Franciszek Kosowicz „Maciejko”
Franciszek Kosowicz, syn Macieja i Kamili, pochodzę z Rakowa, województwo wileńskie do napadu bolszewików 17 września 1939 roku.
- A który pan jest rocznik?
Dwudziesty ósmy, 16 września.
- Okres dzieciństwa do wybuchu wojny spędził pan na terenie Rakowa?
W Rakowie, miasteczko Raków, jeśli ktoś…
- Raków jest daleko od Mińska?
Trzydzieści pięć kilometrów od samej granicy, od naszego domu trzydzieści sześć.
Nie, do Mińska od granicy. Szkoła nasza była czterysta metrów od granicy sowieckiej.
- I do tej szkoły pan chodził przed wojną? A jaka to była szkoła?
Tak. Normalna szkoła siedmioklasowa.
- Proszę powiedzieć, czym zajmowali się rodzice?
Ojciec zimą to szył, a wiosną, latem i jesienią pracował na tym pięciohektarowym polu.
Mama też pracowała, bo też musiała pomagać, to było i zboże, prawda, różne...
Tak, dwóch braci i siostrę.
- Proszę powiedzieć, czy w ciągu tych jedenastu lat do wybuchu wojny miał pan jakieś doświadczenia z harcerstwem?
Wtenczas właściwie miałem wstąpić do harcerstwa na przyszły rok.
- Właśnie w trzydziestym dziewiątym?
Właśnie w trzydziestym dziewiątym. Już było za późno później.
- A jak wyglądało wtedy to kresowe życie?
Kresowe życie... Cóż, my byliśmy dziećmi wtenczas. Chodziliśmy do szkoły, rzeka płynęła zaraz niedaleko, tak że była możność wyrwać się z jakieś klasy, tam pójść, wykąpać się albo coś takiego. Było dość wesoło.
- Czy ludność miejscowa to byli tylko Polacy, czy była wielonarodowościowa?
Nie, było dużo. To znaczy „dużo”... Wie pani, tam bardzo dużo mieszkało – miasteczko miało około sześciu tysięcy mieszkańców – była duża ilość Żydów i duża ilość ludności tamtejszej. Jak się mówiło „Białorusin” to: „Ja nie Białorusin, ja tutejszy”. Tak że często i po polsku nie mówili, bo przedtem nie było szkół. Była czterooddziałowa szkoła i to dobrze, jeszcze za cara później przez pewien okres nawet i przed carem, a później, nie pamiętam dokładnie, w którym roku...
- Jeszcze zapewne byli Litwini?
Litwinów mało było u nas, w naszym miasteczko było bardzo mało. Było kilku Litwinów, to były rodziny koczownicze zazwyczaj. Na zimę przyjeżdżali tam, zamieszkiwali, a na wiosnę wyruszali gdzieś tam, po wsiach i w innych tam.
- A jakie było najbliższe większe miasto? To był Mińsk czy było jeszcze jakieś?
Po rosyjskiej stronie Mińsk. Kiedyś, wcześniejszych czasów, Mińsk to było bardzo, można powiedzieć, pożyteczne miasto dla ludności mieszkającej, powiedzmy, jak w Rakowie i w innych miastach czy miasteczkach na zachód, bo prowadzili dobry handel. U nas w Rakowie było dużo rzeźników, którzy wozili mięso różne na targi. No a jak zostało to odcięte, jak granica padła tuż przed Rakowem, to bolszewicy chcieli bronić tego. Jednak w dwudziestym roku nasi pokonali, a to dzięki rakowianom też, dlatego że... Mam się rozwodzić czy nie? W walkach nad Niemnem, gdy zostali bolszewicy pokonali i uciekali wtenczas na złamanie karku, no to wojska polskie posuwały się w kierunku Mińska. No i doszli do Rakowa. Raków był właściwie prawie że pusty, odwołali ich z powrotem do tyłu. Bolszewicy dowiedzieli się o tym i wysłali swoje oddziały do Rakowa. Rakowianie mieli zorganizowaną partyzantkę i wtenczas zdali [sobie] sprawę, że to kończy się wojna i że bolszewicy chcą zająć nam Raków. No i wtenczas wysłali gońców konnych do Iwieńca. Do Iwieńca przyszedł, zdaje się, dywizjon konny, ale wszyscy byli tak zmęczeni, i konie, i ludzie po tych walkach nad Niemnem, spod Warszawy, że dowódca, chociaż to był dywizjon, troszkę więcej niż jeden szwadron, był po takich różnych trasach: „To my wykończeni jesteśmy, musimy odpocząć”. A ci błagali jego, powiedzieli: „My znamy każdą ścieżkę, wiemy, gdzie każdy działo sowieckie stoi...”, prawda, tego, żeby przyszli. No i zgodzili się, wtenczas przeprowadzili atak w Rakowie i partyzanci rakowscy, a bolszewicy poderwali się z powrotem do ucieczki, aż do Mińska. No ale granica zapadła. Bolszewicy nie chcieli się zgodzić na to, ale granica zapadła tuż za Rakowem.
- Czyli właściwie dzięki rakowianom granica została ustanowiona w tym miejscu?
Tak, dzięki rakowianom.
- Proszę powiedzieć, jak odczuwali państwo zbliżający się wybuch wojny?
Naturalnie dla nas to było szokujące. Na początku zaczęło się na zachodzie, wszyscy obawialiśmy się, że ewentualnie mogą przyjść, bo zdawali sobie sprawę, słuchając ludzi starszych, rodziców czy coś, rozmawiali, chociaż przy nas specjalnie nie chcieli zbyt wiele mówić i straszyć dzieci, że tak powiem. Ale dobrze wyczuwaliśmy, że jest lęk, że siły niemieckie są dużo, dużo mocniejsze i że jest jeszcze możliwość Rosji zaatakowania Polski. I wtenczas bodajże 17 września już Sowieci o godzinie trzecia trzydzieści, czwarta…
- Ale do 17 września było spokojnie?
Było raczej spokojnie. Parę razy samoloty przeleciały, ale naszego miasteczka nie zbombardowały.
- Jak się zapisał w pamięci 17 września?
17 września bolszewicy wkroczyli do Rakowa. No, tam były potyczki z Korpusem Ochrony Pogranicza, ale kompania stacjonowała w Rakowie i dwa plutony tydzień przedtem zabrano na front zachodni. Pozostał tylko jeden pluton na ten długi obszar. No niestety, na strażnicach bronili się, jedna strażnica broniła się trzy czy cztery godziny, były ofiary pośród bolszewików. Tam parę, zdaje się, z naszych zginęło, reszcie udało się wycofać. To tak było, a później to już szli prawie że bez oporu, bo niestety wojska nie było. Wojsko było ściągnięte na pogranicze z Niemcami.
- I jak wyglądało wtedy to życie pod bolszewikami?
Wie pani, jeżeli chodzi na przykład o szkołę, to zaraz, można powiedzieć, po kilku dniach, zlikwidowano język polski, usunięto niektórych nauczycieli, ściągnięto z Rosji niektórych nauczycieli, no i uczyli po rosyjsku i po białorusku, coś takiego, ale już polskiego zabraniali w tym czasie.
- A czy ludność polską wywozili, czy znikali ludzie stamtąd?
O tak, o tak, wywożono, tak. Przecież na Kresach Wschodnich Rosjanie jak zajęli, to prawie z półtora miliona ludzi wywieźli.
- No tak, ale w Rakowie i w okolicy również?
Tak, tak. Ta pierwsza wywózka była, zdaje się, w lutym czterdziestego roku, w lutym. Tak, kilkadziesiąt rodzin wywieziono. Zdaje się, u nas był trzy wywózki. Zdążyli trzy, a czwarta była, jak nam powiedział... jak tylko Niemcy przyszli... dwudziestego drugiego maja, zdaje się, albo dwudziestego szóstego, w czterdziestym pierwszym roku. Były burmistrz, który był za czasów rosyjskich już wybrany, przyszedł pod nasz dom i rodzicom powiedzieli. Przyniósł takie pismo sowieckie nakazującego, kogo mają wywieźć, i byliśmy na tej liście. I on dał tę listę dla ojca, czyli dał znać, że byliśmy na tej liście na wywózkę, ale to uratowało nas.
Tak, bo ostatnia wywózka była, zdaje się, około dwudziestego, nie pamiętam dokładnej daty, czerwca, zdaje się…
- Czterdziestego pierwszego?
Tak, to było, zdaje się, gdzieś koło dwudziesty trzeci, czwarty, to było kilka dni przed przyjściem Niemców. A Niemcy, o ile pamiętam, to przyszli dwudziestego szóstego czy ósmego do Rakowa.
- A jak Raków odebrał pierwszy okres wojny niemiecko-radzieckiej, jak pan to pamięta?
Przede wszystkim cieszyliśmy się, że wypędzono bolszewików. Ludność... My jako dzieci to niewiele zdawaliśmy sobie sprawy z tego, ale starsi liczyli, że cokolwiek będzie, to chyba ulży, nie przypuszczali, że Niemcy będą tak okrutnie postępować. Wiedzieli, że Rosjanie postępowali bardzo źle i w tak krótkim czasem wywieźli tak olbrzymią ilość ludności. Niektórzy przecież nic złego nie zrobili, niektórzy byli troszkę bogatsi, inny może gdzieś tam powiedział jakieś słowo, które się nie podobało bolszewikom czy coś, więc wywozili. A wiedzieli – tych, których wywieźli daleko na Sybir, to nie spodziewali się, że wrócą z powrotem. Właściwie dzięki temu, że Niemcy uderzyli i poszli tak szybko na Rosję, to tyle uratowało się, bo stworzyli armię polską tam i wiele innych rzeczy. No, prawda, Niemcy zaczęli swoje potem pokazywać i też były aresztowania.
- Proszę powiedzieć, już jak był czas okupacji niemieckiej, kiedy zaczęły się pierwsze działania konspiracyjne?
Zależy gdzie. W naszym wypadku najstarszy brat był w broni pancernej, skończył podchorążówkę i wojna się zaczęła, więc on walczył na pograniczu pruskim [jako] dowódca czołgu. No i chyba w drugim tygodniu czy gdzieś tam czołg został trafiony pociskiem. Tam na Prusach Wschodnich trzymali się dobrze, z początku nawet przeszli poza front niemiecki i naprawdę tam Niemcy wycofali dużo swego wojska na front w innym miejscu, więc nawet przeszli granicę tam. Chyba nawet kilka dni tam walczyli, ale specjalnie tam nie mieli z kim za dużo walczyć, bo Niemcy odciągnęli. Potem zaczęli przysyłać z powrotem, ale już zachodzili z boku, żeby okrążyć Polaków tam. Nasi musieli się wycofać, no i w walce tam czołg został trafiony, cała załoga zginęła. On był ciężko ranny, nawet mu włosy opaliło, ale jakoś wyciągnęli go z czołgu. No i Niemcy przyszli, ale nie zabili go. On leżał w czołgu prawie że nieprzytomny, oni myśleli, że on już nie żyje, a po jakichś paru godzinach znowu Polacy zaatakowali Niemców i odrzucili z powrotem. Między atakującymi był 5. pułk kawalerii i w tym pułku był brata kolega. No i on właśnie zauważył jego leżącego na tym, podszedł, zobaczył i wyczuł, że on jeszcze żyje. Wtenczas zawołał pielęgniarzy, zabrali go, wywieźli do Białegostoku, z Białegostoku do Wilna. Umieszczono go w jakimś zakonie i tam się leczył. No i leczył się w czterdziestym pierwszym roku, już do wiosny chyba wyszedł z tego. No i tam już w Wilnie zaczynała się organizacja, właściwie była już organizacja.
- A brat wrócił potem do domu?
Do domu nie, do domu nie, bo on byłby ścigany, bo był kierownikiem organizacji młodzieżowej, SMP czy jakoś tam było, organizacja była antykomunistyczna. Tak że on wiedział, jak on wróci do domu, to go aresztują, bo zapytywali, później zapytywali: „A gdzie wasz Janek?”. No a oni... Jeszcze cofnę się chwilę. Właśnie ten sam ułan był wzięty do niewoli przez Rosjan i wypuszczony. Jak wracał do domu (on też na pograniczu mieszkał, jakie siedem kilometrów od naszego miasteczka), on szedł przez miasteczko i zatrzymał się przy naszym domu, a mama siedziała przy tym w otwartym oknie. On stanął na chwilkę i powiada, że widział Janka, że był ranny i zabrali go do tego. A rodzice powiedzieli jemu: „Mów, że zginął na froncie”. No i później pytano go, zanim przeszedł przez miasteczko, to chyba w czterech miejscach (to wszystko Żydkowie): „Nu, a gdzie Janek Kosowicz, gdzie Janek Kosowicz?”. On mówił: „Zginął na Prusach Wschodnich”.
Brat był w Wilnie, ale jak wyszedł ze szpitala wiosną (dokładnie nie mogę powiedzieć, jaki miesiąc, gdzieś marzec albo kwiecień), nawiązał kontakt z organizacją byłych czołgistów. No i to była już organizacja podziemna, on wstąpił. A gdy Niemcy zaatakowali Rosję, no to wtenczas właśnie powstał wywiad dalekiego zasięgu na wschód. Z Warszawy przysłano chyba ludzi do Wilna i to była komenda z Wilna, nazywała się „Ekipa Wschód”. No i brat wtenczas wstąpił do tej „Ekipy Wschód”.
I w czterdziestym pierwszym roku jak Niemcy przyszli do Rakowa, chyba dwudziestego szóstego (zdaje mi się, to był dwudziesty szósty maj czy czerwiec, już nie pamiętam), byliśmy na łąkach, konie paśliśmy, przyjechaliśmy do tego i widzimy, że już Niemcy przyszli. Oni nie ruszali nikogo, jak przyszli, z początku. Niecałe siedem dni później brat przyjechał na rowerze, z kolegą na rowerach przyjechali. No i zaraz brat posłał mnie, a siostrę też na inną ulicę, zawiadomić swoich kolegów, z którymi się kolegował i z którymi przedtem do organizacji należeli, ale jakoś [Sowieci] ich nie ruszali. No i wtenczas brat zaczął wytypowywać ludzi do wywiadu i ustanawiać placówki wywiadowcze. W Rakowie ustanowił placówkę wywiadowczą, skromną, dwie osoby, ale tajne, później one się rozrosły. W Mińsku tak samo pomagał ustawić placówki, które później bardzo się rozrosły. Później Grażyna Lipińska (nie wiem, czy pani słyszała te nazwisko, my bardzo dobrze ją znamy), Grażyna Lipińska to prowadziła, a brat był po ustanowieniu tych placówek później na Łotwie.
- Czy to były placówki związane ze Związkiem Walki Zbrojnej?
No tak, to była Armia Krajowa.
- Jeszcze przed Armią Krajową pewnie, ZWZ.
No tak, jeszcze ZWZ, racja, ale to już był po prostu ciąg dalszy ZWZ.
- To jak brat wrócił, to było zdumienie, że jednak żyje?
Tak, tak zdumienie, bo naprzeciw tym. „Nu i co, Janek wrócił?” „No tak, wrócił – powiada – myśmy sami nie wiedzieli”.
- Ale zostawiono go w spokoju?
Tak, tak, zostawiono nas w spokoju, tak.
No więc brat spędzał większość czasu w Wilnie albo podróżując po linii, gdzie ustanowił placówki. A ta linia szła z Wilna, gdzieś tam Smorgonie, inne miejscowości, Mołodeczno, Olechnowicze (Olechnowicze to była najbliższa stacja do Rakowa, to jest dwadzieścia dwa kilometry), no i zahaczał Raków, przywoził ludzi, później ich do Mińska przewożono.
- Ile pan miał lat w tym czasie?
Dwanaście, trzynaście lat już wtedy chyba.
- Czy wtedy były kontakty z Grażyną Lipińską tam na miejscu?
Z Grażyną Lipińską kontakt był nawiązany chyba w czterdziestym drugim roku.
Tak, tak, spotkałem. Widzi pani, jest taka sprawa. Ponieważ ta trasa tak samo jak inne... Na przykład kurierzy jeździli z Wilna do Mińska. Brat był jednym z tych kurierów, później był głównym kurierem. Chodziło o to, że Mińsk był takim miastem, że szybko rozpoznają, że ktoś jest z zachodniej części. Tak że trzeba było i ubierać się, i zachowywać się, a brat mógł i po białorusku mówić, i po rusku, jak trzeba było, no i ubierał się tak, żeby po prostu nie zauważyli od razu.
Wtenczas…
Jan, tak. Miał jeszcze inne, no to już nie pamiętam. On później zmienił. No i problem był w przerzucie kurierów, dlatego że jeździli dość często i w pewnych okresach ci sami ludzie, może co dwa tygodnie, co trzy tygodnie, czasami co tydzień, jeździli z Wilna na Mińsk, a później pod Smoleńsk gdzieś.
No tak, ale to właśnie podpadało i były pewne aresztowania, chociaż nie udowodnili, że to są kurierzy, tego. Ale brat później prowadził to [tak], żeby omijać Mińsk w miarę możliwości. No jakie możliwości? Ze stacji Olechnowicze żeby dojechać tam, to trzeba przejechać przez Raków przypuszczalnie albo gdzieś wzdłuż drogi kolejowej, troszkę bliżej. No więc robiono tak, że przyjeżdżali do Olechnowicz, a ja jechałem, ojciec czasami jeździł, drugi brat Fortunat trochę jeździł (Fortunat to był dwudziesty trzeci rocznik). No ale później najwięcej ja jeździłem. Mniej to wyglądało [podejrzanie], że coś... [Jeździłem] do Olechnowicz.
Dwadzieścia dwa kilometry.
Nie, do pociągu. Żeby zabrać, kto przyjedzie. Już było ułożone tak, że dostawaliśmy zawiadomienie, że ktoś jest, bo brat ustanowił już placówkę w milicji białoruskiej, w Rakowie. Bo Białoruś dostała pewną swobodę, bo na przykład Ukraina nie dostała, Litwini nie dostali, a Białoruś została przyjęta...
- W czasie okupacji niemieckiej.
Tak, tak. Białoruś. Później Niemcy zorganizowali armię białoruską, milicję białoruską, ale było łagodniej niż w innych miejscach. Tak że z tym nie było problemu, bo cała policja była obsadzona przez Polaków. Tylko że było uprzedzenie... Brat umieszczał tam swoich Polaków, ale przyszedł rozkaz z samego początku, z Warszawy chyba, przez Wilno, „Ktokolwiek z Polaków, jeśli potrafi mówić po białorusku czy po prostemu – jak to mówią,
po naszemu – mówcie tym językiem. Nie mówcie po polsku, nie zdradzajcie się, że jesteście Polakami, a zajmujcie jak najwyższe stanowiska”. A każde stanowisko jakiego urzędu, czy do milicji, czy tam jakiejś gminy…
- Jakaś administracja też, policja?
Tak. No i burmistrz był Polakiem. Jeden był chyba przez rok czasu, ale troszkę za bardzo polski, po polsku za dużo mówił i w czterdziestym drugim roku Białorusini, nie rakowscy, ale z innych stron, ze Stołpców, z tamtych stron, dowiedzieli się. I tam i w innych miejscach oni zaczęli narzekać i opowiadać Niemcom: „To jak to? Niby mamy mieć nasz kraj, mamy pomagać, a wy obsadziliście urzędy przez Polaków i oni robią, co chcą”. No i wtenczas dali Białorusinom prawo usuwania tych, co są, a wprowadzania na stanowiska innych. Wtenczas usunęli sporo Polaków, ale pozostali jeszcze inni, którzy umieli dobrze mówić
po naszemu, jak to się mówi.
Ani chawarili po naszemu, więc zostali na stanowiskach, a u nas prawie od samego początku był mądry i dobry człowiek komendantem. Po dwóch latach jego też zwolnili, przyszedł inny, jeszcze lepszy był. Ten był Białorusin, był podoficerem artylerii Wojska Polskiego, bardzo fajny człowiek, był do końca, zginął na Starym Mieście w Powstaniu Warszawskim.
- Czyli pan był wtedy łącznikiem?
Ja byłem łącznikiem, jak wstąpiłem do oddziału partyzanckiego, to znaczy…
- Ale formalnie pan wstąpił do oddziału partyzanckiego? Kiedy to było?
Tak, wstąpiłem w grudniu, w czterdziestym trzecim roku. Do tego czasu spędzałem dużo czasu, jeżdżąc na furmance, co pochłaniało też czas szkolny. No a później w szkole zaczęli nauczyciele mówić: „No dobrze, stopnie całkiem stracił, tego…”. Ja już przestałem myślałem nawet poważnie, ale jakoś przelazłem powoli przez te siedem klas, no bo jeszcze brat starszy uczył nas, ten dwudziesty trzeci rocznik, jeździł trochę. No jakoś tak poradzili sobie. Mnie to już [niezrozumiałe] jeździć w czterdziestym trzecim roku... Już były polskie oddziały partyzanckie, już dużo wiedzieliśmy o tym.
- Kiedy pan się zetknął tam pierwszy raz z oddziałami partyzanckimi?
Ja poszedłem do oddziałów partyzanckich w grudniu, w czterdziestym trzecim roku.
- I wtedy już pan się stał „Maciejką”?
Z początku jak poszedłem do oddziałów partyzanckich, no że ja zawsze lubiłem konie, dobrze jeździłem konno, no więc chciałem dostać się do kawalerii. Ale dowódca szwadronu powiada: „Słuchaj, jest taka rzecz, nam siodeł, koni – powiada – musimy to zebrać. A – powiada – jest u nas dosyć sporo chłopców, którzy byli w kawalerii, ale już mieli potyczkę z bolszewikami, niektórzy z nich byli w niewoli, uciekli. Oni, że tak powiem, mają pierwszeństwo wrócić do swoich oddziałów”. No to mnie przeznaczyli do powstającej 1. kompanii. To trwało jakieś dwa tygodnie. W trzecim tygodniu już ustalono, że będzie powołany szwadron cekaemów. No i wtenczas mieli dwa cekaemy, mieliśmy szwadron cekaemów i zaraz ustalono sekcję zwiadu konnego i ubezpieczenia, no więc ja zgłosiłem się. To dali mi siodło, gdzie nie miałem strzemion, trzeba było gdzieś znaleźć, siodło trzeba było coś tam zaszywać, ale jakoś tam [się udało]. I od tego czasu zacząłem…
- To był czterdziesty trzeci rok?
Grudzień, tak. Ale już przeszło na styczeń czterdziesty czwarty rok, bo wstąpiłem w grudniu, pod koniec grudnia, tak że już był czterdziesty czwarty. W grudniu doszedłem do oddziału, to był chyba dwudziesty ósmy, dziewiąty grudnia, bo to było zaraz po Bożym Narodzeniu. Tak że ja na ochotnika zgłosiłem się do zwiadu konnego. !--konspiracja-END-->
- A czy były wtedy odczuwalne jakieś kłopoty ze strony radzieckiej, jakaś dywersja radziecka?
Wtenczas jeszcze nie. Wtenczas, proszę panią, jak już bolszewików popędzili, rozbili wielką armią rosyjską między Brześciem a Baranowiczami (zdaje się, generał Popow czy ktoś dowodził) i bardzo dużo żołnierzy rosyjskich poddało się bez boju żadnego, rzucali broń, oficerowie tak samo. Oni myśleli, że będą dobrze traktowani, a Niemcy niestety nie traktowali ich dobrze. W pierwszej kolejności Niemcy nie wiedzieli, co robić, to u nas na rynku zwołali rolników czy coś i burmistrzowi powiedzieli, że może wynająć [jeńców] do pracy. To lato było. No więc ogłosili, dużo ludzi zjechało się z wiosek, żeby wziąć kogoś do pracy. Rozmieścili dużo tych jeńców z pracy, bo Niemcy nie mieli na tyle wojska, żeby zająć się tą olbrzymią masą. Oni zajęli się dużą masą w walkach pod Mińskiem zaraz i tam stworzyli na zewnątrz, koło rzeczułki, gdzie płynęła woda z jakichś fabryk, po prostu nie do picia – a to była tylko [jedyna] woda, jaką mieli – otoczyli ich kolczastymi drutami i trzymali na świeżym powietrzu, nie dając żadnego jedzenia, nic. Bardzo dużo ich wtenczas zmarło. Więc taka była sytuacja w tym wypadku. Co więcej, u nas na ogół było spokojnie, bo dowiedzieliśmy się, że jednak Niemcy dają pewne uwarunkowania dla Białorusinów i chcą stworzyć takie... jak to inaczej można nazwać... coś podlegającego dla nich. Później armię białoruską zbudowali, tak samo białoruską milicję. Wtenczas Ukraińcom nie pozwolili armii żadnej podnosić i nie zezwalali im na żadne organizacje. Nie wiem dlaczego, ale tak było. Więc przez jakiś czas było nawet dość spokojnie. Później, prawda, zaczęło się trochę gorzej, gdy bolszewicy zatrzymali Niemców gdzieś tam pod Smoleńskiem, w Kijowie chyba siedem czy coś razy zmieniały się tam walki, a w Smoleńsku też chyba siedem czy osiem razy. Niestety Niemcy zaczęli utykać i wtenczas zaczęło się trochę inaczej, trochę gorzej, bo oni zaczęli zaraz powoływać armię białoruską, szybko szykować ich na front. No to też poderwało zaufanie do nich. Zrobili pewną ulgę, że powiada, albo na front, albo do milicji. To wszyscy Polacy tam zwracali się do milicji, łatwo iść na swoim terenie do milicji i dużo poszło do milicji wtenczas. No ale tak samo zrekrutowali duży oddział milicji jako wojska, ale nie mieli czasu ich wyszkolić. Tam parę tygodni troszkę podszkolili i wysłali na front za Smoleńskiem. Tam ich dużo zginęło wtenczas.
- Jak ruszyła ofensywa radziecka na zachód w czerwcu, w czterdziestym czwartym roku, to wtedy były jakieś ataki na polską partyzantkę ze strony radzieckiej?
Tak, 22 czerwca, zdaje się. Proszę pani, były ataki ze strony radzieckiej już dużo wcześniej, bo zaczęły się w czterdziestym trzecim roku, tak, w maju. Przeważnie potajemnie przedtem mordowano, bardzo po cichu, ludność polską, osadników, którzy jeszcze zostali. W ogóle kto był trochę bogatszy albo ktoś coś źle wypowiedział się o Rosjanach, albo powiedział, że on nie będzie dla nich służył, ani tego, to w nocy przychodzili po wsiach. Do miasteczek nie [przychodzili], bo miasteczka były dobrze uwarowane przez milicję. Do Rakowa nie przyszli, a myśmy się obawiali, ale byli przygotowani na to, bo Raków rozbudował [milicję], ponad siedemdziesięciu dobrze wyszkolonych milicjantów, przeszli specjalne przeszkolenia. A poza tym większość mieszkańców miała broń, ale nie w domu, musieli wieczorem iść na nocną wartę i to się zmieniało. Tak że przynajmniej raz na tydzień każdemu wypadało wypełnić tę całonocną wartę z bronią. A Rosjanie wiedzieli, że tutaj jest dobre ubezpieczenie, tak że liczyli, że mogą zaatakować Raków, ale niestety Rakowa nie zaatakowali. Ale w mniejszych miejscowościach napadali, zabijali po cichu. Są konkretne dowody, że mieli rozkazy z Moskwy, żeby robić to, tylko „pa cichońkomu”, nie opowiadać. Były te Smiersz, oddziały różne, i to robili. Były specjalne oddziały zrzucane na spadochronach tylko w tym celu, którzy grupami jakieś dziesięć, piętnaście osób albo nawet mniej działali tylko w tym kierunku. W Puszczy Nalibockiej Rosjanie zaczęli... Dużo [tych], którzy byli u rolników, przeszli później do Puszczy Nalibockiej, bo w międzyczasie, w końcu czterdziestego pierwszego roku, a głównie wiosną czterdziestego drugiego roku bolszewicy rzucili sporo spadochroniarzy wyszkolonych do szkolenia i organizowania, do zebrania tych wszystkich niewolników, Rosjanów, którzy byli gdzieś tam ulokowani. Rosjanie w bardzo szybkim tempie zebrali duże oddziały partyzanckie. A ponieważ tak dużo zamordowali ludności polskiej i obejmowali duże tereny, no więc powołano polski oddział partyzancki, który założony został chyba z początkiem maja. To było w miejscowościach Kamień, Naliboki, w tamtych stronach. Powołano od początku czterdzieści kilka osób, później podwyższono trochę…
- Mówi pan o początku maja czterdziestego drugiego roku?
Nie, przepraszam, to już był czterdziesty trzeci rok, gdzie oficjalnie powołali polski oddział partyzancki. I to było późniejsze [Zgrupowanie] Stołpecko-Nalibockie, [gdy] rozrosło się, ale to już był czterdziesty trzeci rok. Bo mieli już dobrze zorganizowane organizacje, gotowe pójść w każdej chwili, ale wtenczas jeszcze nie organizowali w leśne oddziały. Może gdzieś były jakieś mniejsze grupy, które liczyły, że mogą na nich napaść, ale w tym wypadku…
- To już było po konferencji w Teheranie.
Zaraz, Teheran był w czterdziestym trzecim roku, ale jaki to miesiąc był...
No w każdym razie to było w czterdziestym trzecim roku, gdzie powołany został ten oddział. I ten oddział... To był czerwiec, lipiec, nie pamiętam, uderzyli na Iwieniec. Iwieniec to był duży garnizon, to było miasteczko powiatowe podlegające do Stołpców. Ponieważ napady rosyjskie wciąż wzrastały, no to dowództwo organizacji podziemnych zdecydowało powołać polski oddział partyzancki. Wiedzieli, że Rosjanom to się będzie bardzo nie podobać, ale ci powołali i bardzo szybko się rozrastali. Chyba czerwiec albo lipiec już zorganizowali stupięćdziesięcioosobowy oddział i chyba ponad pięćdziesiąt osób [było zorganizowanych] w miasteczku Iwieniec. Uzgodnili, że w pewnym dniu, w nocy uderzą na Iwieniec z zewnątrz i w wewnątrz. No i tak zrobili. W ciągu jednego dnia oczyścili cały garnizon. Żandarmeria niemiecka nie poddała się, to musieli przyciągnąć wóz z beczkami, z pompami, z benzyną i zapalić budynki, bo nie chcieli się poddać. Większość milicji wstąpiła do oddziału partyzanckiego, tak że jak oni po tym dniu i nocy opuścili Iwieniec, to raptem z tych tam około dwustu, dwustu pięćdziesięciu ludzi urosło prawie sześćset partyzantów. I oni przenieśli się do Puszczy Nalibockiej i dalej wtenczas szkolić, organizować różne oddziały.
- To było to Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie?
Tak, tylko że przedtem nie nazywało się Stołpecko-Nalibockie.
- Od tego momentu zaczęło się tak nazywać?
Później trochę, później, znaczy nalibockie oddziały, bo to właściwie zaczynało się w gminie nalibockiej. Właściwie nazwę tą już w dużo późniejszym czasie dali, Stołpecko-Nalibockie. Bo chodziło o to, że właśnie w czterdziestym trzecim, czwartym roku przyszło najwięcej nowych ochotników. Pochodzili z okolic Stołpców, no, z Nalibok to już resztki, bo Niemcy wymordowali dużą ilość w czterdziestym trzecim roku, w Nalibokach sto dwadzieścia... Przepraszam, nie Niemcy, to Rosjanie, przecież partyzantka rosyjska wymordowała sto dwadzieścia siedem czy osiem osób. To było w czterdziestym trzecim roku.
Więc [partyzanci] rozbili Iwieniec. Na drugi dzień Niemcy wysłali duże oddziały niemieckie z bronią pancerną, samoloty, [aby] przeprowadzić atak na Puszczę Nalibocką. Ale szli przez Iwieniec. Już jak wpadli do Iwieńca, kto był na ulicy, to zastrzelili. Ponad sto osób zabili wtenczas w Iwieńcu. No i poszli dalej. W wielu innych miejscowościach [również] zabili ludzi. No i próbowali przejść przez Puszczę Nalibocką, ale już nie dali rady, bo Puszcza Nalibocka to inne lasy są. Próbowali z samolotów zrzucać jakieś bomby zapalające, nawet benzynę, tego, ale to nie zdało egzaminu. W każdym bądź razie po wielu miesiącach oni się wycofali. Rosyjska partyzantka zdradziła Polaków po raz pierwszy oficjalnie... [właściwie] nieoficjalnie, nie mówili oficjalnie, ale wiadomym było. Polacy, polski oddział partyzancki szybko wzrósł do chyba około sześciuset żołnierzy, jak wyszli z Iwieńca. No więc dowiedzieli się, że idzie niemiecka ofensywa na ten [teren], no więc uzgodnili, że będziemy bronić dostępu do Puszczy Nalibockiej. No i uzgodnili, gdzie będzie główna linia obrony. No więc ponieważ ich było dużo więcej, więc oni zgodzili się, że obejmą lewe skrzydło i prawe skrzydło, a Polacy będą w głównym odcinku obrony. No, Polacy zgodzili się na to. Jak Niemcy, pierwsze oddziały przyszli pod ten odcinek, była wielka walka przeciw Niemcom. A Rosjanie po cichutku wycofali się z jednej strony, z drugiej strony, wyszli z tej puszczy i zaszli, poszli w inną [stronę]. A Polacy tu ponieśli wielkie straty, bo odcięli drogi wycofania się. Bo jak już Niemcy przyszli, to na same bagna musieli wycofywać się, potonęły konie, furmanki. Przez miesiąc czasu blokada szła, poszukiwali partyzantów. Potem jak wyszło z tych lasów, to zgłosiło się chyba ze sto pięćdziesiąt osób tylko, resztę... Później po jakimś czasie niektórzy przychodzili, gdzieś tam jakoś „usięgli”, niektórzy jedli tylko z krzaków...
- To, co znaleźli w lesie do jedzenia.
Tak, tak.
- Ale to osłabiło ogromnie to zgrupowanie. A gdzie pan był wtedy?
Tak bardzo. Wtenczas ja byłem w domu, w Rakowie. A to całe wojsko, znaczy oni z kilku kierunków uderzyli, ale duże oddziały szły przez Raków, z Mińska przez Raków.
- Jak daleko jest z Rakowa do Iwieńca?
Do Iwieńca jest dwadzieścia dwa kilometry. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, zależy.
- Tylko. A więc byliście państwo świadkami tego, co się dzieje.
Tak, tak. Drugie uderzenie szło, zdaje się, spod Stołpców, Baranowicz, z tamtych stron, czyli otaczali Puszczę Nalibocką. Największe [uderzenie] szło właśnie spod Mińska. Duże oddziały z frontu były wycofane.
- Czy to był już czterdziesty czwarty rok?
Trzeci. To był czterdziesty trzeci rok, tak.
- A czy po tej dramatycznej przeprawie oddziały jakoś się odbudowały?
Tak, oddziały bardzo szybko zaczęły się odbudowywać. Zrzucono kilku spadochroniarzy, między innymi był pan Pilch (Pilch to pseudonim „Góra”). On był wysłany tam, on objął dowództwo i pomagał zorganizować i bardzo szybko odbudowywało się.
Z Anglii zrzucony był na spadochronie.
Tak. W tym okresie rzucono dość sporo spadochroniarzy do Polski, a potem niektórych wysłali na Kresy Wschodnie, tutaj północno-wschodnie, niektórych na Ukrainę wysłali, tak że w różne miejsca. Pilch przyszedł, jeszcze kilku innych spadochroniarzy. No i Pilch był wyznaczony jako dowódca tego nowopowstającego oddziału. Pseudonim „Góra”. Bardzo spokojny człowiek, dość duży, dość tęgi.
- On nastał w czterdziestym trzecim roku, tak?
Tak, w czterdziestym trzecim roku, po tej dużej blokadzie. No i on zaczął wtenczas zbierać to, co tam zostało, i organizować to. No i już podskoczyło chyba wtenczas w dość krótkim czasie do prawie trzystu żołnierzy. Wtenczas, ponieważ on podporucznik, a u nas właśnie dowództwo bardzo mylnie się kierowało, uważali, że jak przyślą kogoś z więcej gwiazdkami na naramiennikach, to będzie znacznie lepsze dowództwo. Okazało się w naszym wypadku, [właściwie] we wszystkich wypadkach okazało się, że przysyłali nam niestety nieudaczników. Więc przysłali...
- Ale Pilch nie był nieudacznikiem, był znakomitym dowódcą, prawda?
Znakomitym, znakomitym. Zresztą w książce [opisującej, kiedy] żeśmy później poddali się pod dowództwo oddziałów podwarszawskich, rejonu warszawskiego, w książce pisał ten dowódca [Krzyczkowski]…
- Ale jeszcze jesteśmy w Puszczy Nalibockiej. Jak długo trwała rekonstrukcja tego oddziału, jak długo on się odradzał?
Ten oddział odradzał się prawie do jesieni, prawie że do zimy.
Tak.
- I pan wtedy tam już był w środku?
Nie, nie. Jak ja przeszedłem, to już nasze oddziały były po prostu zmuszone albo wyginąć, albo tego. Sowieci napadli na polski oddział podstępem. Mam dokumentację z sowieckiego archiwum w Mińsku, [która] to potwierdza (nawet przy sobie mam). W listopadzie jeszcze z bolszewikami jakoś załagodziło się.
- W listopadzie czterdzieści trzy?
Tak, tak. Na 11 listopada, w Derewnie zresztą to było, zwołano oddziały polskie tam na ten... Przyszli też oficerowie rosyjscy, bo niby mieli znowu takie tego… W czasie tej uroczystości było przemówienie i przysłany z Komendy Głównej Okręgu Nowogródek oficer, który miał przemówienie, oficjalnie powiedział, że te ziemie są nasze, tak konkretnie i stanowczo. No a to już było wtenczas dla bolszewików, że na to oni się nie mogli zgodzić. Oni byli przygotowani na to, by rozbić nas. Mało tego, że rozbić. Z Moskwy przyszły rozkazy, że na pewno rozbić, bo wcześniej, w lipcu czterdziestego trzeciego roku wymordowali oddział „Kmicica” na Wileńszczyźnie, bardziej na północy, koło jeziora Kromań... Nie, to jest na Nalibokach, koło jeziora... Czasami uciekają mi z pamięci te nazwy, może później [sobie] przypomnę, [w każdym razie] na północy Wileńszczyzny.
- W każdym razie to też Sowieci wymordowali tam polskie oddziały.
I właśnie dowódca polskiego oddziału był dobrym przyjacielem przed wojną z dowódcą sowieckich oddziałów, które działały właśnie na tamtych terenach. „Markow”, jego pseudonim był „Markow” czy coś, w każdym razie znali go jako „Markow”. No ale on już dostał rozkaz z Moskwy, żeby wyeliminować polski oddział na Wileńszczyźnie, właśnie tamten oddział. Więc on ściągnął ten oddział... Wmówił oficerowi polskiemu, który dowodził tamtym oddziałem: „Słuchaj, ty tam daleko jesteś, Niemcy blisko są, w razie czego to ciebie napadną. Dlaczego nie posuniesz się bliżej naszych oddziałów, będziemy wspólnie działać”. No i ten myślał, że kolega, do szkoły chodzili razem prawie całe życie, to on rzeczywiście poprowadził swoje oddziały bliżej tamtego. Potem jakieś tam święto było i zaprosił tam innych oficerów na ucztę. Oni poszli. W pewnej chwili otwierają się drzwi i z automatami wyskakują enkawudziści. Rozbroili, oddziały były w pobliżu, otoczyli... I wszędzie twierdzą, że jakieś osiemdziesiąt kilka osób zginęło, włącznie z tym oficerem.
- A wiadomości o tym dotarły do państwa.
Wiadomości do naszych oddziałów dotarły. To bardzo szybko dociera, chociaż telefonów nie było, komórek, ale bardzo szybko wiadomości docierały. To jest, jak to mówią, poczta pantoflowa.
- A na jesieni powtórzyło się to samo?
A z nami powtórzyło się to samo, właśnie z naszym oddziałem. Ja jeszcze nie byłem w tym oddziale. To nastąpiło właśnie… Sowieci... Po tej uroczystości już nasze oddziały weszły do Puszczy Nalibockiej na zimę, bo śniegi już zaczęły padać.
- Uroczystość na 11 listopada.
Tak, tak. I zaczęli kopać ziemianki, żeby tam mieć oparcie na zimę, natomiast zostawili szwadron kawalerii na zewnątrz. Chorąży Nurkiewicz dowodził tym oddziałem. Tam było chyba około pięćdziesięciu ułanów w tym czasie, bo przecież cóż oni w puszczy będą robić – nie ma czym koni karmić ani żołnierzy, a druga rzecz, trzeba pilnować terenu, żeby gdzieś z garnizonu niemieckiego czy ze Stołpców nie przespać, [bo] Niemcy przyjdą i zagarną. Tak że tam był pozostawiony ten szwadron. Oni patrolowali po różnych wioskach, codziennie w innej wiosce zatrzymywali się na noc. No więc bolszewicy przesłali łącznika, oficera wyższego, z sugestią, żeby przyszli na wielką odprawę do sztabu sowieckiego, ponieważ planujemy dużą akcję. No i powiedzieli, że to akcja będzie... Był obóz koncentracyjny gdzieś tam koło Nieświeża, zdaje się, gdzieś za Stołpcami, gdzieś tam był tego, no i tam było bardzo dużo więźniów polskich trzymanych. Że będzie duży atak i tego, żeby razem uderzyć. No więc nasi powiedzieli, że w tej chwili nasi oficerowie z naszymi wojskami są na zewnątrz puszczy, ale powiada, że do jutra powinni już wrócić. No i rzeczywiście prawie w nocy przyszli, powracały oddziały. To oni powiedzieli: „Dobrze, to na drugi dzień”. No więc to wypadło zamiast 30 listopada, to na pierwszy dzień grudnia, bo w międzyczasie przysłano nam też kapitana jako nowego dowódcę nad całością, bo już „Góra” zebrał te główne oddziały, już było ponad czterysta żołnierzy w tym, no to oni uważali, że potrzebny jest wyższy oficer. No więc ten wyższy oficer wypowiedział się, powiada: „To wszyscy oficerowie muszą iść”. To „Góra” mówi: „Panie kapitanie, przecież musi tutaj ktoś zostać, nie mogą przecież wszyscy oficerowie pójść. A kogo mam tu zostawić, to są przecież żołnierze, z których wczoraj zrobiliśmy kaprali, oni nigdy w wojsku nie byli, to przecież ktoś to musi zostać”. – „No to dobrze, to niech pan zostanie”. Wielu naszych było bardzo negatywnie nastawionych na to, bo wiedzieli, czego się spodziewać od tych Rosjan. No ale on tam zabrał... Było chyba z trzech spadochroniarzy, którzy byli przysłali też do pomocy, i taka grupa wyruszyła. I wyruszyli nad ranem, odjechali może chyba z kilometr czy półtora kilometra i otoczyli ich tam, rozbroili i popędzili do ich kwater. A w tym czasie, obliczano, że [było] przynajmniej tysiąc pięćset rosyjskich partyzantów, którzy już w nocy na wpół otoczyli ten obóz, nie dając żadnej możliwość odwrotu tam. A myśleli, że tutaj jakieś bagna są, że nie będą mogli ujść. No i nad ranem wpadli do obozu i zaczęli krzyczeć:
Wychadzi, dawaj orużje, jak niet, to ubijom. I rzeczywiście kto nie oddał broni, to zabijali na miejscu. Rozbroili większość, no i trochę małymi grupkami się wyrwało stamtąd. Wyrwało się stamtąd i powoli, powoli jakoś tam wyrwali się z tych lasów. Wtenczas niektórzy ukrywali się gdzieś tam na koloniach czy gdzie indziej, nawet i w lesie, w pobliżu wiosek, tak że w ten sposób uratowało się trochę tych naszych partyzantów, trochę się rozsiało.
I teraz, jak to było... Pilch był na miejscu jako dowódca, ale ponieważ on był dość nowy i przedtem do Rosjan nie chodził, to tam ci
kamandiry nie znali jego. I on nie był tak specjalnie ubrany jako oficer typowy, ale... No i nie podpadał specjalnie nikomu. No więc kazali ustawić szeregami, jak rozbroili żołnierzy. W międzyczasie przyszedł oddział mołdoczański, grupa mołdoczańska licząca gdzieś między dwadzieścia, trzydzieści osób, coś takiego. Zresztą wiem, bo tam rakowian też było kilku czy kilkunastu nawet, oni przedtem jesienią podeszli do Rakowa, tam sytuacja była trudna z żywnością, tam takie tego... To nasi, swoi ludzie byli. I oni właśnie przyszli na kwatery zimowe, zaczęli ziemianki kopać jakiś kilometr od tego miejsca, gdzie nasi byli. No i jak weszli bolszewicy do obozu, otoczyli i kto nie zdawał broń, zaczęli strzelać, to tamci usłyszeli, że coś się dzieje i zaczęli strzelać w kierunku, skąd szły strzały. No a później ten cały ich dowódca, który dowodził tym oddziałem, tam zwraca się – akurat Pilch stał, on nie znał, kto to jest Pilch – w każdym razie powiada:
No, ty, skażi im, sztoby pierestali strielać, bo ubijom was wsiech. No więc on powiada: „Dobra, to ja pójdę i im powiem”. On i jeszcze parę osób poszło tam, a ci nie wiedzieli, że to dowódca. On teraz już nic nie mógł zrobić, bo oddziały były rozbrojone. Przeszedł do nich i powiedział, że [oddziały] są otoczone, że zabili kilkanaście osób, no i zaczęli się cofać, wycofywać się z tych lasów. I prawie po całodziennym, nocnym przejściu po tych bagnach różnych, po lodzie zapadającym się na wodzie, w głodzie, ponieważ ta blokada, która była latem, to popalili wszystko w puszczy... Ale oni jakoś natrafili gdzieś, jakaś ziemianka, wychodził dym i oni zauważyli, poszli tam. Tam starsi ludzie, zatrzymali się w tym, ukryli się. Jakichś blinów im napiekli, trochę nakarmili i dalej poszli. Na drugi dzień wyszli z lasu i Pilch powiada: „Musimy poszukiwać naszego szwadronu. On gdzieś tu jest w terenie”. Ale tamten szwadron nie wiedział, co się dzieje, ale już wyczuł z początkiem dnia, że grupy sowieckich partyzantów, małymi grupami rozsypywały się w terenie, w poszukiwaniu tego... Jak Pilch doszedł do tego [oddziału] – to był chorąży Nurkiewicz ze swoim szwadronem – i powiedział, co się stało, no więc zorganizowali zasadzkę w nocy. Szedł z oddziałem jeden politruk... Ja tu mam, nawet mogę później pokazać pisma, które były wydane dla siedmiu czy coś brygad sowieckich i każdemu politrukowi w brygadzie...
Tak. I on miał to pismo przy sobie. I on idąc, z tą grupą weszli do wioski, a nasi ułani obskoczyli, rozbroili ich, i jeden z naszych przeszukując kieszenie u jednego politruka, w kieszeni znalazł ten rozkaz. A to był wyznaczony chyba na siedem brygad sowieckich (ja tu mam nawet, może później pokażę, przekażę państwu).
Z Moskwy przesłany do dowództwa ichnich brygad i oni to wypisywali. Tam Ponomarenko, zdaje się, był głównym dowódcą sowieckich oddziałów, to był generał Ponomarenko. Więc na dzień później, już drugi dzień, przytrzymali ich przez noc i dzień, i wypuścili ich. Jak inni wrócili do swoich oddziałów, nasze oddziały już zaczęły się cofać dalej, w kierunku, można powiedzieć, Rakowa, a z tego miejsca z Rakowa było przynajmniej czterdzieści, czterdzieści pięć kilometrów, ale musieli się z tamtych terenów wynosić, bo ci wciąż poszukiwali naszych. [...]
- W każdym razie znów od początku czterdziestego czwartego roku oddział zaczął leczyć rany i zbierać się po tej rozsypce, po tych stratach.
Tak, zaczęli się zbierać, tak. Jak społeczność polska po różnych miasteczkach, wioskach dowiedziała się, co się stało, to młodzież zaczęła sypać do partyzantki, tak jak my wtenczas, szesnaście lat, piętnaście lat, no to wielu z tych piętnastolatków... Ja powiedziałem, że już mam szesnaście lat ukończonych, bo młodszych to nie brali, no a jeszcze owało kilku miesięcy do tego. W każdym razie inni trochę starsi byli, ale głównie młodzi szli. Bo starsi szykowali się na wiosnę, bo wszyscy wiedzieli, że trudna sytuacja dla partyzantów w zimę – śniegi, zimno, przecież trzeba jeść, trzeba się ruszać, trzeba tego, więc liczyli, że pójdą duże ilości młodzieży wiosną. A w tym wypadku zaczęli iść i ze Stołpców, i z Rakowa, i z innych miejscowości, tak że oddział szybko wzrastał.
- I pan już był wtedy w tym oddziale?
Ja już tak oficjalnie w grudniu, a w styczniu konkretnie.
Później byłem kapralem, później już byłem kapralem, we wrześniu kapralem zostałem, a w kwietniu dostałem starszego ułana.
- Czy jakąś funkcję określoną pan wtedy pełnił?
Tak, jako łącznik. Wpierw byłem wyznaczony jako do piechoty, a potem przeniesiony do powstającego szwadronu cekaemów, 23. pułku ułanów. Byłem wtenczas głównie gońcem, łącznikiem dowódcy szwadronu.
- Kto był dowódcą szwadronu?
Porucznik... Porucznik, przecież znałem go od dawna, ale będę musiał sobie przypomnieć albo zobaczyć…
- To później może pan sobie przypomni. Na czym polegało to odzyskiwanie sił przez szwadron na początku czterdziestego czwartego roku?
Jest taka sytuacja teraz... Bo to będzie sprawa do wyjaśnienia, która już była wyjaśniana i tu są dowody... Bo doszło do tego, że [była] ta grupa konna i tam jeszcze trochę pieszych, którzy cofali się, a bolszewicy wciąż ich ścigali, żeby otoczyć i wybić wszystkich. No więc cofali się w kierunku Rakowa, bo wiedzieli, że w Rakowie i milicja jest za nich, i wiedzieli, że jest organizacja podziemna, że ma broń, amunicję, i szukali oparcia właśnie tam. Doszli aż pod sam Raków. Tam jest wioska Wywonicze i Duszkowo i tam bolszewicy ich niemalże otoczyli, ale oni już nie mieli gdzie iść. No to, że tak powiem, byli jakiś kilometr od Rakowa, strzelanina ocuciła milicję w Rakowie, że gdzieś coś się dzieje, że nie w porządku... No bo zresztą już przedtem były pewne potyczki obcych, to liczyli, że może nasze oddziały podeszły, a bolszewicy ich zaatakowali. No i właśnie tutaj w tym czasie policja i organizacja podziemna też ze swojej strony wyruszyli pod tą wieś. Dobiegli tam i rzeczywiście bolszewicy otaczali ich. No ale wywiązała się walka i ci wiedzieli, że w Rakowie jest żandarmeria, a w Rakowie było tylko czterech żandarmów, reszta policja i naród. Bo wszyscy ludzie chwyciliby za karabiny, bo na milicji była broń i co wieczór pewna ilość mieszkańców, którzy nie byli w milicji, w niczym, mają pełnić służbę przez całą noc.
Tak z bronią, oni mieli dużo broni zapasowej.
A z różnych stron. Niektórą Niemcy dawali, bo Niemcy nie mieli ludzi, żeby bronić tych garnizonów. Czterech żandarmów, co to jest na miasteczko, które liczy sześć tysięcy mieszkańców. Ale czuli się jak u Pana Boga za piecem, bo to byli starsi ludzie z żandarmerii, to przeważnie byli Austriacy, tak że nikt ich nie ruszał i oni nikogo nie ruszali. A policja głównie była, rządziła, a policja nikogo tam nie męczyła, bo to byli swoi ludzie. Tak że w razie potrzeby to całe miasteczko niemal stawało do walki i bolszewicy wiedzieli o tym. Wiele razy próbowali zastraszyć rakowian i przesłać różne upomnienia, że „artylerię mamy, że jak nie dołączycie, to artylerią miasteczko rozbijemy”, takie te, ale tam działa nie mieli żadnego. No więc tak było, że naszych nie dano otoczyć, wyrwali się z tego, ale już nie mieli amunicji, nie mieli nic. Więc rakowska policja i ci z organizacji podziemnej przynieśli kilka pudeł, skrzyń amunicji, żywności przynieśli i oni odjechali z powrotem w kierunku Iwieńca.
Tam z Iwieńca, to jest powiatowe... To jest miasteczko, o którym mówiłem, że rozbili cały garnizon, wielki garnizon i żandarmeria iwieniecka przysłała patrol... jak to nazwać... No, w każdym razie przysłali gońców, że chcą z nami rozmawiać. No i oni zaproponowali, żeby zrobić zawieszenie broni. „Wy nie atakujcie tutaj naszych terenów, walczcie sobie z Rosjanami, a my nie będziemy was atakować, a nawet pomożemy jeszcze”. No i wtenczas oni zostawili tam kilka skrzyń amunicji, trochę broni zostawili. No i była umowa zawieszenia broni, ale nie było żadnego pisemnego… Nie zdawali sprawy, czy to może być na tydzień, na dwa, może na trzy, może tego, ale w takiej sytuacji... Bo oni się bali właśnie, że może my się znowu z Rosjanami po ten i razem zaatakujemy ten garnizon. Tak że do tego nie doszło. Dla nas to było dobrze, bo mieliśmy swobodę pojechać do Rakowa. Nasze oddziały jak przychodziły tam, zawsze mieli wypoczynek i ludzie dawali żywności, kto miał broń i mógł dać, tak samo broń dawali, amunicję ukrytą dawali, tak że oddziały wzrastały bardzo szybko. No i przez całą zimę właśnie zwalczaliśmy bolszewików, bo zabijanie Polaków nadal jeszcze wzrastało, no a nasi już nie chcieli się poddać za nic, zwalczali ten…
- A jak nastała wiosna czterdziestego czwartego roku, czy jakoś sytuacja się zmieniła, kiedy Niemcy już zaczęli ponosić klęski na wschodzie?
No więc z wiosną więcej ludzi zaczęło przychodzić do oddziałów. Nasze oddziały w czerwcu już liczyły blisko ponad siedmiuset żołnierzy dobrze uzbrojonych, umundurowanych. W Rakowie krawcy, którzy byli, dawali szyć ubrania dla wszystkich chłopców, którzy szli do partyzantki, bo często ich synowie szli czy oni sami często szli. Tak że zaczęły się tworzyć oddziały formalnie polskie, mieliśmy orzełki na tym wszystkim (mam zdjęcia, jak wyglądałem ja w tym czasie). Tak że wszystko się dobrze układało. Iwieniec zostawiliśmy w spokoju, z Iwieńca żandarmeria niemiecka i milicja tak samo nas nie ruszali. Poprzednia milicja prawie cała przeszła do oddziałów partyzanckich, a teraz Niemcy ściągnęli milicję więcej z głębi Rosji, z miast za Mińskiem, stamtąd ściągnęli milicję. Nie wierzyli nikomu z nas, to mieli tamtą milicję. A tamta milicja też nigdzie się nie ruszała, ale była i pełniła tę funkcję dla Niemców, ale zasadniczo żadnych udziałów nie brali przeciw nam.
- A kiedy zbliżał się już czerwiec czterdziestego czwartego roku, czy sytuacja się wtedy zaogniła?
Dwudziestego drugiego... czerwca czy maja... Dwudziestego drugiego maja, zdaje się, Sowieci rozpoczęli ofensywę. [Dwudziestego drugiego] czerwca to było? Dwudziestego drugiego czerwca, tak. I front się posuwał bardzo szybko. Wszyscy niemalże byli zaskoczeni, że tak szybko posuwa się ten front. Tu było trochę zamieszania w wywiadzie polskim, dlatego że był rozkaz, żeby zredukować placówki, ewentualnie przesunąć trochę, ale nie zdawali sprawy, że Sowieci dojdą niemalże do Mińska, pod sam Mińsk. I wtenczas gdy zobaczyli, to już było prawie za późno. Wysłali... Zresztą też mam, nie wiem, czy tutaj, czy mam w domu, „Ekipa Wschód”, gdzie „Ekipa Wschód” to byli oficerowie czy łącznicy główni wywiadu dalekiego zasięgu na wschód, idąc właśnie w kierunku Mińska, w kierunku Petersburga, w tamte strony, Łotwa. I właśnie ta szóstka…
- Przepraszam, a jaki to był wywiad, z czyjej strony?
Polskiej strony, tak. To była „Ekipa Wschód”, a zajmowała południowo-środkową część Białorusi, Litwa naturalnie, bo to z Wilna szło głównie. Z Warszawy główne informacje wychodziły do Wilna, a z Wilna już wysyłali dalej, gdzie kto ma usunąć czy zlikwidować [kogoś] po stronie sowieckiej. No i jak front będzie się poruszał po byłej stronie polskiej, tak samo wycofywać stopniowo albo zmniejszać placówki. Niestety oni zdołali wysłać dopiero w lipcu, dwudziestego któregoś lipca. Dwudziestego drugiego lipca to już było za późno. Już Sowieci zdobyli Mińsk w tym czasie, już do Wilna chyba dochodzili, jeśli nie zajęli.
No a co było z nami? Bo myśmy sobie zdawali sprawę, że przecież oni będą chcieli nas udusić. Bo samo to wskazywało, że jak oni doszli do Mińska, napotkali na duży opór Niemców, [którzy] tam przez długi czas budowali silne umocnienia naprzeciw Mińska... No więc bolszewicy tam strzelali, strzelali, wstrzymali się trochę, ale puścili silne oddziały wojska lewym skrzydłem i prawym skrzydłem, czyli to omijało całą Puszczę Nalibocką. Liczyli, że zajdą na drugi koniec puszczy i otoczą całą armię środkową, niemiecką, bo wtedy ta armia broniła się tam, no i… A my też w samym środku na tym terenie. Bo my zaczęliśmy... 27 czerwca już dobrze było słychać artylerię walącą z Mińska czy gdzieś tam już poza Mińskiem, w tę stronę nawet. No a Niemcy strzelali w tamtą stronę. W dniu dwudziestym ósmym na dziewiąty nasze dowództwo miało całonocną naradę, co robić. Już byli nawet bieżeńcy, czyli uciekinierzy z Mińska doszli na ten teren. Bo to było z jakieś pięćdziesiąt kilometrów, ale doszli i mówili, że właśnie Rosjanie otaczają Mińsk i mają iść dalej, flankami, czyli skrzydłami.
No i wtenczas dostaliśmy rozkaz z ósmego na dziewiąty w nocy. Akurat wyznaczyli nasz szwadron cekaemów, zwiad konny, ażebyśmy szybkim tempem poszli do Rakowa. Bo w Rakowie w tym czasie stacjonowała nasza jedna kompania, na noc zatrzymała się. Oni to dość często robili i Niemcy nic sobie nie robili z tego. Spokój jest, to cisza jest. No więc [dostaliśmy rozkaz], żeby zawiadomić kompanię, że mają się wycofać, zabrać wszystkich, którzy chcą przyjść, rozbroić Niemców, jacy tam są, i amunicję zabrać. No i była chyba godzina jeszcze jakaś... może trzeciej z rana jeszcze nie było, może druga trzydzieści (tam nikt zegarka nie miał na ręce, tylko według [pory dnia]), świtało. No i żeśmy osiodłali konie... Znaczy nasz pluton zwiadu konnego szwadronu cekaem (nas było chyba trzydziestu sześciu czy trzydziestu ośmiu ułanów) zazwyczaj to był [jako pluton] rozpoznawczy. No i prowadziliśmy konie na taką łąkę przed tą wioską Wiliki i czekamy na rozkazy. Jeszcze nad ranem długo dyskutowali, co robić, jak robić, bo to wiedzieli, że to jest wielka sprawa. Jak ściągnąć jak najwięcej ludzi? Bo wiedzieli, że lada dzień oni przejdą bokami i zamkną nas wszystkich. A do nas mieli wściekliznę, bo wiedzieli, że my mamy ich dokumenty. Chociaż wtenczas jeszcze nie mieliśmy pełności, tylko mieliśmy tą „putiowkę” jedną tam, a to później dostaliśmy. Ale powiada, że rozpowiedzą na cały świat, co się stało. Więc między innymi chcieli nas zamknąć w tym i prawie że całą tą armię środkową niemiecką, która się cofała z frontów różnych i akurat tą trasą szli. No więc jechaliśmy, już widno było, prawie że słońce wschodziło, i powiedziano nam, że w szybkim tempie, ostrożnie, ale nie wdawać się w walkę, jeśli można. Bo myśmy uważali, że bolszewiccy partyzanci dobrze wiedzą, że ich ludzie, ich główna armia będzie próbowała nas otoczyć, więc będą chcieli przyłączyć się do tego, żeby nas znaleźć. Coś im tam wbiło w głowę, my nie wiedzieliśmy nawet o tym, że oni przerzucili wszystkie oddziały partyzanckie na trasę idącą z Mińska, bokiem Rakowa i do Wołożyna, tamtędy właśnie położyli duży nacisk. Znowuż lewe skrzydło poszło na Stołpce i Nieśwież. Tylko koło Nieświeża kończyła się już puszcza i tam dopiero chcieli zamknąć tę puszczę. Myśmy tego nie wiedzieli, że tak jest. W każdym razie jak przyszliśmy do Rakowa, to zaraz zawiadomili komendanta policji i wszystkich. On ich poderwał i zaczęli zaraz… I teraz tak, komendant policji i zastępca jego i jeszcze parę tych… Bo nasi nie wtrącali się do tego. Kompania już była poderwana, gotowa do wymarszu, cokolwiek robić, to już policja dokonała tego. Poszli na kwaterę tych czterech Niemców. Było tylko trzech, jeden był u kochanki, on co nocy tam chodził, tego. No i powiada: „Słuchaj, czy wy słyszycie, jak artyleria strzela? Bolszewicy już mijają Mińsk, idą bokami i chcą zamknąć cały pierścień”. No i powiada, że polskie oddziały odchodzą i nasza milicja odchodzi też, razem. I powiada: „Jeśli chcecie iść do Mińska, no to możecie sobie iść swobodnie, nikt was nie trzyma. A jak chcecie iść do Radoszkowicz – to powiat Radoszkowicze – albo do Mołodeczna czy gdzieś tam indziej, to jeszcze może być czas. Ale – powiada – za dzień, drugi już nie będzie tego, więc zdecydujcie, co chcecie”. No, oni powiedzieli: „To my pójdziemy z wami”. Powiada: „Cała milicja idzie, tego”, no i już mieli zaufanie do nas, że nie będziemy zabijać ani tego. No i rzeczywiście zaczęło się szybkie przygotowanie do wymarszu. Ludność zaczęła zbierać się, żeby wyjechać gdzieś z Rakowa. Ci, co mieli w rodzinie swoich synów czy córki, którzy poszli do partyzantki, no to poszli do partyzantki. Niektórzy znowuż kierowali się na zachód, gdzieś tam w Gródku czy w Mołodecznie gdzieś mieli krewnych albo w Wilnie.
Tak. Moja rodzina na przykład jak wjechaliśmy do Rakowa, weszliśmy na rynek i widzieliśmy, co jest, bo zaczęli wyznaczać nas jako patrole wokół miasteczka, poszukiwać tego czwartego. Bo myśmy się obawiali, że on może gdzieś zauważył, ucieknie. Jeśli będą szły kolumny niemieckie, to on powie, że tutaj właśnie Polacy są, zajęli Raków, no więc wysłali nas na poszukiwanie właśnie tego [czwartego]. Myśmy tam poszukiwali chyba ponad godzinę, nie znaleźliśmy nic, z powrotem wróciliśmy na rynek. No więc ja mówię: „Czy ja mogę pojechać do domu i zawiadomić rodzinę, żeby...” No i pojechałem, a ojca nie ma. Mama mówi, że ojciec z koniem pojechali na łąkę chyba wczesnym rankiem i tam inni pojechali, jak to gospodarze, w niedzielę na kilkugodzinny popas, przed sumą. To był kawał drogi, jakieś dwa i pół kilometra, może więcej, a nie było czasu, ja musiałem też patrolować. Ale mnie plutonowy powiada: „Słuchaj, koń jeszcze stoi na nogach, próbuj. Zawiadom ojca i jeszcze kogo tam spotkasz, żeby wracali do domu, taka sytuacja”. No to ja właśnie poleciałem, bo wiedziałem, jaka łąka, jakie tego. Zawiadomiłem ojca i on zaraz wszystkich tam zawiadomił. Ja z powrotem do miasteczka i zacząłem się [udzielać] tam, gdzie trzeba, patrolować i tego, a ojciec do domu przyjechał. Zaraz zaczęli zakładać do furmanki, ładować, co mogli... I była godzina chyba około dwunastej, cały Raków był opróżniany. Sto piętnaście czy sto dwadzieścia furmanek z Rakowa poszło za nami. Inni pojechali indywidualnie w różne strony na zachód. No i dużo dołączyło do naszego oddziału.
No i wtenczas wyruszyliśmy. Dzień upalny jak nie wiem, tam drogi piaszczyste. No i żeśmy się cofali w kierunku Iwieńca do naszych kwater, które były niedaleko Iwieńca, bo mieliśmy ten teren, gdzie mogliśmy spokojnie przetrwać jakiś czas. No i jak przyjechaliśmy tam... Ja też trochę zostawiłem rzeczy we wsi Giliki i pytam się dowódcy, czy można skoczyć do tego, zabrać tam, co mam. Niewiele co miałem, człowiek drugą parę bielizny miał, skarpet drugą parę czy coś. Tak samo inni. Powiedział: „Ilu was jest, którzy chcą?”. [Było] chyba z dziesięciu, którzy chcieli pojechać. Powiada tak: „Ale tylko na jakieś nie więcej niż pięć minut tam, bo musimy iść dalej”. Bo już dowiedzieliśmy się, że wszystkie nasze oddziały wyszły z tego terenu i poszły w kierunku Stołpc. W Lubieżewiczach ma być ogólne spotkanie wszystkich naszych grup. No więc zalecieliśmy do tych Gilików, każdy to, co tam miał, to zabrał, i dopędziliśmy nasz oddział. No i szliśmy prawie do wieczora, prawie ciemno się robiło. Konie już były zmęczone, pod pianą, [zresztą podobnie] wszyscy, którzy jechali czy szli. Bo już było przynajmniej jakieś dwadzieścia, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć kilometrów w tak upalny dzień i przeważnie pieszo, bo wozy załadowane... No i tam dopiero zatrzymali się przy zachodzie słońca nad niedużą rzeczką. Ale też tylko godzinę żeśmy tam odpoczywali, a potem ruszyli dalej. I około dziewiątej godziny wieczorem, już ciemno było, doszliśmy do Rubieżewicz. Wiedzieliśmy, że spotkanie naszych wszystkich oddziałów będzie w Rubieżewiczach, a Rubieżewicze zaraz na pograniczu z Sowietami. I myśmy się dziwili, że idziemy pograniczem i ani razu nas nie zaatakowali. Później się dowiedzieli, że oni wszystkie te wojsko ściągnęli, rzucili na…
No. No więc poszliśmy wieczorem na łąkę. Ciemno jest, to akurat na łące i konie, i furmanki, wszystko. Nikt nie pali światła, niczego. I tam zatrzymaliśmy się na całą noc. Dotychczas ja byłem łącznikiem dowódcy szwadronu cekaemów. Przyjechaliśmy tam, dowódca zapytał się naszego plutonowego, jak poszło, jak tego. Rozmawiał z nim, a później podchodzi do mnie i powiada, że porucznik „Góra” mu wyznaczył Kosowicza na łącznika, gońca do dowództwa. Zapytałem, czy można noc przenocować, dopiero jutro. Powiada: „Tak. Ale jutro z rana zamelduj się u porucznika »Góry«”.
- A gdzie był wtedy porucznik „Góra”?
W całości reszty oddziałów. Wtenczas było nas już między siedemset pięćdziesiąt a przynajmniej ponad ośmiuset. Bo później jeszcze dołączyło po drodze, tak że było ponad osiemset żołnierzy, jak wyruszyli z tamtych stron. W każdym bądź razie zameldowałem się u porucznika „Góry” i byłem gońcem, aż rozbito nas pod Jaktorowem.
- Ale stamtąd przesuwaliście się na zachód. Jak długo trwał ten marsz?
Ten marsz trwał tylko cztery tygodnie. Dwudziestego dziewiątego zaczęliśmy od Rakowa, to był najdalszy punkt, gdzie wyruszyliśmy, a doszliśmy do Dziekanowa dwudziestego siódmego. Przeszliśmy Wisłę też.
- Ale udało się unikać potyczek, jakichś niepożądanych spotkań z Niemcami?
O to chodzi, że mieliśmy potyczkę z „kozakami”. Minęliśmy Stołpce, przyjechaliśmy w dzień, jeszcze słońce było, już prawie zachodziło, tak jak gdyby nic. Chociaż oni wiedzieli jeszcze w Stołpcach… Oni mieli informacje od Niemców, że „nie ruszajcie ich, to oni was nie będą ruszać”. Myśmy przeszli przez Stołpce, nikt nas nie ruszał. W Stołpcach jest most nad Niemnem. Przejechaliśmy przez ten most. Niemcy, warta stała z boku, spoglądali na to, ale nic nie tego. Bo oni wiedzieli, że Polacy na tym terenie działają. Jak my ich nie ruszaliśmy, to oni nas nie będą ruszać. A bokiem szły wojska, te różne, prawda, i białoruskie, i ukraińskie.
- Te wojska kolaborujące z Niemcami?
Tak, tak. Ci, którzy byli prowadzeni z Niemcami. Natomiast na drugą noc zjechaliśmy do wsi… Może później przypomnę. Ciemno się zrobiło, wjechała tam nasza kawaleria i nagle strzelanina, ostra, szybka strzelanina. Naszych zginęło dwóch, a chyba kilkunastu było ciężko rannych i to jednych spośród najlepszych starszych ułanów. I to w krytycznym czasie. Bo było piętnaście czy szesnaście czy trzynaście rannych i dwóch zabitych. Więc tych rannych trzeba było wieźć na furmance, a te furmanki rzucają, tego, straszne jęki. Bo mieliśmy swoją też…
Medyczną, tak. I mieli furmanki, na których ułożono tych rannych i [ich] wieźliśmy. To była największa potyczka naszej całej grupy. Były pewne potyczki z Niemcami. W pewnej miejscowości oni wpadli do miasteczka, do wioski i zobaczyli nasze oddziały. Myśleli, że my jesteśmy
polnische Banditen. No a nasi, widząc, że oni szykują broń do strzału, to nasi wyprzedzili i wtenczas i auto rozbili, i kilku tych zabili. Były takie potyczki.
- Ile to było kilometrów w sumie? Około pięciuset?
Do Warszawy?
W prostej linii przypuszczalnie byłoby pięćset kilometrów. My nie szliśmy po prostej linii.
Naturalnie. Myśmy musieli brodzić, często pomijając szosy.
- A jak było z wyżywieniem?
No więc zatrzymywaliśmy się w wioskach i ludność jakoś nam... Jak przeznaczali dwóch, trzech ludzi do chaty czy coś, to jakoś nas karmiono i szliśmy dalej.
- Ludność nie wierzyła własnym oczom, że to polskie wojsko?
No więc ludność znała, że to polskie wojsko. „Jakieś, nie wiemy jakie, ale polskie wojsko”.
- To nieba przychylili pewnie?
W każdym razie szliśmy. Były czasy, że nie było nigdzie indziej, bo po prostu nie było dróg do przejścia, bo tu bagno, tu jeszcze nad jakimś strumykiem jest jakiś most. No a przez te bagno taborami nie przejdziesz, bo po prostu konie furmanki nie przeciągną, grzęzną na tym. No to jak kolumna gdzieś tam zmierzała niemiecka czy pod wieczór… W nocy cichło. Jakoś ich te kolumny… A my wtenczas noc wykorzystywaliśmy.
Tak. Wychodziliśmy bardzo wczesnym rankiem, szliśmy gdzieś do dziesiątej godziny w dzień i później gdzieś szukaliśmy lasów, krzaków. Odjeżdżali na bok. No więc w taki sposób myśmy…
- I rodziny, i ten cały tabor, który wyszedł z Rakowa, szedł cały czas?
Szedł, ale dopiero jak przeszliśmy Bug, wtenczas nasi zdecydowali, że niestety nie możemy dalej temu poradzić, bo sytuacja robi się coraz bardziej ciężka. To są problemy z takimi taborami. No i uzgodniono, żeby jednak oni się odłączyli od nas i weszli po wioskach szukać możliwości.
Tak. I tak się stało.
- Czyli do Wisły doszła już tylko kawaleria?
Tak. Kawaleria i piechota. Bo mieliśmy [też] już wtenczas blisko czterystu, może trzysta osiemdziesiąt coś, [czyli] batalion piechoty.
- W sumie było z tysiąc osób?
Nie, tysiąca nie było. Było osiemset, osiemset kilkudziesięciu. Mówią, że osiemset siedemdziesiąt pięć, że dziewięćset. Może nie byli wszyscy zarejestrowani, bo w czasie drogi do nas dołączały też oddziały.
Tak. Koni to było, o, mam tam spis. Ale koni było przynajmniej pięćset, ponad pięćset koni było, tak. Bo sama kawaleria miała trzysta kilkadziesiąt koni, a jeszcze były inne tabory.
Mieliśmy chyba kilkanaście cekaemów, mieliśmy trzydzieści kilka erkaemów, mieliśmy chyba czterdzieści czy więcej tych automatów różnych. Broń była albo polska, albo rosyjska, albo niemiecka. Amunicji mieliśmy dużo, tak. No bo w Rakowie bez żadnego [oporu] zabraliśmy cały magazyn, co był. Milicja nigdy nie mówiła Niemcom, ile mają, bo gdziekolwiek potyczka była, zawsze mówili Niemcom, że wystrzelali całą broń. No to tamci im granaty dawali, pudła, skrzynie, no i broń, no a oni trzymali, w razie potrzeby nam po cichu dawali.
- I broń wróciła nad Wisłę?
No tak, tak.
- A jak wyglądała przeprawa przez Wisłę, w którym miejscu to było?
W Nowym Dworze. Wie pani, gdzie jest Nowy Dwór? Z Modlina idąc, tak. Więc taka sytuacja właśnie, że to była chwila, jak to się mówi, śmierć albo żyć. Bo nie było gdzie się cofać ani nic. Bo zanim doszliśmy jeszcze pod Warszawę, dowództwo liczyło: „A może skierujemy się w kierunku południowym, gdzieś może tam dalej, może kilkadziesiąt kilometrów czy coś. Przejdziemy może przez Wisłę po prostu”. Przez Wisłę, bo już nie liczyliśmy, że przez most. Ale to nie było możliwe, bo drogi wszystkie były zawalone przez te wojska niemieckie i to dla Niemców służą. Więc myśmy weszli w tym zamieszaniu, wjechaliśmy formalnie na szosę prowadzącą do Nowego Dworu i do Modlina.
- A wojska niemieckie obok?
Obok. Oni idą tu, a my tutaj idziemy jak gdyby nigdy nic. No i dojechaliśmy do mostu nad Wisłą w Nowym Dworze. No i tutaj zatrzymano nas, bo kolumny niemieckie też tak samo zatrzymane były, no i powiedziano nam: „Nie wykazujcie ani żadnego leku, ani nic, aczkolwiek bądźcie przygotowani na wszystko”.
No „Góra” dał rozkaz. I wtenczas żandarmeria tak powoli, po cichu, pieszo czy na koniach, do dowódców różnych przekazali. Ja tak samo przeniosłem do kilku szwadronów ten rozkaz, ażeby ten... Na cekaemach były karabiny maszynowe załadowane, trochę przykryte tak jak gdyby nigdy nic, ale tylko jeden mach i już były gotowe do [strzału]. Moździerze tak samo były przykryte, też gotowe do strzału i mieliśmy amunicję. No ale już był rozkaz, żeby zachować spokój. Zachować spokój. „No – powiada – tylko jedne wyjście”. Jeśli nie przejdziemy tędy, do tyłu nie cofniemy się, bo ta masa wojsk nam tam zagrodzi całkiem drogę, a przez Wisłę nie przeskoczymy. Tak że to już było jasne, wszyscy sobie zdawaliśmy sprawę – śmierć albo żyć. Ale spokój żeby był. No i doszliśmy, pierwszy patrol konny doszedł już do mostu na Wiśle w Nowym Dworze. Ponieważ tam z drugiej strony jeszcze wjechały różne oddziały niemieckie, że tak powiem, napchane było, zatrzymali nas, no i pytają się: „Kto wy jesteście?”. No więc tam podjechali nasi oficerowie i powiada: „A, my oddziały białoruskie”.
- Po niemiecku czy po polsku?
Niektórzy mówili po niemiecku. Bo tam Niemcy trzymali w tym czasie warty. Mieliśmy kilku oficerów, którzy po niemiecku mówili dobrze. Z Poznania byli niektórzy, z Poznania, z wielu innych stron zachodnich. Więc dwóch pojechało, jeden spadochroniarz i drugi chorąży. Jeden chorąży w czasie wojny światowej był w armii niemieckiej, bo powołani byli, i znał perfekt po niemiecku, służył tam w jakimś pułku. No więc nasza delegacja podjechała tam, zeszli z koni i dali koniowodnym i zameldowali się, że legion taki i taki, że cofamy się spod Smoleńska, tam zwalczaliśmy sowiecką partyzantkę, tego, to... No i warta nie wiedziała, co robić. Oni meldunek wysłali do dowództwa. No i w krótkim czasie przyjeżdża, zdaje się, major i pułkownik. Wysiadają z auta, podchodzą i co, tego, jak. No więc nasi powiadają, że jesteśmy oddziałem, który zwalczał partyzantkę sowiecką, i teraz cofamy się zza Mińska, wymienił miejscowości. Potem to takie było u nich zażenowanie, bo powiada: „Jaki macie dokument?”. A my dokumentu nie mieliśmy, ale mieliśmy uzgodnienia takie, jeszcze tam decydowali o tym, a tutaj z tyłu inne dowództwo niemieckie krzyczy, wrzeszczy, żeby usunąć z drogi, bo tu czołgi jadą i inne, zatorowali. Ten pułkownik tak rozmyśla, a chorąży patrzy na majora (zdaje się, że to był kapitan czy major, nie pamiętam), patrzy na niego, a on na chorążego. Powiada po niemiecku: „Ja ciebie znam”. A ten: „Ja ciebie też znam, bo ja byłem…”
Tak, Niemiec. I powiada: „Byliśmy w tym samym pułku. Ja byłem pod twoim dowództwem” – i mówi nazwisko. Ach, ten Niemiec na ramiona jemu chciał się rzucić. No i to ulżyło, już ci dwaj... ten zamówił tam do pułkownika i powiada: „Musimy usunąć się, niech oni tam idą”. I zaraz puścili nas i my sobie spokojnie [przeszliśmy], tylko jednego konia zabito tuż przy moście, bo lękał się – tam auta z przodu, też stali z boku – lękał się, wyskoczył, nogę złamał. W tym wypadku nie było nic, ułan zszedł, zastrzelił konia, zabrał uzdę i szliśmy dalej. On wrócił na wóz i przeszliśmy przez most. I zaraz ściemniało. Oni powiedzieli nam…
- Z całą amunicją, z taborami?
Tak, ze wszystkim. On nam powiedział jeszcze: „Jedźcie do Dziekanowa, zamieszkajcie w Dziekanowie”. A później nasi mówią: „Tak, ale słuchajcie, my nie mamy żadnej aprowizacji, to wszystko jedzenie, żywność, które mieli, poszła, amunicji nie mamy i takie rzeczy”. Powiada: „To jutro zgłoście się”. Pojechaliśmy do Dziekanowa... Właściwie Dziekanów, tam nie było żadnego wojska, tutaj Wisła płynie. No więc zatrzymaliśmy się w Dziekanowie, a nasi od razu wysłali jednego z nich na poszukiwania do Warszawy, nawiązanie łączności. No więc poszedł jeden.
- A Warszawa wiedziała, że jesteście w drodze?
Powinna była, ale tak wyglądało, że nie, wyglądało, że nie. W ogóle te późniejsze posunięcia były takie nierozsądne, ale to później powiem. W każdym bądź razie jechaliśmy do Dziekanowa, ludność tylko jest, żadnego wojska absolutnie nie ma (to trochę z drogi jest, może z pół kilometra).
No więc była noc, to od razu oni sami nie wiedzieli, dopiero z rana zobaczyli: Polacy w mundurach tego, to – zadziwienie. A my jak gdyby nigdy nic. No więc potem nawiązaliśmy łączność z kapitanem „Szymonem”. Tak, kapitan „Szymon”, ale prawdziwe nazwisko inne było, już nie pamiętam. On był komendantem na ten teren, czyli „Obroża”, część chyba Żoliborza i całe te tereny w Puszczy Kampinoskiej. Więc myśmy się jemu spodobali od razu. Od razu Pilch wysłał jednego z oficerów – chyba porucznik Kula, też spadochroniarz – wysłał do Warszawy, ażeby znaleźć jakiś kontakt. No więc pewien kontakt ustanowili, ale ten kontakt zdecydował, powiada, że oni się nas obawiali czy coś, nie wiem, że nie chcieli nas przyjąć do oddziałów warszawskich, a chyba chcieli pozbyć się nas z tych terenów i powiedzieli, że najlepiej będzie, jak przejdziemy do lasów tucholskich. Lasy tucholskie, kiedy to jest przecież chyba z dwieście czy trzysta kilometrów otwartymi drogami! „To już – powiada – koniec”. „Dolina” sam szybko się przebrał i wyruszył do Warszawy. Tam natrafił na większe dowództwo. Tak samo ten kapitan „Szymon” dowództwo, które on znał, tak samo przekonywał, powiada, że on chce wziąć dowództwo nad nami, że my chętnie się przyłączymy do niego. W każdym bądź razie tak było, że myśmy się zgodzili, że przyłączymy się pod dowództwo tej części Warszawy.
- Czyli to już było w Kampinosie, czyli do Grupy „Kampinos”.
Tak, to już Kampinos był, tak. Staliśmy chyba dwa dni tam, dwa czy trzy, dwa chyba jak nic, śmiało. Aha, no bo tamci jeszcze powiedzieli, jak ten [niemiecki] major, pułkownik i ten major (zdaje się, był majorem albo kapitanem, nie znałem ich dokładnie)... Więc jeszcze ponieważ myśmy powiedzieli, że zużyliśmy wszystką amunicję i różnego rodzaju granatów też nie mamy, walczyliśmy tam po drodze, tu, ten, i pod Smoleńskiem aż, no i żywności nie mamy, to powiedzieli: „Przyjeżdżajcie do Kazunia”. Tam, zdaje się, były magazyny niemieckie. No więc to były dwa dni, a trzeciego dnia chyba opuściliśmy ten teren, ale to było na drugi dzień. Wysłaliśmy patrol do Kazunia (ktoś z oficerów pojechał, już nie pamiętam, kto to był) i tam naładowali furmanki amunicją, bronią, żywnością, różnymi [rzeczami]. Już było powiedziane, jak tylko wrócą czy zobaczą na szosie, że jadą, mamy wyjeżdżać z tego, dołączyć i pojedziemy w kierunku Warszawy. Nie mówili, że jedziemy do Kampinosu – jedziemy w kierunku do Warszawy. Jak już wszystko, cała linia wyjechała, podjechaliśmy kawałek i później przyszedł rozkaz, „Dolina” powiada: „Na czoło zawiadomić, że następna droga odprowadzająca w prawo, w kierunku puszczy, skręcać w prawo”. Ja galopowałem, zawiadomiłem. Szły takie dróżki, skręcili, jeszcze czysto, tego, bo nasi tylko się oglądali, czy czasem nie gonią. Bo tam coś powstało, że jeden został zabity z tych, co poszli po te, tego... Nawet nie wiem dokładnie, co to było, ale jeden został zabity, nasi zdołali go zabrać. Ale nikt nas nie gonił. Jechaliśmy już dość ostrym tempem, ale nie galopując ani nie pędząc. Ale powiedziane było, żeby iść, tego. No, dojechaliśmy do pewnej drogi, nie wiem, jak się nazywała miejscowość. Później my sami z tej drogi zjeżdżali, z Warszawy jadąc, ale zapomniałem nazwy tej miejscowości, to trzeba by było zobaczyć do jakiejś książki. Niestety niektóre rzeczy człowiek pozapominał, tam gdzie nie miał dużo spójności. W każdym razie skręciliśmy na prawo... No i był kawał drogi do lasów, powiedziane było, że nie wolno okazywać żadnego strachu czy lęku, tylko wolno, normalnym tempem. No i rzeczywiście jechaliśmy, jechaliśmy. Wjechaliśmy do lasów, wszyscy wjechali, troszkę odetchnęliśmy, no i później jakoś tam lasem jechaliśmy i wjechaliśmy aż do Wiersz.
Wjechaliśmy do Wiersz, trochę nas tam rozparcelowano, niby zaczęto przydzielać do wiosek. Dowództwo w Wierszech stacjonowało się, kawaleria przeważnie Krogulec, Kiścinne, tamte strony zajęli, Roztoka, piechota na Wierszech. No i zaczęli ubezpieczać teren. Było wiadome, że są niemieckie „sztycpunkty” i różne małe garnizoniki. I przyszedł rozkaz, ażeby usunąć niemieckie garnizoniki. No więc nasze oddziały usunęły te garnizoniki, te punkty, zajęliśmy ten cały teren, zaczęliśmy ustawiać linię obrony, punkty obronne.
- Czy polską partyzantkę tam spotkaliście, w Kampinosie?
To znaczy w tym czasie właściwie z bronią nie spotkaliśmy. Ale na drugi dzień już spotkaliśmy. Oni przechodzili w kierunku Warszawy. My staraliśmy się im dopomóc z żywnością, amunicję przekazywaliśmy, chociaż jeszcze nie było zrzutów, ale z naszej amunicji dawaliśmy. I przygotowaliśmy ich, odprowadzaliśmy pod Sieraków, pod inne miejscowości.
- To były pierwsze dni sierpnia?
Jeszcze zdaje się, że nie, jeszcze Powstanie nie wybuchło, to był dwudziesty dziewiąty, zdaje się.
- To były ostatnie dni lipca.
Tak, ostatnie dni... [Potem] był atak na lotnisko Bielany i to też niestety nie było mądre pociągnięcie, bo postanowili dokonać własnymi siłami. Ich było też dużo sił, blisko tysiąc ludzi, ale słabo uzbrojeni byli i uderzyli za widna. My byśmy tego nigdy nie zrobili w takim wypadku. My byśmy w nocy uderzyli na to, całkiem znienacka. A oni czekali, za widna, i walczyli tam, straty ponieśli, wycofali się. Potem wysłali gońców około południa, dopiero na drugi dzień, do naszych oddziałów, które właśnie w Kampinosie ustanawiali bezpieczeństwo i obejmowali te wioski, że mają bezzwłocznie prowadzić ta ten. No, niektóre nasze oddziały konne już ubezpieczały daleko Puszczę Kampinoską, wyszukiwali odpowiednich stanowisk, żeby [prowadzić] obronę, bo wiedzieli, że Niemcy będą kontratakować. Ale piechota głównie i część kawalerii była wysłana tam. Myśmy szli całą noc, padał deszcz, koła w jednym miejscu zapadały się pod te osie, w innym miejscu ten piasek się sypał po tym... bo ja wiem... Mokro, głodni byliśmy, prawie cały dzień nic nie jedliśmy, a tutaj pod wieczór wyruszyliśmy właśnie gdzieś tam, w nieznane miejsce. Nie wiedzieliśmy, że to Bielany jakieś gdzieś są. No i doszliśmy tam nad ranem, już zaczęło świtać, zmęczeni jak nie wiem. No i już tam oddziały czekały na nas, żeby dopomóc w drugim ataku. Nasze dowództwo wiedziało, że to już marnowanie czasu, bo obudzili całe siły niemieckie na tym terenie. Bo w międzyczasie oni podciągnęli wojska z Modlina i z innych okolic, czołgi przyszły. No ale jak mamy atakować, to atakować. No więc przyłączyliśmy się, zaczęliśmy atakować, ale mogliśmy atakować tylko przez otwarty teren. Zboże było zasiane jeszcze tam. Powiedziano nam, że przy lotnisku są bunkry. Na domach z płaskimi dachami były stanowiska i działka lekkie były. Myśmy szybko poczuli, że oni zauważyli nas, zaczęli ostrzeliwać. Musieliśmy się czołgać po kartofliskach, po zbożu. To było już takie nieudane, ale musieliśmy, jest rozkaz. Do godziny prawie dziesiątej walczyliśmy i nic żeśmy nie wywalczyli. Owszem, koło Pieńkowa, zdaje się, jeden ze szwadronów ubezpieczał tamten teren. Jechała kolumna niemiecka i tam jechały auta, i później auta pancerne jechały, ale auta [niezrozumiałe 01:42:44] jechały. No więc tam zginęło kilkunastu Niemców, rozbito kilka czy kilkanaście samochodów w tym Pieńkowie, no i też chyba około dziewiątej, dziesiątej musieli się wycofać. No i stopniowo gdzieś na godzinę dziesiątą, jedenastą wszystkie wojska się wycofały.
Duże. Ja dokładnie nie wiem. Myśmy stracili chyba przynajmniej czterdziestu czy pięćdziesięciu w ten dzień.
Warszawa, 2 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska
Część druga rozmowy zarejestrowanej 2 sierpnia 2014 roku.
To był początek walk w Kampinosie i pod Żoliborzem, i innych, tak.
- A poza walką o lotnisko bielańskie czy były jakieś większe potyczki, w który brał pan udział?
Były, były, były. Było wiele wielkich potyczek. Największa, że tak powiem, na terenie Puszczy Kampinoskiej to była już gdzieś we wrześniu, w Sierakowie, zresztą Sieraków czy inna wioska przy tym. Tam „ukraińskie” oddziały już od kilku dni atakowały... Bo często atakowały nasze ubezpieczenie, które mieliśmy na Pociesze czy tam w innych okolicznościach, broniliśmy ataku z Żoliborza czy z innych tamtych stron. Dokuczało nam bardzo, bardzo dokuczało, gdyż te oddziały „ukraińskie” miały artylerię, podciągnęli moździerze. Wyglądało, że jak dłużej to potrwa, to przerwą naszą linię, bo mieli w wielu miejscach tego pilnować. Dużo poszło do Warszawy, cały batalion nasz poszedł do Warszawy. Widzieliśmy, jak olbrzymie straty ponieśli.
- Ale do Warszawy poszła piechota, tak?
Piechota, tak. No, końmi... Wie pani, przepraszam, ale jakiś wariat w Warszawie na najwyższym szczeblu powiada: „Niech przysyłają wszystkie oddziały z Puszczy Kampinoskiej. Niech cała kawaleria przyjdzie”. Mój Boże, gdzież ta kawaleria, gdzie my możemy walczyć w mieście na koniach, kiedy my tutaj bronimy olbrzymie tereny tej Puszczy, zaczynając niemalże od szosy modlińskiej, aż ta druga szosa... Po prawej stronie miasteczko jest naprzeciw Kampinosu, ale już zapomniałem, jak [szosa] się nazywa. W każdym razie ten cały wielki kawałek i dojście Niemców czy innych wojsk na Żoliborz, czy gdzieś indziej z tej strony.
- Czyli w czasie sierpnia część piechoty przeszła do Warszawy, tak?
Tak.
Na Żoliborz, tak, na Żoliborz. Główne walki toczyli właśnie w Nowym Mieście, na Dworcu Gdańskim najwięcej padło. Różnie mówią, dwieście pięćdziesiąt osób, inni mówią, ponad trzystu żołnierzy padło w te dwie noce. To nasi najlepsi, najstarsi żołnierze. No też niestety nieumiejętnie… I był jeden z generałów, nawet przyszedł na Żoliborz i był przy tym i przecież musiał znać sprawę, widział, co ten „Okoń” robi, jak on prowadzi to wojsko.
„Okoń” już był, tak, przysłano nam, przysłano jego nam gdzieś może 14¬–15 sierpnia. Przyszedł taki jakiś facet w jakimś tam kapelusiku, tak jak fircyk jakiś, jeszcze kilka osób z nim przyszło. Ale nikt nie mógł z nim poważnie mówić, konkretnie. Jak coś, to zaraz rzucał się, jakby nie wiem co z nim było.
- A skąd on został przysłany?
On przesłany z Warszawy.
Z Warszawy, tak. On tam był na Żoliborzu, gdzieś tam dalej.
U „Żywiciela” nie. Zdaje się, [tam] inny dowódca dowodził. [„Okoń”] na Woli, zdaje się, gdzieś w tamtych stronach, na Woli, zdaje się, dowodził, gdzieś [był] z tamtych stron. No i wysłano do nas. Wtenczas mieliśmy wspaniałych oficerów, zgranych. Jak on przyszedł, to wszystko, wszystko padło, bo po prostu nie dał dopuścić do głosu. Jak ktoś miał jakąś sugestię, to krzyczał, zaraz za rewolwer trzymał się. A niektórzy ułani to po prostu odbezpieczali czasem karabiny, w taki brutalny sposób zwracał się.
- A jakie było miejsce dotychczasowego dowódcy Adolfa Pilcha?
No niby zastępcą był, ale jak miał sugestie jakieś, to [„Okoń”] nie słyszał. „Góra” nie mógł się z nim absolutnie po tego, [porozumieć]. Dopiero pod Żyrardowem, gdy już wszystko padało, żołnierze zaczęli pytać się „Góry”, dokąd, gdzie idziemy. Aha, do „Góry” mówili, on nie mógł zdecydować sam tego. Potem w pewnym tym, już przy zachodzie słońca... Bo „Góra” chodził od stanowiska do stanowiska, to był zrobiony pierścień taki, dla kawalerii, dla tego, żeby bronić się ze wszystkich stron, bo z tyłu za nami niemieckie oddziały szły. Tu przed nami tory kolejowe, pociąg jeden pancerny wjechał. Później pod wieczór drugi pociąg pancerny wjechał. Musieliśmy się wycofać, już byliśmy na torach, już, już prawie tego, a tu pociąg nam na głowę niemal się zwalił. Zginęło kilkanaście osób przy tym. A później już za torami Niemcy podciągali swoje siły spod Żyrardowa, spod Skierniewic, spod różnych miejscowości. No i jeden pociąg wcześniej wjechał, tak że jak nasz batalion ruszył na piechotę o godzinie koło jedenastej, to już pociąg wjechał przed nimi i zaczął siać, jak nie wiem. A tu otwarty teren, ani krzaków, nic... Tam troszkę dalej to były krzaki, troszkę zarośli, tu zginęło sporo naszych.
- To była ta miejscowość Budy Zosine?
Budy Zosine, tak, koło Jaktorowa. No więc cofnęliśmy się spod tych torów i zrobiliśmy, że tak powiem, koło obronne. Rozstawione było od strony wschodniej, 1. szwadron kawalerii, który ubezpieczał od wschodniej i północnej, obok zaraz nich stał szwadron cekaemów, za tym batalion piechoty. Drugie szwadrony kawalerii stały z prawej strony, rozciągały się nam tak za plecami. Tak że tak ustawili nasze oddziały, żeby się bronić, nawet przetrwać do nocy. Liczyliśmy, żeby przetrwać do nocy.
Nie, nie całkiem. Niemcy atakowali wielokrotnie, nie mogli się jakoś przebić, a im wciąż dochodziła pomoc. No ale już później te dwa pociągi i auta pancerne, i czołgi podciągnęli... Mój Boże, bronili się nasi, już amunicja kończyła się – przy zachodzie słońca w wielu karabinach maszynowych i innych amunicja się skończyła. Więc słońce już zachodziło, gdy Pilch akurat doszedł do tego miejsca, bo zauważył, że dowództwo stoi za takimi olszynkami, że za tymi olszynkami tam zaraz tory są i tam Niemcy są, że mogą w tej chwili z tamtej strony w tym miejscu zaatakować. No ale tutaj akurat zebrało się dowództwo i mają naradę. No to Pilch skierował się [w ich kierunku], idzie do nich. A nas, chyba kilku gońców, tymczasem idą za nim. Podeszliśmy tam... No i w tej chwili galopem wali dowódca naszej kawalerii, chorąży Nurkiewicz, który dowodził naszą kawalerią. Akurat Pilch podchodzi do tego [zebrania], no a chorąży do majora się zwraca: „Panie majorze, co robimy, gdzie się przebijamy?”. A ten major jak gdyby w ogóle był otumaniony, na koniu tylko jeździ, tak kawałkami i zawraca, nic nie odpowiada. Chyba ze dwa czy trzy razy Nurkiewicz tak powiedział. „Dolina” podszedł, odwrócił się do „Okonia” i do wszystkich oficerów, którzy stoją, powiada: „Przebijamy się w kierunku południowo-zachodnim. Gdziekolwiek jest jeszcze możliwość, niech się przebijają tam. Jeśli nie ma możliwości, muszą poszukiwać, bo – powiada – te pociągi pancerne w tym miejscu, nie wiadomo, co jeszcze dalej tam jest, to wprost nie do tego...”. Ale ogólny kierunek to był zachodni, południowo-zachodni. No i krzyknął na gońców, no to podskoczyliśmy po meldunki. Ja właśnie do szwadronu cekaemów, do 1. szwadronu i do batalionu piechoty, który jeszcze odbudowywał się ze znowu wziętych ochotników. Zameldowałem przez jednego, drugiego, trzeciego, no i że rozkaz był bezwzględny, bez ociągania się: „Przebijać się, gdzie jeszcze można się przebić, ponieważ jesteśmy całkowicie otoczeni”.
No i 1. Szwadron, dobrze im szło, bo był taki duży jakiś wąwóz i konie tam stacjonowały, trzymali konie, [a] z innych terenów, gdzie ostrzeliwali Niemcy od tego miejsca, z którego myśmy przyszli, spod Baranowa, te kule nie sięgały tam, bo nie wiem, jakąś tam glinę kopano czy coś, dość duży wąwóz. Już siodłano konie, rannych wsadzano na konie, wskakiwali, no i ruszyliśmy. Zaraz [ruszył] zwiad konny szwadronu cekaem. A cekaemy to też już amunicja się kończyła, zaczęli jeszcze ładować na furmanki, a konie się urywały. Ktoś mówi: „Przecież amunicji i tak już nie mamy, skąd my weźmiemy amunicję?”, no to zostawili wozy niektórzy. No i skierowaliśmy się właśnie w kierunku południowo-zachodnim. Zamiast tej linii poszliśmy w tą i raczej byśmy przeszli gdzieś z prawej strony, czyli północnej strony Żyrardowa. No, niestety, tak całkiem nie poszło. 1. szwadron i pluton konny szwadronu cekaem liczył chyba trzydziestu sześciu ułanów, pluton zwiadu i ubezpieczenia batalionu tak samo około chyba czterdziestu, no to oni też wskoczyli na konie i oddział konnych szybko się jakoś połączył i było nas tam jakieś ze stu pięćdziesięciu ułanów przynajmniej. No i ruszyliśmy stamtąd, ja wskazałem dla porucznika Jakubowskiego, który dowodził szwadronem, powiadam: „W tym kierunku nasze dowództwo jest”, skąd ja przyjechałem. Wskazałem ten kierunek, to on: „To ruszamy pod nasze dowództwo”. Walimy pełnym galopem, widzimy, z lewej strony czołgi wyruszają w naszym kierunku, ale jeszcze krzaki zakrywają. I w pewnej chwili wylatujemy zza takich zarośli, a tu przed nami już czołgi niemieckie stoją, już Niemcy, łażą na zewnątrz. Dowództwo mapy trzyma, co robić dalej, czy z tego miejsca już przerwali naszych. No więc Jakubowski krzyknął: „Na północ” i skręciliśmy teraz na północny zachód. No i tutaj rozwinęliśmy dość dobrze skrzydło, nas wtenczas była porządna grupa, bo Jakubowski był jeszcze w dobrym stanie, bo konie były kryte, zwiad konny cekaemu, zwiad konny żandarmerii, prawda. No i wtenczas utworzyliśmy dobre takie [skrzydło] i ruszyliśmy pełnym galopem. Widzieliśmy, tam jest rzeczka nieduża, no i myśmy wpadli na Niemców, którzy byli z drugiej strony tej rzeczki. Oni chyba się nic nie spodziewali, chyba kuchnia im wydawała [posiłek], z menażkami szli, a my im niemal na głowy wpadliśmy i przebiliśmy tutaj w dość tani sposób. Owszem, spadło kilku zabitych, już nikt nie zatrzymywał się liczyć. Konie też... Ci, co byli ranni, spadli, to konie bez ułanów pędziły. I ta cała grupa przebiła się przez to i przeszliśmy. Nie było co się zatrzymywać, ponieważ słychać było huki, huki broni, czołgów. Po prawej stronie szła jakaś szosa, to myśmy trzymali się lewej strony więcej, zagajnikami. I też przepędziliśmy kawał drogi... Wioska po prawej stronie, też zapomniałem... Już ciemno się zrobiło, dwa czołgi jeszcze były widoczne, szumiały na drodze po prawej stronie, ale one w miejscu stały, chyba nas nie widziały. Bo jak my przerwaliśmy się przez tę rzeczkę, trochę krzaki zasłaniały, może oni z tamtego wzgórza nie widzieli nas nawet. Myśmy zauważyli te czołgi, więc więcej udaliśmy się w krzaki. No i wtenczas skręciliśmy na prawo, wioska właśnie... No, niestety [nazwa] uciekła mi z pamięci, gdybym zobaczył tę książkę, to mogę przysłać nazwę. I stopniowo zatrzymaliśmy konie, te konie już ledwie, ledwie dyszały. Zleźliśmy z koni, poprowadziliśmy więcej pod takie wzgórze czy to jakiś majątek był, czy jakieś bogate te... Zatrzymaliśmy się tam i wtenczas troszkę koni popuścili, sami odpoczęli i zaczęli się… Był też jeden dowódca wyższy, który był kierownikiem zrzutów. No i w tym miejscu on był najwyższy stopniem, to on objął te dowództwo, pod nim był wtenczas podporucznik Jakubowski, dowódca szwadronu, on objął tę całość i zaczęli w pośpiechu przygotowywać nową grupę do dalszego przebicia się.
No i gdzieś około godziny jedenastej wyruszyliśmy w kierunku, żeby ominąć Żyrardów na zachód i zajść z tamtej strony. No i wyjechaliśmy, zwiad konny szedł na przedzie do ubezpieczenia. Daleko żeśmy nie zajechali, bo zaraz była silna placówka niemiecka ustanowiona. Oni chyba spodziewali się, że właśnie może po tej drodze gdzieś tam ruszymy, i rzeczywiście otworzyli ogień w czystym, otwartym polu. Tam kilkanaście osób spadło z koni, w tym część wskoczyła z powrotem – ja byłem między nimi – może około stu ułanów wycofało się z powrotem. No i teraz co dalej robić. Teraz nie ma żadnego oficera przy nas, bo to było kilku tam przy tym, to gdzieś tam zostali z tym. No i myśleliśmy, żeby próbować gdzieś na prawo czy na lewo. Inni mówią, że niestety w tym oddziale nie przebijemy się, wpadniemy w dalsze zasadzki. Niemcy spodziewali się ataku na ten. No i potem jakoś tak doszło, że rozdzielili się sami małymi grupami. Każdy wybrał, którędy chce się przebijać. Nas była największa grupa, w kierunku Puszczy Kampinoskiej, a droga była dość daleka z tego miejsca.
Tak, żeby wrócić z powrotem do Puszczy Kampinoskiej, bo niedługo zaświta, że tak powiem, i gdzie [jechać] przez otwarte tereny. Nawet jakbyśmy się przerwali koło Żyrardowa, to dokąd? Przecież tam wszędzie [są] otwarte tereny. A teren daleko i konie zmęczone, i ludzie. W każdym razie myśmy stworzyli grupę chyba jakieś dwadzieścia sześć osób. Wzięliśmy w jednym mieszkaniu człowieka, żeby nas przeprowadził kawał drogi na pewien teren, bo w nocy myśmy byli poniekąd zgubieni. No i on to zrobił, przeprowadził, wskazał nam kierunek do Puszczy Kampinoskiej. Więc szliśmy do świtu. Właściwie nie spotkaliśmy konkretnie nikogo, słyszeliśmy huki i trzaski gąsienic, ale to dosyć daleko, roznosiło się nawet z dalekich stron. Jakieś auta z reflektorami przejechały drogą. Myśmy się zatrzymali, później przeszliśmy dalej. Doszliśmy gdzieś tam do jakiegoś miejsca o świcie, gdzie wyszliśmy z lasu, [właściwie] mieliśmy wyjść z lasu, ale zauważyliśmy, [że] tam wioska jest i przy tej wiosce… O jeszcze, doszliśmy do rzeki Utraty. Tę Utratę przekroczyliśmy noc przedtem, ale w innym miejscu, taki most nieduży. Tam straciliśmy prawie sto ludzi w nocy w walce, bo duża kolumna i wozy pozaczepiały się na tym. I czołgi niemieckie, które szły nocą, skierowały się na południe i dopędziły nas właśnie przy tym moście. Rakietami oświetlili, ostrzelali. Furmanki, wozy musieliśmy rzucić do wody, żeby zrobić „tory”. Nie można było przez... [To] nie [była] szeroka rzeka, ale dość wysokie brzegi i błotniste, nie rozpędzisz konia, żeby on w tym błocie przeskoczył przez tę rzekę. Wiadomo, że na drugiej stronie nie da rady się wdrapać. No więc niektórzy rzucili się w prawo w tym błotnistym brzegu, jakoś może ominęli, nie wiem. Jakoś ja się przecisnąłem przez tę rzekę. Majora miałem dogonić, bo jeszcze „Góra” kazał dogonić majora, a on motocyklem jeździł, miał Niemca [kierowcę]. Bo mieliśmy jeńców niemieckich i mieliśmy park samochodowy obsługiwany przez Niemców. Myśmy zdobyli niemieckie samochody, motocykle na szosach prawda, tego. To on tutaj... Cofam się trochę. Bo jak tylko wyjechaliśmy z lasu... Bo pierwszej nocy cofaliśmy się na zachód, żeby wprowadzić Niemców w błąd, bo wiedzieliśmy, że idzie duża armia niemiecka z tyłu, już nam doniesiono, że te wojska niemieckie liczą przynajmniej pięć tysięcy wojska. Szli przez Janówek, już dochodzą do Janówka, a Janówek był z prawej strony Puszczy. No, jak dochodzą do Janówka, to znaczy, że oni chcą nas albo odciąć, albo zamknąć nam drogę gdzieś, tylko nie wiem dokąd, bo my przecież do Modlina nie zamierzaliśmy iść. Tam przecież most jest na tym. W każdym razie nasi zorientowali się i wysłali część naszych oddziałów, żeby szli wprost na zachód, ale bliżej, powiedzmy, tej szosy, co szła do Modlina, żeby w ten sposób jakoś wyprowadzić Niemców, że my cofamy się na zachód. A właściwe oddziały szły więcej na północny zachód. Doszliśmy aż za miasteczko Kampinos, tak bokiem trochę obeszliśmy i w lasach żeśmy się ukryli i przetrwaliśmy dzień. Na drugi, na wieczór skręciliśmy w lewo, a zaraz później znowu w lewo i brzegiem lasów cofaliśmy się z powrotem do tyłu. No to był też błąd, bo zmarnowaliśmy dużo czasu. Bo jakieś dwanaście kilometrów przeszliśmy, gdzie musieliśmy się cofnąć później, żeby wejść na drogę, żeby wyjść z Puszczy, bo tam różne łąki, błota są.
- A ile czasu trwały te wędrówki po lasach od Jaktorowa?
No to jak wyszliśmy z Kampinosu, była walka pod Jaktorowem. Dwudziestego siódmego zaczęliśmy cofać się z wiosek, czyli Wiersze zostały całkowicie zbombardowane, Krogulec, zdaje się, został zbombardowany.
- Ale to było jeszcze przed Jaktorowem?
Tak, to było przed Jaktorowem, to był 27 września.
- Dokąd dotarliście po Jaktorowie?
A to zależy, to właśnie pod Jaktorowem zostaliśmy rozbici. Właśnie spod Jaktorowa musieliśmy przebijać się z powrotem do Kampinosu, nasza grupa. Inni przebijali się gdzieś indziej, w nieznane jakieś te [kierunki], inni znowuż przebili się i z biegiem czasu przeszli w Kielecczyznę.
- A pan dotarł do Kampinosu z powrotem.
Do Kampinosu z powrotem.
No więc dotarliśmy do Kampinosu...
- Oddział się rozformował czy nie?
To znaczy nasz oddział jak wyruszył już po tej walce i w dzień, i wieczorem, gdzie wpadliśmy w te zasadzki, to nasza grupa zdecydowała skierować się do Kampinosu. Inni zdecydowali się kierować na zachód, uzgodnili, że gdzieś u kogoś na wsi czy w stodole zanocują. Mówiliśmy: „Słuchajcie, na pewno będą szukać po stodołach uciekinierów”. Tak było, jedna grupa, chyba osiem osób, ukryła się w stodole. Niemcy wykryli i spalili stodołę, i ich.
- A w którym momencie i miejscu pan zsiadł z konia?
Zsiadłem z konia dopiero na drugi ranek, bo cofaliśmy się w kierunku północnym, a później skręciliśmy na kierunek wschodni. W nocy nad ranem, jak jeszcze było ciemno, wjechaliśmy pod rzekę Utratę. Byliśmy na pewnej wysokości, a tutaj na łące była całkowita mgła, z tego pagórka myśmy nie widzieli, że tam wielkie stado koni się pasie. Jak tylko zjechaliśmy na dół, to dopiero zauważyliśmy. Zrozumieliśmy, że tu muszą być chyba „kozacy”. Przedtem spodziewaliśmy się, że ich po drodze można spotkać, bo wiemy, że w tych oddziałach, które szły, niemieckich, też byli „kozacy”. Uzgodniliśmy, że jak spotkamy kogoś, to będziemy mówić po białorusku, jak białoruska armia. Jak tylko zjechaliśmy na dół, zobaczyliśmy tę masę koni, to już wiedzieliśmy. Jechaliśmy stępem i zaraz wyłania się dwóch konnych i podjeżdża.
Szto takie, coś takiego. A nasz, co na czole jechał:
Białaruska Narodnaja Armia. I dalej jedziemy. On tam jeszcze coś powiedział, my się nie zatrzymując, przyjechaliśmy przez tą ich grupę, bandę koni i pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do Utraty i znowu przez Utratę przeszliśmy, ale woda była tylko taka, że tam koniom tylko troszkę wyżej brzucha sięgała. Tak że nikt z nas nie umoczył nóg, bo podniósł sobie nogi. Przejechaliśmy na drugą stronę i wtenczas skierowaliśmy się w kierunku północno-zachodnim. Jechaliśmy lasem, krzakami różnymi i na następny dzień przyjechaliśmy nad ranem. Jakie tam wioski były, nie wiem, bo nigdy w tych wioskach nie byłem. Nad ranem zauważyliśmy, jak wyjechaliśmy na skraj lasu, że stoją konie powiązane przy płocie. Wiedzieliśmy, że to oddziały „ukraińskie”, ale to już nie te, które my tam [spotkaliśmy], bo odjechaliśmy kawał drogi od tego. To już było bliżej, w kierunku chyba nie Wiersz, bo to za daleko do Wierszy i Krogulca, ale gdzieś tam w tym kierunku. No i wtenczas zobaczyliśmy te masę koni przywiązanych, zdaliśmy sobie sprawę, że to są „ukraińcy”. No więc znowu zanurzyliśmy się w lesie i pojechaliśmy dalej na wschód.
- Gdzie się panowie ostatecznie zatrzymali?
Myśmy się zatrzymali gdzieś po, nie wiem, jakichś dwóch, trzech godzinach, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że my nigdzie z końmi nie zajedziemy, bo to pełna masa. Więc nas wtenczas z tej dużej grupy, co była, już tylko zostało dwadzieścia, dwadzieścia jeden. Wtenczas zdecydowaliśmy puścić konie, schować siodła w krzakach, bo z końmi, z tymi nie ujdziemy, bo wiedzieliśmy, że ta fala, co szła, oni tu się zatrzymali. A ich szło dużo, pięć tysięcy wojska, przechodziło jakoś spokojnie. No więc puściliśmy konie. U mnie było tak, że mego konia, pięknego konia... To był mój chyba czwarty koń, który padł w tych walkach różnych. To był piękny koń. Koń został zabity, jak bombardowali Wiersze. Wtenczas prawie wszystkie konie przy stodole zabite były, bo to stały konie dowódców i łączników. Jak rzucili trzy bomby naraz, a później zaraz za tymi trzema drugie trzy, to pierwsze trzy bomby, co uderzyły w stodołę – tam to było główne dowództwo nasze – roznieśli to na wszystkie [strony]. A nasze konie stały blisko, to u mego konia, który był przywiązany, uderzyły chyba pociski czy odłamki w brzuch i rzucił się do ucieczki. Ja nie wiedziałem, bo ja wpadłem do rowu tam i... Większość zdążyła wpaść do rowów, do bruzd i myśmy wyszli stamtąd cali, nikt z nas nie zginął, ale konie stały przy tym i chyba dziewięć koni było zabitych. Ten mój koń jeszcze zdążył zerwać się i ruszył na łąkę w kierunku północnym, jakieś może ze sto metrów przeleciał, bo później jak już samoloty przeleciały, pobiegłem za nim. Z daleka zauważyłem, że leży. Podszedłem, już nie żyje. Całe bebechy wywalone, tak że uderzył jakiś silny ten [odłamek].
- A jak pan wrócił do Kampinosu, to już był inny koń, którego pan zostawił?
Teraz nie, już szliśmy pieszo, bez koni mogliśmy się ukryć. W krzakach z końmi się nie ukryjesz.
Doszliśmy do Wiersz. Doszliśmy do tych miejsc, gdzie żeśmy stacjonowali. Przyszliśmy tam, te niemieckie oddziały już niektóre wyruszyły dalej na zachód, poszukując naszych oddziałów gdzieś tam, zwijając linię telefoniczną, tam różne jeszcze te... jeszcze „kozacy” chodzili, zwijali linie po tym. A my spokojnie, ukryliśmy się, bo puściliśmy konie, już nie mieliśmy koni, więc łatwiej było się ukryć, łatwiej podejść i tego. O świcie podeszliśmy w takie miejsce, gdzie jeszcze zwijali „kozacy” te [linie]. Myśmy wtenczas przeleżeli chyba do południa, a oni już opuścili ten teren.
To był chyba dwudziesty dziewiąty, trzydziesty... To było chyba pierwszego, to dwa dni po Jaktorowie, zdaje się. Pod Jaktorowem to był dwudziesty dziewiąty, to nie wiem, czy to był trzydziesty, czy trzydziesty pierwszy, nie pamiętam.
- A czy w tym czasie dochodziły jakieś wieści o tym, co się dzieje w Warszawie? Czy wiadomo było, że Powstanie upadło?
No tak, naturalnie, że wiadomo, dlatego myśmy wyruszyli stamtąd, bo nasze dowództwo już wiedziało, że to kwestia czasu, bo zdaje się, że Mokotów już podpisał dwudziestego siódmego.
Więc jak tylko doszła wiadomość, że Mokotów podpisał dwudziestego siódmego, to na gwałt powołał nasze oddziały do wycofania się. I dwudziestego siódmego lotnictwo niemieckie zaatakowało nas, zadało straty.
- Czyli to były ostatnie dni października, wtedy kiedy się skończyło to ostatecznie, ta wędrówka.
No tak, tak.
- I jakie były pana dalsze losy?
Myśmy przetrwali jeszcze do grudnia w Kampinosie. Tak, ale małymi grupami się podzieliliśmy, bo wiedzieliśmy, że…
To znaczy zachodziliśmy, tam coś zjeść dam dali, ale normalnie nie nocowaliśmy po wsiach, nie chcieliśmy ludzi narazić, bo wiedzieliśmy, że tu wokół na terenach wszędzie wojska niemieckie, „ukraińskie” i jakieś inne. [Byli też] Węgrzy, ale wiedzieliśmy, że Węgrzy nam krzywdy nie zrobią. Węgrzy stacjonowali na wschód od Pociechy, bliżej...
- Czyli jakieś wspólne siedlisko w lesie było, tak?
No, grupami. Znaczy myśmy wysunęli się najbardziej na wschód, pod Janówek, z boku Wierszy.
- Jak długo byliście w jednym miejscu?
Myśmy byli tam do końca listopada.
- Do końca listopada. A potem?
Potem wyprowadzono nas z lasu, gdzieś w ostatnich dniach listopada albo w pierwszych… Myśmy już potracili dni, bo nie mieliśmy… Ale to było na przełomie listopada i grudnia, [kiedy] wyprowadzono nas z lasu. Wyprowadzono nas z lasu i doprowadzono nas do majątku... gdyby to ktoś podpowiedział... Może przypomnę sobie... Ale wyprowadzono nas do majątku. Wpierw jak myśmy poszli na poszukiwania... Aha, w listopadzie, może był to dwudziesty piąty albo szósty, leśniczy nas odnalazł właśnie w tym [lesie] i powiada, że na zachodniej części jest sporo małych grup i szykują się do wyjścia z lasów, bo lokalna organizacja będzie ich wyprowadzać, i że ich proszono, ażeby jeśli znajdą kogoś w tych terenach, żeby zawiadomić, żeby złożyli gdzieś broń, żeby wymienili mundury jakiekolwiek już we wsiach, żeby jako zwykli ludzie szli w kierunku, gdzie właśnie ma być spotkanie. Na drugą noc, zdaje się, to chyba był dwudziesty piąty, dwudziesty szósty, zaczął padać deszcz... Już mieliśmy ubrania powymieniane w Janówku.
Jeszcze listopad, to jeszcze był listopad. Jeszcze był listopad. Bo jak oni powiedzieli, żeby złożyć mundury, wymienić mundury, no to ja byłem jeden, poszedłem, pistolet dałem dla jednych, inni dali dla innych. W każdym razie już tam byli jako tako przebrani, że tak powiem, że mogliśmy udawać, że jesteśmy niczym, że nie jesteśmy żołnierzami po prostu.
- I udało się to bezpiecznie udawać do końca wojny?
No więc chodzi o to, że nie daliśmy się im w Puszczy złapać. To jest sprawa ważna. No więc wysłano dwie osoby, ja i jeszcze jeden, trochę starszy ode mnie, mieliśmy iść, poszukiwać te miejsce, gdzie ten... To miejsce było daleko, około kilkunastu dobrych kilometrów albo nawet i ponad dwadzieścia, ale dokładnie nie wiedzieliśmy, tylko leśniczy wskazał nam, powiada, że mniej więcej w tym kierunku. Niestety noc nie była gwiaździsta, padał śnieg, zasypało drogi, zimno się zrobiło. Myśmy szli długi kawał, gdzie znaliśmy dobrze drogi na [niezrozumiałe 00:33:37]. Przeszliśmy te różne miejsca, doszliśmy do pewnego mostku, gdzie tam nad rzeczką był most, i chcieliśmy wyjść z lasu, przejść przez łąki i przez ten mościk. Ale tak trochę zatrzymaliśmy się, oparliśmy się o drzewa. Po pewnym [czasie] słyszymy, że gdzieś ktoś tam rozmawia, za tą rzeczką. Wysililiśmy wzrok i słuch i rzeczywiście usłyszeliśmy, rozmawiali – to „ukraiński” patrol szedł. Zdecydowaliśmy się wrócić z powrotem, dlatego że tam było śniegiem zasypane, jak się przejdziemy przez ten most, zostawimy ślady. Jak przejdziemy na drugą stronę, to zostawimy ślady, że ktoś przeszedł. A tamci, wracając z powrotem, jak liczyliśmy, wpadną na te ślady, będą za nami iść, do naszych miejsc pod Janówek. A my większość czasu spędziliśmy koło Janówka, w lasach, w krzakach koło Janówka.
- Proszę mi powiedzieć, skracając teraz tę opowieść, gdzie spędzili panowie wiosnę czterdziestego piątego roku?
No więc wyprowadzili nas z lasu, powiedzmy, wyprowadzili nas z lasu po dwóch dniach. Bo po powrocie, jak myśmy wrócili na drugi dzień, druga grupa poszła. Oni doszli i odnaleźli, ale w międzyczasie padał deszcz, zmył śnieg i oni mogli sobie swobodnie [iść], nie zostawiając śladu. Znaleźli te miejsce i tam uzgodnili, że na drugą noc mamy [przejść], całość nasza (wtenczas nas było chyba z dziesięć osób w tej naszej grupie). No i rzeczywiście na następny wieczór wyruszyliśmy, bo już ci, co byli tam, znali drogę, nie było śniegu, było zimno jak nie wiem. I szliśmy, i w nocy nad ranem doszliśmy do tego miejsca. Jakiś budynek był jakichś w krzakach czy to las, nie wiem, już byliśmy zimni i zmarznięci. Dano nam ciepłego mleka. Wypiliśmy po kubku ciepłego mleka. No i powiedzieli nam tak, tutaj niedaleko było spalenisko młodego lasu i poukładane są gałęzie, w ogóle młodnik, który był wyrąbany i na kupy założony. On jest ułożony tak wzdłuż rowu. Powiada: „Właźcie pod te kupy drzewa i cicho siedźcie tam, śpijcie, aż przyjdzie ktoś, kto będzie szedł i będzie gwizdał jakąś piosenkę. Wtenczas po cichu wychodzić stamtąd, nic nie mówiąc, tylko idąc mniej więcej w tym kierunku, gdzie ta osoba idzie. Jakby coś, to weźcie jakieś gałęzie, niby ciągniecie, tam składacie...”. Myśmy czekali, czekali, czekali, czekali. Zimno jest, woda w tym jest, niemal zamarza, zimno było. I dopiero około godziny jedenastej przyjechali ci furmani zabierać te ścięte i ułożone drzewo, rzeczywiście. Jak oni przyjechali, to my powychodziliśmy i zaczęliśmy pomagać ładować na furmanki. A później po dwóch, po trzech, po jednym wsiedliśmy na furmanki jak gdyby nigdy nic. Ci woźnicy wiedzieli o tym, to szli, a my usiedliśmy na górze, niby konie prowadzili.
- Ale tam wokół już byli Rosjanie?
Nie, nie, jeszcze nie. Zanim Rosjanie, to jeszcze były inne te... W każdym razie w ten sposób nas wyprowadzono z lasu i odprowadzono nas właśnie do tego majątku. Ja go nie mogę w tej chwili przypomnieć.
- Jak długo byliście w tym majątku?
Wie pani, myśmy byli chyba dwa dni, bo tam dużo się nas nazbierało. Jak się okazało, to tam było, ja wiem, może z osiemdziesiąt osób nazbieranych. No to wszyscy zaczęli się martwić, że lada ktoś może zameldować, że zobaczą, prawda. Niektórzy sobie nic z tego nie robili, myśmy zdawali sobie sprawę, że trzeba stąd szybko się wynosić.
- Gdzie był wtedy front, zbliżał się?
Jeszcze stał, nadal stał na tym... Nadal jeszcze stał, bo to był przełom listopada i grudnia, to były ostatnie dni listopada.
- Proszę mi powiedzieć teraz, co się działo dalej, tak w skrócie, jeśli chodzi o te następne miesiące. Gdzie pan to przetrwał?
No więc właśnie oni to tak mieli zorganizowane, że byli ludzie, którzy wyprowadzali (tak jak nas, powiedzmy) gdzieś na robotę, gdzieś tam coś Niemcy robili, na roboty. No więc w tym wypadku – myśmy nie wiedzieli dokąd – oni zabrali kilkanaście osób. Przyjechał jakiś gość, z papierami i tego, spisał niby nazwiska czy tam pseudonimy (nie pytał [o szczegóły, tylko] po prostu żeby kogoś zapisać) i zaprowadził nas na stację kolejową.
- Ale wiedział, że panowie są z lasu?
Tak, tak, to było wszystko zgrane przez podziemie.
- No i potem dokąd pojechaliście?
Dowiózł nas do stacji kolejowej... Nie pamiętam teraz, jak ona się nazywała... Skierniewice chyba to nie było, Skierniewice dalej były, jakaś inna stacja. No i tam chodzili Niemcy, żandarmeria cała, on pokazał im te papiery, tego, oni machnęli i kazał na wagony. I pociągiem żeśmy pojechali i dojechaliśmy do Rogowa. Mała stacja kolejowa Rogów. No i tam wysiedliśmy. Myśmy nie wiedzieli, gdzie jedziemy, ale później dowiedzieliśmy się.
- Ale ktoś prowadził całą grupę?
Ta sama osoba, która podjęła się, która miała te papiery, z jakiegoś Arbeitsamtu czy gdzieś dostała. To był Polak, ale po niemiecku dobrze mówił, no i [miał dokumenty], że przewoził robotników. W Rogowie wysiedliśmy. Niektórzy zostali przeznaczeni w kierunku wsi Dąbrowa, a tam Niemcy budowali potężne, olbrzymie lotnisko i tam potrzebowali więcej ludzi do pracy. A nas, kilkanaście chyba osób, w tym dniu skierowano na stację kolejową. Myśmy pracowali koło stacji kolejowej.
W Rogowie myśmy przetrwali, aż przyszli Rosjanie chyba 20 czy 22 stycznia, coś takiego.
- No i potem już nastały czasy…
To nowa gehenna była, bo jeżeli chodzi o mnie, to dostałem się aż do Wilna, a w międzyczasie byłem aresztowany.
- Ale proszę powiedzieć, jak z centralnej Polski dostał się pan do Wilna?
Pieszo. Wydostałem się, powiedzmy... Na szosie koło Skierniewic (nas szło chyba sześciu czy siedmiu w jednej takiej grupie) jechały rosyjskie ciężarówki, które dowiozły jakieś zaopatrzenie do frontu i cofały się do bazy, aż do Warszawy czy za Warszawę. No i właśnie w pewnym miejscu ta ciężarówka, powiedzmy, zwolniła tempa, coś tam trochę ruch był, ja tam coś machnąłem do tego i mówię:
Tawariszcz, podwieziosz mienia? Nie wiem, on ruszył tam, a ja z tyłu wskoczyłem na to auto ciężarowe. Wołam naszych, żeby podbiegli. Jeden ruszył, zatrzymał się, patrzy, że inni nie biegną, i zostali. A mnie już było za późno zeskoczyć. Więc ja jechałem tą ciężarówką aż do Warszawy. Dojechaliśmy do Warszawy, już ciemno się robiło. Jedyna droga, co ja wiedziałem, że była otwarta, to były Aleje Jerozolimskie. Jechali po Alejach Jerozolimskich, dojechali do mostu drewnianego.
- Jak wyglądała wtedy Warszawa?
O, proszę panią, trudno było widzieć, widziałem tylko ruiny.
- Tylko po ciemku pan widział?
Tak, już ciemno się robiło, widziałem Aleje Jerozolimskie, widziałem to zrujnowane wszystko. W jednym miejscu śladów nawet nie było, żeby ktoś chodził, a śnieg już spadł. I przejechali, to auto dojechało do Wisły i tam był most zbudowany, most pontonowy, i [samochód] się skierował na ten most. No i jedzie na drugą stronę. Teraz myślę, może mi było lepiej zeskoczyć tam, ale gdzież ja pójdę, wszystko zasypane, żywej duszy nie widać, prawda. Już przejechałem przez ten most i dopiero jak przyjechałem przez ten most, zeskoczyłem z tego auta. Zeskoczyłem i zacząłem iść na Pradze ulicą, chodnikiem nawet, i doszedłem do pewnego miejsca. Już ciemno jest, widzę, stoi dwóch ludzi, a to są milicjanci. Ja podchodzę i mówię: „Panowie, gdzie tu można przenocować i tego”. Oni tak patrzą, patrzą: „A ty skąd?”. Ja mówię: „Byłem aresztowany, zapędzili do pracy koło Rogowa. Żeśmy budowali kolej, reperowaliśmy, pomagaliśmy często w budowie, w Dąbrowie lotniska, a teraz idę do domu”. – „Dokąd do domu?” –„O, panie, daleko, na Białoruś”. Zobaczył jeden na drugiego i mówi: „Słuchaj, tam są wolne pokoje, niech prześpi się”. Zaprowadzili mnie tam, później przeniósł jakąś herbatę czy coś, coś gorącego, jakiś kawałek chleba. Zjadłem, zasnąłem. Z rana się zbudziłem, wyszedłem, no i poszedłem. Myślę sobie: „Gdzie tu iść? Trzeba iść na wschód, trzeba się dowiedzieć, co się dzieje na wschodzie”. Bo myśmy nic nie wiedzieli o tym, że już zdecydowane, że Białoruś i inne nasze tereny zajęli na stałe.
- Wiedzieliście tylko, że front przeszedł na zachód?
Przeszedł, tak, tak. Teraz już ja sam byłem, reszta pogubili się, gdzieś są w tyle. No i później jak wróciłem z powrotem do... W każdym razie jak wyszedłem tam i szedłem koło Rembertowa chyba, niedaleko, tam były zarośla i drzewa, i laski chyba, i widziałem Polaków, żołnierzy polskich. I to z armii tego... Tam oni się zatrzymali, ziemianki mieli już tam zrobione, bo widać długi czas. No i szedłem i tak zatrzymałem się koło jednego, chciałem coś się zapytać. Zatrzymałem się przy jednej z tych ziemianek i widzę, że to ludzie nasi, z dalekich Kresów. Zapytałem się: „Słuchajcie, co słychać na Nowogródczyźnie, Wileńszczyźnie czy gdzieś tam na wschodzie?”. Nie wiedziałem, że już zajęte te tereny na dobre. On powiada, że niestety, już te tereny nie nasze są. Ale tak cicho mówił: „Już zajęte są”. On powiada do mnie: „Wiesz, chyba że masz tam rodzinę gdzieś, tego, a tak nie warto byłoby iść tam”. No a tak widziałem, przejechało auto niedaleko, przerwałem rozmowę, idę dalej. Podjeżdża auto, tam trzy osoby siedzą, siedzi dwóch w skórzanych płaszczach, no i kierowca, Polak. Zatrzymują i po polsku mówią, ale widać, że łamanym tym, [pytają], gdzie ja idę, tego. Ja mówię, że z Wilna, chociaż nie byłem z Wilna. Owszem, byłem w Wilnie parę razy, z furmanką jeździłem, kurierów zawoziłem, ale powiedziałem, że z Wilna. Nie mówiłem, że z Rakowa, bo jakby z Rakowa, to oni połapaliby się, oni rakowian strasznie nienawidzili. Ale z Wilna, jak cofali się Niemcy, więc furmankę wzięli i konia, i wóz, no i pędzili mnie aż tam przez most na Wiśle. Ale zaraz jak przejechaliśmy przez most, rosyjskie samoloty bombardowały szosę idącą z Modlina na Warszawę, zabili mnie konia, wóz rozbili, a Niemcy zabrali, popędzili okopy kopać.
No więc tak, uwierzyli w tę opowieść. „Dobrze, to my ciebie zawieziemy”. Zawieziono mnie do Rembertowa. A w Rembertowie było przecież NKWD [niezrozumiałe]. Ja już zorientowałem się od razu, jak tylko zawieźli mnie tam, tę bramę otworzyli. Widzę, stoi dwóch „bajcow” z automatami, już wiedziałem – ale wpadłem. Tam byłem chyba ze dwa dni. Potem wieczorem pewną grupę ludzi…
- Czy jakieś dokumenty miał pan wtedy przy sobie?
Żadnych, nic, absolutnie nic, absolutnie nic, bo wciąż mówiłem, gdzie co, że zabrali
padwozy, że tak powiem, furmanki, później było bombardowanie, konie zabito, Niemcy zabrali, kopanie okopów, podałem miejscowości, gdzie pracowaliśmy na budowie lotniska, no więc…
- I wypuścili po dwóch dniach?
No nie, w Rembertowie nie puszczali tak łatwo. Jakie oni mieli zamiary, nie wiem, ale na trzeci wieczór (zdaje się, to był trzeci wieczór), już było ciemno, wyprowadzili dość sporo ludzi, wagony podjechały. To, co ja widziałem, to trzy wagony zadrutowane. Wydawało się mi, że jest więcej, ale ciemno, mnie trudno było zobaczyć. Powsadzali nas, bolszewicy, ci „bajcy” z automatami stoją wokół, z psami nawet. No i naładowali nas około osiemdziesięciu albo i ponad do wagonu. Staliśmy tak jak [śledzie] i pociąg ruszył.
Zawieźli nas do Brześcia. W Brześciu padał silny deszcz i wiatr był. Ale było jeszcze ciemno, jak tam zajechaliśmy, no i miało być rozładowanie. Po jakimś czasie otworzyli drzwi, wypędzili nas z wagonów, tu obstawili wartowników, zaczęli nas tam gdzieś pędzić. A ten wiatr wył, podrywał ten [leżący] śnieg, z góry padał śnieg. Na pewną ulicę nas wypędzili, szliśmy ulicą, no i w pewnej chwili... Chociaż kilka razy tak zawiało, że ci wartownicy, którzy szli, zakrywali się cali. No i w pewnej chwili tak samo było, tak silnie wiatr poderwał ten śnieg, a tu była otwarta furtka do domu, ja tak sobie prysnąłem. Warta nie zauważyła. Niedługo później strzelanina gdzieś tam dalej [była], ktoś próbował też uciec, strzelali. Nie wiem, czy trafili, czy nie, bo ja już nie czekałem, tylko [przebiegłem] przez podwórko, płot był, ale nie taki wysoki, przeskoczyłem przez ten płot na drugą ulicę i dalej urwałem się.
No więc poszedłem na stację kolejową dowiedzieć się, czy chodzą pociągi do Wilna. On mówi: „Tam chyba śniegiem zawaliło, może wieczorem pójdzie albo jutro”. No, czekałem do wieczora. (To będzie się jeszcze ciągnęło). Poszedłem na stację kolejową, dowiedziałem się, czy pociąg jedzie. Mówią, że może przyjdzie... Bo [pytają], gdzie. Od razu powiedziałem na Baranowicze i do Wilna. „Na Baranowicze to może przyjedzie, ale do Wilna to nie wiemy, czy przyjdzie z Wilna”. Mnie chodziło, żeby wyrwać się już stąd. Na stacji kolejowej nagle było ogłoszenie, że tu w takim pokoju będą wyświetlać ładny film, każdy może przyjść, za darmo. Widzę, ludzie idą, to ja poszedłem. Poszedłem do tego pokoju, jak się pokój zamknął, zaczęli wyświetlać film. Nagle widzę, że zamykają się drzwi z tyłu nas i za chwilę drzwi zamknięte są, światła się zapalają, no i mówią:
Padchaditie tuda. Dokiumenty – żeby pokazać dokumenty. No więc ja starałem się dostać na tył, bo nie miałem żadnych dokumentów. Gdzieś tam podchodzę z tyłu do wartownika, który stoi przy drzwiach, mówię:
Tawariszcz, w ubornu nada, w ubornu. No zobaczył:
Charaszo, tam uborna. Jak wyszedłem za drzwi, to zaraz dałem w nogi, prysnąłem. I dobiegłem do stacji kolejowej. Na stacji kolejowej wieczór, jest ciemno i rzeczywiście pociąg szedł na Baranowicze. No więc ja próbuję wskoczyć na ten pociąg, a w tamtym wagonie było kilku Rosjan i taka „cichunka” zapalona. No ja chcę wskoczyć na ten [stopień wagonu], a ten mnie po rękach bije.
Uchadzi, uchadzi at siuda. A później jakaś kobieta:
Nu razrieszy jemu, malczik. Ten złapał mnie za kark, rzucił do wagonu.
Jechaliśmy tak do Baranowicz. W Baranowiczach trzeba było wysiadać. Z Baranowicz udało się, że będzie szedł pociąg wieczorem w kierunku Nowojelni i do Lidy. Dojechaliśmy do Nowojelni. W Nowojelni pociągu utkwił, musiał iść z powrotem. No więc rozładowało nas. Ja tam poszedłem do budynku jakiegoś, akurat trafiłem na rodzinę, która jest kolejarzem. No i przetrwałem tam prawie cały dzień u nich w domu, u tego kolejarza. Pod wieczór przyszedł później pociąg z Wilna, bo jakoś tam przyszedł, jakiś inny, usuwający te śniegi. No i zawieziono mnie, zajechałem aż do Wilna.
- A czy pan nie wiedział, że Wilno jest też radzieckie?
No ja już wtenczas wiedziałem.
Tak, tak, już wiedziałam. Ale wiedziałem, że rodzina będzie tam.
- A pan miał rodzinę w Wilnie?
Jak myśmy z Rakowa odchodzili, to moja rodzina odjeżdżała do Wilna. Tak że tego…
- I znalazł pan rodzinę w Wilnie?
Znalazłem, bo wiedziałem, gdzie będą. Bo wiedziałem, że będą w domu u brata najstarszego, u rodziny. Jego sympatia była w Wilnie, bo tak samo była kurierką wywiadu dalekiego zasięgu na wschód. „Cechownia” się nazywała placówka.
- Spotkali się państwo w Wilnie?
Spotkaliśmy się w Wilnie. Jeszcze były różne pieriepały. Tam w Wilnie spotkałem ojca i siostrę, u Jabłuszewskich właśnie, a mama wybrała się do Rakowa, bo opowiada: „Musi pójść tam, bo tyle rzeczy jeszcze zostało”. Jeszcze nawet i ukryte rzeczy były. No i ona pojechała do Rakowa kilka dni wcześniej. No i tam znajomi byli, co objęli nasze mieszkanie, tego. No ale tam jeszcze trochę i kur było, i innych, no to zabrała, co mogła, i na drugi dzień przyjechała z tego. Zdziwiła się, że ja jestem tam.
Ja tu przeszedłem znienacka, rodzice i siostra już mieli dokumenty na repatriację i mieli wyjść pierwszym transportem na repatriację, tu przyjechała matka z tym... No i teraz jak zrobić dokumenty dla mnie. Ojciec powiada: „To to ja pójdę do tej...”. A to była znajoma z wywiadu z Mińska. Teraz już Lipińska siedziała w więzieniu i ta objęła właśnie komórkę w Wilnie. Ojciec poszedł niej i powiedział, że Franek też trafił. Bo w międzyczasie wiele ludzi przywiozłem właśnie na melinę do nich albo zabierałem, meldunki przewoziłem tam, to ona już wiedziała, o kogo chodzi. No i ona… Tam już były sformowane grupy przez rząd Polski do repatriacji, grupy repatriacyjne. Wiele w tych grupach repatriacyjnych było ludzi patriotycznych, że tak powiem. Więc ona poszła tam do znajomych i oni zrobili dokument dla mnie. No i ojciec przyszedł i powiada: „Mamy dokumenty”. No i rzeczywiście. Chyba to był pierwszy transport, który szedł.
To było w marcu, 1 czy 2 marca, gdzieś tak z początkiem marca to było.
Nie, nie, nie nie. Nas wysłano do Lublina.
Do Lublina i skierowano nas na Majdanek. Na Majdanku stworzyli jakiś duży obóz przejściowy, ponieważ na Zachodzie jeszcze nie było przygotowane dla repatriantów. No więc byliśmy na Majdanku.
- Czy koniec wojny zastał pana w Lublinie? W maju.
Koniec wojny ja byłem w Warszawie.
W ostatnich dniach wojny byłem w Warszawie. Pamiętam, jak strzelały rakiety i tego.
- Czyli przyjechał pan z Lublina do Warszawy?
Tak. Otóż na Wielkanoc, to było chyba 4 czy 5 kwietnia, nie pamiętam. Na Wielkanoc mieliśmy świętować tam w tym. A Malawski, który był studentem medycyny, nasz sąsiad, brat tego [niezrozumiałe 56:41] do wywiadu. I on był tutaj w Lublinie, już czuwał nad pewną placówką wywiadu. A brat przyjechał właśnie ubrany w mundurze Ludowego Wojska Polskiego, przyjechał do tej placówki, miał sprawy. A to był Stefan Malawski. Powiada: „Janek, wiesz co, ty chyba nie wiesz. Twoja rodzina tu w Lublinie jest”. – „Jak to, kto?” – „No cała rodzina. I Franek jest tam, tylko Tuńka nie ma”. To jest drugi brat. No to Janek zaraz przyjechał tam, z autem i z kierowcą jeździł, rzeczywiście (mam dokumenty, mam zdjęcia tych spraw). No i więc Janek przyjechał i zastanawia się, mówi: „No dobrze, co ty będziesz robił?”. Ja mówię „Nie wiem, ale coś trzeba robić”. – „Bo my, no wiesz, my nadal działamy”. Mówię mu: „Jak nadal działacie, to ja też mogę się dołączyć”.
No i pojechałem z nim do Warszawy i od tego czasu wszedłem do oddziału ochrony Komendy Głównej. Później [komórka] została rozbudowana, tu mam dokumentację na to, to był głównie oddział ubezpieczający pułkownika Rzepeckiego, tak samo innych wyższych oficerów. Brat został wyznaczony... Bo wciąż jeszcze wywiad się toczył [działał], ale tutaj zaszły zmiany, powstawała nowa grupa i właśnie brat został wyznaczony, żeby stworzyć oddział osłony Komendy Głównej. No a na to potrzebne były samochody osobowe, ciężarowe, więc żeśmy zadziałali z samochodami. Żeśmy zadziałali też przypadkowo z pułkownikiem Dudą, zdaje się, który był szefem więziennictwa w Polsce. Brat potrafił się do niego zwrócić, że nam potrzebny jest dobry budynek na warsztaty samochodowe. A już podał się, że jest w specjalnym oddziale sztabu głównego, i temu jakoś się spodobało, myślał, że rzeczywiście jest jakimś komunistą wielkim czy coś, i dał nam w krótkim czasie papierki, tu na Karolkowej ładny budynek był i tutaj założyli warsztaty samochodowe. Tu silniki przebudowywali, jeńców niemieckich brali z więzienia... To jest długa historia, ale tak było.
- A jaka była rola tej grupy ochraniającej Komendę Główną?
Przede wszystkim mieliśmy czuwać nad bezpieczeństwem pułkownika Rzepeckiego jako najwyższego i wielu innych władz, powiedzmy, w innych województwach. Jak były spotkania Komendy Głównej, to ubezpieczaliśmy to. Mieliśmy jechać, gdy Komenda Główna, Rzepecki przekazywał jakieś bardzo tajne meldunki do jakichś oddziałów, na przykład w Lubelskim, w Stoczku, później gdzieś bardziej na zachód. W wielu miejscach [byliśmy], jeździliśmy, zawoziliśmy tajne rozkazy, meldunki. To był oddział... Ja mam zdjęcia też tutaj o tym. To wszystko mam u siebie, może zrobimy jakieś kopie z tego.
- Jakie były potem dalsze pana dzieje?
No to my prowadziliśmy działalność w ten sposób…
Do listopada czterdziestego piątego roku. Pod koniec listopada wpadli... Myśmy rozbudowali [zaplecze], mieliśmy trzy auta ciężarowe i auto terenowe, mieliśmy trzy osobowe auta, bardzo dobre ople. Mieliśmy specjalny Opel Super, jeszcze jakiś, już nie pamiętam, w każdym razie mieliśmy samochody dobre, dobre warsztaty i jeszcze dorabiali trochę pieniędzy, bo reperowaliśmy auta dla innych. Braliśmy jeńców niemieckich, dobrych mechaników z obozów.
- Ale to już było przecież po wywiezieniu całej góry AK do Moskwy.
Tak jest, to już było potem. Tak jest. To już był maj... W kwietniu właściwie brat dostał rozkaz, powiedział, że praca jego [jako] wywiadu na razie będzie zakończona, a żeby objął kierownictwo, założył oddział osłony Komendy Głównej. No i brat założył, dwudziestojednoosobowa grupa była, byliśmy całkowicie zmechanizowani, tak że byliśmy [gotowi] w każdej chwili udzielić pomocy.
- A co się stało w listopadzie, już zakończyła się działalność?
W listopadzie właśnie posypało się to. Wpadli na trop niektórych łączników, którzy pojechali na zachód, zatrzymali się w pewnych punktach.
- Jak udało się panu uniknąć aresztowania, uniknąć prześladowań komunistycznych?
No nie całkiem. Mnie udało się uciec, bo w Berlinie mnie chcieli porwać. Kierownik wywiadu na wschód, który był, przypomnę nazwiska, on i jego zastępczyni pojechali do Włoch. Mieli punkt kontaktowy w Austrii. Tam był punkt kontaktowy oddziałów z Gór Świętokrzyskich, narodowcy. Tam się zatrzymali, skierowali jego do odpowiedniej osoby, później pojechali do Ankony.
- Przepraszam, a pan gdzie wtedy był?
A ja jeszcze byłem we Warszawie.
- To proszę powiedzieć, jak panu się udało wyjechać na Zachód?
No to do tego trzeba dojść, dlatego że wszystko działo się dobrze, aż przyszedł listopad i właśnie UB i NKWD wpadli na trop naszych paru osób, które były wysłane…
- Tych, którzy pojechali do Włoch?
Tak, tak, którzy pojechali do Włoch. Oni wyjechali wcześniej, te dwie osoby wyjechały wcześnie, ponieważ zachodziły zmiany, zmiana w organizacji. Wtenczas oni pojechali do Włoch, do Andersa, ażeby dostać konkretne kierunki działania, bo Rzepecki uważał, że trzeba ograniczyć działalność, powiadał, że to jest beznadziejna sprawa. No ale dużo ludzi szło do lasów, ponieważ NKWD i te różne aresztowało, więc szli z powrotem. No i tu chodziło o to, jak rozwiązać tę całą sprawę. Dlatego te dwie osoby... Ja mam nawet opis tej sprawy, tak że jeżeli nie teraz, to ja następnym razem prześlę do pani. To „Ekipa Wschód”... była wysłana na wschód.
- A jak panu się udało bezpiecznie uniknąć prześladowań?
No więc wtenczas, to było w listopadzie, gdzieś w połowie listopada, wpadli na ich trop, tego „Żuka” i tej drugiej, jego prawą rękę z wywiadu. Wpadli na trop ich oboje, ale nie było nic pewnego. Dopiero jak wrócili do Polski, aresztowali „Żuka”, a później aresztowali tę kobietę. No i wiadome było, że gdzieś wpadli na nasz trop. Wywiad, tego, więc zdecydowaliśmy... Aha, a szef główny, szef wywiadu powiedział nam, że jaka jest sytuacja, że wpadli na trop i to jest kwestia czasu, zanim nas rozpracują, bo przez tyle miesięcy…
- Trzeba było szybko uciekać.
Tak. „Macie albo do lasu, albo na zachód”. No w lesie to już prawie wszyscy byli przedtem, już nie ma sensu, a wydostanie się na Zachód to też problem z wydostaniem się. No więc było podzielone, było nas mniej więcej dwadzieścia jeden osób, było podzielone na trzy grupy po siedem osób. Pierwsza grupa siedmioosobowa wyruszyła gdzieś 25, 27 listopada, coś w tym rodzaju, na Berlin. Bo próbowali na Czechosłowację, na inne, na Austrię, ale placówki, które były jeszcze dzień, dwa przedtem, już wiadomo było, że nie istnieją. Jeszcze na Berlin. No i pierwsza grupa nasza wybrała się na Berlin. W mundurach, tak jakby normalnie, dokumenty podrobione na poczekaniu, że jest to oddział, który jedzie sprowadzić, zorganizować przesyłkę byłych jeńców wojennych.
- Misja wojskowa jakaś, tak?
Tak. I w ten sposób przyjechaliśmy do Berlina.
- Z tą grupą pierwszą pan przyjechał?
Siedem osób przejechało. No i dostaliśmy się do pewnego miejsca, gdzie mieliśmy tę placówkę, z tym że powiedzieli nam, że „w tym miejscu jest hotel i tam się zgłoście do pewnej osoby”. Żeśmy się zgłosili, a brat, kapitan z jednym jeszcze swoim człowiekiem, który znał niemiecki na tyle, że mógł się swobodnie dogadać, poszli szukać tej meliny. Zapukali do drzwi w pewne miejsce, wyszła kobieta, oni pytają, czy jest w domu, powiedzmy, ten i ten. Ona patrzy na nich i mówi, że wczoraj wyjechali. Placówka zamknięta. A my tu jesteśmy, że tak powiem, całkiem ten... W każdym razie noc żeśmy cicho przenocowali. Ta osoba widocznie wiedziała o tych sprawach, ale nikt nikomu nie mówił. Brat z tym samym kolegą poszli na drugi dzień do głównej komendy brytyjskiej na Reichskanzlerplatz w Berlinie. Zgłosili się tam do nich i powiedzieli, zdecydowali, że muszą powiedzieć prawdę, kim są i co się dzieje, bo w tym czasie były wielkie aresztowania w Polsce, w różnych miejscowościach. [Trzeba] zapoznać wyższe władze, wywiad brytyjski, że jesteśmy z tych komórek, że musieliśmy opuścić kraj, że mamy jeszcze tam ludzi, musimy jakoś liczyć, że oni się wydostaną, bo ma dwie następne grupy po siedem osób jechać. No to u Brytyjczyków nie bardzo, bo jak oni zobaczyli te nasze dokumenty podrobione. „Dobre dokumenty, przyjechaliście tutaj, jedźcie sobie dalej”. My zdawali sprawę, że my chyba już nie dojedziemy do drugiej granicy, bo już wiedzieliśmy, że już przed naszym przejazdem rozpoznali jedno z naszych aut. Już w pewnym miejscu na punkcie, gdzie sprawdzali różne dokumenty, zauważyli. Tam były dwie kobiety, zauważyli…
- To była radziecka strefa w Niemczech?
Nie, to jeszcze przed Niemcami, jeszcze w Warszawie zauważyli auto i poznali numer. To auto chcieli zatrzymać, był mój średni brat kierowcą w tym aucie, szybko dał gazu. Otworzyli ogień, ale nic się stało. Znaczy że już mieli na nas wymierzone. I teraz musieliśmy zmieniać numerki, w garażu musieli zmieniać kolory.
- Ale jak byliście panowie w Berlinie, poszliście do tej brytyjskiej placówki, to jaka to była strefa?
Brytyjska, to było na Reichskanzlerplatz, główne dowództwo brytyjskie tej strefy. No i był tu z nimi problem, bo brat powiedział, że na te dokumenty dalej nie możemy jechać, powiedział, kto jest, co się dzieje w Polsce i że my jesteśmy ścigani. No brat powiada, że chcemy, żeby oni zwrócili się telefonicznie czy radiem do placówki w 2 Korpusie. Oni po jakimś czasie zwrócili się, był podany pułkownik Kijak, a pułkownik Kijak zmarł w międzyczasie. Jak oni zapytali o pułkownika Kijaka, to odpowiedzieli, że nie żyje taki, i oni więcej nie szukali. A przed nami nic nie wyjaśniali. Po dłuższym czasie dopiero powiedzieli, że [zmarł]. A tutaj bolszewicy zaczęli nam na nogi następywać. No więc to jeszcze długa historia.
- To proszę skrócić na tyle, żebyśmy wiedzieli, kiedy pan znalazł się już bezpiecznie na Zachodzie.
Na Zachodzie znalazłem się chyba w kwietniu czterdziestego szóstego roku. Bo my cztery miesiące byliśmy w tym obozie przejściowym, gdzie Anglicy przeprowadzali różnych, czy to swoich z różnych kolonii, czy w ogóle Francuzów, Belgów, różnych. Zajeżdżali tam i co tydzień transport odwoził. A my przekupiliśmy jednego kierowcę, którego już parę razy próbowali przekupić, jakoś nie [chciał], później on się zgodził. Ale mógł wziąć tylko trzy osoby, więc wziął mego brata, porucznika Serkiesa i mnie, czyli trzy osoby po prostu.
- I to było w kwietniu, w czterdziestym szóstym?
Tak.
- I dokąd panowie wtedy pojechali?
Pojechaliśmy do Hanoweru. W Hanowerze wyskoczyliśmy z auta, gdy auto zwolniło. Udaliśmy się pod pewien adres, który brat miał, [adres] znajomych. Poszliśmy tam, przenocowaliśmy u nich, na drugi dzień złapaliśmy pociąg idący do Meppen, tam było dowództwo 1 Dywizji. Tam właśnie brat zgłosił się do komendy 1 Dywizji. Okazało się, że tam był kapitan Kociołek, przewodniczący wywiadu. Jak brat zameldował się, to on powiada: „Gdzie wyście byli tyle miesięcy? Myśmy szukali po całym świecie”. Tak rzeczywiście było i z Polski szukali, z różnych tych...
- A czy tym pozostałym osobom z wywiadu, tym pozostałym dwóm grupom, udało się też wyjechać?
Nie, te dwie grupy nie zdążyły. To znaczy druga grupa wysłana była... Aha, więc jeszcze nas trzech [wyjechało], a w ten sam dzień Brytyjczycy podstawili samochód z wywiadu, którym nas kiedy zawieźli z komendy głównej do tego obozu. Ten podoficer, on był z wywiadu, ale on czuwał nad tymi sprawami i po naszym wyjeździe, jak tylko się dowiedział, że my przerzucili się już na drugą stronę, to w ten sam dzień podstawili ten samochód, który nas przywiózł kiedyś tam, przebrano wszystkich w mundury brytyjskie i w nocy przewieźli z Berlina do Hanoweru. I stamtąd dali im jakieś „putiowki” na resztę drogi, powiada „na Włochy”. I oni dojechali do Włoch, a myśmy dojechali do 1 Dywizji Pancernej, ale musieliśmy... Jedynie brat pojechał szybko, bo tam auto przychodziło osobowe co parę lub co kilka dni... obóz oficerski w... zaraz, może przypomnę, później powiem... W każdym razie przychodziło co drugi, co trzeci dzień auto osobowe i oficerowie w jedną albo w drugą stronę jeździli. Więc powiedzieli jemu, że jest jedno miejsce dla oficera, no więc brat pojechał. A my, dwóch nas zostało w... Bo nas przewieźli, dostaliśmy się do Meppen, a z Meppen właśnie brat pojechał. To było tak, auto osobowe przychodziło czasami co dwa dni, co jeden dzień, zależy jak im wypadło. A przychodziło auto ciężarowe, dość duże, z korespondencją różną z Meppen, tak samo właśnie do Hanoweru. Więc z Meppen później brat pojechał taksówką, a my…
Meppen to była 1 Dywizja, to było blisko granicy sowiecko-niemieckiej, we wschodniej części Niemiec, ale po niemieckiej albo brytyjskiej stronie.
- Ale to już była brytyjska strona, tak?
Tak, tak. W Meppen stacjonowała 1 Dywizja Pancerna.
- Czyli poza strefą radziecką?
Tak, już poza strefą. No to stamtąd właśnie brat pojechał samochodem z kilkoma oficerami, a my zabraliśmy się pocztowym, powiedzmy, ciężarówką, która przychodziła co tydzień, co drugi, zależy jak. I zawiózł nas do Meppen, przepraszam, nie do Meppen, bo Meppen to tu było. W Bawarii, zdaje się był, obóz przejściowy dla oficerów, ale jak on się nazywa... W każdym bądź razie dojechaliśmy tam i stamtąd... Na początku dostaliśmy jakieś bileciki: „To złapcie pociąg”. Ale na stacji nas zatrzymali, bo to niewystarczające. No więc wróciliśmy z powrotem i skierowaliśmy się do biura, tam gdzie Amerykanie byli w tym. Oni wystawili inną „putiowkę” (mam u siebie nawet, mam w domu u siebie kopię tego), żeby pojechać do... miasto na tym... też później może przypomnę. I tam powiedzieli, żeby się zgłosić do takiej… Nam dali wtenczas dokument, żeby jechać, a tam już powiedziane do wszystkich władz wojskowych: dopomóc, gdziekolwiek jest potrzeba. W ten sposób dojechaliśmy do Italii, dojechaliśmy do Werony, a z Werony później do Bolonii, a z Bolonii do Ankony.
W Ankonie ja zostałem przydzielony... Brat już był przydzielony – wcześniej dojechał, już był przydzielony do oddziału, do wywiadu 2 Korpusu. Mnie przydzielono do ekspozytury WiN-u, to też to samo, tylko że na niższym poziomie. Zresztą ja nawet nie miałem chęci, byłem zmęczony tymi wywiadami.
- I potem pan przyjechał do Wielkiej Brytanii?
Tak, krótko byłem właśnie we Włoszech, w 2 Korpusie, dlatego że przerzucali wszystkie wojska z zagranicy, głównie z Włoch do [Wielkiej Brytanii]. No i w lipcu, zdaje się, to było w lipcu, transport odchodził i dojechaliśmy do [Anglii]. Tam byłem jeszcze z półtora roku w wojsku, potem zostałem zdemobilizowany. Poszedłem do pracy, pracowałem tam i dopiero w pięćdziesiątym roku wyjechałem do Ameryki.
Tak, [jak] przyjechałem do Ameryki, to już wybuchła wojna w Korei. Wojna w Korei wybuchła w pięćdziesiątym roku i wiem, że Amerykanie wojska nie mieli, bo rozbroili wszystko, i na gwałt mobilizowali wojsko.
- Ale pan na szczęście już był wtedy poza tym.
No nie, ja byłem poborowym, podlegałem poborowi. Oni nie wliczali, w jakim innym wojsku byłeś, ale do dwudziestego szóstego roku mobilizowali, więc powołali mnie…
- Myślę, że gdyby pan opowiedział im cały swój życiorys, to na pewno zrozumieliby, że nie miał pan ochoty na dalszą wojaczkę.
No już ostatecznie tak... Jakby trzeba było później, to bym też poszedł.
Warszawa, 2 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska