Eugeniusz Bartosik „Smukły”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Eugeniusz Bartosik, urodziłem się w Warszawie 23 kwietnia 1923 roku.

  • Jaki jest pana pseudonim?

„Smukły”

  • Pana stopień wojskowy oraz przynależność do oddziału?

Obecnie już jestem podporucznikiem. A przynależność do oddziału w tej chwili czy podczas Powstania?

  • Podczas Powstania.

To była kompania „Kosma”.

  • A obecnie?

Obecnie kompania „Habdank”. „Kosma” została wybita w pierwszych minutach Powstania.

  • Zacznijmy od tego, co robił pan przed 1 września 1939 r.?

Byłem uczniem drugiej klasy gimnazjum mechanicznego, róg Olszewskiej i Sandomierskiej. Ten budynek – troszkę przebudowany – stoi do dzisiejszego dnia.

  • Jak pan pamięta ten czas jeszcze przed wojną.

Przed wojną nic mi nie owało. Miałem rower, jeździłem do roku na obozy harcerskie. Zwiedziłem przed wojną Wilno, Polesie, Szwajcarię Kaszubską, Gdynię, Gdańsk. W Zakopanem nie byłem przed wojną.

  • A czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed wybuchem Powstania?

Kiedy Niemcy zaczęli się interesować szkołą, po nalotach, ojciec powiedział mi: „Wiesz co, ta szkoła to już nie dla ciebie.” Niemcy dowiadywali się, kto się dobrze uczy, szukając mechaników. Skończyłem edukację nie kończąc trzeciej klasy gimnazjum mechanicznego. Później mieszkaliśmy na Smoczej pod osiemnastym w dzielnicy żydowskiej, gdzie kilku moich kolegów pracowało w fabryce sprężyn „Spiral”. Trzeba było mieć jakieś dokumenty, więc poszedłem tam do pracy. W tej pracy, już później, około roku 1943, 1944, kiedy już po getcie przeprowadziłem się na Krzywe Koło, zaczęła się prawdziwa konspiracja. Tam przyszedł porucznik „Zygmunt” – u nas nazywał się „Zygmunt” – po Powstaniu dowiedziałem się, że to był porucznik Kosma – taka była konspiracja. Miedzy innymi on, czy jego zastępca – nie wiem, kto to był – zainteresował się tym, co ja robię. Dostałem bardzo ostre dłutko ze specjalnej skali. Robiliśmy sprężyny do czołgów, na warsztacie sprężyn ciężkich. To były pręty grubości palca. Na tych sprężynach przy niemieckiej systematyczności trzeba było wybijać cechę – litery „R H” – nie wiem dlaczego właśnie te. Dlatego pamiętam, że tak oznacza się krew. Tym przecinakiem, kiedy tylko majster dawał mi czas do odpoczynku, na środku tej sprężyny nacinałem jeszcze jedną rysę. Sprężyna naciskowa dokąd się zgina, to się zgina, ale kiedy ona ma tę naciętą rysę, jak gdyby ktoś ją przyciął nożem, to musi pęknąć. A że one pękały, to wiemy stąd, że przyjeżdżały do nas komisje, żeby stwierdzić przyczynę pękania. Właścicielem tej fabryki był Erich Barz, dzierżawca. Fabryka była naturalnie żydowska, on ją zagarnął, dlatego nazywał się dzierżawcą. Tłumaczył się, że to wada materiału. Dopiero później sprowadzili długi, pięciometrowy piec z ogrzewaniem gazowym i te pręty się wyżarzało – robiły się miękkie, skręcało się je na gorąco, ale dalej pękały, więc Erich Barz przychodził do nas i pytał: „Co to jest, że te sprężyny pękają, bo ciągle mnie nagabują, dlaczego tak się dzieje?” – pewnie go solidnie postraszyli, bo później dostawaliśmy nawet od niego taki deputat – pół kilo słoniny – to było dużo. Pewnie gdyby dobrze wymyli tę sprężynę, może zobaczyliby to nacięcie. To była moja robota na jakiś miesiąc, dwa przed Powstaniem, kiedy już zaczęło się dziać niedobrze, coraz większe łapanki, trudności z dostaniem żywności. Trzeba było jechać na wieś do Babic, posiedzieć, odsapnąć. Do Powstania byliśmy informowani – a właściwie ojciec, bo ja byłem za młody. Ojciec też był w konspiracji, ale nie zdążył przyjść do Powstania, bo był w Babicach – on i jeszcze dwóch ludzi pojechali do Lasek, do Puszczy Kampinoskiej, podobno po broń. I już nie wrócili, tylko ojciec wrócił do Babic, był tam przez cały czas Powstania. A ja byłem tutaj i byłem informowany przez ojca. Na przykład – w niektórych oddziałach były piątki, a u nas na Starym Mieście były trójki. Do tej trójki zostałem przyjęty ja, mój ojciec i nasz plutonowy – choć podczas okupacji wiedzieliśmy, że on jest sierżantem. Po Powstaniu dowiedziałem się, że „Brachnia” – taki był jego pseudonim – mieszkał na Bugaju, a my na Krzywym Kole. Oni przyjęli mnie do swojej trójki. Na rogu Starego Miasta i Krzywego Koła, w suterenie, Piliszek lub Kieliszek – może dlatego, że lubił popić – miał warsztat blacharski. Ojciec przyszedł do domu i powiedział: „Jedź natychmiast do Babic i pamiętaj, nie znasz żadnego Piliszka.” Ojciec też przyjechał na drugi dzień. Piliszek prawdopodobnie kupował broń dla organizacji. Nie wiadomo, jak to się stało, że go aresztowali – nie wiem, co się z nim stało, to były jeszcze długo przed Powstaniem. Później, do Powstania, ojciec pojechał do Babic, ja pożegnałem się z mamą. Kiedy szedłem z Krzywego Koła na Mokotowską, już przy Kościele Świętego Krzyża słyszałem z daleka strzały. Przyspieszyłem kroku, na Mokotowskiej wszyscy już byli. Stamtąd wyszliśmy do Powstania. Zostałem przydzielony do kompanii „Habdank” po wyjściu z drugiego szpitala – w pierwszy uderzył pocisk, więc przeniesiono mnie do drugiego, z którego uciekłem. Do kompanii zostałem przydzielony, jak pamiętam, rozkazem numer 17. Dzień wcześniej uciekłem, bo znowu w ten szpital pod moje okno na parterze uderzył pocisk i zabił mojego kolegę – Krzemka, nie znam nazwiska – który następnego dnia miał już wyjść ze szpitala, ale nie doczekał. Pocisk rozerwał się pod oknem, gdzie nie było grzejnika, wywalił wielką dziurę, uderzyły w niego odłamki, gruz – zmarł natychmiast. Jak te odłamki fruwały po pokoju można było poznać po sznurze od lampki. To był bardzo wysoki budynek, stoi zresztą do dzisiejszego dnia vis a vis małej PAST-y na Koszykowej, obecnie zabudowanej olbrzymim domem. Były tam bardzo wysokie pokoje i na długim sznurze wisiała żarówka, chociaż nie było już prądu. Kiedy opadł dym, sanitariuszka weszła i woła: „Jezus Maria, co tu się działo!” – ten sznur był pocięty na małe kawałki przez odłamki, które latały po tym pokoju. Kiedy dostałem tymi odłamkami, gruzem, moja skóra wyglądała tak, jakby ktoś przycisnął do niej tarkę do kartofli. Po dwóch czy trzech dniach pomyślałem sobie – nie ma co tutaj siedzieć. Słabo chodziłem, ale postanowiłem, że pójdę do kompanii. Najbliżej była kompania „Habdank”. Odwiedzał mnie tam Wacław Przybylski, podchorąży „Piast”, były pracownik radia i telewizji, który w radio prowadził „Zgaduj-zgadulę”. Był chyba wiceprzewodniczącym Polskiego Związku Łowieckiego, myśliwym od przed wojny. Poza tym ukończył ekskluzywną szkołę pod Lwowem, w Chodorowie, prowadzoną przez zakonników, z bardzo surową dyscypliną. Wacek miał solidne wykształcenie. Przychodził do mnie i mówił: „Chodź, chodź już”, ale nie bardzo mogłem się za ruszać. Dopiero później poszedłem do kompanii.

  • W którym momencie Powstania to było?

W pierwszym miesiącu, 28., czy 29... Byłem piętnaście dni odcięty, w szpitalach – jeden rozbili po tygodniu, drugi znowu po tygodniu, więc nie miałem za bardzo czego szukać w szpitalach, wolałem iść na barykadę, bo tam bomba nie spadała mi na głowę.

  • Co się działo, zanim pan trafił do szpitala?

Byłem na Szopena 2 A, kiedy zaatakowaliśmy 23. Niemcy zasypali nas ogniem z dwóch karabinów maszynowych, a my mieliśmy atakować Aleje numer 23 od strony Alej, ale szliśmy od strony Piusa. Ulicą Szopena, przy Piusa, szła druga grupa kompanii, „Zygmunta”, czyli kompanii „Kosma”. Przy wylocie Szopena do Alej, na wysokości 2 A były „kozły” – druty kolczaste, bo była to dzielnica niemiecka. Rozerwaliśmy te druty i skoczyliśmy na Szopena 2 – były tam gruzy budynku spalonego w 1939 roku. Na Aleje 23 nie zgłosił się żołnierz, który miał minę – znaleźli go dwa czy trzy dni potem z tą miną, materiałem wybuchowym. Niemcy zasypali nas ogniem – okazało się, że tam na Alei 23 są uzbrojeni po zęby. Przeskoczyliśmy przez parkan na Szopena 2 A – to był dom opuszczony przez Niemców. Tam próbowaliśmy się przebić dalej na Szopena 4, ale ulicą nie było możliwości – była zaryglowana bronią maszynową z Alej Ujazdowskich, z parku. Więc weszliśmy na dach. Ponieważ ja podsadzałem innych na ten parkan, sam tak jakoś skoczyłem, że uderzyłem się strasznie w lewe kolano – odczuwam to do dzisiejszego dnia. Wpadłem do klatki schodowej, potem na piętro, jako ostatni. Widziałem, że leżał już jeden żołnierz ze Starego Miasta, nawet wiem, że miał pseudonim „Marynarz”. Wpadliśmy na klatkę – to był półtora piętrowy budynek. Wbiegliśmy na strych zapchany różnymi meblami, stołami, krzesłami. Wysoko były długie okienka, przez które wychodziliśmy na wąski tarasik, a z niego na dach. Zanim się wygrzebałem i wyszedłem, wspiąłem się na dach – dzięki Bogu byłem za kominem. A tu już wszystko podskakiwało, tak kule biły. Już nikt nie żył. Porucznik „Zygmunt” szedł pierwszy i pierwszy zginął. Widzę, że ten komin mi się rozsypuję, więc nakryłem się nogami i spadłem na ten tarasik. Dopiero później sobie uprzytomniłem, że gdybym się mocniej odbił, to przeleciałbym przez ten taras i wylądowałbym na ulicy prawie dwa piętra niżej. Zszedłem na parter, odsunąłem pianino, które tam stało, uchyliłem okno – był tam taki mały wykusz i balkonowe okna. Uchyliłem okno, spojrzałem, ale nie można było nijak się stamtąd wydostać. Usłyszałem jakiś szelest – przyszedł drugi kolega, Władysław Kwaśniewski pseudonim „Świętoszek”, który miał odebrać tę minę i podłożyć pod drzwi, żeby je wyważyć, bo – jak doniósł nasz wywiad – były dobrze okute, obite. Zostaliśmy tam we dwóch przez całą noc. I on mówi: „Musimy szukać dalej.” Zeszliśmy do kotłowni. Prowadziły tam schody przeszklone na dachu – takie robocze, kuchenne, które kończyły się tuż przy kotłowni pełnej koksu. Tam spotkaliśmy Marka „Duszotę” Kamieńskiego, doświadczonego żołnierza z Pomorza. On miał karabin i chyba ze cztery, czy pięć, a może cały magazynek nabojów. Dzięki temu karabinowi Niemcy nie mogli do nas przejść, bo jak tylko któryś się pokazał, to Marek strzelał do niego i słyszeliśmy tylko: Mein Gott, Gehilfe, Gehilfe! – więc musiał trafiać. I znowu zapadała cisza. Ale Marek nas zasmucił, powiedział: „Słuchajcie, ja znam dobrze Niemców. Mamy jeden granat. Jak przyjdą Niemcy, to i tak nas zabiją, to już lepiej rozerwać się tym granatem.” – wyciągnął już go nawet i wyrzucił zawleczkę. Ale nie rzucił tego granatu. Mówię: „Daj ten granat.” Obwiązałem go papierowym sznurkiem, bo zawleczki nie umieliśmy znaleźć. Budynek chyba już wtedy się palił. Myślę sobie – byłem trochę ostrzelany podczas okupacji: „Wiem, że Niemcy do bohaterów nie należą. Jak będzie dziesięciu na jednego, to owszem, jak złapią bezbronnego, to tak, wtedy kopią, biją, dokąd nie zabiją. Ale jak się tak spotkamy jeden na jednego, to on nie będzie bohater, bo on chce przeżyć i dlatego jest mordercą. On wie, że każdy z nas, nawet jak będzie miał w ręku tylko kawałek cegły, to się na niego rzuci. Już ja się tym granatem nie rozerwę. Tylko jak go szybko odwinąć? Bo jak wejdą tu Niemcy i ja gruchnę tym granatem, to na pewno nie jeden dostanie, a jak tylko dostanie jeden, to na pewno już reszty nie będzie, a przy tym jednym na pewno będzie broń i granaty. Niemcy nas nie wezmą do niewoli, bo jak tylko nas tutaj znajdą, to będą od razu strzelać, zanim do nas dojdą. Więc nie ma, się, co obawiać strasznej śmierci, że będą nas maltretowali – kto będzie mnie maltretował?” I ten granat był później użyty na którejś barykadzie. Kiedy go wynieśliśmy, ktoś go zobaczył i mówi: „Jezus Maria, czy wyście powariowali?” – bo ten sznurek był miękki, rozmoczony. Mieliśmy trzy kubełki wody, którą nabraliśmy, jak nas palili. W jednym z nich zalęgły się takie białe robaki, ale co było robić – trzeba było pić i taką wodę, chociaż trochę – byliśmy poparzeni. Dziesiątego dnia, kiedy wyszedłem, dostałem w głowę. Piątego dnia nas podpalili, pięć dni się paliliśmy. Schowaliśmy się do kotłowni, drzwi do niej też się paliły, więc wypchnęliśmy je na korytarz, gdzie była posadzka i nie miało się, co palić. Ale zawaliły się schody przy kotłowni. Wszedłem na te gorące gruzy, żeby zobaczyć, czy jest jakaś możliwość przebicia się na Szopena 4. Mieliśmy tam różne drągi, łopaty – bo to kotłownia. Ale ani ten granat nie wywaliłby takiej dziury. Dotykałem do takiej szyny nośnej, wszedłem już wysoko na te gruzy i w tym momencie uderzył pocisk – Marek mówił, że z granatnika, nazwał go „sztokes”, czy inaczej, nie pamiętam. Odłamki poszły w ścianę, dostałem z usta, spadłem w ten żar, poparzyłem się solidnie. Zenia, pielęgniarka, która jest w naszym batalionie, karmiła mnie łyżeczką, bo byłem cały zabandażowany. Ale to się szybko goiło, bo miałem taką skórę, że nawet jak się kiedyś przewróciłem, jeszcze będąc chłopakiem, to na drucie nic nie było. Nie mogłem się skarżyć, że paluszek i główka to szkolna wymówka – u mnie wszystko się goiło tak szybko, że nie mogłem korzystać z tego, że boli mnie ręka, że kolano rozbite, bo na drugi dzień wszystko było zagojone. Tak samo i twarz – trochę blizn było, ale wygoiły się przez tyle lat.
  • A jak państwo się wydostali z tej kotłowni?

Kiedy Polacy zdobyli Aleje 23, które mieliśmy atakować, przyszli do nas i wyciągnęli nas z tego grobu. Nasze dowództwo kompanii było na Mokotowskiej 51/53, a punkt sanitarny, taki mały szpitalik, był na pierwszym piętrze Mokotowskiej 49 lub 47 – nie ma już tych budynków, zostały rozebrane, stoi tam biurowiec. W kompanii ktoś przyniósł wodę, najpierw jeszcze mnie w niej wykąpano i przeniesiono mnie do tego punktu na Mokotowskiej 49 albo 47. Leżałem tam, dokąd pocisk nie uderzył w mój sufit, a w drugie piętro w podłogę. Przeleciałem przez resztę tego pokoju – dobrze, że były tam dwuskrzydłowe drzwi, które otworzyły się same od wybuchu – przeleciałem przez korytarz, drugie drzwi i wpadłem do kobiet pod łóżko. Leżały tam kobiety, które Niemcy pędzili przed czołgami. Wpadłem pod to łóżko, ono podniosło się do góry, siatka spod niego wyskoczyła z zawiasów, została zaczepiona tylko na jednym zawiasie. Na tym łóżku leżała kobieta – okaz. Teraz to byłby okaz, a co dopiero podczas okupacji? Jak to było możliwe, nie wiem – tu wojna, głód. Ile ona ważyła – nie wiem. Siatka pod łóżkiem, pod które wpadłem, miała dwa pręty, a na każdym były trzy sprężyny, żeby wyrównywać materac. Jeden z tych prętów z tymi sprężynami siedział mi na gardle, a drugi gdzieś niżej. Na tej siatce leżała na brzuchu ta kobieta, rozebrało ją, więc chyba nago, i tak się trzymała, tak się darła, że sanitariuszki nie mogły jej ściągnąć, żeby mnie wydobyć spod tego łóżka. Dopiero przybiegł taki człowiek – nazywaliśmy go „Awionetka”, jedną rękę miał na stelażu – złapał ją za włosy, przyłożył jej pięścią w kark, szarpnął i dopiero wtedy te dziewczęta podniosły materac i wyciągnęły mnie. Podobno byłem już siny. I tak nieomal bym marnie zginął. Później przenieśli nas do drugiego szpitala, vis a vis małej PAST-y, na ulicę Koszykową – to gimnazjum stoi do dzisiejszego dnia. Tam właśnie uderzył pocisk, który zabił Krzemka i pamiętam ten pocięty w kawałki drut lampy. Jak to się stało, że my ocaleliśmy – a siedzieliśmy we trzech na łóżku i graliśmy w karty. Poza tym ja siedząc prawą stroną do okna, miałem pokaleczoną lewą stronę – nie wiem, dlaczego. Krzemek stał, wyglądał przez okno i mówi: „Oj, patrzcie, jak ruskie samoloty atakują niemieckie.” Niemiec pikował, uciekał do samego dołu, a rosyjski samolot go gonił. Krzemek mówi: „Patrzcie, patrzcie, jak go goni!” – i w tym momencie rąbnął ten pocisk i Krzemka już nie było. Stamtąd później poszedłem do kompanii, kapitan „Habdank” mówi: „Gdzie ty będziesz tu chodził? Będziesz u mnie w drużynie dowódcą” – i do końca Powstania byłem dowódcą w drużynie, nawojowałem się.

  • Co działo się później, jak został pan dowódcą?

Kapitan „Habdank” to był lekarz wojskowy, doktor Szczepan Malczewski, który po wojnie został w [niezrozumiałe]. Już nie żyje, jest pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jego żona, Zosia, zawsze przyjeżdżała do nas na rocznicę Powstania, drugi rok już jej nie było. Przedtem zawsze przyjeżdżała z majorem, ze swoim mężem. Zawsze, kiedy szliśmy z Cmentarza, oni wyprawiali nam poczęstunek w hotelu Europejskim. Ostatnio, już, kiedy major już nie żył, robiliśmy to chyba u nas – spotykamy się w klubie Pietrzaka – ale tego, który był działaczem Caritas, w pierwszy i trzeci poniedziałek, na rogu Mokotowskiej i Piusa. Dzięki uprzejmości tego pana, który jest tam głównym zarządzającym, możemy za darmo korzystać z tego lokalu.

  • Jak zapamiętał pan koniec Powstania?

Cisza, ucichło wszystko. Pobiegłem najpierw na Szopena – nie szliśmy jeszcze ulicami, ale piwnicami. Ulicami się nie chodziło. Poza tym ulica Mokotowska była ostrzeliwana z wieży Kościoła Zbawiciela przez snajpera – bardzo dużo ludzi zostało rannych i zabitych. Trzeba było tam bardzo umiejętnie chodzić, nie wolno było zobaczyć wieży kościoła na Placu Zbawiciela, bo siedział tam wyborowy strzelec – trzeba zawsze było iść tak, żeby nie widzieć tej wieży, to i on nie mógł widzieć. Jak przechodziło się do kompanii, trzeba było szybko się przemknąć, bo mógł zauważyć. Wyszliśmy chyba trzeciego dnia po zawieszeniu broni. Ludzie oddali wszystko, co mieli, bo ludność cywilna musiała wyjść z Warszawy wcześniej niż my. Dostałem na przykład od pewnej pani piękne buty, oficerki. Dostałem też piękne spodnie wojskowe, zielone, z brązowymi lejami jak u jeźdźca, bo mąż tej pani, który siedział w oflagu, przed wojną brał udział w zawodach hippicznych. Koleżanki piekły takie placki a’la maca – takie małe, dosyć grube placuszki, z samej wody i mąki – nic innego nie było. Były takie twarde, że można było rzucać jak granatem. Jadło się je skrobiąc nożem, popijając wodą. Później wyszliśmy do niewoli, szliśmy piechotą do Ożarowa. Podczas Powstania spotkałem mojego szkolnego kolegę, który kanałami przeszedł ze Starego Miasta. On jeszcze żyje – zapomniałem w tym momencie, jak się nazywa.

  • Zaraz wrócimy do tego, co się działo po upadku Powstania, ale proszę opowiedzieć jeszcze teraz o życiu codziennym, o noclegach, żywności, skąd państwo brali wodę.

Tam gdzie siedzieliśmy na Szopena, w kotłowni, znaleźliśmy skrzynkę białych skórek z chleba – ten, który był w tej kotłowni, chyba miał słabe zęby. To był piękny, biały chleb. Mieszkał tam jakiś oficer, mówili, że podobno miał tam mieszkać Kutschera. Był to luksusowo urządzony domek – obecnie mieści się tam jakaś ambasada. Poszedłem kiedyś z kolegą tam do biura, pytając, czy można byłoby zobaczyć to miejsce, ale pan pierwszy sekretarz powiedział, że tam są magazyny i wejście nie jest ogólnie dostępne. Żywiliśmy się tymi skórkami – naturalnie, nie jedliśmy tyle, ile chcielibyśmy. Wodę mieliśmy w trzech kubełkach, gdzie później zalęgły się robaki, ale przez chusteczkę trzeba było się czegoś napić, bo bez wody byśmy tyle nie wytrzymali, chociaż Marek był doświadczonym żołnierzem. No i wzięli nas do szpitala, a później do niewoli. A jeszcze podczas Powstania spotkałem mojego kolegę – Zaborowskiego. Był w Wytwórni Papierów Wartościowych. Kiedy przeszedł kanałami, przyniósł ze sobą olbrzymie kartony złożonych niepociętych pieniędzy – pięćsetek. Przyniósł tego cały chlebak – tyle, ile mu pozwolono, żeby wszedł do kanału. Kiedy szliśmy do niewoli, cięliśmy te pieniądze, więc każdy z nas miał i po parę tysięcy. Pisałem na banknotach: „Jestem zdrów, idę do niewoli – i adres.” Mój ojciec był w domku w Babicach – a Ożarów jest bardzo blisko Babic. Nie wiem, ile tych pieniędzy wyrzuciłem. Niemcy, którzy nas prowadzili, nie wykręcali się w drugą stronę, jak ktoś podawał pomidor, a ludzie stali z koszami. Kiedy rzucałem taki złożony banknot, Niemiec, który przede mną szedł, nie reagował. Niejeden z nas uciekł – przecież nikt nas nie liczył – jeśli ktoś był w miarę czysty, ubrany. Przy mnie uciekł jeden, a Niemiec się obejrzał i tylko mu pogroził – to był stary żołnierz Wehrmachtu, ociężale idący – pamiętał chyba jeszcze pierwszą wojnę światową. Młodsi ganiali, krzyczeli: „Loss! Loss!” Siedzieliśmy tam dwa lub trzy dni. Załadowali nas po pięćdziesięciu do wagonów i wyjechaliśmy. I właśnie wtedy mój ojciec dostał jedyne sto złotych z napisem, że idę do Ożarowa. Wsiadł na rower i przyjechał z Babic – złapał parę złotych, myślał, że może uda się mnie wykupić, ale nas już nie było.

  • Wrócimy do tego jeszcze. Chciałam zapytać, czy w czasie Powstania, na przykład, kiedy był pan w szpitalu, czytał pan prasę powstańczą, słuchał radiostacji?

Prasa powstańcza zawsze była. To było najważniejsze. Co można robić w szpitalu – albo grać w karty, albo uciekać do schronu, zależy – kto chodzi, kto leży. Jak tylko pojawiał się łącznik, sanitariuszka czy jakiś kolega, wszyscy chcieli wiedzieć, jakie wiadomości? Słyszało się przecież, jak działa biły na wschodzie – kiedy do nas przyjdą, ta czerwona zaraza?

  • Pamięta pan, jakie to były tytuły?

Najwięcej było „Biuletynu Informacyjnego” – to była gazetka okupacji i Powstania, kolportowana przez AK. Poza tym chyba „Miecz i pług”. Ale my dostawaliśmy tylko „Biuletyn Informacyjny”. A inne wiadomości to „ppp” – pewna pani powiedziała. To były najświeższe wiadomości.

  • Czy dyskutowali państwo o tych artykułach?

Dyskusje były takie, jak przy grze w brydża w niewoli: „Jak ty, nogo, wychodzisz!?” Tak samo i tu dyskusja była: „Dlaczego oni zrobili tak, a nie zrobili tak?” – bo każdy miał swoje zdanie na ten temat. Trudno dyskutować na temat dwudziestu wierszyków, bo choć w Biuletynie był zawsze komentarz naczelnego, ale to się składało z kilku komentarzy – najpoważniejszy był polityczny, później komentarz wojskowy – co się działo na frontach. To był nasłuch z radia BBC, „Bum bum bum” – z alfabetu Morse’a – „V”, czyli zwycięstwo. Ktoś napisał wiersz, że nie grajcie nam chorałów, bo my tu walczymy i żądamy amunicji. Nie wiedzieliśmy, że ten chorał to jest znak, że dzisiaj nie przylecą samoloty, bo pogoda jest brzydka, więc nadawali tę – jak ją nazywaliśmy – pogrzebową pieśń. Jak były inne, wiadomo było, że trzeba się szykować na zrzuty. Myśmy akurat tego nie robili, ale na przykład na ulicy Miodowej na placu przy Kościele Garnizonowym, gdzie obecnie jest Pomnik Powstania, kobiety kładły się z latarkami w kształcie krzyża – kiedy leciał samolot, zapalały te światła.

  • Wróćmy do momentu, gdy został pan wywieziony do niewoli.

Kiedy załadowali nas – pięciuset, ile tam było wagonów, nie wiem, pojechaliśmy do Lambstdorfu, obecnie Łambinowice. Byłem tam kilkakrotnie już parę ładnych lat temu, ale to już nie te Łambinowice, co kiedyś. Tam był obóz jeńców wojennych, później wszystko to zostało rozebrane i nie ma nic. Dojechało nas czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu – jeden zmarł po drodze. Byliśmy tam miesiąc. Po miesiącu wywieźli nas, nie wiem ilu, do Mossburga, Stalag VII A w górnej Bawarii. Tam byliśmy do końca wojny. Oswobodziła nas Piąta Armia generała Pattona, który później się zabił.

  • Proszę opowiedzieć, jakie warunki panowały w obozie?

W Lambstdorfie dostawaliśmy jedną szóstą niemieckiego chleba wojskowego, kawałeczek kostki margaryny, po pięć kartofli i zupę z mszycą – to była lura przeważnie z rozgotowanej kapusty lub brukwii, w której pływała warstwa mszyc. Kto musiał jeść, to jadł. Poza tym mieliśmy jeszcze te placki z Warszawy, ale ja zemdlałem z głodu. Kiedy przyjechaliśmy do Mossburga, tam był stalag międzynarodowy. Amerykanie od razu zrzekli się swoich racji PX – to takie racje wojskowe, które dostaje się, co jakiś czas. Należą do nich: ręcznik, koszula, buty, spodnie, pasta do zębów i szczoteczka, grzebień. Dla obozu, dla kuchni, był ryż, soczewica, mleko i inne. Wszystkie kuchnie gotowały tylko dla nas, dla powstańców – rano ryż, niedużo, drugie śniadanie, na obiad troszkę więcej, później do kolacji – żeby rozepchać trochę te żołądki. Byliśmy tak karmieni trzy czy cztery dni – ryżem, soczewicą. Było też coraz więcej masła. Dowództwo amerykańskie powiedziało, że [niezrozumiałe] jest, ale na razie nie dostaniemy. Później dostaliśmy po jednej amerykańskiej paczce – pięć kilo, a najważniejsze to było pięć paczek papierosów. To było już bardzo bogato. W takiej paczce amerykańskiej były dwie konserwy, jedna wołowa, druga szynka mielona, mały pasztecik, serek, margaryna – wszystko w puszkach, tylko serek był w takim ładnym twardym opakowaniu. Amerykanie mówili nam, żeby tego serka nie jeść dużo, tylko po kawałku, dlatego, że był tak nafaszerowany różnymi witaminami, że mógłby zaszkodzić. Było tam też trochę herbatników, kawa, herbata – takiej herbaty, jaką piłem w niewoli, już nigdy później nie piłem. W tych paczkach było wszystko, co najlepsze na świecie, wszystko przeznaczone dla jeńców wojennych. Nie wiem, co jedli frontowi żołnierze, ale dla jeńców to było coś pysznego. Każdy starał się mieć osobny garnuszek do gotowania herbaty. Po ugotowaniu na wierzchu robił się taki mieniący się, różnokolorowy kożuch, jakby rozlana nafta. Był nawet u nas jeden taki, który przychodził z czystą łyżeczką i mówił: „Daj tego trochę.” Jak dowiedział się o tym amerykański mąż zaufania, stanowczo zabronił, bo to była teina – narkotyk. Nie piłem takiej herbaty, chociaż jeździłem za granicę na zachód przez dwadzieścia lat – taki miałem zawód, byłem konduktorem wagonów sypialnych. Pracowałem w jednym przedsiębiorstwie przez trzydzieści dziewięć lat, aż do emerytury.

  • Proszę opowiedzieć, jak odbyło się wyzwolenie z obozu.

Niemcy zaczęli uciekać z wież. Cały stalag miał cztery główne wieże w każdym rogu, na których stał karabin maszynowy i reflektory. Były też takie dodatkowe małe wieże na środku drutów. Kiedy leciały na bombardowanie samoloty amerykańskie, nad stalagiem zapalały się cztery reflektory, układając się w krzyż – ponieważ był taki wypadek, że Amerykanie czy Anglicy zbombardowali obóz wojskowy. Później jak tylko leciały w nocy samoloty, Niemcy mieli obowiązek zapalać te reflektory nad stalagiem, żeby, broń Boże, żadna bomba nie wpadła. Nasz obóz był w widłach Ampery i Saary – jedna rzeka o podłożu wapiennym, woda była biała jak mleko, bo to górna Bawaria, i miała taakie fale. A druga spokojna, bardzo głęboka i niezbyt szeroka. Murzyni później wrzucali do niej granaty i wyciągali taaakie ryby. Jeden z nich świetnie pływał. Rosjanie rzucili się do tych wież, jedną od razu przewrócili, ale nie złapali ani jednego Niemca. I raptem: trzask! – i w główną bramę wjechał czołg. Podobno był tam generał Patton. Zaczęli wyrzucać czekoladę, gdy zało czekolady, to zaczęli wyrzucać amunicję na pamiątkę. Po oswobodzeniu byliśmy jeszcze ze dwa miesiące w tym obozie, po czym amerykanie podstawili samochody i wywieźli nas do Bambergu. Tam dostaliśmy koszary wojskowe i jeńców do sprzątania – Niemcy wysprzątali tak, jak trzeba. A Polskie Radio w Warszawie krzyczało, że faszyści szkolą się w Bambergu. Amerykanie później przenieśli do tegoż Bambergu, do tych koszar wojskowych, jakieś swoje instytucje, a nas przetransportowano do Langwasser, na przedmieściach Norymbergii. Tam był obóz jeniecki w dobrym stanie. Nie przypominam sobie, jak długo tam byliśmy, w każdym razie chyba tam przezimowaliśmy. Później zaczęto tworzyć kompanie wartownicze. Z tej kompanii powstała kompania wartownicza numer 4019. Byliśmy uzbrojeni w niemiecką broń – z początku mieliśmy amerykańskie karabiny, piętnastostrzałowe, samopowtarzalne, których nie trzeba repetować. Bardzo dobra broń, ale delikatna – jeden z naszych żołnierzy zeskoczył z samochodu, uderzył kolbą o ziemię i niezabezpieczony karabin wystrzelił, bo on strzela tak, jak pistolet. Później dali nam niemiecką broń, mauzery. Przewieziono nas na drugą stronę Norymbergii, przedmieście o nazwie Firtch. Było tam olbrzymie depo. Było na nim wszystko, oprócz czołgu, samolotu i artylerii – wszystkie pojazdy, jakie brały udział w ostatnich wojnach. Do tego mieliśmy tam w środku obóz, około stu jeńców, którzy pracowali w tym depie, a my ich pilnowaliśmy. Potem zorientowałem się, że tu nie ma chleba – trzeba wracać do domu. Wróciłem do Polski.
  • Kiedy to było?

Na Boże Narodzenie, chyba w 1947 roku. Jechaliśmy przez Zebrzydowice-Dziedzice i tam od razu przeczytali moje nazwisko. Wszystko, co tam dostałem, było – nic nie zginęło, a dostaliśmy tam z UNRRA – worek mąki, chyba ze trzydzieści kilo, ileś puszek konserw – furę tego. Dostawali to wszyscy, którzy wracali do Polski – czuwała nad tym UNRRA. Trzy dni przesiedziałem tam zamknięty – co noc budzą mnie i pytają: „Życiorys i powstanie.” Myślę sobie – co się dzieje, do licha starego? Wreszcie w drugą noc przychodzi do mnie kobieta – okazało się, że była żoną czy przyjaciółką komendanta – i mówi: „Masz, to jest twoje pierwsze zeznanie. Naucz się tego na pamięć, bo stąd nie wyjdziesz. A później to zjedz i życzę ci smacznego.” Bo zacząłem się już plątać – ani w nocy, ani w dzień spać nie dają, coraz to inny mnie przesłuchuje. Po dwóch dniach mnie zwolnili, jeszcze pod warunkiem, żebym się nie zapisywał na żaden transport do Warszawy. Było to późnej jesieni. Dopiero później, gdy spotkałem tego komendanta, zapytałem: „To można się już zapisać?” „Można już się zapisać, idź pan.” – i dodał: „Cholera, z Bogiem!” – co to miało znaczyć, nie wiem. Ale nie było takiego pociągu, trzeba było doczepić jeszcze jeden wagon towarowy. Z różnymi przygodami jechaliśmy półtorej doby z Zebrzydowic do Warszawy. Najgorzej było się przepchać przez Katowice, bo to nawet w tej chwili jest węzeł gordyjski. Tam jest taka częstotliwość przejazdów i taka ilość torów, że chyba nigdzie takiej nie ma. Przyjechaliśmy do Warszawy, każdy znalazł swoją rodzinę. Ja dostałem od mamy list, wiedziałem, gdzie mama mieszka. I co tu robić? Chciałem kończyć szkołę, ale pomyślałem, że może uda mi się wskoczyć do jakiejś szkoły technicznej. Tylko nie miałem kreśleń. Czytam w Alejach, koło Placu Trzech Krzyży, tam gdzie jest pomnik Witosa, pod kariatydami, że ogłaszają zapisy do szkoły kartografów. Poszedłem na ten egzamin, było dużo kandydatów. Dali mi taką mapkę „Rzeki Polski” – przedwojenną, naturalnie. Trzeba było piórkiem i tuszem pociągnąć te wszystkie rzeki – jak gruba, to grubsze, jak cienka, to cieńsze. Zrobiłem to może w pół godziny, oczy miałem dobre. I jeden pan, który tam był, pyta: „Pan już zrobił?” „Zrobiłem.” Wziął szkło powiększające, patrzy i mówi: „To pan jest kreślarzem?” Ja na to, że nie, tylko chodziłem do gimnazjum mechanicznego. „A, to trzeba było powiedzieć.” A siedziała koło mnie taka dziewczyna, i on do niej mówi: „Proszę pani, ale kurzych łapek pani narobiła.” – jak się kreśli, trzeba to robić linijka za linijką, a ona inaczej – raz tak, raz tak – albo nie widziała, albo nie umiała, ale wydaje mi się, że ona słabo widziała, bo była w okularach. I ten pan mówi: „Proszę przyjść pojutrze.” Przychodzę tam, czytam – nie ma mnie. A ta dziewczyna krzyczy: „Ojejku, patrzcie, zdałam!” Wychodzi ten mężczyzna i mówi: „Proszę pana, niech pan tu więcej nie wraca. Pana podanie zniszczone. Nie ma pana nazwiska.” – i tak się skończyła moja szkoła. Później znajomy ojca mówi: „Dawaj Gienka do nas, do Orbisu. Zacznij jeździć, dobrze się zarabia, szkołę skończysz, jak przyjdą lepsze czasy.” Zostałem konduktorem wagonów sypialnych. Ale kolej była przecież zmilitaryzowana. Przychodzi za jakiś czas jeden z pracowników i mówi: „No, płacisz te składki czy nie płacisz?” „Jakie składki?” „Co ty, Greka udajesz? Nie wiesz, że do partii należysz? Na zebrania nie przychodzisz?” „Ja nie mam czasu, w drogę jeżdżę.” I wtedy przyszło tak zwane „zlanie” PPS z PPR-em. Wzywają mnie znowu, była zima, mój sekretarz partii postawił swój kołnierz z karakułów – jeździł za granicę, to kupił sobie ten kołnierz. I zaczęło się: „Co ja robiłem podczas Powstania?” „To i owo.” Jeden taki – nie chcę powiedzieć, kto, bo to może zabrzmieć anty – mówi do mnie: „Musieliście być dobrym faszystą, skoro wam Krzyż Walecznych dali.” Mówię do niego: „Proszę pana, pan chyba nie wie, że w Polsce dostaje się wszystko, oprócz Krzyża Walecznych. Może towarzysz dostać Viritutti Militari. A Krzyż Walecznych trzeba zdobyć – to jedyne odznaczenie, które się zdobywa.” Decyzja – wyrzucić z partii. A ja byłem kandydatem, nie byłem jeszcze członkiem. W tej egzekutywie były też dwie kobiety. Mówią: „A dlaczego wyrzucić? Co wy tak będziecie młodego wyrzucać? Skreślić go z listy partyjnej i nie zamykać mu drogi.” A on się rzucał: „Ja bym was..!” Ja mówię do niego: „Co byście mi zrobili, gdybyście byli tam, gdzie ja, to może byście nie ocaleli. Nic byście nie zrobili. Teraz jesteście wielki bohater, kiedy nikt do was nie strzela.” Wtedy dopiero się zrobiło – te kobiety zaczęły się śmiać, a on się zrobił biały, czerwony i siny. To był towarzysz sekretarz dzielnicy – chyba Woli, bo to było chyba tam, gdzie szpital na Wolskiej. I przestałem być członkiem partii, jeździłem dalej. Przejeździłem trzydzieści dziewięć lat – od powrotu do Polski, do przejścia na emeryturę, na którą przeszedłem w wieku sześćdziesięciu trzech lat, korzystając z uprawnień kombatanckich, bo już miałem dosyć tej tułaczki po całej Europie. Objechałem Europę od Leningradu aż po Sycylię, od Paryża po Charków, Kijów, Odessę. Nawet w Genui byłem. Noc mnie wypędzała, ranek mnie przypędzał. Już było tego dosyć. I do dzisiejszego dnia jestem na emeryturze, nie martwię się, listonosz punktualnie przynosi pieniądze. Korzystam z wszelkich uprawnień kombatanckich, no i żyje się. Oby tylko zdrowie dopisywało, ale nie bardzo dopisuje.



Warszawa, 2 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Eugeniusz Bartosik Pseudonim: „Smukły” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Ruczaj” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter