Edward Bojanowicz „Awar”
- Proszę powiedzieć nam, jak w pana pamięci zachował się czas przed wybuchem wojny, jak pan pamięta swoją rodzinę, szkołę, do której pan chodził?
Urodziłem się w rodzinie robotniczej. Mój ojciec był szewcem, zajmował się reperacją starych butów. Matka nie pracowała początkowo, później pracowała w piekarni miejskiej, która była obok nas. Mieszkałem wtedy na ulicy Sławińskiej, a urodziłem się na rogu Kolejowej i Prądzyńskiego, to była zbieżność tych ulic. Tam był barak, tak zwane czworaki i tam mieszkała moja babka i później mój ojciec też mieszkał, to znaczy tam mieszkała moja mama i mój ojciec i urodziłem się w tym domu. Później mieszkaliśmy na ulicy Sławińskiej, to jest dwieście metrów od tego, bo ten barak zupełnie rozebrali. Tam później był plac i była pętla tramwajowa. W tej chwili nie ma już nic. A ten dom na Sławińskiej 11 to też już nie istnieje, w ogóle nie było nic. Bo poszedłem tam kiedyś z ciekawości, nie ma nic, śladu żadnego. Więc tam żeśmy mieszkali do czasów Powstania. Po ukończeniu szkoły podstawowej moja matka starała się o to, żeby mieć trochę więcej niż szkołę podstawową, i za to jestem mojej matce szalenie wdzięczny, bo przed wojną to szkolnictwo było płatne. Dopiero ci, którzy się dobrze uczyli, to mogli mieć szansę uczyć się bezpłatnie w szkole średniej. Moja matka wtedy wiedząc o tym… Doszły ją takie słuchy, że modelarze zarabiają bardzo dobrze, modelarze – odlewniczy. No i moja matka koniecznie mnie chciała w tym kierunku ustawić. Zapisała mnie do gimnazjum stolarskiego. To była taka jedna szkoła na Sandomierskiej. Tam była część tego gimnazjum stolarskiego i gimnazjum mechaniczne, w tym samym budynku.
- Czy to był już czas wojny, czy wcześniej?
Przed wojną, dwa lata przed wojną. Tam chodziłem do gimnazjum, skończyłem to gimnazjum, to już wtedy była tak zwana mała matura i matka moja znów starała się dalej, żeby coś jeszcze dalej wskórać. A wtedy Niemcy, w czasie okupacji zezwolili na otworzenie trzech szkół średnich drugiego stopnia, czyli typu licealnego. Bo to gimnazjum stolarskie to była tak zwana mała matura. Więc tam matka moja starała się i… Aha, przysłali mi Niemcy skierowanie do pracy w Niemczech, do Monachium. No i matka za wszelką cenę chciała utrzymać mnie tu w domu, no i jakoś wybłagała u tego… To był ten Niemiec w Warszawie, taki komendant, nie komendant. Wybłagała u niego, żeby nie… A on powiedział: „Jak się będzie uczył, to zostanie, to mu cofniemy tamto [skierowanie]”. No i rzeczywiście zapisała mnie matka do tego liceum, to liceum skończyłem, nawet z wynikiem dobrym, wszystko ładnie, pięknie i zostałem technikiem odlewnikiem.
- Jak się pan poruszał po mieście? Bo to był już czas okupacji.
Tak, na początku okupacji chodziłem bez okularów, chociaż byłem krótkowidzem, ale zawsze w szkole siedziałem w pierwszej ławce, bo nie widziałem na tablicy wszystkiego dobrze. Jak były łapanki, to nawet Niemców nie mogłem rozpoznać po drugiej stronie bez okularów. Poszedłem do okulisty, od tej pory zacząłem nosić okulary i o dziwo, w szkole widziałem wszystko doskonale na tablicy i tak dalej. Tak że już było dobrze wtedy. Od tej pory noszę okulary.
- Przemieszczał się pan z Woli na Sandomierską. To jest bardzo duża odległość. Pamięta pan, jak to się odbywało?
Tak, to można było jeździć tramwajem albo na piechotę. Ponieważ z pieniędzmi nie było tak za wesoło, więc bardzo często chodziłem na piechotę. Jak dostałem na tramwaj, to wolałem dla siebie to zostawić, na swoje jakieś wydatki osobiste, a chodzić na piechotę. Przecież z Sandomierskiej na Sławińską to trzeba było iść prawie godzinę czasu.
- Jakie było źródło utrzymania rodziny?
Ojciec był szewcem, pracował w domu, zajmował się reperacją starych butów. A matka pracowała w piekarni miejskiej jako pomoc przy obsłudze nie tyle pieców, bo tam pieczywo było wypiekane w koszykach, koszyki trzeba było codziennie czyścić po każdym [pieczeniu], no to matka właśnie zajmowała się czyszczeniem tych koszyków. Tak było aż do Powstania.
- Od kiedy pan uczestniczył w konspiracji?
W konspiracji uczestniczyłem od godziny dziesiątej 1 sierpnia, do piątej, bo o piątej było Powstanie.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień sierpnia?
To był dla mnie dzień pełen wrażeń, bo po pierwsze, najpierw poszliśmy z kolegą, z którym chodziłem do szkoły razem, i do tego gimnazjum stolarskiego i później do tego liceum odlewniczego, to z nim razem się trzymaliśmy…
Aha, tak. On mnie wciągnął do organizacji. Właśnie na Lwowskiej złożyliśmy przysięgę o godzinie dziesiątej i stamtąd wybłagałem u tego komendanta, żeby pozwolił mi pójść do domu pożegnać się z rodzicami, bo nawet nie wiedzieli dokąd i po co wtedy poszedłem. Jak przyszedłem do domu pożegnać się, to matka powiedziała tylko te słowa: „To już drugi idzie też”. No nic, ale pożegnałem się. Jeszcze mnie pobłogosławiła…
- Bo pana brat też był już w konspiracji?
Brat trzy dni wcześniej był skoncentrowany i nie było go wcale w domu. Tak że tylko się przebrałem trochę w domu wtedy, wsiadłem w tramwaj i pojechałem z powrotem na Lwowską. Ujechaliśmy do rogu Żelaznej i Złotej, zaczęła się strzelanina. Więc wszyscy z tramwaju do bramy i tak dalej. To trwało, bo ja wiem, ze dwie godziny chyba albo i lepiej to wszystko. Później, jak się już uspokoiło trochę, to zaczęliśmy się rozchodzić z tej bramy, każdy gdzieś próbował się wydostać. Wydostałem się stamtąd i w tamtej okolicy mieszkała moja matka chrzestna, więc poszedłem do niej i u niej przenocowałem. Jeszcze później dała mi sweterek i mówi: „No weź, bo to może ci się przydać”. Tam właśnie dowiedzieliśmy się z tym kolegą, że na placu Dąbrowskiego jest punkt werbunkowy. Ponieważ tam już się nie dostaniemy, bo już nie wiadomo gdzie, co i jak, poszliśmy na plac Dąbrowskiego. Jeszcze nie opowiadałem, jak przez Marszałkowską przelatywałem. Strasznie się wtedy bałem. Kolega poleciał pierwszy i później jak już był na drugiej stronie, mówi: „No Edek! Choć, bo jak nie, to idę sam!”. No to już nie chciałem, żeby mnie zostawiał, rozpędziłem się, jak przeleciałem przez tą Marszałkowską, to za murami jak już stanąłem, to tak jak po lodzie jechałem po chodniku. Zatrzymałem się i tam spotkałem się właśnie z bratem, bo na rogu – nie pamiętam, co to było, poczta, nie poczta, coś takiego było – i tam stacjonował właśnie już oddział mojego brata. Patrzę, a mój brat w rogatywce, z karabinem i tak dalej.
- Czy pamięta pan, w jakim oddziale był brat?
„Kiliński”, to był bodajże Batalion „Kiliński”. Tak, „Kilińskiego” na pewno. Tylko czy to był batalion? Tak, zdaje się. Przywitałem się z nim i mówię: „Słuchaj, Rysiek, weźcie mnie tutaj do siebie, bo na Lwowskiej już się nie dostanę do nich i co ja będę tutaj robił? Przecież złożyłem przysięgę i chcę, żeby już być tutaj też”. No on mówi: „A masz karabin”. Mówię: „Nie, skąd?”. – „Bez broni, to nic z tego. My tylko z bronią przyjmujemy jeszcze. To idźcie na plac Dąbrowskiego, tam werbują, to może coś tam załatwisz”. Poszedłem na plac Dąbrowskiego, tam rzeczywiście werbowali. Zapisałem się, wszystko ładnie, pięknie. Dali mi karabin, posadzili mnie na pierwszym piętrze, żebym patrzył przez okno po skosie od strony Ogrodu Saskiego, czy tam się coś nie dzieje. Jakoś nie działo się nic.
Później pojawił się oficer w stopniu kapitana i zaczął organizować oddział do prac pomocniczych. To miało być jako Wojskowa Straż Pożarna. Tam nas zebrał około dwudziestu. Dostaliśmy kwaterę na Jasnej 1, na pierwszym piętrze. Tam było jakieś biuro i w tych pomieszczeniach żeśmy byli. Tam byliśmy cały czas i stamtąd żeśmy się rozchodzili, w zależności jakie były potrzeby. Przypuśćmy jak gdzieś się paliło, to żeśmy chodzili pomóc gasić i tak dalej. Jakieś barykady poprawiać. Takie rozmaite historie pomocnicze, których cywile normalnie nie musieli robić i nie chcieli robić. Zresztą nie mogli, bo tych cywilów było stosunkowo mało. Tak że myśmy się właśnie takimi sprawami zajmowali. Jak przypuśćmy później było tak, że PAST-a przeszkadzała nam, bo trzymała w szachu całą okolicę, bo przecież z góry ostrzeliwali, więc chcieliśmy podpalić. Myśmy się zajmowali trochę organizacją materiałów pędnych i tak dalej. Bo zorganizował się taki oddział, taka grupa właściwie, pod dowództwem inżyniera. On miał pseudonim bodajże „Monter”, chyba i on się zajął tym, że zorganizował motopompę, ilość materiałów pędnych i żeby tą PAST-ę oblać materiałami pędnymi, żeby to się zapaliło i wtedy wykurzy się Niemców. I tak było. Jak zaczęli lać, polali, jak rzucili granaty i tak dalej, jak to się zaczęło palić, to Niemcy najpierw zaczęli uciekać do góry. Myśleli, że stamtąd się jakoś wydostaną później. Okazało się, że nie, no to już… Podobno w budynku PAST-y, w środku był jeszcze jakiś szyb, coś takiego, tak że oni zeszli z powrotem i później wyszli już na zewnątrz i poddali się do niewoli.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej czy spotkanych w walce lub w takich akcjach, o jakich pan mówił? Czy miał pan z nimi bezpośredni kontakt?
Nie, działaliśmy tylko jako ta grupa Wojskowej Straży Pożarnej. Żeśmy chodzili w nocy na czuwanie, jeśli jeszcze będą zrzuty, bo były zrzuty broni. Ale okazało się, że jak spadła taka skrzynia z nabojami do karabinów, to wszystko było pogniecione, tak że to się nawet nie nadawało do użytku.
- A czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni popełnianych podczas Powstania?
Nie, z tym się nie zetknąłem.
- Jak pan odbierał udział ludności cywilnej?
W zasadzie [ludność cywilna] była dość przyjazna dla nas wszystkich. Nie potępiali nas za to.
- A jak pan zapamiętał życie codzienne podczas Powstania? Czy się odbywały jakieś specjalne spotkania, jaka była atmosfera?
Nie, takich nie było. Po prostu zawsze mieliśmy tyle pracy, że nie było czasu na nic.
- A czy uczestniczył pan na przykład w życiu religijnym? Wiadomo było, że odbywały się msze na podwórkach.
Nie, z tym się nie zetknąłem.
- Czy słuchał pan radia na przykład podczas Powstania?
Nie, nie mieliśmy do tego dostępu. Prądu nie było.
- Proszę powiedzieć, czy ma pan jakieś najgorsze wspomnienie z czasu Powstania, o którym pan do tej pory nie mówił, a chciałby opowiedzieć o nim? Co się najbardziej utrwaliło panu w pamięci z tych sześćdziesięciu trzech dni?
W tej chwili nic takiego nie przychodzi mi na myśl.
- Proszę wobec tego powiedzieć, co się działo z panem po zakończeniu Powstania, do maja 1945 roku?
Po zakończeniu Powstania wyszliśmy oddziałem zorganizowanym. Na placu Narutowicza w akademiku złożyliśmy broń i już pod strażą Niemców byliśmy zaprowadzeni do Ożarowa, do fabryki kabli. Tam żeśmy byli chyba ze trzy noce. I taka śmieszna historia. W tej fabryce nie było nic, był goły beton i tak dalej. Do spania były takie zagłębienia. Niektórzy znaleźli worki z czymś, a na worku to już było bardziej miękko i bezpieczniej, nie na betonie. A to była anilina czerwona. Jak się umazali tym wszystkim, następnego dnia jak się pomyli, to byli zupełnie czerwonoskórymi. Wszystko na nich było czerwone. Odzież czerwona, twarz, ręce, wszystko, włosy czerwone, wszystko było na czerwono.
- Co dalej się działo? Dokąd pan poszedł z Ożarowa?
Ze trzy dni byliśmy w Ożarowie. Później zapakowali nas w wagony i wywieźli już do obozu Fallingbostel. W tym obozie byliśmy chyba ze trzy tygodnie.
- Jak pan wspomina ten pobyt?
Myśmy się tam dość dobrze trzymali i w całym tym zespole, który tam był, to było kilku takich facetów, którzy zajmowali się trochę kulturą. Nawet odbywały się za zgodą Niemców, bo też musieliśmy mieć na to zezwolenie, takie wieczorki nieraz. Śpiewy były, jakieś anegdotki i tak dalej. Po prostu takie atrakcje rozrywkowe jak gdyby, kulturalne. To nam się udawało.
- Czy jest pan w stanie ocenić, ile osób było w obozie?
W tym obozie Fallingbostel to było tak. Cztery baraki mężczyzn i dwa baraki kobiet. Na całym terenie to były kolejno te baraki i była linia narysowana, to była granica. Nie wolno było nam przechodzić tam i kobietom do nas. Mogliśmy się spotkać w odległości przypuśćmy tak jak w tej chwili jesteśmy, około dwóch metrów. Ale Niemiec chodził i [zabraniał]…
- Jak długo pan był w obozie?
Od Powstania do gdzieś chyba lutego.
- Co dalej się działo do wyzwolenia?
Później jak już front podszedł… Aha, najpierw byłem w obozie Fallingbostel. Stamtąd nas przewieźli do obozu Dorsten i z tego obozu Dorsten byliśmy zabrani, rozdzieleni na tak zwane komanda robocze. Było nas około stu. Przekazani byliśmy do dyspozycji tego miasta Krefeld nad Renem. Tam mieszkaliśmy w baraku i stamtąd żeśmy byli rozdzielani… Zabierali nas ci, którzy chcieli od miasta nas wypożyczyć, to znaczy zatrudnić u siebie. Byli zobowiązani nas zabrać i dostarczyć z powrotem. Pracowałem wtedy u cieśli. Żeśmy reperowali rozwalone dachy i tak dalej, takie rozmaite historie.
- A jak pan pamięta wyzwolenie?
Wyzwolenie, to myśmy się sami wyzwolili. Bo to było tak, że po tej całej wędrówce doszliśmy do miasteczka nad Wezerą… Hameln nad Wezerą. W samym mieście nie było nas gdzie najpierw zakwaterować, więc wysłali nas dwa do trzech kilometrów dalej do takiej wsi. W tej wsi żeśmy przebyli trzy dni i stamtąd… Byliśmy w pobliżu tego, byliśmy jeszcze za czasów niemieckich, to znaczy wachmani nas trzymali. I tam była cegielnia i te wszystkie szopy, gdzie suszyli cegłę. Ale to było już nieczynne i były składowiska słomy. Tam nas zatrzymali, mieliśmy zakwaterowanie na parę dni… Aha i już w nocy, co żeśmy słyszeli, jak żeśmy w tej słomie spali, to żeśmy słyszeli już karabiny maszynowe, jak grały gdzieś tam w oddali. Tak że front się do nas już zbliżył. A obok tej cegielni był las i rano myśmy otrzymali rozkaz, że mamy iść dalej. Więc ten cały medyk, który się nami zajmował i miał te wszystkie środki opatrunkowe, trochę tego było. Jakieś środki lecznicze, głównie aspirynę. Rozdał nam wszystko i mówi: „Chłopaki, teraz rządźcie się sami, bo każdy teraz na swoją rękę”. No i żeśmy się rozeszli.
I co teraz robić dalej? Nas się zebrało pięciu bodajże i – schować się. Ale gdzie tu się schować? W tą słomę? Mówię: „Owszem, możemy w tą słomę, ale trzeba do samego dołu dojść najpierw, bo na pewno jak będą szukali, to będą szukali od góry i będą tam dźgać bagnetami, to trzeba się przed tym uchronić. Żeśmy wykopali do samego dołu dziurę, dla nas pięciu, żebyśmy się zmieścili. Z tym że wylot był tak pod strzechę, na skos. Ja też się postarałem, poszukaliśmy rozmaitych patyków, belek i tak dalej, zrobiłem takie rusztowanie, na wierzchu nakładliśmy słomy ponad metr jeszcze i przez tą dziurę żeśmy sobie weszli w pięciu i siedzimy. Wielki ruch, rwetes, to tamto, krzyki, hałasy, Niemcy krzyczą, rabanią, to tamto, szukają. Wreszcie zaczęli chodzić i kłuć bagnetami. A my siedzimy cicho sza. Nareszcie patrzę, a tam od góry wyszedł bagnet, raz, drugi, trzeci i poszło to wszystko dalej, bo nic nie usłyszał, nic nie poczuł. Przesiedzieliśmy i do wieczora nic, żeśmy przespali. Rano budzę się, patrzę w tą dziurę, a tam czerwono. Mówię: „O rany! Pali się chyba to wszystko!”. A to był wschód słońca i słońce odbijało się od czerwonej cegły, dachówki i to było takie złudzenie, że wszystko jest czerwone. Mówię: „Nie, chłopaki! To słońce wschodzi dopiero!”. No to żeśmy wyszli już na wierzch. No ale co tu robić? Tu jeszcze nie wiadomo, co się dzieje. Uciekliśmy do lasu w pięciu i po tym lesie idziemy. Już zaczął deszcz siąpić, już zbliża się wieczór. Nie możemy wrócić tam, bo tam nie wiadomo, co się dzieje. Zbudować szałas. Zaczęliśmy zbierać gałęzie, żeby się przed tym deszczem trochę ochronić. Zrobiliśmy szałas, ja kierowałem tym wszystkim, co i jak zrobić. Ale coś źle obliczyłem, bo jak żeśmy zaczęli wchodzić, to dla mnie nie wystarczyło miejsca. Wszedłem tylko do pasa, a reszta była na zewnątrz i mokło. Później rano budzimy się już po tym wszystkim i kombinujemy co to, bo w nocy słychać było karabiny i wreszcie ucichło wszystko. Co to się dzieje? Tak po tym lesie chodzimy, chodzimy. Pagórek był i na tym pagórku sterta kamieni była. Weszliśmy na ten pagórek, było zagłębienie nawet i tak sobie rozważamy, co tam się dzieje. Ale słyszymy jakieś głosy. Idzie dwoje ludzi po lesie i gadają, ale nie wiemy, czy to są Niemcy, czy nie. Boimy się, bo nie wiadomo co jest. Jak nas złapią, to nas rozstrzelają teraz. Tak słuchamy, słuchamy, czaimy się. Mówimy: „Trzeba wziąć kamienie. Jak podejdą bliżej, to kamieniami zatłuczemy i trudno”. Oni podeszli bliżej, w pewnym momencie słyszymy:
Job twoju mać! A, to już Niemców nie ma. Żeśmy podeszli do nich, pytamy: „Co jest?”. – „A, już front przeszedł i już nie ma. Już święty spokój jest”. No to myśmy wtedy wyszli. Nas wyszło wtedy z tego lasu chyba osiemdziesięciu, a dwudziestu wachmani zabrali, popędzili dalej. Tam od razu [poszliśmy] do tego sołtysa, żeby nas zakwaterował, wyżywił. Byliśmy tam chyba dwa czy trzy dni i stamtąd żeśmy doszli do… Dowiedzieliśmy się, że w Hameln są koszary wojskowe i będzie można się zakwaterować. Żeśmy poszli do Hameln, dowiedzieliśmy się co i jak. A w tym mieście była jeszcze fabryczka chemiczna i tam produkowali jakiś lek chyba czy coś, mieli spirytus. Towarzystwo dowiedziało się o tym spirytusie, więc od razu już tego spirytusu – niektórzy to się popili od razu. Jak potem po swoje ciuchy do tej wsi szli z powrotem, to po drodze leżeli w rowach. Tak że do nas do tej wsi doszło kilku, już żeśmy się zagospodarowali jako tako, ale teraz trzeba pójść i tamtych pozbierać z powrotem, żeby ich mieć w kupie. Pobyliśmy w tej wsi chyba dwa czy trzy dni i potem żeśmy wymaszerowali wszyscy do Hameln, do tych koszar i w tych koszarach, ponieważ byliśmy grupą najbardziej zorganizowaną, to myśmy się zajęli już tymi najlepszymi punktami. Była stołówka, było wszystko.
- A nie myśleliście o powrocie do kraju?
Jeszcze Niemcy byli, to wszystko jeszcze było tuż po tym, jeszcze nie było zawieszenia broni. Tak że myśmy byli w tych koszarach… Nie, to już front przeszedł, jeszcze nie było zawieszenia broni, końca wojny, ale jeszcze front szedł nadal. Myśmy wtedy jako grupa zorganizowana roztoczyli opiekę nad tymi magazynami. No i wtedy hulaj dusza, wszystkiego było ile kto chciał. Dosłownie było tak, w tej chwili to można o tym mówić i śmiać się z tego, że dosłownie jak spaliśmy w tych koszarach, to który się pierwszy obudził, to szedł do pierwszej lepszej szafki, brał konserwy, szedł kupić bimbru. Przychodził, nalewał po pół szklanki: „Chłopaki pobudka” – i tak się zaczynał wtedy dzień. Ale to było po śniadaniu, później żeśmy się zajmowali musztrą już, bo się od razu dowództwo stworzyło i tak dalej. Tak że byliśmy taką grupą nawet dość dobrze zorganizowaną. W tych koszarach byliśmy chyba parę miesięcy. Później nas przenieśli stamtąd do starego browaru. To był budynek i w tym budynku znów byliśmy jeszcze parę miesięcy. Stamtąd później zaczęli nas przenosić do innych miejscowości. Tak że po drodze jeszcze chyba ze trzy takie, nie, może dwie miejscowości takie były, że pobyliśmy trochę dłużej.
Tak.
- W jakim miesiącu był powrót do kraju?
Wróciłem w 1946 roku, w czerwcu.
Tak.
- Jakie wiadomości docierały z kraju?
Tuż po zakończeniu wojny usłyszałem właśnie wiadomość z Warszawy przez radio, że moja ciotka mnie poszukuje, że jest w Pruszkowie, podała swój adres i że mnie poszukuje. Tak że jak już wracałem do Polski, to wiedziałem, że w Pruszkowie będę miał punkt zaczepienia.
- I że dowie się pan o pozostałych bliskich.
Tak. I u tej ciotki wszyscy się znaleźli. Znalazła się moja matka i mój brat też, to znaczy tam się dowiedziałem, że mój brat jest już, żyje… Nad morzem dostał, w takim miasteczku, poniemieckie mieszkanie i tam zamieszkał z moją mamą. Mama jeszcze przyjechała później znów do Warszawy, bo kontaktowali się z moim bratem. W Warszawie miałem jeszcze jedną ciotkę, która miała całkowite mieszkanie, dobrze jeszcze utrzymane, bo ona mieszkała na Pradze.
- Jak pan odebrał Warszawę po powrocie?
Ruina, kompletna ruina, wszędzie dosłownie chodziło się po gruzach cały czas. Ale pomimo wszystko jednak nastroje były wtedy zupełnie dobre. Później już, gdzieś w dwa czy trzy miesiące po tym jak przyjechałem do Warszawy, już spotkałem koleżankę i ona zaprosiła mnie na jej imieniny. Ona miała na imię Marysia. Na te imieniny poszedłem i tam spotkałem moją żonę, z którą poznaliśmy się trzy lata wcześniej i potem pogniewaliśmy się. Gniewaliśmy się trzy lata. Spotkaliśmy się na tych imieninach i wszystko ładnie pięknie. Ale byłem dumny i blady jak panienki całowałem, a swojej żonie tylko rękę podawałem, po prostu na znak, że się gniewamy. Właśnie na tych imieninach żeśmy posiedzieli trochę, zaczął się już zmierzch, trzeba było teraz wracać. Ale jak? Żona mieszkała wtedy na Kole, a imieniny były na Śniadeckich i to trzeba było przez całą Warszawę się przedostać. Żona mówi: „Zmierzch, to ja już pójdę”. Mówię: „Słuchaj, to ja cię odprowadzę”.
Tak, odprowadziłem ją. Rzeczywiście żeśmy wyszli, a tam były schody nie łamane, tylko jeden ciąg od piętra do piętra. A ta koleżanka mieszkała na drugim piętrze. Tak że wyszliśmy, zeszliśmy do pierwszego piętra, idziemy po tym równym, żonę trochę przygarnąłem, jakoś wszystko dobrze. Pocałowałem, oddała. A! No to dobra jest! I tak się zaczęło moje już [nowe życie]. I żeśmy się pobrali w niecały rok później i żyjemy już sześćdziesiąt trzy lata.
- Wrócę jeszcze na chwilkę do tematów wojennych. Czy był pan represjonowany? Czy spotkał się pan z jakimiś nieprzyjemnymi uwagami dotyczącymi udziału w Powstaniu?
Nie, miałem szczęście, że nie. Nawet po tym jak wróciłem już z Niemiec, to przecież miałem wszystkie te dokumenty i z Powstania i tak dalej. Jak dowiedziałem się, że trochę się dobierają do akowców, to spaliłem wszystko, nic nie zostawiłem. I tak jak by chcieli, to by wszystko mieli. A zresztą nawet nie szukali, nie musieli szukać, dlatego że robili, co chcieli, z nami. Tak że później nawet miałem trudności z tym, żeby wstąpić do kombatantów. Ale szczęściem spotkałem się z tymi kolegami, z którymi byłem w niewoli, i oni wiedzieli, co i jak. Zaświadczyli, że brałem udział w Powstaniu i dzięki temu zostałem już kombatantem i jestem nim dotychczas. Jestem wiceprezesem koła kombatantów przy AWF-ie.
Warszawa, 2 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło