Nazywam się Ewa Szczepańska-Ornoch, nazwisko panieńskie mam Dziuba. Urodziłam się w 1936 roku. W czasie Powstania byłam na ulicy Senatorskiej, w pobliżu placu Teatralnego.
Byłam wtedy dzieckiem, wojna zaczęła się 1 września, wtedy miałam trzy i pół latka. Nie mogę sobie przypomnieć zbyt wiele, ale jeden fakt uwiecznił mi się w pamięci, mianowicie prawdopodobnie 1 września miało miejsce bombardowanie Warszawy. Ponieważ mieszkałam na ulicy Senatorskiej, czyli lewobrzeżna Warszawa była bombardowana, szczególnie Zamek Królewski. Pamiętam, jak ojciec, trzymając mnie na ręku, z moją matką przeszli przez most na Pragę do mojej cioci. Mieszkałam razem z ojcem, matką i z babcią oraz z bratem, który urodził się w czterdziestym drugim roku, a więc miał dwa latka. Ojciec z zawodu był buchalterem, ale niestety w czasie okupacji nie pracował. Mama była gospodynią domową i właściwie utrzymanie nasze polegało na tym, że babcia i mama wychodziły z domu, kupowały kwiaty i sprzedawały je. Już wprawdzie dorosłam do szkoły podstawowej, ale ponieważ dzieci bardzo często wywożone były przez Niemców bezpośrednio ze szkół, toteż ojciec bał się mnie posłać do szkoły. Uczona byłam w domu i w ten sposób nauczyłam się czytać i pisać, mając już cztery lata.
Naturalnie jako dziecko niewiele mogę pamiętać poza jakimiś szczególnymi wydarzeniami, a takimi wydarzeniami były, bo to wtedy już nawet dziecko zaczynało rozumieć, łapanki na ulicach i nawet na ulicy, tam gdzie mieszkałam, było masowe rozstrzelanie kilkudziesięciu osób. Było to komentowane w domu, bo to były wydarzenia drastyczne, a na murze widać było ślady krwi i szczątków ciał. Poza tym żył człowiek w bezustannym strachu, że Niemcy wejdą, że Niemcy zabiorą, że Niemcy wywiozą. Raczej panował głód, był niedostatek, więc mama nawet wynosiła z domu na bazar (wtedy to się nazywało Wołówka) różne rzeczy, jakieś ubrania. Pamiętam, że wyniosła raz kapę kordonkową i wróciła, bo Niemcy zabierali tym handlującym również te rzeczy, które były sprzedawane. Do momentu wybuchu Powstania to ja więcej nie pamiętam, no bo w końcu poza tym, że czytałam i pisałam pod kierunkiem ojca, to nie chodziłam do przedszkola i nie chodziłam do szkoły.
W domu było najbezpieczniej, rodzice się obawiali.
Tak, na podwórku takie normalne zabawy dzieci się odbywały. Nic specjalnie poza tym do momentu Powstania nie pamiętam.
1 sierpnia to był rzeczywiście dzień pełen wrażeń. O siedemnastej zostało ogłoszone Powstanie. W tym czasie przypadkowo była z nami moja siostra cioteczna, przyszła odwiedzić mnie, moich rodziców i już nie mogła wyjść z domu, musiała z nami zostać przez całe Powstanie, do momentu kiedy nas rozdzielono. Wiadomo było, że zaczęły się wtedy strzały i bombardowania, w związku z czym mieszkańcy musieli się przenieść na stałe zamieszkanie do piwnic i to też zrobiła moja rodzina. Właściwie żyliśmy w podziemiach.
No więc światła to raczej chyba nie było, bo tego sobie nie przypominam, ale ludzie się urządzali tak, jak mogli, więc niektórzy znosili łóżka, niektórzy na posadzce spali – to były i dzieci, i całe rodziny mieszkały razem. Było to w sumie bardzo smutne, bo dzieci nie mogły wychodzić na podwórko, no ale na to nie można było poradzić.
To było utrudnione, w ogóle nie było zaopatrzenia, więc były przebijane ściany w piwnicach do następnych domów i następowało wtedy jakieś zaopatrzenie, takie szczątkowe. Czyli życie toczyło się właściwie w podziemiach, przynajmniej ja z pozycji dziecka tak to widziałam.
Docierały, tak.
No, ja sobie nie przypominam, ale wiedziałam po prostu, no bo świadoma wszystkiego byłam.
Wiedziałam. Dzieci w tym wieku już były bardzo dojrzałe, bo właściwie ten strach przenosił się na dzieci od strony dorosłych. 8 sierpnia byłam nadal w piwnicy. Było to południe, ale piwnice były tak zapełnione, że schody wyjściowe z piwnicy były zapełnione również ludźmi. Na tych schodach stałam ja, moja babcia i mój ojciec. Moja mama z synem, czyli z moim bratem, była w głębi piwnicy. W pewnym momencie wpadli Niemcy i ponieważ Niemcy bali się wchodzić głębiej do piwnicy, to kazali wszystkim stojącym na schodach wyjść na zewnątrz. Efekt był taki, że mama z bratem została w piwnicy, a ja z ojcem i babcią zostaliśmy przez Niemców wyprowadzeni na zewnątrz. Na zewnątrz rzeczywiście widziałam drastyczne sceny, przykładowo widziałam małżeństwo rozstrzelane na ulicy Senatorskiej i leżące wzdłuż ulicy, a na tym małżeństwie siedziało dziecko, miało chyba sześć miesięcy, nieświadome tego, że oni już nie żyją. Wychodzący ludzie widzieli to, chociaż bardzo szybko przebiegaliśmy, bo kule śmigały, i jedna z osób przechodzących podniosła to dziecko i wzięła ze sobą. Teraz jak na to patrzę, to były wzruszające momenty, kiedy ludzie próbowali sobie pomagać. Dalej widziałam zwłoki młodego mężczyzny, którego teraz sobie kojarzę, że mógł to być Krzysztof Kamil Baczyński, gdyż tam w okolicy w tej chwili jest wymurowana płyta ku upamiętnieniu jego śmierci właśnie na placu Teatralnym. Zapędzono nas do bramy od strony Teatru Wielkiego. Brama była zamknięta i pamiętam, że tak było ciasno, że staliśmy na rannych, którzy leżeli. W tym czasie ojciec ze mną zaczął odmawiać modlitwę „Ojcze nasz”. I w pewnym momencie nagle zobaczyliśmy, że naprzeciwko tej bramy zaczyna podjeżdżać czołg i nastawił lufę w jej kierunku. Oczywiście nastąpił wielki strach wśród tych, którzy tam byli, ale na szczęście czołg jednak nie wystrzelił, a nam Niemcy kazali przejść dalej do wejścia głównego Teatru Wielkiego. Oczywiście to nie było przejście, myśmy musieli przebiegnąć. Przy wejściu Niemcy utworzyli tak zwaną śluzę i oddzielali od kobiet i dzieci mężczyzn i młodych chłopców. Wtedy oderwano ojca ode mnie, który mnie trzymał za rękę, na szczęście z tyłu była babcia, babcia podeszła do mnie i kobiety, i dzieci, zostały zapędzone do podziemi Teatru Wielkiego. Ojciec natomiast siedział na schodach, po prawej stronie, pamiętam, i wśród nich siedzieli również inni mężczyźni. Jak się okazało później, to była selekcja do egzekucji mężczyzn i chłopców i z tego się domyślam, że ojciec tam zginął, bo potem rzeczywiście nastąpiła ekshumacja trzystu pięćdziesięciu osób. Kobiety i dzieci zostały wprowadzone do podziemi i wtedy Niemcy zrobili ponowną kontrolę, mianowicie sprawdzali dzieci, ponieważ matki były świadome tego, co Niemcy robią, i próbowały przebierać chłopców młodych za dziewczynki i niektórym Niemcom udało się to odkryć i tych chłopców też zabrano do egzekucji. Całą noc właściwie siedzieliśmy w podziemiach, dopiero rano wypędzono nas na zewnątrz. Warszawa paliła się, a my po jednej i po drugiej stronie ulicy odczuwaliśmy taki ogień, bo to wszystko było gorąco, i pędzono nas do Pruszkowa, a potem ładowano w wagony, bo to były pierwsze dni Powstania, kiedy jeszcze kobiety z dziećmi wysyłano na roboty przymusowe, bo później przy Pruszkowie już oddzielano kobiety i dzieci. Ja w związku z tym z babcią pojechałam do Niemiec.
Wiem jedno, że z późniejszej prasy wynikało, że zginęło tam trzysta pięćdziesiąt osób, sami mężczyźni i chłopcy, i że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że właśnie był tam mój ojciec, dlatego trudno mi sobie co innego wyobrazić, bo byłam później w podziemiach i obserwowałam, co się później działo. Naturalnie niektóre osoby po Powstaniu zostały zidentyfikowane wśród ofiar, ale ojciec do nich nie należał i tam sto osiemdziesiąt pięć osób było niezidentyfikowanych.
No więc wtedy kiedy Niemcy nas wypędzili z tych schodów, to okazało się, że nagle piwnicę zajęli Powstańcy. Powstańcy się wycofali i ludzie będący w głębi piwnicy również z Powstańcami przeszli na Stare Miasto. Moja mama z synem i z tą moją siostrą cioteczną była do końca Powstania, czyli do początku października, w Warszawie, przenosząc się z jednej piwnicy do drugiej. No i wtedy kiedy już nastąpiła kapitulacja, to już wyszła na zewnątrz. Oczywiście perypetie miała straszne, bo dziecko miało dwa lata i trudno było w tych warunkach w ogóle jakoś egzystować, raz była zasypana, więc odkopywano z zewnątrz, ale przez całe Powstanie potem była w piwnicach, nie wiedząc oczywiście, co się ze mną dzieje.
Tak.
Tak, tylko że w Pruszkowie już kobiety zostawały z dziećmi, no i segregowano też, wysyłano na wieś część osób i tak mama gdzieś została wywieziona na wieś, do chłopa polskiego i w ten sposób przetrwała. No, szczęście, że brat, wprawdzie bardzo ciężko chorował na dezynterię, ale przeżył, no i żyje do dzisiaj.
Siostra cioteczna w Pruszkowie została oddzielona, jako że była młoda.
Miała ze dwadzieścia dwa lata.
Halina Jarmużewska. Została zakwalifikowana do wyjazdu, do obozu w Ravensbrück. Była tam do końca wojny, na szczęście przeżyła i wróciła z tego obozu, ale była w obozie w Ravensbrück, bo młodych ludzi jednak oddzielano do pracy.
Adam Dziuba.
Właśnie tego sobie nie mogę przypomnieć, natomiast pamiętałam już wyjazd do Niemiec. W tych towarowych wagonach nas wieziono, to był pewien postój i zapamiętałam stację Skierniewice. W Skierniewicach na peronie ludzie okoliczni byli zmuszeni, prawdopodobnie przez Niemców, do wyłożenia na ławkach jedzenia, czyli my wysiadając, chwilowo mogliśmy się tam pożywić. Było też to wzruszające, bo tych ludzi, którzy przynieśli [jedzenie], to nie było widać, ale to byli okoliczni mieszkańcy Skierniewic. I wtedy już dalej jechałam do Niemiec.
Dość długo trwała, trudno mi powiedzieć jak długo, ale wiem, że na jednej z [przerw] postojowych, ale już po stronie niemieckiej, zapędzono nas do łaźni i wtedy pamiętam, że babcia, [która] była świadoma w ogóle losu wojny, jak Niemcy się zachowują, szepnęła mi, że może być gaz, ale okazało się, że to była normalna łaźnia, na szczęście. Przewieziono nas w okolice Sudetów, Ober-Gerlachsheim, wieś. Postawiono nas na takim ryneczku w tej miejscowości i przyszli okoliczni gospodarze niemieccy i wybierali sobie robotników do pracy. No, nie miałyśmy obie szczęścia, no bo ja dziecko, nie przedstawiałam materiału do pracy fizycznej.
Tak. Babcia miała sześćdziesiąt lat, więc też nie stanowiła. Czyli młodzi ludzie od razu byli zabrani, a myśmy z babcią, pamiętam, siedziały i czekały na tym „targu niewolników”, można to tak nazwać chyba. W końcu przyszła para staruszków niemieckich i zabrali nas do siebie, u nich pracowałyśmy.
Więc muszę stwierdzić obiektywnie, że para tych staruszków nie była złymi ludźmi. Byli to biedni gospodarze niemieccy, którzy, o ile sobie przypominam, mieli trzech synów na wojnie. Mało tego – uczestniczyłam przy ich pogrzebach, czyli oni zginęli. Nie bili nas, to było wielkim plusem, bo ci Polacy, którzy byli wcześniej zabrani, narzekali, że są maltretowani przez gospodarzy, bo byli zmuszani do pracy. Nie znaczy to jednak, że nie wymagali ci gospodarze od nas obu pracy. Mianowicie mnie kazali wykonywać jakieś lżejsze czynności w gospodarstwie, a ponadto pamiętam, że nosiłam kamienie z pola, bo ten sudecki teren jest bardzo kamienisty, i pasłam krowy, nieudolnie, bo tego w ogóle nie umiałam robić i rzeczywiście nie czułam się szczęśliwa, na pewno.
Babcia do wszystkich gospodarskich czynności, ponieważ gospodyni miała kataraktę na oczach i zupełnie nic nie widziała. Miała wyliczone kroki, pewne gospodarskie czynności sama robiła, ale na pole nie mogła jechać, natomiast gospodarz brał babcię i nawet uczestniczyła i pomagała przy wyrębie drzew w lesie – no, kobieta, która była w mieście wychowana i w ogóle do tych rzeczy nieprzyzwyczajona.
Tak. To znaczy oni sami skromnie jedli, ale traktowali mnie jak niepełnosprawną siłę roboczą, czyli babcia, jak dostawała dwie kromki chleba, to pod kątem była obcięta ta kromka, żeby ta część była dla mnie. Babcia potem mówiła, że babcia mnie żywiła, bo on nawet nie dał jednej kromki dla mnie oddzielnie. No ale poza tym to dawali, powiedzmy, tak zwaną Mehlsuppe, czyli mleko z mąką zmieszane, a mleko chude, bo całe mleko odstawiali do mleczarni. No i oczywiście mięso czasem w niedzielę, ale bardzo mało.
Nie, to absolutnie było niemożliwe. Pilnowano nas trochę na pewno, ale myśmy też nie miały skłonności do ucieczki, po prostu. Wiem tylko jeden taki fakt, nie wiem, na ile to będzie ważne, że jak już Boże Narodzenie było, a to był czterdziesty czwarty rok, babcia chciała zrobić mi przyjemność i po kryjomu wyrąbała małą choinkę w lesie, i po kryjomu ją przywiozła, i w pokoju ustawiła. Ja robiłam zabawki z papieru i była to dla mnie wielka radość. Natomiast Niemiec jak przyszedł, był bardzo zdziwiony, no ale nie bił nas i to był plus tego pobytu. Oni zresztą też byli zmęczeni i zrozpaczeni po stracie trzech synów.
Tego sobie nie przypomnę, ale nie sądzę. Poza tym to katolicy na pewno nie byli, oni takich potrzeb nie odczuwali, oni zresztą mieli córkę i wnuki. W sumie muszę powiedzieć, że już potem okazało się, że oni nawet mnie polubili, bo jak wyjeżdżałyśmy, to nawet ta jego żona wołała do mnie, żebym pisała do niej. A ponieważ w tym okresie również weszli Rosjanie, a Rosjanie zachowywali się bardzo nieciekawie, no i babcia właściwie znając język rosyjski, tłumaczyła, ja się nauczyłam bardzo szybko niemieckiego, więc ja tłumaczyłam z polskiego na niemiecki, babcia nie była w stanie [nauczyć się] języka niemieckiego i jak Rosjanie przychodzili, grozili gospodarzowi śmiercią, to babcia mnie mówiła, ja z kolei tłumaczyłam na niemiecki gospodarzowi, co on ma robić, żeby go nie rozstrzelali. Czyli przeżyć miałam ogromną ilość, no i do zapamiętania bardzo wiele. Widocznie potem zostali wysiedleni, bo to teraz jest jakaś miejscowość [w Polsce], [Grabiszyce Górne] u nas się nazywa. Bo ja się starałam później o jakieś świadczenia, no ale nasi nie uznawali z tego funduszu, żebym ja [jako] dziecko mogła otrzymać świadczenia jako pracująca na przymusowych robotach, bo dziecko nie mogło wiele zrobić. Ponadto nie miałam potwierdzenia, że w ogóle tam byłyśmy, więc starałam się, a znałam już niemiecki dobrze, bo potem kontynuowałam naukę, pisałam do Niemców, i okazało się, że zięć tego gospodarza, bo oni już oboje nie żyli, potwierdził naszą bytność u tego gospodarza. Ale oni zostali wysiedleni.
To było dziewięć miesięcy, bo od sierpnia do maja czterdziestego piątego roku.
Okazuje się, że w tej okolicy było dużo nas, Polaków, szczególnie z województwa poznańskiego. Od razu Polacy się zorganizowali, a wyzwolenie nastąpiło tam już 9 maja, więc od razu był organizowany transport, jakieś furmanki były i ładowaliśmy się jak najszybciej, żeby dotrzeć do Polski, przejeżdżaliśmy przez Breslau, czyli Wrocław obecny. Przejazd jednak trwał bardzo długo, bo do Warszawy dotarłyśmy dopiero 18 maja czterdziestego piątego roku, czyli dziesięć dni prawie podróżowałyśmy.
Do Warszawy, no bo obie dążyłyśmy do Warszawy. No i wtedy dopiero mogłam skonstatować, że tam to rozstrzelanie nastąpiło, bo już była mogiła, bo Niemcy oblali potem zwłoki benzyną i podpalili, a w tym czasie już były ekshumowane zwłoki i ja tylko zobaczyłam dół i na dole jeszcze jakieś klucze do mieszkania. Dowiedziałam się później dopiero, gdzie jest masowa mogiła, i powiedzmy, to jest właśnie na cmentarzu Powstańców Warszawy, na Woli.
To było wielkie przeżycie, dlatego że Warszawa po lewej stronie Wisły była bardzo zniszczona, więc pierwsze kroki z babcią skierowałyśmy na plac Teatralny. Na wszystkich domach zniszczonych były ponalepiane kartki, napisane kredą, gdzie jest kto, rodziny, które zostały, w ten sposób się spotykały, że podawały swoje adresy. I tam znalazłyśmy kartkę mojej mamy, że jest na Pradze u cioci, i dopiero jak już szłyśmy w kierunku Pragi, a akurat 18 maja moja mama miała imieniny, szła mama z małą dziewczynką, moją dawną koleżanką, naprzeciwko mnie na ulicy. Spotkałyśmy się tego samego dnia, no to już sprawa była rozwiązana.
To tego samego dnia, jak przyjechałyśmy, tak się udało.
Taki przypadek, tak.
Tak, pierwsze dni na pewno na Pradze, ale potem mieszkałyśmy w suterenie, to tak jak piwnica, i właśnie na tej ulicy Senatorskiej w naszym domu, bo dom był jako taki zniszczony, cała góra i myśmy właśnie w tej suterenie z mamą, z bratem i z babcią mieszkali.
Trudno mi powiedzieć, ale na pewno szybko, dlatego że nie było warunków mieszkać na Pradze u cioci, tam była też duża rodzina.
Bardzo trudne, muszę powiedzieć. Mama nie miała zawodu, miała dwoje małych dzieci na utrzymaniu. Z początku próbowała się angażować w obtłukiwanie cegieł, bo wtedy się w ten sposób zbierało gruz i na takie stosy kobiety układały. Niewiele zarobiła, poza tym że była bardzo słabej kondycji fizycznej, więc w zasadzie była zrozpaczona, bo nie była w stanie nas utrzymać, i oddała nas do domu dziecka. Uważała, że przejściowo powinniśmy jednak żyć w jakichś ludzkich warunkach. No i byłam chyba przez trzy lata w domu dziecka na Okęciu, z bratem. No, nie mogę narzekać, bo zaopiekowano się nami, było wyżywienie, było ubranie, chodziliśmy już do szkoły, to już było jakieś normalne życie, chociaż tęsknota za matką była nie do przezwyciężenia. Już kiedy byłam w siódmej klasie, mama ustabilizowała się o tyle, że dostała stałą pracę i wzięła nas do siebie. Już dom dziecka wystarał się dla mnie o szkołę po siedmiu klasach szkoły podstawowej i było to technikum handlu zagranicznego, to znaczy ja sobie takie zażyczyłam. W związku z tym zaczęłam kontynuować naukę języka niemieckiego, a ponieważ potem w branży handlu zagranicznego pracowałam, no to w zasadzie robiłam duże postępy w nauce języków. No a potem już pracowałam w handlu zagranicznym, a nawet wyjeżdżałam na placówkę i jakoś tak sobie życie ułożyłam.
Tak, założyłam własną rodzinę, mam córkę, mam wnuki.
Mama dostała potem mieszkanie w Otwocku, przez pewien czas razem mieszkałyśmy, ja potem dostałam mieszkanie w Warszawie, mama była dalej w Otwocku, no ale przecież kontaktu nie straciłyśmy.
Muszę powiedzieć, że teraz, już z perspektywy czasu, stwierdzam, że to odcisnęło duże piętno na mojej psychice, mianowicie byłam znerwicowana, walczyłam o wszystko w życiu, nie miałam tej ochrony właściwej ze strony rodziny, musiałam o wszystko sama walczyć i na szczęście miałam siłę przezwyciężyć i walczyć. Oczywiście pracowałam do emerytury w handlu zagranicznym.
To znaczy córce opowiadałam, ale wydaje mi się, że to specjalnego wrażenia nie robi.
Po prostu chyba oni, powiedzmy, nie mają już takiej empatii jak my, bo chyba empatię się ma wtedy, kiedy się dużo cierpi. Natomiast to za mało wyobraźni, że coś takiego się przeżywało – to trudno sobie wyobrazić.
To znaczy nie pałam nienawiścią do Niemców, to jest jedno, bo miałam okazję w pracy ich spotykać, czyli to schowałam sobie głęboko. Natomiast widzę ich mentalność, bo poznałam ich od podszewki, zarówno za czasów pokoju, jak i wtedy u nich pracując, no i oczywiście ucząc się historii, obserwując teraz również.
Tak, oczywiście, ja zrobiłam to dwukrotnie, raz na Bródnie w rodzinnym grobie symbolicznie umieściłam, a drugi [raz] chciałam, bo wiedziałam, że masowa mogiła z Teatru Wielkiego mieści się na Woli, na cmentarzu Powstańców Warszawskich. No ale nie udało mi się na tym pomniku umieścić jego nazwiska, chociaż występowałam wielokrotnie, nie trafiłam szczęśliwie. Było jakieś przedstawicielstwo przy Uniwersytecie Warszawskim, pisałam, monitowałam – nie udało mi się. Dopiero teraz niedawno otrzymałam taką wiadomość od kolegi z Wrocławia, że można się wpisać na listę ofiar cywilnych. No i tam napisałam, dostałam ankietę, napisałam wspomnienie. Ale tak jak napisał mi dyrektor Ołdakowski, to umieszczenie jest na obelisku, tylko wygląda to na to, że to jest na podstawie [dokumentów mamy]. Mama moja wstąpiła do Czerwonego Krzyża o poszukiwanie ojca i oni to uwzględnili. Może nie tyle moje starania, ale dobre i to, bo niedawno właśnie miałam okazję zobaczyć to nazwisko na obelisku w parku Powstańców Warszawy.
Tak, to mnie bardzo nurtowało. To jest bardzo trudne dla dziecka, jeżeli było bardzo związane z ojcem, tak przejść do porządku dziennego, że ktoś tak w sumie bestialsko go zamordował. A na pewno tak było, bo ojciec by się odezwał, gdyby żył.
Mam jedno właściwie, ale nie wiem, czy to się kwalifikuje. Jak nas pędzili przez Warszawę, to widziałam taką wstrząsającą scenę. Pędzono nas przez ulicę Królewską (to pamiętam dobrze, bo przyległy do ulicy Królewskiej dawniej był plac Piłsudskiego, potem był plac Hitlera, a teraz [znów] jest plac Piłsudskiego), pędzono nas środkiem ulicy, ja z babcią stałam, Niemcy za naszymi plecami kryli się i broń nam na ramionach kładli, i strzelali na przeciwną stronę tego parku. I nagle podeszła do nich kobieta, starsza, z młodą stosunkowo kobietą i prosiła, żeby ją zastrzelono, bo jej córka oszalała, widać było, że jest nienormalna, bo tańczyła, wymachiwała rękami. Więc ja jako dziecko to wszystko doskonale rozumiałam. Niemcy jej kazali iść prosto przez ten plac i zaczęli strzelać, o ile matka szła spokojnie, o tyle córka naokoło niej tańczyła. I strzelili, i matkę od razu zastrzelono, natomiast córka nachyliła się i w krwi matki maczała ręce, i nadal tańczyła. Potrwało to jednak dłuższą chwilę, zanim Niemcy ją zastrzelili. Ale tego świadkiem byłam i to wywarło na mnie ogromne wrażenie, no bo w końcu patrzyłam oczyma dziecka na to.
Tak, właśnie, to nie tylko ja. Niemcy tak się kryli przed Powstańcami.
No, już dopóki my potem przeszliśmy przez ten plac, no i potem już nie, tylko tam, gdzie były odgłosy przeciwnych strzałów. Oczywiście Powstańcy przestali strzelać, bo widzieli, kogo oni pędzą. No i w ten sposób Niemcy się ratowali.
W sumie muszę powiedzieć, że nie widziałam Powstańców.
Trudno mi powiedzieć. Na pewno długo, bo szliśmy pieszo, więc było dość długo i być może były jakieś przystanki na odpoczynek, ale tego nie pamiętam.
Warszawa, 22 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska