennymi drzwiami, po chwili zaczęło się pukanie do tych drzwi. Otworzyła, wszedł piesek i Gestapo. W ten sposób aresztowani zostali wszyscy obecni tam ludzie, notabene Szczepański uciekł wtedy wyskakując przez balkon z pierwszego pietra, ale niestety, tak jak ja przy tej rozmowie zdjąłem sweterek, tak on zdjął marynarkę, a w marynarce miał zupełnie prywatny notatnik z telefonami i adresami. Tam został zabity przez Ziutka jeden człowiek, Niemiec, gestapowiec. Już mieli coś w garści, ten notatnik telefoniczny był w ich przekonaniu, niestety i wiele słusznego w tym było, niezwykle cenny dokument dla dorwania się do reszty, lub do innych żołnierzy podziemia. Rzeczywiście aresztowano około pięćdziesięciu osób. Różnie to było, między innymi mnie i Stefana Grudzińskiego, oraz Zosię Grudzińską jego siostrę, też uczestniczkę walki podziemnej i Dorotę Kubiczek, aresztowali w jednym z mieszkań alarmowych. My oczywiście wynieśliśmy się z domów i zdawało się, że bezpieczny lokal a też miał go Ziutek w tym notesiku. O godzinie dwudziestej pukanie, weszli, zabrali nas.
Dorota była też żołnierzem „Parasola”, tylko nie wiem czy łączniczką, czy sanitariuszką, już w tej chwili nie pamiętam tego.
- Pseudonim to był czy imię?
Nie, Dorota to było jej imię, pseudonimu jej nie znam. Zosię znałem z tej kuchni, ale też nie znałem jej pseudonimu, a chcąc żeby to moje opowiadanie, przedstawienie tej kwestii, było naturalne i prawdziwe, nawet jeżeli się mylę w czymś, nie przygotowałem się, nie zaglądałem do notatek. Paradoks chce, że my dwaj, Stefan i ja po bardzo ciężkich przesłuchaniach, poszliśmy do obozu. One zostały rozstrzelane, Dorota i Zosia, w Lasach Sękocińskich. Dużo innych ludzi też została rozstrzelanych. Nie można tego zrozumieć, nas mieli jak na widelcu przecież, a tu dziewczyny [rozstrzelali]. My zresztą, to też jest może nie pasujące do atmosfery, do tego wszystkiego, ale chcę mówić prawdę, całą prawdę, tą piękną prawdę i tą zwykłą, normalną, ludzką prawdę, kiedy byliśmy aresztowani, kiedy nas wieźli już w samochodzie ciężarowym, powiedziałem, bo byłem już doświadczony, to nie była dla mnie nowość: „Powiemy, że na miłość się spotkaliśmy i że uprawialiśmy miłość”. Zośka się wtedy rozpłakała, „Czego płaczesz!”. „Nie możemy tego powiedzieć”. „Dlaczego!”. „Bo ja jestem dziewicą”. To był problem wtedy szalony, zdawało się proste wyjście, łatwe. A jak sprawdzą, to leżymy, bo wtedy już wszystko co dalej będziemy mówić, będzie nieprawdą. Prędko uzgodniliśmy, że powiemy że spotkaliśmy się a jeszcze nie zdążyliśmy. To jest drobiazg, ale rzadko gdzie się zdarza takie bardzo ludzkie umieszczanie momentów takich, które przecież decydowały o życiu. Siedzieliśmy na Pawiaku, wozili nas bez przerwy na Aleje Szucha, też nie było wesoło, też było bardzo nieprzyjemnie. Mam tylko jeden bardzo dla mnie osobiście ważny moment, nawet mam tutaj list mojego kolegi, który napisał do mnie po wojnie przypominając ten właśnie incydent, czy epizod. Mianowicie: „Kiedy taki skopany, zgnojony, leżałem na podłodze i stanął nade mną gestapowiec i wyrażając się odpowiednio o mamusi i babci powiedział: „Mów, ty taki i taki, my cię tu zabijemy, ale będziesz mówił”. Ja wtedy taki rozbity człowiek, który nie mógł dać jakiegoś odporu tym bandytom, tym łobuzom, tłukącym bezbronnego człowieka, to już trwało godziny całe. Leżąc ze skutymi do tyłu rękoma, posiniaczony, pokrwawiony, jedyne co mi przyszło w tym momencie i nie żałuję do dziś tego, to powiedziałem: „Możecie mnie zabić…”, może nie tym tonem, „…ale wojny nie wygracie”. Rzucili się na mnie potwornie, zaczęli mi dopiekać zdrowo wtedy. Ja znałem już niemiecki, to była moja przewaga, jak prowadzący śledztwo mówił do tłumacza, to ja już wiedziałem, miałem tą sekundę, dwie przewagi nad nimi. Wtedy jak mnie tak tłukli, ktoś powiedział: „Zostawcie, zostawcie, będzie może potrzebny”. Przestali, bo być może by mnie wtedy tam zabili, a tak jakoś się wydrapałem. Stamtąd pojechałem z całą grupą, prawie tysiąc osób, więźniów Pawiaka, do Stutthofu.
- Jak długo był pan więziony na Pawiaku?
Tym razem?
Od pierwszych dni kwietnia do 23 maja. Dlaczego to pamiętam? Bo przedwielkanocne spotkanie miałem u siebie. Urządziłem spotkanie kolegów, między innymi był Stefan, „Miś” Isajewicz, ten od Kuczery, Zośka była i ha, ha, ha i hi, hi, hi, chyba dziesięć osób było. Śmialiśmy się, szczęśliwi, weseli, nie wiedząc o tym, że to są naprawdę ostatnie minuty tego życia naszego, tutaj za kilka dni cały świat się zawali i niestety niektórym na zawsze się zawalił. 23, czy 22 maja, już nie pamiętam, to noc i dzień transport kolebał się po Pawiaku, zostaliśmy wywiezieni. Znów chcę powiedzieć szczerze z całą otwartością, tak jak poprzednio taką tajną rzeczą się dzielić, trudno może, ale jak człowiek czepia się nadziei, jak człowiek nie chce uwierzyć w najgorsze. Wieziono nas z honorami, naprawdę, tak zwana buda, za budą
Lagerwagen, czyli ten z karabinem maszynowym, na każdej budzie dwóch z tyłu, z przodu samochód, z tyłu samochód. Bardziej honorowo nie można sobie wyobrazić wywiezienia z więzienia na Dworzec Gdański, tam nas załadowano. Mniej więcej po pięćdziesiąt, osiemdziesiąt osób, zależy jak w który wagon wepchali, nie liczyli. Gdzie nas wiozą? Gdzie my jedziemy? Okienka nie były zabite, były odrutowane, bydlęce wagony były, tyle że wzmocnione było obicie okienek. Kiedy pociąg przeszedł Legionowo, Nowy Dwór i poszedł w kierunku północy, co już się zorientowaliśmy, doszliśmy do bardzo rozsądnego wniosku, że wiozą nas do chłopa, do
Bauera, do Prus na roboty i koniec. Wtedy się feeria śmiechu zaczęła w tym wagonie, radosny rzeczywiście, zupełnie luźny nastrój. Pamiętam, to świadczy bardzo źle znów o mnie, do czego może doprowadzić wiara, nadzieja i może dobrze, że człowiek taką ma, bo sobie wyliczyłem prędziutko, że jeżeli jedziemy do
Bauera, na roboty rolne, do Prus Wschodnich, a bywałem u mojej rodziny, dwóch oficerów, braci stryjecznych mieszkało w Działdowie i tam było kilka kilometrów do granicy przed wojną, to sobie wyliczyłem, że za dwa tygodnie jestem w Warszawie z powrotem, jak będę u
Bauera. Tak dojechaliśmy aż do samego obozu, z tym że w Marienhofie przesiadaliśmy się z szerokotorowej na wąskotorową, obok pięknej szosy. Jechaliśmy na tych wagonikach, a co drugi wagonik pełen żandarmerii, konwój. Też przyjemnie się robiło, że tak nas cenią. W pewnym momencie wysiedliśmy, uszeregowano nas w kolumnę, maszerujemy i spojrzałem w prawo, i zobaczyłem coś co odebrało mi wszystkie złudzenia. Druty kolczaste, to pół biedy, ale porcelanowe izolatory, było wiadomo co to jest. Takie straszne momenty pamięta się do końca życia i dlatego pamiętam ten moment, kiedy sobie pomyślałem: „No Grzegorz, teraz to już tylko koniec wojny, tylko to cię może uratować, to jest obóz”. Nie miałem pojęcia, że jest Stutthof w ogóle, słyszało się o Auschwitz, słyszało się Bergen, Ravensbrück się słyszało, ale ten
notabene najciekawszy obóz, o ile takiego słowa wobec obozu koncentracyjnego można użyć, był nieznany w Warszawie. To był obóz dla północy. Dlaczego obóz ciekawy, powiem tylko jedno zdanie. Ten obóz powstał 1 września 1939 roku i kapitulował, został zajęty przez wojska rosyjskie 9 maja 1945 roku. To jest jedyny wypadek, polski wypadek, bo przedtem były obozy gdzie indziej, ale tu u nas, jeżeli można tak powiedzieć, obóz od 1 września z
Wiktoria Schule w Gdańsku, aresztowani Polacy i to śmietanka, elita, szli od razu do obozu, który najpierw się nazywał
Zivilgefangenenlager, potem
Walderlager, a potem Himmler przemienił go w 1940 roku na Konzentrazionslager Stutthof. Tam wylądowaliśmy. Jak na obóz koncentracyjny, to co się słyszało o obozach koncentracyjnych, przyjęcie było luksusowe, nie bili, rozebrali do naga, zabrali wszystko, przebrali. Na przykład ja dostałem kurtkę z naszytymi już dwoma numerami, czyli byłem trzeci w kolejce do gazu, licząc po numerach. Rozdzielili nas po blokach i znów rzecz zadziwiająca, bo zostaliśmy umieszczeni w bloku dziewiętnastym obozu mieszkalnego, druga część to był obóz prac DAW, wojskowy, robiło się wszystko dla wojny, Hal rejder misin rolen hir den zik (Alle muss fuer den Krieg drehen), „Wszystko musi się kręcić dla wojny”. Znowu ciekawostka – na tym odcinku gdzie mieszkaliśmy, w rogu były trzy budki w trójkącie, w całym obozie tylko na naszych budkach byli strażnicy z karabinami maszynowymi, na innych byli z karabinami zwykłymi. Szanowali nas, wiedzieli, że to może być niebezpieczny partner dla nich, liczyli się z tym. Kwarantanna, to też epizod, opisywany już nawet, ale przeżyłem to więc pozwalam sobie mówić o tym. Po dwóch, czy trzech dniach wpadli, że musimy się uczyć maszerować. No dobrze. Wygnali nas wszystkich na Lager Strasse, czyli tą drogę obozową, no i maszerować. No raz, dwa, raz, dwa, z przytupem chłopcy maszerowali. To było jednego dnia, drugiego dnia, kiedy nas wygnali powiedzieli: „Śpiewać!” Na to ktoś mądrze i słusznie, prawdziwie zresztą, powiedział: „Ale my nie umiemy po niemiecku śpiewać”. „To śpiewajcie po polsku”. Niewiarygodna historia, mir w obozie sobie zdobyliśmy. Zaczęło się najpierw, głupie jakieś takie marszowe, potem partyzanckie, skończywszy na hymnie polskim, nie tym „Jeszcze Polska nie zginęła”, tylko tym kościelnym hymnie. Nikt nam nie przeszkodził, nikt na nas nie doniósł, nikt nie odkrył tego jak szliśmy i śpiewaliśmy wszystkie znane melodie, które większość znała, a skończywszy na „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie”. Po tym jak nas zagnano z powrotem na nasz blok, to zaczęły się wizyty u nas, kto mógł z więźniów, na przerwę obiadową, czy popołudniu, przylatywał przez druty choćby zamienić słowo: „Kto wy?” Przywieźli więźniów, to nie nowość dla tych starych więźniów, ale takich więźniów, żeby takie rzeczy się w obozie zdarzały, nie było możliwe. Staliśmy się od razu przywódcami duchowymi obozu, z miejsca, już inaczej się z nami liczono. Zaraz się znalazły dla nas znaczki na listy, bo trzeba było miesiąc czekać, żeby napisać, a tu mieliśmy o wiele więcej oszczędności, żeby dać znać co jest z nami. Notabene znów mój bardzo osobisty przypadek, moja matka poszła na Krochmalną, bo tam był komisariat policji, gdzie się przynosiło paczki dla więźniów Pawiaka, każdy miał swój dzień, litery były na poszczególne dni. Matka akurat przyszła przynieść dla mnie paczkę i powiedzieli jej: „Nie ma takiego więźnia”. Matka wiedziała co ja robiłem, nie detale ale wiedziała co. Biedna matka przed długi czas nie wiedziała nic, potem się dowiedziała, że poszedł transport, to zaczęła się łudzić, no i potem dostała list, dowód że jednak żyję i z Pawiaka pojechałem do obozu. To już była ulga. Po kilkunastu dniach zaczęło się, o dziwo organizowanie ruchu oporu, dosłownie. Zamysłem było samo wyzwolenie, szatański plan w swojej bezsensowności. Obóz Stutthof leżał jedną stroną nad morzem, a dwoma nad rzekami, był odcięty terytorialnie. Ucieczki się nie udawały poszczególnych więźniów, a cóż dopiero cały obóz porwać. Założenie było takie, że robimy to Powstanie, nie mówiąc chwilowo skromnie o tym skąd broń, skąd to, skąd tamto, ale tą broń zdobywamy, naturalnie byśmy to umieli. Zdobywamy garaże, tam stało kilkanaście samochodów ciężarowych do obsługi obozu, porywamy te samochody i uciekamy do Borów Tucholskich. Tylko takie marzenie. O Warszawie nikt nie myślał. Taki był najbardziej spłaszczony plan naszej akcji niepodległościowej. Ja znowu, ze względu na swoje działania jeszcze na wolności w ramach działania w grupie dywersyjnej „Michał”, nawiązałem kontakt z więźniami radzieckimi, którzy za różne rzeczy trafiali do obozu koncentracyjnego. Niektórzy za czyny podpadające pod kodeks, ale wielu z nich nawet za wrogą postawę, za sianie propagandy wśród innych jeńców. W każdym bądź razie oni mieli już tam w 1944 roku dość silnie rozbudowaną partyzantkę. Mieli kilkanaście sztuk broni i co było dla nas najbardziej ważne, przekazałem informację, że zobowiązano mnie do tego, żebym uzyskał mapę terenu i to dość szerokiego terenu. Naturalnie taka mapa to był skarb przeogromny. Rosjanie dali mapę. Powstał komitet porozumiewawczy, wspólne dowództwo, był tam Michał Isajewicz, jeszcze dwóch z naszej strony. Tą grupę opisuje profesor Dunin-Wąsowicz w swojej książce pod tytułem Stutthof, tak że tam można to dokładnie prześledzić. Oczywiście byliśmy gotowi do tego, żeby zawalczyć o swój los, uwierzyliśmy w możliwość po prostu. Być może gdyby zaskoczenie, gdyby to, gdyby tamto, gdyby owo, ale nie doszło do tego, trochę sparaliżowało nasze przygotowania to, że trochę ludzi zginęło, między innymi w rozstrzelaniach, nie tylko zamordowanych, ale w rozstrzelaniach. Znów trochę się wysuwam na czoło, jako że zobowiązałem się mówić wszystko co jest mi wiadome, to i to powiem o sobie. 24 lub 26 czerwca 1944 roku z Arbeitskommando, w którym byłem zatrudniony, przyszedł esesman i wywołał mój numer. Znajomość stylu życia obozowego dawała pewność po co mnie wzywają, na zabicie, jeszcze nie wiadomo jaka metoda, ale wiadomo, że jak już brali w ciągu dnia, przed południem, to gazkomora. Oczywiście też rozstrzeliwali pod gazkomorą. Poszedłem, smutno mi było, piękny letni dzień, ptaki śpiewają, kwiaty kwitną, a ta droga z obozu do krematorium była wysadzana przepięknymi kwiatami, łącznie z różami. Niemcy są narodem pomysłowym. Miałem pełną świadomość tego, że każdy głos ptaka, każdy zapach kwiatu, każdy obraz jaki widzę jest ostatnim, ja już tego nie powtórzę nigdy, mowy nie ma. Modliłem się głęboko, to jest przenośnia, bo w obozie straciłem wiarę, ale nazwijmy to w ten sposób, o to żeby nie pokazać jak strasznie się boję, jak nie chcę umierać. W całej sile chciałem pokazać: „Bądź żołnierzem do końca, postaraj się, to już niedługo, zdobądź się na tyle”. Rzeczywiście tak się zmobilizowałem, doprowadzili mnie, tam już stało kilkunastu chłopców, razem nas było czternastu. Jeden z nich stojący obok mnie, rączki do tyłu oczywiście, pyta: „Co jest? O co chodzi?” Nie wiem do dziś, czy chciałem jego okłamać, czy siebie, ale nachyliłem się i szeptem mówię: „Nie wiesz o co chodzi? Przypomnij sobie coś grańdził? Dostaniesz w dupę dwadzieścia pięć za chwilę i spokój. Po to tu jesteś”. Naprawdę nie wiem, dla niego, czy dla siebie to mówiłem. Po kilku minutach przyszedł
Raportfürer Mayer, leżały nasze papiery, coś w rodzaju dzisiejszych teczek, on podszedł i niedbałym ruchem wyciągnął i czyta [mój numer po niemiecku]. Myślę sobie: „Boże, ja muszę dać przykład. Ja muszę pokazać tym moim kolegom, że trzeba umieć zginąć”. Zrobiłem regulaminowe trzy kroki naprzód i powiedziałem: Der heftling [numer po niemiecku] meldet sich gebelzomst. Nie tym tonem na pewno ale całą formułę wypowiedziałem. O dziwo ten Niemiec,
Raportfürer mówi coś do mnie, ja nie rozumiem, a wtedy dobrze mówiłem po niemiecku, może nawet bardzo dobrze, a nie rozumiem. On to powtarza już podniesionym głosem, nadal stoję i milczę, bo nie wiem co ze sobą zrobić. Trzeci raz już nie mówi całym zdaniem, tylko mówi bardziej zrozumiałym językiem dla mnie: Hałap!, czyli mówiąc delikatnie po polsku: „Spieprzaj”. W tym momencie mój konwojent pomógł mi kolbą, zrozumiałem o co chodzi, zwróciłem się, nie wiem czy regulaminowo, w prawo zwrot, czy już normalnym krokiem i odszedłem. Konwojujący idzie za mną i prowadzi mnie znów tam gdzie szliśmy, czyli wszystko się zawaliło co mówiłem. Widzę drugi raz te kwiaty, słyszę te ptaszki i widzę to słońce i nie mogę tego zrozumieć. W pewnym momencie już nie wytrzymałem nerwowo i odwracam się trochę do konwojującego mnie Niemca, on tak ze dwa, trzy kroki za mną, leniwie trzymając karabin pod ramię, pytam się: „A co z tymi pozostałymi ludźmi?”. On wykazując ściśle teutońską zdolność do humoru, zarechotał i powiedział:
Die kommen nie wider. „Nigdy nie wrócą”. Wtedy po prostu usiadłem, komputer mój zwolnił mnie z obowiązku trzymania się w ryzach. Stałem się zwykłym człowiekiem, który się boi, który się przeraża, już nie musiałem się trzymać w ryzach, usiadłem. Naturalnie przy pomocy kolby pomógł mi wstać i poszliśmy dalej. Byłem jedynym okazem w historii obozu, który wrócił z Kaskabery, nigdy nie udało się nikomu, do końca obozu nie było tego, no ale wróciłem. Najpierw był szok, że wrócił, nie było takiego wypadku i przychodzili patrzeć jak na małpę w ogrodzie zoologicznym: „To ten co wrócił!”. Był [tam] Kaszub, znany mi zresztą, pracowałem w ślusarni, on pracował w dziale kowalskim. Większe sztuki oni tam obrabiali. Dobry, uczciwy, porządny chłop. Ale to jest kwestia mentalności, to jest kwestia sytuacji, to jest kwestia wielu, wielu złożonych elementów. Przyszedł do mnie i mówi: „No tak, no ty się nie martw. Jak oni cię raz już wzięli, to oni jutro albo pojutrze po ciebie przyjdą”. Tak mnie pocieszył. Chciał mnie pocieszyć, a że to odwrotny skutek mogło wywołać, to nie przemyślał tego. Dlaczego ja tak to dokładnie pamiętam? Bo ja to przeżyłem po prostu. Jak to? To on zamiast mnie przytulić, pocałować, w przenośni mówię, to on: „Tak i tak zginiesz”. Ale może to mi pomogło, żeby nie liczyć się z tym, że już mi się wszystko udało, mam wszystko za sobą. Jednym z paradoksów tej sytuacji znów było, że kapo na ślusarni był Franc Bank, Niemiec. Wielkie chłopisko, gruby, on miał żarcia dość. Siedział w obozie, zwolniony w trybie łaski, bo jako zawodowy bandyta dokonał mordu przy okazji, ułaskawiony, na okres próby do obozu oddany. Jemu wiadomo było dokładnie jaki on ma być na tej próbie, żeby wobec SS-fürera zdać egzamin, że się przyda narodowi niemieckiemu i zdawał ten egzamin. Potrafił jednym uderzeniem wielkiej pięści zabić człowieka, na własne oczy widziałem, nie muszę na nikogo się powoływać. Usiadłem na skrzyni po amunicji artyleryjskiej, coś tam robili przy skrzyniach, ja siedzę, ciągle burza we łbie, ciągle nie mogę zrozumieć wszystkiego, fizycznie rejestruję obrazy, widzę, słyszę, ale nie umiem siebie umiejscowić. Co ja jestem? Co ja robię? Wchodzi Bank. Znany był z okrutnego stosunku do zwykłych więźniów. Podchodzi i do mnie tak mówi z pretensją wielką w głosie: „Ty co tu siedzisz! Do roboty!”. Wtedy ja, tego też nie umiem wytłumaczyć, ani nie bohaterstwo na pewno, ani nie odwaga na pewno, ani nic z tych rzeczy, to rozpacz mi podyktowała, zerwałem się na nogi, a on był wielki dwa metry chłop prawie, podskoczyłem ja kurczaczek do niego i powiedziałem: „Co?! Ja już tutaj palcem nie kiwnę! Ja pracowałem, starałem się dobrze pracować, bo liczyłem że przeżyję wojnę! Teraz wiem, że mnie zabijecie! Nie będę robił!”. Cały oddział zamarł, za chwilę będą widzieli Grzegorza trupa, bo jest niemożliwe inne wyjście, on za nic zabijał, a za takie pyskowanie wredne... On stał, poruszał się na nogach, taki miał zwyczaj, pięć sekund, dziesięć, nie mogę dzisiaj powiedzieć dokładnie, ale pewna dłuższa chwila przeszła, odwrócił się i wyszedł nie tknąwszy mnie palcem. Tak, i oni nie mogli zrozumieć: „Patrz, on jego nie zabił. On jego nie zabił”. Też trudno było w to uwierzyć. Widocznie moja bezczelność była tak wielka, może przez niego poczytana jako odwaga, nie wiem, we mnie nie było odwagi, była rozpacz, naprawdę, że darował mi po raz wtóry życie tego dnia.
Drugi, czy trzeci dzień, dalej siedzę na skrzyni, kumple przychodzą do mnie i mówią: „Grzegorz przestań, udało ci się raz, ale nie codziennie. Już teraz znów uwierz w to, że [przetrwasz] do końca wojny. Uwierz w to! A nuż się uda!”. Pomyślałem sobie, że rzeczywiście to są gesty, nie jestem samobójcą, chciałem przeżyć, naprawdę chciałem przeżyć i wstałem dalej do roboty. Tak do końca pobytu w obozie, czyli do 25 stycznia, kiedy to zarządzono ewakuację obozu, w wyniku radzieckiej zimowej ofensywy. Słyszeliśmy w obozie artylerię radziecką. Nawet wierszyk, czy skecz powstał, pamiętam kawałek tylko tego skeczu: „Armaty radzieckie strzelały, wolność zbliżała się wielkimi krokami”. Nas jeszcze na dowcipkowanie było stać, zimą 1945 roku. Wygnali nas w kolumnach po dwa bloki, odpowiednia eskorta, psy, piechota, mróz. Pełne prawo pierwszeństwa dla oddziałów wojskowych, co było zrozumiałe, ale i dziesiątek, setek i tysięcy uciekających cywili z Prus Wschodnich na zachód. Wtedy natychmiast mieliśmy rozkaz: „W śnieg! Z szos!” Schodziło się w śnieg. Ludzie umierali, przeważnie byli zabijani po prostu, bo Niemcy taki wprowadzili
Ordnung, że na końcu kolumny gdzieś około pięćdziesięciu metrów za ostatnimi rzędami więźniów, szło trzech esesmanów. Jeżeli między końcem a nimi więzień zostawał, już nie miał siły iść, ale dobiegał, cofał się, ale dobiegał, to mu nie robili nic, dopóki słabł do ich linii, wtedy jeden strzał i koniec. Myśmy maszerowali i słyszeli to bez przerwy, co minutę, co pięć, co dziesięć, co piętnaście, co pół godziny ten potworny sygnał śmierci osłabionego więźnia. Oczywiście widzieliśmy w rowach trupy poprzedników. Przecież tam kilkanaście kolumn szło tą trasą, tych co już poprzednio nie mieli siły iść dalej i kończyli swój żywot ziemski w rowach. Nikt nie mógł nam dać pomocy, bo ze Stutthofu na zachód to jeszcze kaszubskie ziemie, czyli można powiedzieć polskie ziemie, to był taki moment, że kobitka wyniosła kosz brukwi i postawiła go na chodniku. Oczywiście minuta i nie było ani jednego buraka w koszu, bo bractwo rozdrapało momentalnie, ale nie można było pomóc inaczej. Pierwsze pięć dni nie dostaliśmy żarcia w ogóle, dopiero w kościele nas zatrzymano i tam pozwolili Niemcy przywieźć ugotowaną przez ludność zupę, każdy dostał litr zupy w tym kościele. Tak maszerowaliśmy kawał drogi, ja znowu, bo lubię niezwyczajne sytuacje, byłem w kolumnie, która szła najdalej, aż za Lauenburg, czyli dzisiejszy Lębork, do miejscowości Gans, dzisiejsza Gęś. Tam był pusty obóz Deave [fonet.] bo ich pognali na front, na roboty frontowe, reichsarbeits, niemieccy junacy, młodzi chłopcy. Do tego obozu nas zagnali, obóz puściuteńki nic tam nie ma poza wyposażeniem, łóżka, koce, kuchnia była, kotły były tylko puste. W pierwszych dniach przykrywaliśmy się jednym kocem, bo tyle tylko było po tych junakach niemieckich. Zapowiedzieli, że dwa razy dziennie będzie apel. Dostawaliśmy tylko raz dziennie chochlę zupy, bo nie było żadnego esesmańskiego zaopatrzenia, wyszliśmy już z tego obozowego porządku, a to co się udało raz, czy drugi raz, na przykład przywieźli Niemcy poległego w bitwie konia, zastrzelonego gdzieś po bombardowaniu. Raz wypuścili kilkunastu więźniów pod eskortą na pobliskie pola, żeby coś tam wykopywać z ziemi, bo to nie było lato, że coś rośnie, cebulka, kwiatuszek, nie... to była zima. [...] Siedzieliśmy tak, słabnąc z głodu i dużo ludzi umierało, bo ci co wyeksploatowali się w marszu, to nie mając żadnego naboru energii, wykańczali się dokładnie. […] Pewnego dnia patrzymy, jest prawie że uroczysty pogrzeb, w Gans. Z baraku wynoszą człowieka na desce, tą deskę czterech niesie, za deską idzie tłumek, eskorta niemiecka, wyprowadzają i w rowie go chowają, nawet nie poszli na cmentarz, w rowie. Okazało się, że z nami siedzi cały litewski rząd, który Niemcy po zajęciu Litwy najpierw nakłaniali do kolaboracji, a potem zamknęli i przywieźli do Stutthofu. Przy tej okazji trzeba powiedzieć, że to byli wyjątkowi więźniowie, trochę inaczej się z nimi obchodzili, ale przy tej wyjątkowości powiem znów jedną z ciekawostek tego obozu. Tam siedzieli norwescy policjanci. Po zajęciu Norwegii nie wykonywali należycie rozkazów SS i Gestapo, to ich przywieźli do Stutthofu. W obozie siedział cały Centralny Komitet Komunistycznej Partii Danii, in corpore, naturalnie na europejskich prawach. Tam oni nie byli komunistami już, bo duńscy komuniści, to nie ruscy. To była anomalia, ale ta polityka niemiecka tam się też odzwierciedlała. Oni dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, oni nie chodzili do roboty, oni byli tak zwanymi więźniami honorowymi. Też ta dziwaczność tego obozu, inność tego obozu, jak mówiłem 1 września zaczął działalność i 9 maja poddał go kapitan Wehrmachtu, bo tylko taki został na tym terenie, kilkunastu więźniów i mnóstwo uciekinierów, którzy zostali w obozie z Prus Wschodnich. Jak poszła ofensywa na zachód, to odcięła Gdańsk. Rozmawiałem z generałem, który oswobadzał Stutthof i on powiedział mi: „A cóż, to ja miałem posyłać ludzi na śmierć. Posłałem jeden batalion i kazałem stać i pilnować”. Miał rację, militarnie był nic nie wart ten obóz dla nich, to po co gubić żołnierzy. A my tam siedzieliśmy spokojnie. Tak do początku marca. W pierwszych dniach marca 1945 roku pognali nas znowu z obozu na pobliskie wzgórza. Po pierwsze, kazali nam budować stanowiska obrony przeciwczołgowej. To były doły głębokości mniej więcej wzrostu człowieka, metr pięćdziesiąt, metr sześćdziesiąt, metr siedemdziesiąt, z przedpolem i z tyłu w połowie był jeden stopień do wyjścia łatwego, czyli do ucieczki. Budowaliśmy to co ileś metrów. Oczywiście Polak potrafi, ładnie budowaliśmy te stanowiska obrony, na czarnej ziemistej wiosennej już trochę ziemi. Pięknie przedpiersie wykładaliśmy białym piaseczkiem, jasnym piaseczkiem, były widoczne na dwa kilometry te stanowiska i wiedzieliśmy po co to robiliśmy. Niech on raz strzeli, już drugi raz nie zdąży strzelić, bo już ten czołg co będzie na niego jechał, już będzie go miał na muszce, nie ma mowy. Niemcy się dali złapać, tak budowaliśmy do końca. W pewnym momencie nawet było szokujące dla nas, bo tu budujemy, kopiemy, nie można było odmówić przecież i widzimy na własne oczy, dwa, trzy kilometry, bo to było na wzgórzu, czołgi. Oczywiście robota stanęła, wszyscy wstają, Niemcy też zdębieli, stoją i gapimy się. Łudziliśmy się, że to już jest naprawdę wolność, bo co to dla czołgu dwa, trzy kilometry, to jak samochód, dwie minuty, trzy. Niestety widzieliśmy jak jeden, drugi, trzeci zapalił się, reszta się wycofała. Natychmiast zarządzono ewakuację obozu, ale nie dalej, tylko na wschód. Dlaczego? Ofensywa radziecka styczniowa jak ruszyła na zachód, to w kierunku na Poznań, potem się rozdzieliła na Berlin i na Szczecin, z odłamem na Gdańsk. My pozostaliśmy w kotle pomiędzy Gdańskiem a Szczecinem jeszcze niemieckim, ale już otoczonym przez wojska radzieckie z trzech stron. Zamysłem Niemców było doprowadzić nas do morza, na barki i na zachód, tak jak robiono to zresztą jeszcze wtedy jak wróciliśmy, to jeszcze z Gdańska wyjeżdżały barki z więźniami i z cywilną ludnością. My już nie zaznaliśmy tego szczęścia. Gnali nas tak do 9 marca na wschód, znów nocując po kościołach między świniami i krowami. 9 marca już czułem, że tak słabnę, bałem się, że zostanę na szlaku. W pewnym momencie była taka sytuacja, szliśmy pagórkowatym terenem normalnym dla kaszubszczyzny, był zalesiony stok, droga w połowie stoku, droga dla dwukółki i dalej stok zalesiony. Przede mną około pięć metrów, sześć metrów esesman zaczął, nie wiem z jakiego powodu, bić jednego z więźniów, tłukł go. Za mną pięć, sześć metrów inny esesman, innego więźnia zaczął tłuc, tumult był z przodu i z tyłu. Rozejrzałem się i błyskawiczna decyzja, bo tylko takie mogą dać skutek, rzuciłem się, nie zbiegłem, rzuciłem się na prawo w dół, stoczyłem się ze stoku, poderwałem się na dole i biegiem zacząłem uciekać. Uciekałem, nie wiem, w moim wyobrażeniu dzisiaj, to było trzysta metrów, może dwieście, a może czterysta, ale zmęczyłem się już, nie miałem sił przecież. Wdrapałem się na drzewo. Bzdurny pomysł, bo gdyby puścili za mną psa, to by mnie zdjął, ale nie puścili psa i wieczorkiem zlazłem. Do rana było już nas trzech, spotkałem jeszcze dwóch więźniów, taką samą metodą uciekli. To był 9 marca, dzień imienin mojej matki. Zaczęliśmy iść w kierunku wschodnim oczywiście, bo nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Też mieliśmy małe przygody. Chyba drugiego dnia weszliśmy do domku, szukaliśmy domków na uboczu, zaczęli podskakiwać ci Niemcy, że zaraz tu wezwą i do telefonu się rwie ten Niemiec, że zaraz tu wezwą i zaraz zrobią tu z nami porządek, ale nas było trzech. Kolega podszedł do stołu gdzie oni kolację jedli, wziął największy z leżących noży i pokazał mu: „A zdążysz?”. Ta Niemka od razu krzyknęła: „Uspokój się! Uspokój się!”. Wyszliśmy odrywając oczywiście przewody telefoniczne i poszliśmy sobie dalej, w swoją stronę. 12 marca doszliśmy do jakiejś miejscowości, z daleka widocznej, z lasu wyszliśmy na miejscowość, nie wiem z jakiego tytułu, że na mnie wypadło, że teraz ja pójdę, bo jeden na razwietkę się zbliżał do domu wybranego i mówię: „Zacznę was zapraszać, to nie podchodźcie. Dopiero jak będę kiwać na was rękami to jest wszystko w porządku”. Podszedłem, na szczęście Kaszeby właśnie były, widzieli że jestem z obozu, po stroju przecież. Do chłopaków pomachałem i to był 12 marca, moje imieniny, piękniejszego prezentu w życiu nie dostałem. To była faktycznie moja wolność. Siedzieliśmy w tym do mu jeszcze do drugiego dnia, kiedy czołgi radzieckie od Wejherowa weszły, ta miejscowość to było prawie przedmieście Wejherowa, tak że ten wieczór był wieczorem wolności. Oficjalnie przystemplowały to radzieckie czołgi następnego dnia i tak wróciłem do wolności.
Wróciłem do Warszawy. Po kilku dniach zacząłem się zbierać do domu, bo najważniejszy jest powrót do domu. Niestety nie było wtedy transportu normalnego, trzeba było korzystać z różnych sposobów, więc kawałek jakimś wojskowym samochodem, dobrzy żołnierze wzięli, aż wreszcie w którymś punkcie, dziś już nie pamiętam w którym, stał pociąg, który jak mi powiedzieli, bo tam kilka osób było, jedzie na wschód. Transport wojskowy, ale jedzie na wschód, a dla mnie wschód to był bardzo dobry adres. Trzeba szczęścia, że ten transport rzeczywiście jechał na wschód przez Warszawę i na dachu pociągu, gdzieś z Kaszub, nie pamiętam tej stacji, na której wsiadłem, przyjechałem do Warszawy. Pociąg przejeżdżał przez Wisłę i jechał na kierunek Dworzec Wschodni i dalej na wschód. Nie czekając dalej wyskoczyłem w biegu na moście, który zbudowany był nad ulicą Jagiellońską, stoczyłem się na dół, jak już byłem na ziemi, to oprzytomniałem, że już jestem w domu i już jestem w Warszawie, ale mój obowiązek jest iść na ulicę Jagiellońską do matki Stefana Grudzińskiego, mojego dowódcy i mojego kolegi z obozu, którego widziałem prawie w ostatnich dniach w obozie i w czasie ewakuacji widziałem go w kolumnie, mogłem więc matkę pocieszyć, że jest wiele szans na to, że przeżył. Poszedłem do pani Grudzińskiej powiedzieć jej o moich domysłach, bo to nie było przecież pewne, ja go po wolnej stronie jeszcze nie widziałem. Zostałem poczęstowany herbatą, a córka pani Grudzińskiej, młodsza córka, bo starsza niestety została rozstrzelana, pobiegła po moją matkę. Tak się spotkałem z matką na neutralnym gruncie. Byłem wolnym obywatelem nieznanej mi jeszcze wtedy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
- Co się stało ze Stefanem Grudzińskim?
Kilka dni później przyszedł.
- Kiedy pan usłyszał o tym, że Powstanie w ogóle wybuchło?
U! Proszę pana. Jak nie 2, to 3 sierpnia. Niemcy mieli radia w obozie, a my umieliśmy się podkradać pod te radia, nasłuch był i informacja była. To ta grupa, o której mówiłem, że chciała rozbić obóz i uciekać, między innymi zajmowała się właśnie zdobywaniem wiadomości i rozprowadzaniem ich. Natychmiast wiedzieliśmy o Powstaniu.
- Przyjechał pan na wschodnią stronę Warszawy. Jak wyglądała Warszawa wschodnia i zachodnia?
Ja nic nie widziałem. Jagiellońska, która nie była zniszczona, to był mój pierwszy widok. Widziałem trochę z dachu wagonu, ale ja już byłem trochę oswojony, bo widziałem ruiny getta, co Niemcy zrobili z Warszawy i to co opowiadali ludzie, którzy przyjechali już do obozu z Warszawy po tym to się zgadzało, cała Warszawa była zniszczona. Powiem jedno tylko, kilka dni po powrocie pojechałem na Starówkę, gdzie mieszkała moja gorąca, krótka miłość wojenna, Lilka, na Mostowej, od jej brata ten karabin właśnie [miałem]. Mieszkali na Mostowej, ale nie od ulicy, a od podwórka, piętro niżej, ten dom był zbudowany na stoku. Wszedłem, zdziwiłem się, był bałagan nieziemski, ale było wszystko w tym mieszkaniu, czajnik stał na kuchni, ale ich Niemcy wygnali, one musiały opuścić Stare Miasto po kapitulacji Starego Miasta. Właśnie Kaziu „Cyran” opowiadał mi dużo później jak to było. Szedł on, szła Kazia, szła Lilka z dzieckiem na ręku. Nieszczęście chce, tu trzeba tak powiedzieć, nieszczęście chce, że Kazia pracowała jako salowa w szpitalu niemieckim, dla niemieckich żołnierzy. Troszczyła się o tych rannych i miała do nich jakiś pseudo ludzki stosunek, pozwalała sobie nawet na żarty, na dowcipy z nimi, nie znała niemieckiego, ale kilka słów umiała. Powiedzmy jak któryś do niej podchodził, zaczepiał, to ona mówiła, sama mi to opowiadała: Ty,< i>Raubtier! czyli drapieżniku i on jej odpowiadał znów żartem. Ale jak jeden Niemiec Lilce chciał zabrać dziecko i wciągnąć ją w gruzy, to ta Kazia skoczyła siostrze na obronę. Kazik brat ich szedł dwa rzędy dalej i widział to wszystko. Jak ona krzyknęła: Ty,< i>Raubtier! do takiego bydlaka przyzwyczajonego do powstańczej atmosfery, zabijać, zabijać, zabijać, to jemu to było już nie do wytrzymania. Zastrzelił Lilkę, zastrzelił dziecko, zastrzelił ją, a Kazik się nie odzywał i miał rację, nie obroniłby tych sióstr. Po wojnie spotkaliśmy się już po moim powrocie, przyniósł mi tą Hiobową wiadomość. Kilka lat później przyniósł mi karabin, który walczył w Powstaniu, który spalił się, zgnił w ziemi, ale przyniósł mi go.
Warszawa, 22 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys