Edward Szymaniak „Edek”, „Szymon”
Nazywam się Szymaniak Edward, urodziłem się 6 listopada 1921 roku w Izdebnie.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch drugiej wojny światowej.
Rok 1939, jak wiadomo, wybuch wojny. Byłem w tym dniu w pracy i nastąpił pierwszy nalot samolotów niemieckich. Pracowałem w firmie „Alfred Jurzykowski” w Warszawie, na ulicy Senatorskiej 38 i tam zastał nas nalot. Oczywiście wszyscy ci, którzy byli w moim otoczeniu, byli zdziwieni tym, co się dzieje. Jakkolwiek czas był napięty i każdy się liczył z tym, że jakaś sytuacja może z Niemcami wyniknąć, nikt nie wiedział, że to może być rozpoczęcie wojny – bo wojny się nie wypowiedziało, tylko od razu nastąpił nalot. Od tego dnia towarzystwo się rozsypało. Nasza firma zawiesiła działalność. Później, w czasie okupacji już wznowiła działalność, ale nie pod tą samą nazwą, tylko w tym [samym] lokalu i zajmowała się zaopatrzeniem w kartki na różne artykuły żywnościowe. Ja już w tej firmie nie pracowałem.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Mój brat był w wojsku, bo urodzony był w 1915 roku i akurat przed samą wojną skończył czynną służbę wojskową. Był już w domu w Warszawie. Ojciec jako pracownik fizyczny był w domu, ale tej pracy nie podjął. Miałem jeszcze cztery siostry. Jedna siostra jako krawcowa pracowała prywatnie, druga po ukończeniu szkoły podstawowej została w domu i następne dwie siostry – również dużo młodsze – były w domu, nie pracowały.
- Co pan robił w trakcie okupacji?
W czasie okupacji nastąpiła taka sytuacja, że młodych ludzi wywożono do pracy do Rzeszy Niemieckiej. Dostałem wezwanie i brat również dostał takie wezwanie. Matka, przerażona tym, że dwóch synów zabierają Niemcy do siebie – oczywiście nie wiedziała, co to może być: czy to będzie praca tylko, czy to jakiś obóz, czy w jeszcze jakimś innym charakterze, w każdym razie to wywołało u matki od razu obawę, co się z nami może stać.
Mieliśmy znajomych – rodzinę żydowską, która pracowała z kolei u swojej rodziny i zajmowała się handlem złomem. Oni mieli uprawnienia, żeby wystawiać zaświadczenia, że pracują dla Niemców. Brat pierwszy tam zaczął pracować i jakoś się tak asymilował w tej pracy, bo nigdy w takim zawodzie nie pracował, a to była bardzo ciężka praca fizyczna. Trzeba było mieć przygotowanie i jakieś oswojenie z pracą fizyczną – ale on sobie dał radę. Dostał zaświadczenie oczywiście, przedstawił to w
Arbeitsamcie i zostało zatwierdzone, że może pracować tutaj w tej firmie i że pracuje dla Rzeszy Niemieckiej.
Ja byłem kilka dni w tej pracy, ale nie dawałem sobie rady i nie wiadomo było, co się miało ze mną stać – bo miałem wezwanie, żebym się stawił i jeżeli nie podejmę pracy, groził mi wyjazd do Niemiec. Kilka dni tam popracowałem i przerwałem, bo uważałem, że sobie nie dam rady. Ale po zastanowieniu się, że przecież nie mam innych możliwości, żeby się ustrzec wyjazdu, wróciłem. A że firmę prowadzili jeszcze Żydzi, to mi tam ułatwiali [pracę]. To byli dobrzy znajomi, pomagali mi w tej pracy.
Zostałem w tej firmie już do końca wojny.
- A jak wyglądało życie codzienne pana i pana rodziny w Warszawie w trakcie okupacji?
Myśmy mieszkali w Śródmieściu na ulicy Pańskiej. Jak wiadomo, na tym obszarze utworzono getto. Z ulicy Pańskiej zostaliśmy wyrzuceni – bo przecież nie z własnej woli – zostaliśmy przeprowadzeni na Pragę, na ulicę Ząbkowską i tam już do końca okupacji przebywałem. Brat natomiast w międzyczasie ożenił się i załatwił sobie mieszkanie na ulicy Chłodnej – to jest dzielnica Śródmieście.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądał ślub w trakcie okupacji.
To była bardzo skromna historia, jak wiadomo. Wszystko było przecież na kartki. Jeżeli ktoś jeszcze miał pieniądze, to mógł się zaopatrzyć z tak zwanego szmuglu w jakieś artykuły żywnościowe. A tak to dostał na kartki, na tym się kończyła historia. Brak było przecież chleba, już nie mówię o mięsie. Na kartki dostawało się dziesięć deka mięsa – osoba dorosła, a osoba niepełnoletnia dostawała jeszcze mniejsze racje żywnościowe. Była margaryna, masła nie było. I tak to... okres okupacji... łapanki. Ja byłem dwa razy na Pawiaku, złapany.
- Proszę o tym opowiedzieć. Jakie były okoliczności?
Wracałem z pracy. Jak wiadomo, odbywały się na mieście łapanki. Jak ktoś nie miał ausweisu, który uprawniał do zostawania w Guberni, to albo na roboty wywozili, albo do obozów koncentracyjnych – zależnie od tego, jak zakwalifikowały władze niemieckie. Ja byłem właśnie wyciągnięty podczas... moje miejsce pracy było na ulicy Siennej – to była dzielnica Śródmieście – i w czasie powrotu wyciągnęli mnie. Nasza policja wspólnie z policją niemiecką wyłapywała ludzi i mnie zawieźli do komendy policji polskiej na ulicy Krakowskie Przedmieście – tam się mieściła komenda Policji przed wojną i w czasie okupacji.
Zostałem wywieziony na Pawiak. Tam przebywałem do następnego dnia. Akurat to był okres Zielonych Świątek, to przez jeden dzień tamci policjanci nie pracowali. Następnego dnia po tym pobycie dostaliśmy po jednym bochenku chleba. To był – pamiętam dokładnie – dwukilogramowy bochenek. Wszyscy myśleli – ci, którzy ze mną byli... To było w kaplicy na Pawiaku. Wszystkich nas tam spędzili i żadnych przecież [warunków nie było] – ani pościeli... W tym, w czym byliśmy, przez całą noc tam przebywaliśmy. Około godziny jedenastej przed południem zjechała się grupa Niemców z różnych formacji. Oczywiście ze służby bezpieczeństwa, ale ja się nie orientowałem, nie znałem się, bo i w mundurach, i cywilni, z paskami
Hakenkreuz. I [ustawili nas] w szeregi. Później podzielili na grupy: ci, którzy pracują i mają ausweisy; ci, którzy pracują i nie mają żadnych dokumentów potwierdzających zatrudnienie w jakiejś firmie czy zakładzie i cywile, którzy nie mieli absolutnie żadnych zaświadczeń. Po kolei każdą osobę legitymowali. Ja miałem ten ausweis, który stwierdzał, że pracuję na rzecz Rzeszy Niemieckiej. Podałem to, ale że to była taka karta składana na trzy części, to siłą rzeczy ona się przetarła na łączeniach. On tę kartę wziął, spojrzał – bo to było ze zdjęciem – spojrzał na twarz, porównał ze zdjęciem i po niemiecku do mnie się zwrócił: „Co to jest za karta?”. Co ja mogłem odpowiedzieć? „Kenkarta”. Uderzył mnie w twarz tą kartą i wskazał, do której grupy miałem dołączyć. A cały ten szereg ludzi, których oni sprawdzali, dzielił na poszczególne jeszcze grupy i człowiek nie był pewny, do której grupy go wskaże i co która grupa ma znaczyć. Bo tego chleba, który dostaliśmy, nie wolno było konsumować, tylko [trzeba było] trzymać przy sobie.
Po sprawdzeniu wszystkich osób od razu podzielili je tak: jedna grupa tych, którzy nie mieli dokumentów potwierdzających, że gdzieś pracuje dla Niemców, miała być odprowadzona do obozu koncentracyjnego. Druga grupa na wywóz do Niemiec. A ta trzecia grupa, do której ja akurat trafiłem, została zwolniona. Ale tylko ratowało mnie to, że miałem ausweis, stwierdzający że jestem
Schwerarbeiter, tzn. ciężko pracujący. To mnie uratowało. Mogłem tu zostać w dalszym ciągu i zostałem zwolniony. To, pamiętam, było w niedzielę. Uratowany. Do domu.
A drugim razem to samo.
- I też pan wyszedł po jednym dniu?
Już nie pamiętam daty, kiedy to miało miejsce, ale w ten sam sposób to się odbywało. Zostałem również zwolniony. I tak [wyglądał] mój czas okupacji. Nigdzie nie wyjeżdżałem oczywiście, bo człowiek nie czuł się pewnie, żeby się poruszać, [bał się], żeby ktoś nie nabrał jakichś podejrzeń; że w jakim celu miałbym się gdzieś tam udawać.
- A czy przystąpił pan do konspiracji?
Z konspiracją było w ten sposób: z gronem znajomych, kolegów ze szkoły straciłem kontakt, bo tylko praca i musiałem wracać (a wracałem na Pragę), tak że nie miałem jakichś bliższych kontaktów. Poprzez jednego z kolegów, z którymi pracowałem w tej spółce akcyjnej, nawiązałem kontakt z innym kolegą, który był w organizacji. Ale to były takie luźne kontakty. Nie było jakichś ścisłych zajęć, dlatego że ja nie mogłem podjąć bardziej aktywnej działalności i zrezygnować z pracy, a żeby zrezygnować z pracy, to musiałem się pozbyć ausweisu, a to stwarzałoby niebezpieczeństwo. W każdej chwili mógłbym narazić się na niebezpieczne historie.
- Czyli nie przystąpił pan?
Nie. Pierwszy mój ścisły kontakt z organizacją był przed samym Powstaniem. Spotkałem się z bratem – brat, jak już mówiłem, mieszkał na Chłodnej, a ja mieszkałem na Ząbkowskiej. Spotkaliśmy się, bo jego żona [była] chora, spodziewała się dziecka. Spotkaliśmy się na rogu Żelaznej i Złotej i tam mieliśmy jakieś sprawy, nie wiem... już nie pamiętam, o co chodziło. W każdym razie tam jakiś czas [byliśmy] – to było po południu. I kiedy się z bratem rozstałem i miałem wracać już do domu, podjechała z ulicy Żelaznej buda niemiecka i na tym samochodzie była grupa żołnierzy – policji niemieckiej. I nie wiadomo skąd została obrzucona granatami przez Polaków. To jakoś się rozsypało, oni się wycofali. Nastąpił wybuch Powstania w tym momencie – jak się okazało.
Już nie miałem jak powrócić do domu, bo musiałbym przez most, a przez most jak się przedostać? Mosty już były obsadzone przez Niemców. Przenocowałem w opuszczonym mieszkaniu – okazało się, że nikogo nie było, drzwi były otwarte i tam przenocowałem w ubraniu. Rano szalony ruch na mieście. Te miejsca, gdzie Niemcy nie zajęli jeszcze tych terenów, albo ulic czy mieszkań... ludzie się porozumiewali i wszystko... niektórzy zorientowani, inni [nie] wiedzieli, o co chodzi.
Nawiązałem kontakt: kto? co? z kim? gdzie? jaki oddział? No, ale bez broni, bez niczego.
- I przyjęli pana do oddziału tak łatwo?
Pozwoli pani jeszcze chwileczkę. Nie mając broni, starałem się uzyskać [informację], gdzie można dostać czy zaopatrzyć się, czy załatwić broń. Na ulicy Twardej – dowiedziałem się – była rusznikarnia, naprawa; warsztat był ślusarski, a później się okazało, że to była rusznikarnia i zajmował się ten zakład naprawą broni czy też organizacją broni dla AK. Tam poszedłem, a oni mówią: „Co ty? Inni, którzy są w oddziałach, nie mają, a ty nie należysz do żadnej organizacji i chcesz mieć broń?”. Ale do jakiegoś oddziału się przyłączyłem, który szedł do akcji jakiejś. Dostałem dwie butelki z benzyną – to była moja broń, z którą miałem wziąć udział w Powstaniu.
Od razu tego samego dnia ten oddział udał się na ulicę Waliców. Tam była niemiecka policja czy jakiś oddział, w każdym razie tam był bunkier niemiecki. Ale ja, jako laik i nieobeznany jeszcze z tym wszystkim, mówię: „Co to ma być za akcja? Oni obstawieni w broń maszynową, a my mamy podejść i ich rozbroić, rzucić butelki?”. W każdym razie nie doszło do tego wypadu naszego. Wróciliśmy w okolice Żelaznej, Złotej – tych zbiegających się ulic. Ale nie było jakiegoś zdecydowanego oddziału, który by zarządzał, dowodził.
Trudno mi powiedzieć. Nawet nie wiem, co to był za oddział. W każdym razie stworzył się jakiś oddział, do którego się przyłączyłem i udaliśmy się na ulicę Marszałkowską. To już był oddział KB – jak się później dowiedziałem, oczywiście. A co znaczyło „KB”? Korpus Bezpieczeństwa. AK Korpus Bezpieczeństwa – tak można to określić i na legitymacji, którą później dostałem, tak określałem tę organizację.
Pierwszy nasz wypad na Marszałkowskiej, tam była kawiarnia niemiecka „Esplanada”. Tam byli Niemcy, już obstawieni, a myśmy chcieli się przedostać na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej, bo na Boduena mieściła się komenda. Myśmy mieli tam się przeorganizować i dostać jakieś zadania. Rozbiliśmy... Aha! I jeszcze nadjeżdżający samochód z policją niemiecką został też rozbity, bo albo granaty... bo już niektórzy mieli jakąś broń... Tam zginął, jak się okazało, pierwszy mój dowódca, dowódca plutonu – dostał pociskiem w szyję i zmarł. Byłem blisko niego, bo to miało miejsce na pierwszym piętrze, jak wyglądaliśmy, jak to się rozwija. On dostał w szyję pociskiem i zmarł. Ale przedostaliśmy się tam. Na Boduena zostaliśmy zakwaterowani w prywatnych mieszkaniach na noc. Następnego dnia podzielono [nas] już na poszczególne jednostki. I kierunek: Śródmieście, ulica Sienna.
Na Siennej spotkał nas nalot. Każdy chował się, gdzie mógł, pomiędzy domami. I na ten dom, w którym ja się schowałem, spadła bomba. Dom pięciopiętrowy, bomba się zatrzymała na trzecim piętrze – tam, gdzie ja przebywałem. Pierwszy raz [miałem] szczęście w Powstaniu. Przedostaliśmy się później na ulicę Leszno – chyba 15 – do prywatnych mieszkań, takie kwatery... Żeby z kolei ta grupa ludzi, która została skierowana... Okazało się, że skierowano nas na Stare Miasto. Przez noc żeśmy byli na Lesznie, później żeśmy stamtąd zostali skierowani na Ratusz. Na Ratuszu przebywałem do momentu, kiedy nie został zbombardowany i spalony. Ale tam jeszcze byliśmy chyba do wieczora i zostaliśmy wymienieni przez inny oddział, ale już nie pamiętam jego nazwy – w każdym razie AK. Z Ratusza zostaliśmy skierowani na Przejazd do pałacu Radziwiłła. I tam się dopiero zaczęła historia i udział w Powstaniu.
Myśmy mieli placówkę [na ulicy] Przejazd 5. Zbudowaliśmy barykadę na ulicy Leszno,
vis-à-vis „Telefonów”. Obsadziliśmy to swoimi ludźmi i w zasadzie trudno powiedzieć, żebyśmy podejmowali jakąś inicjatywę.
Niemcy przecież patrolowali, tak że obsadzaliśmy i nie pozwalaliśmy się Niemcom [dostać]. Coraz to się placówki na Woli zwężały, zanikały, bo Niemcy przecież naciskali i nie można było utrzymać. Tak że myśmy powstrzymywali napór Niemców.
W międzyczasie były takie historie, że Niemcy ostrzeliwali nas z działa. Przy ulicy Orlej było okopane działo i oni bili prosto. Leszno było przecież ulicą przelotową, a myśmy byli w tym narożnym domu – róg ulic Przejazd i Leszna – to tylko jedynie broniliśmy, żeby Niemcy nas nie atakowali i nie wypierali nas na Stare Miasto.
Któregoś dnia jakby jakimś taranem bito w ścianę. Nikt się nie mógł domyśleć, co to jest, przecież nie można było dowolnie poruszać się po terenie. Teren był obsadzony – pałac Mostowskich i okoliczne domy, zabudowania. I któregoś dnia... Ja wtenczas skończyłem służbę, bo już nie miałem siły i w ogóle nie wytrzymywałem bez odpoczynku, zasypiałem na stojąco. W jakimś pobliskim domu była składnica papieru w belkach takich, rolach. Tam poszedłem, położyłem się na tym papierze i zasnąłem. Obudził mnie wybuch, okropny wybuch. Okazuje się, że Niemcy wysadzili oficynę tego domu, w którym myśmy kwaterowali i pobierali kawę zbożową – to znaczy to, co było możliwe do otrzymania jako posiłek. Niemcy wysadzili oficynę tego domu, a to był dom pięciopiętrowy. I to poszło wszystko w powietrze. Tam zginęło... nie mogę sobie przypomnieć nazwisk dwóch poetów... Nawet starałem się to sobie rano przypomnieć, nazwisko mi tak błyskawicznie przyszło do głowy i w międzyczasie zapomniałem...
- To może później pan sobie przypomni.
Dwóch początkujących, młodych ludzi. A jeszcze pani powiem, jak byliśmy na Ratuszu, przed naszym przyjściem, w pałacu Blanka był... jak on się nazywa... tam zginął. No, znane nazwisko młodym ludziom, którzy się trochę interesowali.
- To może za chwilę panu się przypomni, wtedy pan wróci do tego.
Tak że trzech poetów, młodych ludzi po skończeniu niedawno nauki na Starym Mieście zostało. Idąc dalej – tak jak mówiłem, Niemcy wysadzili oficynę i musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy, na Przejazd do gmachu „Telefonów”. Tam długo nie byliśmy, bo pewnego dnia – nie chcę przesadzać, ale jednego dnia stało z dala od strony Woli szesnaście czołgów. W międzyczasie od kolegi dostałem niemiecką broń Panzerfaust – po polsku to jest „pięść pancerna”. Jak te czołgi stały, niewiele przecież mogliśmy zrobić, [nie mogliśmy] ich zaatakować w żaden sposób, żadnej broni nie było. Ale mój dowódca, porucznik „Pobóg”, mówi: „Edward, weź tę broń, wejdź do pomieszczenia tych – bo to była taka krata, żaluzja zapuszczona, uszkodzona – będziesz miał dostęp. Wymierz z tej broni, [sprawdź], czy uda ci się wypalić do któregoś czołgu, i uciekaj”. A pani się orientuje, jak ten Panzerfaust wygląda? Taka rura z pięścią na samym przodzie. […]
Wszedłem do tego pomieszczenia, zacząłem manipulować manetką. Nie ma żadnego skutku, a przecież przebywać tam nie można, bo przecież obstrzał jest, to jest pod ogniem. Mówię do porucznika, że nic nie mogę zrobić. „To wychodź szybko”. No i wyszedłem. Sprawdziliśmy, uszkodzone coś było. I tam długo już nie byliśmy. Bo stamtąd, z ulicy Przejazd skierowano nas do pałacu Radziwiłła.
Pałac Radziwiłła z jednej i z drugiej strony był zamieszkany przez pracowników pałacu; nie wiem, ile osób było, ale w każdym razie duży personel. I po lewej stronie – tej od Śródmieścia – była tak zwana stróżówka. Tam ci pracownicy mieszkali. W czasie, gdy myśmy już przeszli na pałac Radziwiłła, stróżówka była obsadzona przez wojsko – chyba to byli „ukraińcy” – i istniało zagrożenie, że oni nas z pałacu wypędzą, bo przecież napierali na Stare Miasto. Ta druga strona, druga oficyna, była zamieszkana może przez ludność cywilną, w każdym razie nie było tam tego zagrożenia. Pałac był zdobywany dwa razy. Pierwszym razem inny oddział zdobył, ale później w jakiś sposób Niemcy ich stamtąd wypędzili.
Nasz oddział, jak przyszedł – to było w nocy, jak myśmy tam wchodzili – ja ze swoim bezpośrednim dowódcą drużyny, kapralem podchorążym „Abczycem” Waldemarem Uzdowskim (pamiętam dokładnie jego nazwisko), z tym porucznikiem „Pobogiem” piwnicą żeśmy szli i natknęliśmy się na rodzinę księcia Radziwiłła. Nawiązaliśmy kontakt z nimi, żeby się dowiedzieć, jak Niemcy penetrują, jak tam przychodzą, jakie możliwości, jakie dojścia są, żeby się zorientować w pałacu, żeby tam być przygotowanym na różne niespodzianki. Oni z księciem panem niezbyt dobre stosunki mieli, ale to nieistotne.
- Ale niech pan opowie może trochę więcej o tym.
Bardzo przyjemni ludzie – pani z tego rodu z córką i z synem. Oni tam byli, w wieku... młodsi ode mnie. Siedzieli w piwnicy, na betach. Nie dostawali żadnej pomocy ze strony księcia pana. Książę pan był ze swoją panią, żadnego kontaktu nie było z nimi. Sami w swoich pomieszczeniach...
Posuwając się dalej... Jak oni nas poinformowali, że stróżówka jest obsadzona przez Niemców, porucznik zdecydował... A ja w tym czasie już miałem dwa granaty,
handgranaty – ręczne granaty i benzynę. Stwierdzono, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, bo ze wszystkich trzech stron jesteśmy otoczeni przez Niemców, a szczególnie przez Niemców, którzy się znajdowali w stróżówce – a stróżówka była oddzielona uliczką od strony pałacu. Porucznik zdecydował, że ja, mając te granaty... Mówi: „Trzeba stróżówkę spalić”. Prosta rzecz, tylko podejść. Ale w każdym razie się udało. Rzuciłem te granaty, później butelki z benzyną, gmach zaczął płonąć, tylko krzyki:
Hilfe! Czy tam spalili się Niemcy, czy udało im się wydostać stamtąd [nie wiem], w każdym razie stróżówka została cała spalona – a to był ciąg zabudowań.
Jak trochę mury ostygły, to padł rozkaz, że drogą spalonych zabudowań zaatakujemy pałac maltański [Mniszchów], a w pałacu maltańskim mieścił się szpital niemiecki – później może i powstańcy tam byli. Którego dnia to nastąpiło, w jakim czasie, tego już pani nie powiem, bo się w głowie mąci. Jak zapadła decyzja, trzeba było [zadanie] wykonać. Któregoś dnia po świtaniu, rano mój kolega z mojej drużyny miał zadanie: wysadzić bramę od pałacu, żeby się wydostać na zewnątrz, a my pod osłoną tych spalonych murów mieliśmy się przedostać i później wyskakiwać przez okna. I podjąć atak. To było wczesnym świtem. Jak się stało – czy Niemcy nas zauważyli, czy... Bo przecież myśmy byli w bardzo bliskim kontakcie z Niemcami, dosłownie można było rozmawiać tak jak ja z panią. A jeszcze cisza rankiem, jeszcze się życie nie budziło. Podeszliśmy już do samego czoła, już mieliśmy czekać na sygnał i ewentualnie rozpocząć atak. Mój dowódca był oparty o ścianę plecami i ja pomiędzy oknami stałem też oparty plecami i stał ten dowódca na czele. Byliśmy drużyną minerów, a zarazem drużyną szturmową. Wszędzie tam, gdzie jakieś akcje się rozpoczynały o dużym zagrożeniu, byliśmy używani.
- A co pan – przepraszam, że przerwę – robił w ramach służby w drużynie minerów?
Drużyna składała się z saperów, z podchorążych saperów. Trzech kolegów z tej samej podchorążówki, następnie był podchorąży lotnictwa, o stopniu oficera marynarki był też, dwóch żołnierzy zawodowych sprzed wojny, ja i jeszcze, zdaje się, dwóch. To był skład drużyny. Ci podchorążowie z podchorążówki saperów sami produkowali – jak nazwać to – bomby, w każdym razie więcej niż granaty.
A, to oni już przynieśli jako wkład do Powstania. Oni, jak byli w podchorążówce, to przez cały czas byli zarazem czynnie zaangażowani konspiracyjnie i w konspiracji to robili.
- I skuteczne były te granaty, bomby?
Została użyta jedna, bo nie doszło do takiej sytuacji, żeby gdzieś ewentualnie wykorzystać te bomby – nazwijmy to tak. I kapral „Abczyc” dostał postrzał w serce. Zaczęła się burza ognia, nie wiadomo skąd. Kto dał sygnał? W każdym razie, tak jak książka ma tytuł: „Przemarsz przez piekło”, to tam było piekło. Wszyscy gdzie mogli głowy chowali, przecież to lali się do bólu, bo nie było żadnej osłony, nie wiadomo, do kogo było strzelać. Wiedzieliśmy, że są Niemcy, że do nas strzelają, ale myśmy ich w ogóle nie widzieli. No i trzeba się było wycofać.
Tak jak powiedziałem, byliśmy na samym czole. „Abczyc” został śmiertelnie raniony, „Pobóg” powoli wycofywał oddział, ja zostałem i został jeszcze ze mną kolega Glazer – ten z podchorążówki lotnictwa. Po tych gruzach trudno było normalnie iść, a pod ostrzałem i teraz, żeby komuś pomóc – to było prawie niemożliwe, bo to było tak, jakby świadomie narażać się na śmierć. Ale ja nie wiedziałem, czy mój dowódca żyje, czy jest ranny, a przecież nie mogłem go zostawić. Byłem sam w czole, no i ten Jasio Glazer. Mówię: „Pomóż, bo nie damy rady tak, zostawić go przecież [nie możemy]”. Wziąłem go na plecy i przyniosłem – a wtenczas człowiek był młody i zdrowy, przyzwyczajony do pracy fizycznej. (…) Przynieśliśmy go z tym kolegą. Po zbadaniu okazuje się: rana śmiertelna, nie żyje.
Z pałacu Radziwiłła – też upłynął jakiś czas, jak tam byliśmy – nalot. Bombardowany pałac Radziwiłła i znów zaczęło się piekło. Otoczeni byliśmy ze wszystkich stron. I ludność cywilna, która też się znajdowała w tym pałacu – to znaczy napływowa, ludzie z Woli czy z innych okolic, którzy nie mieli gdzie mieszkać, zatrzymali się w tym pałacu – w piwnicach, w innych [pomieszczeniach]. Tak jak mówiłem, książę pan nie utrzymywał żadnych kontaktów – tylko z naszym dowódcą, ale ja nie miałem żadnego kontaktu, tak że na ten temat nie mam nic do powiedzenia.
Nalot spowodował zbombardowanie części pałacu, ostrzeliwanie, a to ostrzeliwanie było takie, że po prostu [to była] walka wręcz. Wszyscy, którzy byli jak najbliżej, wycofywali się, bo nie było sensu tam przecież siedzieć. I ja, i kilku jeszcze kolegów, których zostało... a już broń wtenczas to nawet ci, którzy mieli, rzucali, oddawali – po prostu rzucali, by jak najszybciej się wydostać stamtąd.
- I jak się pan wydostał stamtąd?
Znów, poprzebijane były takie ciągi. I ja, skacząc między innymi jak i inni, zostałem ranny w nogę, upadłem. Koledzy, którzy byli jeszcze w pałacu, ściągnęli mnie z powrotem. Pytałem się: „Jak?”. „Jesteś tak ranny, że nie możesz iść”. Wzięli mnie pod ramiona i wyciągnęli mnie. W międzyczasie drugi granat padł, ale już mnie przeciągnęli na drugą stronę. Wiem tylko tyle, że za mną jeszcze kilku było.
- A mówił pan o tym, że przechodził pan piwnicami. Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej, która tam była? Jak pan pamięta tę ludność?
Na ten temat to miałbym mało do powiedzenia. Później już, jak przyszliśmy do Śródmieścia [miałem jakiś kontakt]. Bo tu nastrój był, wie pani... Nikt nie narzekał, nikt nie klął, że ktoś rozpoczął Powstanie, że coś...
A w Śródmieściu na kwaterze, to jak ktoś stracił jakiś majątek, tak jak myśmy byli w mieszkaniu zakwaterowani, gdzie ci państwo mieli sklep z obuwiem przed Powstaniem... No i to się spaliło. A, już nie chcę powtarzać, co mówili. Złorzeczyli. Po prostu: stracili majątek, a nam Powstanie... Ale to nie było [częste], to sporadyczne, to nie było nagminnie, taka opinia była. To raczej, no... nawet powiedziałbym, że nielicznie.
- A jakie były nastroje wśród powstańców?
Powstanie, to wie pani... Zdarzyło się dwóch łotrzyków, którzy... my na akcję, a oni – penetrowanie po mieszkaniach. Bo podczas nalotu, wie pani, ludzie myszkowali, co by tam ewentualnie...
- I co się z nimi stało? Czy zostali ukarani?
Kara śmierci.
No, ja nie byłem przy tym... Tym zajmowała się żandarmeria. Był taki „Książę” – obrał sobie taki pseudonim. To on jeszcze dobrał młodszego od siebie faceta i obaj tak się interesowali, co kto ma. Co oni tam zdobyli, jak... W każdym razie nakryli ich. Wiem, że byli posądzeni o to, że interesują się cudzym mieniem. A co się z nimi stało? Ale w każdym razie były takie zasady, że ci, którzy [dopuścili się] jakiegoś rabunku, karani byli śmiercią.
- I co dalej było? Został pan wysłany gdzieś? Przeszedł pan na Śródmieście, tak?
A to jeszcze wcześniej... W momencie, w którym już się starałem wycofać z obrębu pałacu Radziwiłła, natrafiłem na dwóch majorów: major „Sosna” – to był dowódca tego odcinka – i major „Barry” – może pani ten pseudonim coś mówi, to był szef żandarmerii na Starym Mieście. Zaczęli mnie indagować, dlaczego ja opuściłem [posterunek], przecież Pałac Radziwiłła pada, a to taka placówka strategiczna. Bo faktycznie: pałac otwierał całą przestrzeń na Stare Miasto. Ja mówię, że jestem ranny, że musiałem się wycofać, że tam – mówię – jeszcze jest kilka osób, nie wiem, co się z nimi stało.
Oni byli mocno podcięci obaj. Wyszli z tego pomieszczenia, w którym byli, i [weszli] do tego pomieszczenia, co ja, i do tego w tym otworze. I faktycznie – tych kilku, którzy jeszcze za mną szli – natknęli się na nich, no i po żołniersku takie – wie pani, nie chcę określać, jak to się mówi – dostali. I oni wrócili w kierunku pałacu, ale nie wiem, co się stało. Ja tam stałem, dlatego że czekałem, żeby mnie ewentualnie doprowadzili na punkt, tam gdzie myśmy się zatrzymali – w domu Spiessa, w fabryce Spiessa na Hipotecznej. Ale, jak się okazało, oni tam poszli i więcej nie wrócili. Widziałem tylko, że z oficerami w grupie księcia Radziwiłła coś tam gestykulował, coś tam rozmawiał, nie wiem, o czym. To tylko moje spostrzeżenia.
Ci koledzy, o których mówię, że szli za mną, a ci ich wypędzili, żeby odbijać pałac Radziwiłła, wyszli do tego pomieszczenia, gdzie ja, ale się okazało, że jak oni wyszli, to ci chcieli z powrotem wrócić – ci majorowie. A Niemcy się do tego otworu wstrzelili, tak że nie było w ogóle możliwości, żeby oni się wydostali. No i teraz dopiero o pomoc – krzyk, żeby im wybić w „burzy” otwór, żeby oni się [wy]dostali, bo inaczej ich tam zostaną. Zebrało się tam kilka osób, ja nie wiem, bo mnie odprowadzili na stancję, tam gdzie nasz oddział się znajdował. A co się z nimi stało? Żyli, bo byli na Śródmieściu później, widziałem ich – a co się z nimi stało, jak... W każdym razie major „Barry” opinii dobrej nie miał. Miał być nawet sąd, ale jak to się stało, co tam... to już dowództwo o tym wie, a nie chcę plotkować.
- Proszę powiedzieć, co dalej się z panem działo.
Z pałacu Radziwiłła pod koniec Powstania na Starym Mieście mieliśmy przedostać się przez Ogród Saski na Śródmieście. Ale to była sprawa niemożliwa, bo to było tak obsadzone przez Niemców, taki ostrzał był, że w ogóle górą niemożliwe było przejść. Decyzją dowództwa (bo tam były próby) zgromadziliśmy się przy placu na Długiej i zamiar był taki, że się będziemy starali z całym wojskiem, które zostało na Starym Mieście, przejść górą na Śródmieście, ale to się nie udało. I decyzja podjęta, że przejdziemy kanałami.
Przed kościołem garnizonowym, ten otwór co jest – właz do kanalizacji – grupami się w murach umiejscowiliśmy i później doskokami pojedynczo wskakiwało się do kanału. W kanale już był przewodnik jakiś, który prowadził. A trzeba powiedzieć, że wśród przewodników były kobiety, dziewczyny. Teraz to się wszystko tak mówi bez żadnego jakiegoś zająknięcia, ale to trzeba oddać [sprawiedliwość]. Który człowiek by się zdobył na odwagę, żeby przejść samemu czy poprowadzić jakiś oddział, grupę ludzi? Przecież wiadomo, że kanały mają te włazy – włazy były powyciągane przez Niemców i przed każdym otworem... ile tam było Niemców, w każdym razie, siedział ktoś czy stał i co jakiś czas rzucał granat, rzucał karbid. A to nie – przejść dziesięć, dwadzieścia metrów przeskoczyć, bo oddział to jest sznur ludzi, trzeba się zachować cicho, a pośród tych, którzy szli, przecież byli ranni, bo nie można było ich zostawić. Oczywiście [szli ci], którzy mogli iść o własnych siłach, bo ten, kto był ranny gdzieś w głowę czy w tułów, to przecież nie przeszedł się, bo kanały nie były znów tak wysokie, że można było swobodnie iść, tylko trzeba było być schylonym. W błocie, w fetorze się szło i to się nie szło przecież kilka minut, tylko kilka godzin. Prowadziły dziewczyny i to prowadziły w jedną i w drugą stronę – to były bohaterki, naprawdę! Nie wiem, jak określić. Nie ma żadnego określenia dla tych dziewczyn. Nie były to same dziewczyny, ale i inni. Szło się po ciemku, to nie jest prosta, wytyczona droga, i się szło przez cały czas, tylko się kanały rozwidlały; nie wiadomo było, przecież żadnych znaków się tam nie stawiało. Jaka orientacja była wspaniała tych osób, które prowadziły. To byli ludzie!
- A jak pan pamięta swoje przejście?
Wszyscy szli cicho, ubrudzeni od tego... Żeby tylko nie upaść.
Ale nie na tyle, żebym nie mógł swobodnie iść. Sznurek, sznur, linka i trzeba było zachować się jak najciszej. No, jak rzucił karbid, no to gaz. Jak to upadnie w to błoto, w te breje i już... A jak upadł, to ludzie szli, jeden drugiemu na głowę... Nie to, że nie było litości, tylko musieli iść ci ludzie, żeby nie tworzyć zatorów, bo przecież wiadomo, że za mną idą inni. Wyszliśmy przy Wareckiej – róg Wareckiej i Nowego Świata. Tam do kąpieli, umyliśmy się.
Placówkę następną miałem na Pierackiego, w prywatnym domu (ale tych ludzi [właścicieli] nie było tam) i później rozdzielali nas. Pierwszy punkt był na Śródmieściu – pamiętam – na mleczarni, w zakładach mleczarskich na Hożej. Z Hożej zostałem skierowany z moją drużyną do sklepów mleczarskich na Nowy Świat, pomiędzy muzeum a BGK. Naprzeciwko „Gastronomia”, na parterze, na pierwszym piętrze znany lokal, przed wojną i w czasie okupacji jeszcze istniejący, a później nie wiem, czy spalony, czy zniszczony. No i tam byłem do końca Powstania.
Kopaliśmy tunel pod Nowym Światem, bo istniało zagrożenie, że Niemcy nas zaatakują, albo ścisną z BGK i z muzeum, górą (oni mieli przecież okropną przewagę, jeżeli chodzi o zapas broni). A jak było zawieszenie broni, tośmy z nimi rozmawiali przy muzeum. Oni się dziwili: „Co Wy robicie? Jak wy się utrzymujecie?”. Przecież oni byli doskonale zorientowani, że bez broni, bez jedzenia. A przecież trzeba było chodzić jeszcze po żywność na Powiśle, do magazynów „Społem”, na co tam było: jakieś zboża do przemiału, kaszę. Na tej placówce ja dostawałem trzy łyżki kaszy ugotowanej na dzień. Nie było nic innego do jedzenia.
Woda była.
- To jak pan żył? Tak mało było tego.
Szkoda mówić! Pierwsza taka higieniczna jakaś potrzeba... to jak się umyliśmy i golenie. Tam gdzie owłosienie było, to trzeba było wszystko ogolić, bo wszystko się ruszało. Przecież na Starym Mieście się człowiek nie mył, tam nie było wszędzie wody, w niektórych tylko budynkach może była, ale tak...
Na Starym Mieście żywiliśmy się tym, co dała ludność. Tym, co miała, to się dzieliła z nami, tak że jeżeli chodzi o stosunek ludności Starego Miasta do powstańców – bez żadnego „ale”. Brała czynny udział. To znaczy kobieta czy dziecko nie będzie [walczyć] z bronią, ale jakie były możliwe potrzeby, to bez żadnego „ale”, bez żadnego oporu, bez żadnego utyskiwania, czy jakichś tam...
I potem obóz.
- A jak pan pamięta wyjście z Warszawy i kapitulację?
Mój oddział był podzielony na grupy, bo jak pamiętam, to na Starym Mieście nasz oddział liczył, batalion, przeszło trzysta osób. Mnie utkwiła w pamięci liczba trzystu osiemdziesięciu osób. Inni mówią, że było nas mniej, ale w każdym razie powyżej trzystu osób. I część była skierowana na Emilii Plater, część byliśmy – tak jak moja drużyna – w Batalionie „Kiliński”. „Kiliński” był na Zielnej, ten oddział, który zdobył PAST-ę, no i był oddział „Kiliński”, który był pomiędzy BGK a muzeum. Myśmy byli tam skierowani, dlatego że nasz oddział został rozczłonkowany, bo albo ranni, albo [zginęli]. Ze Starego Miasta chyba przyszło osiemdziesiąt osób.
- Pan był trochę przypadkowym powstańcem. Pan był zadowolony, że walczy?
Oczywiście, całkowicie! Tylko mówię pani, nie brałem [udziału w konspiracji] dlatego, że nie miałem warunków. Takie okoliczności się złożyły, ale w każdym razie miałem kolegów z podchorążówki i wiedziałem, orientowałem się, tylko nie brałem takiego czynnego udziału.
Ogłoszona kapitulacja. Jeszcze przez kapitulacją zawieszenie broni. Któregoś dnia byłem na stanowisku, które przesuwane było na „Gastronomię” i w słoneczny dzień, pamiętam, świta. Na pierwszym piętrze, na balkonie, generał, wyłogi czerwone, w mundurze, a ja w tym czasie miałem karabin, mówię: „Ale przyłożę mu teraz”. Ale z drugiej strony myśl: „To jest zawieszenie broni”. Co mogłem spowodować wtenczas, jakbym tak zastrzelił go? Co z wielką chęcią bym zrobił.
- Co myśleliście wtedy, jak było zawieszenie broni? Nieudane Powstanie...
Żadnego zadowolenia przecież nie było. A nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie wiedzieliśmy, czy objęła nas konwencja genewska, czy zostaliśmy uznani za kombatantów. Przecież Niemcy nas nazywali: „bandyci”. A jak bandyci, to przecież mieli prawo nas w każdej chwili zastrzelić.
Okazało się, że konwencja genewska nas objęła. Zdaliśmy broń, ja w alei Niepodległości. Oddział nasz przechodził różnymi trasami. Udaliśmy się do Ożarowa z Warszawy. Broń zdawaliśmy... nie pamiętam nazwy tego budynku, jak to się po niemiecku nazywało. Cała trasa obstawiona Niemcami. Niektórym się udało uciec, ale to też trzeba było się zastanowić, gdzie uciekać. Bez dokumentów, brudny, obdarty, no – dosłownie jak bandyta. A przecież Niemcy Warszawę i okolice... przecież pełno ich było. No to gdzie? Przedostać się gdzie? Chyba że ktoś miał jakieś możliwości na krótkiej trasie się gdzieś prześliznąć.
I – do Ożarowa. W Ożarowie nas spisali i rozdzielili: grupa oficerów, podoficerowie i szeregowi osobno. I zostałem wysłany do obozu Lamsdorf, to jest pod Wrocławiem, Łambinowice po polsku. Tam przebywałem. Później z Lamsdorfu do [niezrozumiałe – Steinburg?], do Markt Pongau. I w Markt Pongau tam już do wyzwolenia.
Wyzwolenie nastąpiło przez oddziały polskie, jakkolwiek była tam strefa amerykańska, ale pierwszy oddział, który dotarł do nas, to byli Polacy. Oni zorganizowali od razu jakieś koszary, bo myśmy byli w sztubach, to było zarobaczywione niesamowicie – jak to obóz. I ci, którzy chcieli, mogli wyjechać do Włoch, do batalionów wartowniczych. Oczywiście oficerowie gdzie indziej. A ja wróciłem do kraju. Bo była taka historia, że jak ja byłem na spacerze, to podobno mój ojciec przez radio zgłosił, że jest w Warszawie i chce się skontaktować z synem – chodziło o mnie podobno.
Warszawa przecież nadawała. I [dostałem informację,] żebym wracał do kraju. A ja z rodziną nie miałem od Powstania żadnego kontaktu, bo jedna rodzina – ta, która [mieszkała] na Ząbkowskiej, to nie miałem kontaktu, bo nie miałem żadnego dojścia – brat ze szwagierką i nowo narodzonym dzieckiem. Nawet nie wiedziałem, jakiej płci i w ogóle jak się poród powiódł. Jak to usłyszałem od niego, zatrwożyłem się, bo przecież cały czas myślałem, co z rodziną, a tylko jedną kartkę wysłałem – do swojego wujka. Tylko podałem, że żyję, że awansowałem.
Organizowany był pierwszy wyjazd ze strefy okupacyjnej, amerykańskiej. Stu trzech nas było. Zapisałem się, zgromadzili nas. Najpierw Amerykanie zorganizowali transport do Linzu, samochody ciężarowe, słomę – posłanko; paczki na drogę, po pięć kilogramów żywności w puszkach. I do Pragi czeskiej. Praga czeska, tam nas na barykadzie zostawili, podstawili nam Czesi wagony ciężarowe, wysłane słomą – i do Polski, do stacji Dziedzice śląskie. Tam przyjęcie: po stówie żeśmy dostali, fotografie nam zrobili, zdjęcia piękne (taki chłopak urodziwy, śmiechu warte) i do Warszawy.
W Warszawie, no, jak pani sobie zdaje sprawę, [wszystko] osmolone, obłocone. Taką furmanką przez most pontonowy wieczorem dotarłem na Ząbkowską. Pukam do drzwi, słyszę tylko głosy, wchodzę, matka mnie wita: „Synu! Jak się cieszę, żeś wrócił... Ale po coś wrócił?”. Ja pytam: „Co się dzieje?”. No i nie wiadomo, co robić, tu w Warszawie. Ja tylko w mundurku, a pokazałem na ulicy się – takiego żołnierza jeszcze nie widzieli z tym epoletem na ramieniu, patrzą się ludzie: „Kto to jest? Skąd się tutaj znalazł?”.
Któregoś dnia spotkałem swojego znajomego, inżyniera, który pracował w fabryce [niezrozumiałe] przed wojną, był tam technologiem, ale już wyemigrował na zachód, do Koszalina. On też był w organizacji, ale nie w tym oddziale, co ja, w innym. Wypiliśmy trochę i on mówi: „Edward, ja jestem kierownikiem działu transportu w »Społem«, w Koszalinie. Jak chcesz, to jedź ze mną. Musisz o ciuchy przede wszystkim się postarać, bo wokół siebie zainteresowanie wzbudzasz”. A on był samochodem, to się nie namyślałem. To, co miałem – chlebak, to wszystko. (A jeszcze pani nie powiedziałem, że jak się wojska radzieckie zbliżały, to cośmy mieli cenniejszego, lepszego, to do brata na Chłodną; najpierw z Pańskiej na Ząbkowską, a później trzeba było to wszystko przenieść. Dlatego [nic nie miałem]. Człowiek nic nie miał, a jeszcze zbiedniał).
Pojechałem tam i byłem starszym spedytorem na kolei, to znaczy w dziale transportu „Społem”. W tym czasie nasza działalność ograniczała się do rozdziału żywności unnrowskiej, rozwoziliśmy swoimi samochodami. To znaczy dostaliśmy od Amerykanów osiemdziesiąt samochodów i w Zachodniopomorskiem żeśmy to rozprowadzali. Ja kierowałem.
- Będziemy już niedługo kończyć. Chciałabym pana jeszcze zapytać, czy ma pan jakieś dobre wspomnienia z Powstania?
To znaczy, jak to oceniać? Jak na to spojrzeć? To, że spełniłem swój obowiązek, tak jak ci Polacy, którzy czują, że to powinni robić. Korzyści żadnych nie odniosłem materialnych.
- A najgorsze wspomnienie z Powstania?
Po Powstaniu – jak pracowałem w tym dziale transportu. Już dostałem przed pójściem do niewoli, przed kapitulacją, dostaliśmy legitymacje odznaczeń [?], oryginalne legitymacje. Przed pójściem do niewoli zakopaliśmy w budynkach, pomieszczeniach przy muzeum. I później koledzy to... wcześniej, jak jeszcze się wrócili do domu, odkopali i zanieśli do moich rodziców. I ja to wziąłem później, jak pojechałem na Pomorze Zachodnie.
Pewnego razu byłem w delegacji w Katowicach i jak wróciłem, to na swoje biurko rozłożyłem to i rozliczałem delegacje. Z drugiego pokoju poprosił mnie kolega, żeby o coś zapytać. Poszedłem, niedługo byłem w tamtym drugim pomieszczeniu. A w tym moim pomieszczeniu byli kierownik działu i sekretarka – pisała coś na maszynie. Przychodzę, patrzę – nie mam różnych dowodów, a nikogo innego nie było i nikt nie przychodził do naszego pokoju. I wyszedł kierownik na jakiś czas, ja pytam się tej sekretarki, kto to był, kto mieszał i kto mi zabrał dowody? Ona nie mogła powiedzieć, wskazać, kto to był i kto tam mieszał. A to był mocny partyjniak. Jak zobaczył, że jestem... to drapnął, co go interesowało. Ja byłem... To, co było dla mnie najcenniejsze – zostałem pozbawiony tego. Ale udało się. Zweryfikowałem to wszystko.
- Czy odzyskał pan tę legitymację?
To znaczy nie odzyskałem oryginałów, ale przez Radę Państwa i inne – bo były weryfikacje i z weryfikacji udało mi się.
- Czy chciałby pan coś na koniec jeszcze dodać?
Szalenie jestem wdzięczny, że są ludzie, którzy nie zapomnieli o tym, że sami brali udział; że byli tacy, którzy brali udział, po prostu, że się czują Polakami. A szczególnie mi zależy, żeby młodzież nie zapomniała, żeby upowszechniać jak najszerzej te wszystkie dane młodzieży. I dziękuję, że państwo zechcieli mnie odwiedzić.
Warszawa, 23 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich