Danuta Rogalczyk-Matusewicz „Dora”
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Gdzie mieszkała pani przed wybuchem wojny?
Też na Żoliborzu, można powiedzieć, że przy placu Wilsona, w budynku, gdzie [jest] apteka. To się nazywało Ustronie 2, bo z tyłu była ulica Ustronie. Nasza rodzina była bardzo patriotyczna. Mój tata brał udział w powstaniu wielkopolskim – w owym czasie był mniej więcej w tym samym wieku co ja. W 1939 roku był oficerem rezerwy, był podporucznikiem, właściwie już porucznikiem. Nie dostał jeszcze wezwania. Mniej więcej zbliżał się czas wojny. Wiem, że tatuś bardzo denerwował się faktem, że nie dostaje wezwania. Wreszcie razem z mamą ustalili, że powinien się zgłosić do swojego dowództwa i wyjaśnić tą sprawę, że nie dostał wezwania, był oficerem rezerwy, ale inni już podostawali, tylko właśnie mój tata nie. To było takie straszne pożegnanie. W dodatku nas było pięć dziewczyn w wieku od trzech do trzynastu lat, więc to był właściwie drobiazg, jeżeli chodzi o dzieci. Mama, mimo to właśnie, jestem dumna z mamy, że mimo piątki dzieci zgodziła się, a nawet namawiała mojego tatę, żeby jednak zgłosił się i jednak poszedł na wojnę, jak się w owym czasie mówiło. Oczywiście strasznie wszyscy popłakaliśmy się, żegnaliśmy się strasznie długo. Tata poszedł. Oczywiście żadnych wieści, chociaż było trochę, były kartki. Był w obozie jenieckim, oczywiście po stronie rosyjskiej i ostatecznie zamordowali go w Katyniu w 1940 roku. Taka była historia.
Mama została z pięciorgiem dzieci w bardzo trudnych warunkach, bo właściwie pieniędzy nie było, najwyżej wysprzedawało się różne rzeczy, co tylko można było wysprzedawać, a potem żyłyśmy na zupkach RGO (chyba były takie). Tak sobie pędziliśmy żywot, chodziłyśmy do szkoły, też byłam w szkole u sióstr zmartwychwstanek – znane siostry na Żoliborzu, które też działały podczas Powstania.
- Czym zajmował się pani ojciec w czasie pokoju?
Ojciec i mama byli nauczycielami.
- Przez cały czas mieszkali państwo przy placu Wilsona?
Tak.
- Jak zapamiętała pani sam wybuch wojny w 1939 roku?
Oczywiście przerażenie. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze, siedziałyśmy cały czas, wydawało się, że najbezpieczniej będzie w przedpokoju, bo tam były okna, a przedpokój był przykryty ścianami. Tam siedziałyśmy, dzieci płakały. Było strasznie, bo było silne bombardowanie. Towarzystwo było nieoswojone z wojną, więc strasznie przeżywały. Na przykład moja najmłodsza siostra to cały czas drżała, trzęsła się. Ona miała trzy latka i wiecznie [była] u mamy na rękach. Potem, gdy było silniejsze bombardowanie, to już chyba później, nauczyliśmy się, że nie należy przebywać w mieszkaniu, bo to jak walnie, to nic z nas nie będzie, wobec tego schodziłyśmy do piwnicy w tej części budynku, gdzie mieszkałyśmy. Był podział, że mama brała najmłodszą, a ja drugą z rzędu, bo ona też jeszcze była malutka, a reszta musiała iść o własnych siłach i zbiegałyśmy. Śmieszny przypadek. Ludzie byli bardzo przerażeni, patrzyli, a tu po schodach biegnie pani z wieszakiem w ręku – tak to wyglądało. Wydawało się, że widocznie wzięła garnitur męża, jakąś cenną rzecz, która na wieszaku wisiała, tak biegła. Różne takie śmieszne rzeczy w tej tragedii.
- Czy w czasie okupacji pani dalej uczęszczała do sióstr?
Tak, cały czas byłam wychowanką sióstr.
- Od kiedy uczestniczyła pani w działaniach konspiracyjnych?
Od 1943 roku… Miałam przyjaciółkę i myśmy zawsze mniej więcej jednakowo myślały, szukałyśmy jakiegoś kontaktu i znalazłyśmy się w religijnym towarzystwie – sodalicja. Tam nam mówili, że będziemy brały udział, że będziemy jakoś pomagać w tej sytuacji. Okazało się to trochę nieporozumieniem, bo nie o to chodziło, ale w 1943 roku już dobrnęłyśmy do „Szarych Szeregów”. To już właściwie była Armia Krajowa. Tak to wyglądało.
- Czym na początku zajmowały się panie w „Szarych Szeregach”?
Byłyśmy szkolone i właśnie chyba byłyśmy już [szkolone] pod kątem łączności. Były różne konspiracyjne, powiedziałbym, zabawy.
[Polegało to] na tym, że miałyśmy się przebrać w taki sposób, żeby nasza patrolowa nas nie poznała. Ustaliłyśmy, gdzie ona będzie, i miałyśmy przejść tak, żeby ona nas nie poznała, to znaczy nasz patrol – patrol to było pięć osób, pięć koleżanek. Rzeczywiście, myśmy się tak przebrały, że absolutnie [nas] nie rozpoznała. Byłam chłopką, a jedna [koleżanka] przebrała się za męża tej chłopki. On szedł z grabiami, bo to było troszeczkę na peryferiach, to nie było w mieście. Jedna, właśnie moja przyjaciółka, ona była niskiego wzrostu, [miała] kędzierzawe włoski, wglądała jak dziewczynka, więc ona tam sobie podskakiwała jako dziewczynka, córeczka tych państwa. Rzeczywiście, nawet dwa razy przechodziłyśmy i [nasza patrolowa] nie zorientowała się, byłyśmy odpowiednio przebrane. Taka zabawa. To oczywiście chodziło o to, żeby umieć odpowiednio się przygotować, jeżeli zajdzie taka potrzeba, że trzeba będzie być niepoznanym.
To łączność głównie.
Nawet nie, nie było chyba tego, bo jakoś nie pamiętam. A może był? Już nie pamiętam tego.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Właśnie w mieszkaniu. Nie, to zawiadomienie do mnie [dotarło]. Właśnie mnie nie było wtedy w domu. W każdym razie byłam już konkretnie u „Żywiciela”. To było na Słowackiego. On tam mieszkał. Córka jego to [była] nawet moja koleżanka z klasy ze szkoły. Wprawdzie nic nie wiedziałam. Konspiracja była fantastyczna. Naprawdę, wszystkie moje dziewczyny przynajmniej z klasy, ale może i ze szkoły od sióstr, wszystkie były w AK, ale nikt nic nie wiedział. Myśmy się dopiero [dowiedziały] w Powstaniu: „To ty jesteś?”. – „To ty jesteś?”. Takie było zadziwienie, tak że konspiracja była nadzwyczajna. Znało się jakiś jeden jedyny adres kontaktowy i to koniec, więc rzeczywiście było to bardzo przestrzegane. Po prostu z przyjaciółką, ponieważ myśmy się obie zawsze starały o wszystko, zawsze chodziłyśmy razem, więc myśmy wiedziały o sobie, ale tak to o pozostałych koleżankach to w ogóle nic nie wiedziałyśmy.
- Zgłoszenie dotarło do domu?
Tak, do domu właśnie, tylko mnie w tym domu nie było i niestety miałam żal o to, że jakiegoś adresu, punktu, tylko się zapytano, czy jest – nie ma, to nie ma. Tam każdy miał swój przydział. Myśmy miały przydział w Śródmieściu. Dzisiaj nie rozumiem tego, dlaczego tam, a nie na Żoliborzu. Tak było. Dopiero zaczęłam szukać tego [posłańca]. Jak się dowiedziałam, że tu ktoś był, to pomyślałam, że na pewno będzie z konspiracji. Zaczęłam szukać i dobrnęłam tam, gdzie trzeba, to znaczy właśnie wprost do dowództwa „Żywiciela”. Tam szykowano akurat opaski. Pomagałam tam przy stemplowaniu, takie pomocnicze robótki robiłam. To są właśnie niesamowite wspomnienia. Później już, jak pierwszy raz zobaczyłam chłopaków z opaskami na ulicy, to ten skrawek, gdzie oni byli, to to już była Polska, prawdziwa Polska. Do dziś niesamowity wstrząs. Tam byłam.
Ponieważ właściwie na Żoliborzu Powstanie nie bardzo się udało, właściwie wcześniej było niż 1 sierpnia, poprzedniego dnia, bo po prostu Niemcy już złapali chłopaków, którzy wieźli całą amunicję, broń i tak dalej, i zaczęli do nich strzelać, ci zaczęli też i tak się właściwie zaczęło. To było tylko w kilku punktach, ale w rezultacie się nazywało, że to wcześniejsze Powstanie upadło przez ten wcześniejszy dzień. Wobec tego „Żywiciel” powiedział, że wszyscy przedzierają się do Puszczy Kampinoskiej. I tak było. Dopiero w nocy z 1 na 2 sierpnia cała ekipa wróciła. Mnie tam nie było, dlatego że oni mnie… bo tak zaczęli jakoś strasznie, to znaczy nie wiem, czy artyleria wtedy biła, ale w każdym razie straszna strzelanina wokół tego domu i „Żywiciel” powiedział: „Proszę, wszyscy wychodzą do piwnicy”. Zeszłam do piwnicy. Tam już siedzieli ludzie, bo słyszeli strzelaninę, bali się. W piwnicach było tłoczno, więc każdy tam gdzieś się chował, to znaczy żeby gdzieś znaleźć miejsce. Nie można było się znaleźć w grupie, tylko wszyscy byli rozrzuceni. Wreszcie dopytuję się u ludzi. [Oni mówią]: „Wszyscy już poszli”. Po prostu mnie zostawili. Znowuż wróciłam do domu i znowuż kontakt – mój dawny kontakt – mówi: „No niestety, nie udało się, ale wygląda na to, że oni wszyscy wrócą”. Rzeczywiście tak było. Wtedy już dołączyłam do swoich.
Właśnie u „Żywiciela”.
- To wtedy dostała pani przydział do plutonu łączności?
Myślę, że tak, że chyba wtedy. Trudno powiedzieć.
Bardzo mi się to myli. W koloniach, to znaczy tak się nazywały kolonie żoliborskie, robotnicza, jakoś to się nazywało. To było w każdym razie przy Suzina, Słowackiego, dzisiaj Filarecka to ogradza. Byliśmy w różnych miejscach. Miałyśmy kilka takich… Nie pamiętam, żeby to była konkretnie nasza kwatera. Raczej byłyśmy raz tu, raz tam, różnie. Po prostu przenosiłyśmy się.
Tu nie można mówić o warunkach. WSM, bo to była Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, był straszliwie zarobaczony, bo powstał na wysypisku śmieci. To bardzo dawne czasy, potem budowano na tym, górki się porobiły, a pluskiewki żyły sobie dalej, bo podobno mogą żyć parę ładnych lat bez jedzenia. Wszystkie pluskiewki, jak tu [było] tyle młodzieży, wszystkie powychodziły, więc noce były bardzo straszne. Czasami przychodziło się akurat wieczorem, szukamy miejsca, gdzie kto może się położyć. Najlepsze miejsca były na stole, bo pluskwy jakoś tam nie dochodziły. Najgorsze [pluskwy były] na łóżku, więc nikt na łóżkach nie chciał leżeć, ale jak nie było miejsca, to trzeba było na łóżku, a najlepiej na podłodze, to znaczy najlepiej na stole, a drugie miejsce to na podłodze. Tak to było. Pokotem, gdzie kto mógł znaleźć miejsce, tam leżał.
- Czy była pani w jakiś sposób uzbrojona?
Nie, ja nie. To znaczy w ogóle łączniczki [nie były uzbrojone], jedna może miała pistolet.
- Czy w czasie Powstania zdarzało się pani jeszcze wracać do domu?
Tak, bo właśnie w tym rejonie, można powiedzieć, pracowałam, więc byłam dość często, ale tylko wpadałam na pięć minut zobaczyć się z mamą i już mnie nie było. Poza tym dostarczałam ludziom najświeższych wiadomości, co się dzieje, bo wszyscy siedzieli w piwnicach, więc strasznie się cieszyli, jak mnie zobaczyli. Zawsze mnie pytano i musiałam dwa słowa powiedzieć, że wszystko jest dobrze, że coraz większy teren jest nasz, bujałam, ile wlazło. Tak to wyglądało. Z mamą widywałam się, nie codziennie oczywiście, ale tam raz na parę dni to zawsze starałam się wpaść chociaż na pięć minut.
Muszę powiedzieć taką rzecz, że mama, mając pięcioro dzieci, akurat przed samym Powstaniem w wakacje, moje trzy najmłodsze siostry pojechały na wypoczynek, które siostry organizowały w pałacu Radziwiłłów. Tam dostały lokum, cały pałac był do dyspozycji, z tym że tam już nie było mebli. One zagospodarowały ten teren i tam zawsze była wymiana dzieci na wakacje: jednego roku, powiedzmy, ja byłam, a potem… Moje trzy najmłodsze siostry znalazły się tam po stronie radzieckiej, bo to już było za Bugiem, więc one tam były i mama została tylko z jedną moją najmłodszą siostrą, z tą, która była zaraz po mnie i ja. To znaczy ja już ganiałam, a siostra była w piwnicy razem z mamą. Miała mi zawsze za złe, że dlaczego jej nie powiedziałam. Jej koleżanki to samo, nie powiedziały jej. A dlaczego? Bo ona była niestety taka troszeczkę… lubiła ploteczki, wszystko od razu musiała powiedzieć, nic nie utrzymała, żadnej tajemnicy. Stąd było to, że była trochę odsunięta.
- Z jakimi niebezpieczeństwami i ryzykiem wiązała się pani służba?
Musiałam przebiegać przez ulice. Przenosiłam różne rozkazy, więc na początku byłam w kinie „Tęcza”. Tam była radiostacja, był cichociemny „Sokół” (głównie operowało się pseudonimami). „Sokół” był tam zrzucony, ale to było jeszcze dużo wcześniej. On był radiotą – tak to się nazywało w owym czasie i obsługiwał radiostację. Oczywiście porozumiewanie było tylko przez Londyn, więc wszelkie rozkazy, jeśli dowództwo chciało porozumieć się z inną dzielnicą, to poprzez to tak szło, więc miałam trochę roboty, bo coś przeszło, coś przyszło, trzeba było podrzucić i odwrotnie.
- Czy miała pani jakieś swoje najczęściej odwiedzane miejsca?
Nie, to różnie było, ale najczęściej dowództwo, ale to nie tylko, bo dowództwo od razu korzystało, że jestem, buch, znowuż mnie wysłano do kogoś innego, tak że cały Żoliborz był w mojej gestii, to znaczy naszej.
- W związku z tym zdarzało się pani przebiegać przez ulice?
Tak. Z takich ciekawszych zapamiętanych wspomnień: na Słowackiego była straż pożarna, zresztą do tej pory jest, jest szkoła i tak dalej, i zawsze musiałam przebiegać naprzeciwko. Dosłownie naprzeciwko straży pożarnej była większa niezabudowana przestrzeń między budynkami. Tam, na górze, na dachu szkoły był snajper i on pilnował tylko tego odcinka. Zawsze, jak się z tej strony przebiegało, to on zawsze tu [celował]. Nie celował pośrodku, tylko tuż przy ostatnim przejściu. Zawsze było tak, że to się biegiem robiło i zawsze kulka mi bzyknęła koło ucha, ale miałam szczęście – nic się nie stało, zawsze jakoś zdążyłam [przebiec].
- Czy miała pani styczność z żołnierzami nieprzyjacielskimi?
Nie. W ostatnim dniu widziałam, bo Niemcy byli już w kościele, a ja… To znowuż jest pusta dosyć duża przestrzeń, która była między koloniami, tymi domami, i oni tam stali, a ja musiałam przebiec w pobliżu Słowackiego. Tu była ciekawostka… Tam wykopano nawet rów łącznikowy. Nie lubiłam chodzić w rowach, absolutnie, bardziej bałam się chodzić w rowach niż na zewnątrz, mimo że to rzeczywiście było groźniejsze, takie było moje odczucie, ale tym razem szłam. Patrzę... To już był ostatni dzień powstania żoliborskiego, bo myśmy wcześniej, bo w Śródmieście piątego, a u nas ostatni dzień to już było poddanie – ostatni dzień [września]. Przechodziłam tutaj i tylko mnie zastanowiło to, że było pełno rozrzuconych naboi i sobie myślę: Boże, co się stało, przecież to trzeba pozbierać, żeby chłopakom zanieść, żeby się ucieszyli. Była niezorientowana, że to już jest koniec i dopiero po drodze dowiedziałam się, więc zbierałam naboje. Patrzę, a tam są chyba Niemcy. Rzeczywiście to byli Niemcy. Jakoś nie strzelali do mnie i przebiegłam. To był ostatni dzień, a jeżeli chodzi o takie… Mogę powiedzieć, że znowuż miałam wielkie szczęście. Na początku byłam właśnie w radiostacji, potem pracowałam przy łącznicy. Łącznica była w dzisiejszym „Empiku” na dole placu Wilsona – róg Felińskiego i placu Wilsona. Tam była właśnie łącznica. Obejmowałam swój dyżur. Dyżur miałam [później], ale przyszłam troszeczkę wcześniej – piętnaście czy dwadzieścia minut owało do mojego dyżuru. Przyszłam wcześniej i widzę, że koleżanka siedzi. Mówi: „Wiesz co? Jak już przyszłaś, to może zostań”. Mówię: „Wiesz co, ja przyszłam, ale ja naprzeciwko…”. Tu zaraz jest to Ustronie, to znaczy mój dom. Mówię: „To wiesz co? Ponieważ to jest jeszcze kilka minut, to ja szybko wskoczę do mamy, przywitam się i już jestem z powrotem, tak że ja zdążę o czasie”. Niestety – w tym czasie walnął pocisk, rozbił łącznicę i moja koleżanka zginęła na miejscu, tak że wszyscy, co żyją, musieli mieć szczęście. To było przykre. Poleciałam do mamy, znowuż wszyscy się zgromadzili i tak dalej, pytali, jak to wszystko jest, co tu się dzieje. Znowuż naopowiadałam bajek, że jest wszystko w porządku, że w ogóle prawie cały Żoliborz jest w naszych rękach, podczas gdy w tym czasie, te ostatnie dni, to już myśmy się wszyscy zbierali prawie że w jednym budynku. To znaczy w budynku to może nie, ale był plac na Mickiewicza przy tak zwanych Szklanych Domach i tam była już zbiórka do przeprawy przez Wisłę na drugą stronę. Troszeczkę było nawet planowane, miała być zasłona dymna. Aura przeszkadzała, że z tą zasłoną im nie wychodziło. W każdym razie myśmy zbierali się tam i wtedy w nas waliły wszystkie pociski od strony Niemców i od strony Rosjan. Tam była jatka, mnóstwo osób zginęło, mnóstwo osób było rannych. Przy mnie, stałam na placyku (już nie powiem, jak się nazywa) i widziałam, jak przy mnie ktoś dostał w usta, od razu padł. Wszyscy się przewracali, a ja znowuż miałam szczęście.
- Czy może pani dokładniej wyjaśnić, co to była łącznica? To był punkt dla łączniczek?
Nie, to była łącznica telefoniczna, czyli telefon. Po prostu centrala. To była centrala i przejmowałam dyżur tej łączności, z tym że u nas w ogóle, jeżeli chodzi o łączność, wiadomo, że to była wielka tragedia. Nie wiedziałam nawet, że jest łącznica, ale w tym czasie była (bo to może zdobyli coś czy co, że była), a tak na ogół to widziałam, że koledzy latali z przewodami, bo systematycznie im przerywano, tak że wiecznie były przerwy, więc robota była.
- Spotkała się pani na przykład z niemieckimi żołnierzami wziętymi do niewoli?
Nie.
- Czy spotkała się pani z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?
Nie, nic nie widziałam.
- Jak państwa walkę przyjmowała ludność cywilna?
Ludność cywilna była pełna ufności, przynajmniej na Żoliborzu. Wszyscy się cieszyli jak najbardziej, ale właśnie czasami nie mogłam zrozumieć mężczyzn, którzy w owym czasie byli już dla mnie w sile wieku, bo czterdzieści, pięćdziesiąt lat, też tam bywali, ale to już rodzynki, a tak to na ogół [były] kobiety, dzieci. Nikt nie miał nic przeciwko, każdy się cieszył, że mamy skrawek wolnej Polski, bo to tak było. Wszyscy się strasznie cieszyli, jak widzieli jakiegoś łącznika… Mówię akurat o swoim domu, że tam byłam, to zaraz wszyscy się gromadzili w piwnicy i wysłuchiwali moich opowiadań, nie zawsze prawdziwych. Któregoś dnia palił się ten dom, ale nie nasze skrzydło, tylko z boku i nikt nic o tym nie wiedział. To tylko dzięki mnie, że tam się znalazłam, że szłam właśnie do mamy. Mówię: „Popatrzcie! Palicie się!”. Mężczyźni nie za bardzo chcieli wyjść z piwnicy, ale wtedy miałam tubalny głos, krzyknęłam, że trzeba wychodzić, trzeba brać [piasek]. Wody oczywiście nie było, więc trzeba wykopywać piasek i dopiero wtedy znaleźli się odważni, którzy weszli na dach i ugasili pożar.
- Czy zdarzało się pani mieć kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Nie. Osobiście nie miałam żadnego kontaktu, aczkolwiek wiem, że był kontakt ze strony rosyjskiej, że był łącznik, a właściwie to był… Nie wiem, spuścili go chyba ze spadochronu, bo on wisiał na drzewie, jak go zauważono. Wyciągał rączki i poddawał się, bo myślał, że to Niemcy. Nasi chłopcy tam podbiegli i dopiero go uspokoili, że spokojnie, bo to swoi. On przekazał nam łączność szyfrową, ale szyfr był tak kiepski, to znaczy tak prosty, że natychmiast Niemcy to rozszyfrowali. Tego chłopaka wzięli chyba do nas czy on tam wrócił, tego nie wiem. W każdym razie była łączność z naszej strony. Była [dziewczyna], która miała pseudonim „Struga”, która przepłynęła przez Wisłę, strasznie dzielna dziewczyna, chyba nawet z jakimś chłopakiem jeszcze płynęła i przedostała się na drugą stronę, przewożąc właśnie też wiadomości. To niby miało być uzgodnione, jak to oni będą – też nieprawda – nas przyjmować, walki prowadzić… Oczywiście pierwszą rzeczą było to, że ją zaaresztowali, że to pewno szpieg. Dopiero miała kłopoty, ale to są późniejsze sprawy, bo to już po Powstaniu.
Przeżyła, ale później straciłam z nią kontakt.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jak było z zaopatrzeniem w żywność?
Żywność była nieważna, przynajmniej dla nas. Mówiąc ściśle, myśmy byli plutonem bezpośrednio przy „Żywicielu”, więc myśmy miały najgorzej, bo jak w innych jednostkach były dziewczyny, to tam chłopacy zawsze coś zdobyli, jakiś sklep był czy coś, oczywiście opuszczony, to zawsze było coś, więc można było mąkę czy coś wziąć. Tak wszyscy się tam zaopatrywali, a u nas nie. Myśmy – łączniczki szefa nie miały żadnych możliwości, wobec tego byłyśmy na wyżywieniu czysto tym, co nam podano, więc przeważnie na zupce. Zupa na pewno była raz dziennie, ale czy była więcej [niż raz], to naprawdę moja pamięć nie pamięta. Po prostu to było nieważne. Tak że nie wiem, czy byłam głodna, nie pamiętam tego, czyli może nie byłam głodna, może to wystarczało. Emocje, przeżycia codzienne, nie wiem… Na pewno były zupy obiadowe.
Jeszcze jako ciekawostkę powiem, że raz przyszedł łącznik i wyrzucił na stół worek sucharów. To było raz. Byłam podejrzliwa, przyjrzałam się, ale niestety to wszystko chodziło, bo było z robakami. To było raz.
- Jak wyglądały kwestie ubraniowe? Miała pani szansę czasami gdzieś się przebrać?
Zawsze były takie możliwości, tylko wody nie było. Wodę każdy kombinował na własną rękę, jeden drugiemu pomagał. W pobliżu był punkt – hydrant, gdzie w kolejce stała cała ludność cywilna i my również. Tam strasznie dużo osób zginęło, bo Niemcy zorientowali się i walili w to. Taki najbliższy punkt, to było właśnie to. To znaczy z higieną było kiepsko. Każdy starał się jakoś umyć, ale to ciężko było.
- Wspominała pani, że nocowało się w różnych miejscach. Czy zdarzało się pani mieć czas wolny poza służbą?
Czasami bywałam u mamy na parę minut, ale chyba nie było… To znaczy czasami powiedział: „Proszę, weź teraz leć i idź sobie do mamy”. Wiedziano, że mam tam mamę. Nie przypominam sobie, żeby był czas wolny konkretnie na odpoczynek czy coś, nie. Zawsze człowiek był [zajęty].
- Czy w związku z pani przydziałem, miała pani możliwość czytać prasę powstańczą?
Nie, zupełnie nie. Nie wiem, nie docierało to do nas.
- Zdarzało się pani słuchać radia?
Też nie.
- Czy w pani otoczeniu na Żoliborzu zdarzało się organizowanie koncertów, przedstawień teatralnych?
Nie, nic nie wiem, nie słyszałam o tym. Żadna dziewczyna nie mówiła mi o takich rzeczach.
- Jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze [wspomnienie] to moment kapitulacji, właśnie to, że przy Mickiewicza, przy Szklanym Domu waliło wszystko to, co tylko mogło walić w nas i raptem słyszę: „Nie strzelać!”. Myślę, co to jest? Myślę sobie: acha, widocznie już załatwiona jest nasza przeprawa przez Wisłę, że teraz będziemy się przesuwać w kierunku Wisły, bo to już było niedaleko. Myślę, ale co to znaczy nie strzelać? Chodzą i krzyczą: „Nie strzelać! Nie strzelać!”. Po chwili przyszedł oficer. Już nie pamiętam kto, jak, co. Powiedział: „Kapitulacja”. Najpierw [powiedział]: „Proszę się ustawić w szeregach”. Starszy kolega, to znaczy nie znałam go, zaczepił mnie i mówi: „Przecież my się poddajemy. Ja to przeżywam drugi raz w życiu”. Z taką rozpaczą… Do mnie, do mojej świadomości to nie dochodziło, to było niemożliwe, ale tak było. Myśmy potem od razu pierwsi jechali do Pruszkowa. W tym ostatnim dniu właśnie, jak przelatywałam właśnie na Mickiewicza i wtedy wstąpiłam jeszcze do mamy na pięć minutek, i wszyscy znowuż jak zwykle gromadzili się przy mnie, i mówią: „Jak tam sytuacja?”. Mówię: „Wszystko w porządku. Wszystko nasze”. Tak ich biedaków nastawiłam, że za chwilę do tego naszego budynku weszli już Niemcy, wrzeszczeli: „Wychodzić z piwnic!”. Nikt się nie ruszał, nikt nie miał zamiaru [wyjść], bo wszyscy pomyśleli sobie, że to głupi żart. Coś niesamowitego. Dopiero jak wrzucili granat do piwnicy, właśnie tam, gdzie była moja mama ([mama] została ranna w nogę, ale tak, że jeszcze mogła trochę chodzić), to przerażenie… Dopiero nabroiłam strasznie. Miałam wyrzuty sumienia, że tak tam wtedy klepałam. Chciałam ich pocieszyć.
- Co działo się po kapitulacji?
Po kapitulacji nas wywieźli do Pruszkowa.
- Pani wychodziła razem z wojskiem?
Tak, wszyscy razem [wychodziliśmy] w kolumnie.
- Straciła pani wtedy kontakt z matką?
Tak, to był ostatni [kontakt] w owym czasie.
- Co działo się w Pruszkowie?
W Pruszkowie zagnali nas do olbrzymiej hali. Właśnie szłam z tym cichociemnym „Sokołem”. Jakoś tak było, że myśmy prawie jako pierwsi wpadli, bo on pospieszał, mówił: „To trzeba szybko, szybko działać”. Pamiętam, w rogu leżała niby to marynarka czy coś, ale taka żebracza, porwane to wszystko. [Mówił]: „To trzeba brać”. Bierze to. Mówię: „Co ty robisz? Przecież to jest brudne”. – „Wszystko się przyda”. On już miał to w szkole. Pamiętam, jak dawali zupę, to w kloszu, bo przecież nie mieliśmy żadnych menażek, takich rzeczy to nie było, więc trzeba było jakoś [sobie radzić]. Zupa była. Czerwony Krzyż dawał nam zupę raz dziennie, więc zupę to się… Znowuż „Sokół” mi pomagał. Mówił: „Ten klosz… O! Widzi pani? Ten klosz, to trzeba zdjąć go szybko”. On od razu fiknął, zdjął klosz i mówi: „To już będzie miska do zupy”. Mówię: „Ale tu przecież dziura jest”. Mówi: „Nie, to zakryjemy jakoś”. Nie pamiętam jak, ale trochę się zakryło i już była miska do picia. Ludzie mieli duże kłopoty. Niektórzy mieli menażki albo coś, to musieli pożyczać, ale właśnie nie było w czym zupy [jeść].
- Długo państwo przebywali w Pruszkowie?
Tu pamięć mnie zupełnie zawodzi, nie wiem. Parę dni chyba. Spaliśmy na betonie. Nie było nic, to tak się leżało na tym.
Potem to już nas wywieźli Niemcy. [Wsadzili] nas do wagonów bydlęcych oczywiście. Tam mnóstwo nas upchali i jechaliśmy. W tej chwili już nie pamiętam, czy to był pierwszy obóz, czy to był drugi Gross-Lübars, Altengrabow potem i potem Oberlangen, ale to był krótki okres czasu w Gross-Lübars i w Altengrabow. Oni, jak to Niemcy, dość skrupulatni, dobrze zorganizowani, to po prostu wszystkie kobiety z Powstania zgromadzili w obozie jenieckim Oberlangen. To było na północy Niemiec w pobliżu granicy holenderskiej.
- Jakie warunki tam panowały?
Tam, to już uważam, że… Warunki obozowe, czyli potrójne prycze. Wiem, że ze sto osób było nas może w baraku, coś takiego. W zimie stała koza, która ogrzewała cały barak. To oczywiście nie miało znaczenia.
- Jak spędzały panie czas w obozie? Czy były panie skierowane do jakichś prac?
Tak, ale to była samoobsługa obozu, więc jedne szły do obierania kartofli do kuchni do pomocy, inne były tak zwane komenderówki czyszczenia latryn. Wszystko z tych latryn trzeba było wywozić poza teren obozu. Między innymi odbywał się handel. Te, które miały jakieś wartościowe pierścionki czy coś… To znaczy to był handel z Niemcami, którzy tam po drodze się trafiali – bochenek chleba za złoty pierścionek. Ja nie miałam takich rzeczy, to niestety…Czasami udało się coś załatwić. To nie było nagminną rzeczą, bo raz miała pierścionek, potem go nie miała. Nie wszystkie [dziewczyny] przecież miały, więc to tak… Były takie prace jak dbanie o czystość w tym obozie. W każdym obozie (już nie pamiętam, w którym jak) było robactwo, więc w jednym były pchły, w drugim były pluskwy, w trzecim były wszy. W Oberlangen były wszy, a może i tam po drodze też były wszy, ale już nie pamiętam, bo to było stosunkowo krótko, ale tutaj siedziałyśmy już siedem miesięcy, więc to już był taki okres, że można było zapamiętać. Były straszne wszy, ale dbałyśmy o to. Niektóre dziewczyny, akurat szczęśliwie, miały gęste grzebienie i nimi wyczesywało się z włosów, bo wszy najczęściej atakowały głowę. Grzebień oczywiście krążył po wszystkich dziewczynach i każda po kolei [wyczesywała]. Poza tym pierwsza rzecz była, jak myśmy dostali… Byłyśmy bardzo zmęczone po transporcie, więc rzucałyśmy się na prycze. Tam był chyba jeden koc i przykrywało się nim, bo to było już chłodno. Tak niby przysypiałyśmy, ale jakoś dziwnie było. Czułyśmy, że po nas coś chodzi. To było pierwsze zetknięcie z wszami. Rzeczywiście, to zaczęło latać, a potem zaczęło swędzieć, przecież one gryzły. Nie mogłyśmy leżeć, więc zaczęłyśmy szukać wesz, pozbywać się ich. Nasza dzienna praca, między innymi [dlatego] że nie miałyśmy tak zwanej komenderówki, czyli roboty ogólnej, to trzeba było się właśnie bawić w czystości. Była taka aktorka Grossówna. Ona była z nami w obozie. Po pewnym czasie jakoś załatwili, że dali płyn do włosów przeciwko wszom i ona zajmowała się tym – wszystkim po kolei czyściła głowy. To też taki ciekawy rys, bo aktorka i ona była taka strasznie miła i w ogóle. Chyba co tydzień – już nie pamiętam – miałyśmy mykwę, tam się mogłyśmy wykąpać, właściwie taki prysznic, lało się z góry, w otoczeniu niemaszków, którzy oczywiście przyglądali się i tak dalej. No, ale nie było jakichś ekscesów większych, tyle tylko że było nam przykro. Ale była ta mykwa raz na tydzień lub raz na miesiąc – nie umiem teraz dokładnie powiedzieć. Ale tak to było jakieś korytko do mycia (coś jak wojskowe), to tam myśmy się [myły]… Tylko była zimna woda, a w zimie zimna woda… Kran zamarzał, lód tam wisiał, to trzeba było go odbić. Wiem, że ja nawet się zdobyłam na to z koleżanką, że myśmy kąpały się… Znaczy wzięłyśmy prysznic, to znaczy pod kranem, z tej lodowatej wody. Jakoś wytrzymałyśmy. Pod kranem się człowiek kulił i się szybko mył. Jakieś mydło chyba nam dawali, już nie wiem tego.
- Kiedy zostali państwo oswobodzeni?
Przez maczkowców. Oni klinem się wbili, bo po prostu myśmy tylko słyszeli z daleka strzały i wyglądaliśmy, że to już może niedługo oswobodzą nas, ale to się i cofało, i przybliżał ten odgłos i znowu się cofał… Aż wreszcie to nastąpiło. No, po prostu to było… Czołgi wjechały, rozjechały to ogrodzenie i nastała wielka radość. Maczkowcy szybciutko chcieli nas uraczyć – nagotowali zupę, solidną, tłustą z mięsem, ze wszystkim. No i wielka radość – jedzenie jest dobre i wszyscy jedli. Na szczęście ja miałam widocznie żołądek za bardzo skurczony, że wystarczyła mi jedna [niewielka] miseczka, to mi wystarczyło. Zjadłam to. Ale te dziewczynki, co jakoś więcej potrzebowały, to pozjadały i po dwie [miseczki]. Następnego dnia wszystkie były chore. Niewiele tylko było takich, którym się udało – mnie się udało – nie chorować, ale cały obóz chorował. Oni dopiero zrozumieli, że jak jest się wygłodzonym, to nie można [się tak najadać].
Jeszcze z opowiastek obozowych – dostawałyśmy chleb na sześć [osób], raz dziennie, to kromka wychodziła z tego. No i też to było smutne, bo każdy czuł tylko głód, bo myśmy były bardzo głodne. Bo nasz jadłospis obozowy, to: rano była – myśmy to nazywali woda, to herbata miała być, ale to nie była herbata, to było coś takiego, nie wiem, woda zabarwiona czymś. Niedobre to było, ale zawsze było gorące, a to było ważne. Na obiad była zupka. No, zupka przeważnie była tak zwana badylówka, to znaczy była z różnych łodyg, normalnie rosnących, z różnych ziół, nie wiem z czego, w każdym razie łodygi długie takie, tylko to było cięte troszeczkę, żeby się zmieściło w tej misce. To było takie najczęstsze [jedzenie]. Ale raz patrzę – grochówka. Tego groszku nie za dużo, ale grochówka. Tacy zdziwieni wszyscy byli, ale rzucili się. A ja jestem zawsze ostrożna. Miałam kota na punkcie robaków. Zaczęłam groszki otwierać i w każdym groszku, w każdym siedział żuczek. No więc wypiłam zupkę z żuczków, ale groszków nie miałam odwagi zjadać. A koleżanki krzyczały na mnie: „Co ty wydziwiasz?!”. I jadły. Głodne były. Ale ja miałam kota na punkcie właśnie tych robaków i nie bardzo… Tak to było. I wieczorem znowu jakaś [kolacja].
Poza tym właśnie w tymże obozie nauczyłam się grać w brydża. Były tam takie dwie dziewczyny – Kołodziejskie – one trochę występowały w teatrze jako dzieci, były bliźniaczkami. One jakoś potrafiły tańczyć, tak że wiem, że kiedyś zorganizowano taki koncert.
Jeżeli chodzi o obóz jeniecki, to w ogóle tu nie było absolutnie zagrożenia życia, mieliśmy podobno dobrego komendanta. Ja nie miałam z nim styczności, ale on [prawdopodobnie] był taki, że starał się jakoś, jak mógł. Nic takiego nie było, ale w każdym razie starał się o nasze dziewczyny, tak że nie można narzekać. Jak wpadli do nas maczkowiacy, to przede wszystkim zapytali nas: „Jak było?”. Przede wszystkim złapali ich od razu i [pytali nas], jak oni się zachowywali. I wtedy nasza komendantka powiedziała: „Wzorowo się zachowywali, nie wolno nic im robić”. I rzeczywiście puścili ich wolno.
- Jak wyglądała sytuacja w obozie już po wyzwoleniu państwa? Bo zostaliście państwo wtedy dipisami?
Tak. I przez pewien czas musieliśmy siedzieć, bo nie było gdzie sie podziać. No więc opiekowali się nami chyba ci maczkowiacy, tak że już potem normalne było jedzenie w puszkach, takie wojskowe – co oni dostawali na przydział, to i dla nas było. I później, chyba po miesiącu, zorganizowana została nauka i to było zorganizowane w takim sąsiednim obozie – Niederlangen chyba, już nie pamiętam. I tam rzeczywiście znaleźli się profesorowie i tam można było kontynuować naukę. Ponieważ przerwałam naukę w klasie chyba czwartej […], to poszłam do pierwszej licealnej, wiem, że miesiąc trwała ta nauka, potem jakoś porozumienie nastąpiło z Andresem chyba, bo Andres był we Włoszech, i na razie zaproponowali nam, że możemy jechać do Murnau. To znaczy, kto chciał, jeżeli miał znajomych gdzieś, nie tyle na terenie Niemiec, tylko że w Anglii czy gdzieś, to poszczególne osoby odjeżdżały do tych rodzin, znajomych… A reszta, która nie miała znajomych, to tam byliśmy i właśnie w tej szkole się uczyłam, to miesiąc chyba trwało. Potem zaproponowano, że pojedziemy do oflagu w Murnau, to już było takie – moim zdaniem – wstępne przygotowanie do przerzutu do Włoch. I tam w tym obozie, obóz nas przyjął, to był męski obóz, bardzo się cieszyli, że młode dziewuszki były, a myśmy zawsze ich traktowały jako starszych panów. W każdym razie było dość fajnie. I tak samo tam – ponieważ byłam miesiąc w pierwszej licealnej, to poszłam od razu do drugiej licealnej, bo tam też otworzono szkołę. I tam, właśnie w Murnau, zrobiłam maturę.
Z Murnau po zdaniu matury, a już te dziewczyny, które były, powiedzmy, w pierwszej licealnej, to już wcześniej wyjeżdżały do Włoch, a my, że jako wcześniej żeśmy zdawały maturę, to tam się troszeczkę przedłużyło i w następnej kolejności, następnym transportem pojechaliśmy na południe Włoch. Tam po prostu byłyśmy u sióstr [w miejscowości] Trani chyba, ale już teraz troszeczkę nie jestem pewna, czy to była Trani, czy to obok było, bo w pobliżu był obóz dla pracujących Polaków. Nie wiem, skąd ich tam ściągnęli, ale to nie byli [Polacy] z Powstania. Tylko w tej chwili nie wiem, czy nie mylę nazwy właśnie z tamtym obozem. Ta [miejscowość] nazywała się chyba Trani. Byłyśmy u sióstr, nie wiem, u jakich, i stamtąd już były kwestie wyjazdu. Akurat ja, ponieważ całe życie marzyłam, żeby się znaleźć w Paryżu, to ksiądz Kirschke (on pracował w „Wolnej Europie”) się nami zajmował, tworzył opiekę. Nadzwyczajny ksiądz, chyba wszystkie to samo mówią. On wiedział, że marzę o Paryżu, to mi załatwił wyjazd do Paryża. Tylko ja jedna wyjechałam do Paryża. Niby miałam studiować na Sorbonie, ale okazało się, też była taka śmieszna rzecz, że te osoby… Załatwił mi miejsce w internacie u sióstr sercanek w Paryżu chyba na ulicy Vaugirard [??], to pamiętam. Tam mogłam sobie siedzieć, bo starałam dostać się na Sorbonę, ale nie miałam pieniędzy. Troszeczkę ksiądz dał nam na drogę, ale to nie było [dużo], więc starałam się o zapomogę w naszych władzach polskich. Za parę dni dostałam odpowiedź, że nie dostanę zapomogi, bo przyjechałam z Włoch, a ci, co przyjeżdżali bezpośrednio z Niemiec, dostawali zapomogę. To się tak nazywało, że ci, co z Włoch przyjeżdżali, to są bogaci ludzi, więc nie dostałam zapomogi, czyli nie mogłam studiować. Wobec tego po prostu wróciłam do Włoch z Paryża. Dawałam tam sobie jakoś radę. Wróciłam do Włoch. Tam już nie zastałam naszych Polaków, bo przedtem to do Ankony… Ankona, to była Polska w ogóle. Co druga osoba tam, to był nasz wojak, oczywiście polski. Myślałam sobie: przecież w Paryżu posiedziałam, w rezultacie chyba miesiąc, a może mniej, to sobie myślę, że trzeba wrócić do koleżanek, które były u sióstr. Przyjeżdżam tu, a tu wszystko wyjechało do Anglii. Patrzę, a tu nigdzie nie ma żadnego polskiego wojaka. Też miałam kłopoty, ale gdzieś na horyzoncie zobaczyłam [jednego], puściłam się biegiem. W każdym razie już dotarłam do dowództwa. Już wtedy też chciałam wyjechać do Anglii, po prostu tak sobie wymyśliłam, że to jest jedyna okazja w życiu, że byłam w Paryżu, teraz pojedziemy do Londynu, więc to była jedyna okazja, bo cały czas myślę o powrocie do Polski ze względu na mamę, że z tym drobiazgiem jest, ale to już dalsze rzeczy.
- Udało się pani wyjechać do Londynu?
Nie konkretnie do Londynu, też do takiego obozu, gdzieś na północy w Anglii, z tym że byłam tam chyba kilka dni, bo bardzo prosiłam, żeby mnie przenieśli tam, gdzie są moje koleżanki, które już wyjechały. To znaczy to było… Zapomniałam w tej chwili nazwę. Ostatecznie rzeczywiście ułatwiono mi wyjazd i znalazłam się już w naszym wspólnym obozie. Bardzo się ucieszyłam. Stamtąd już… Tam troszeczkę pozwiedzałyśmy okolice, i byłyśmy w Londynie. Wtedy to nie było tak, bo to było nawet sporo czasu, tylko to nie były dobre warunki, bo myśmy też miały taki jakby obóz, to znaczy już polski, gdzie tylko były nasze mieszkania. To były duże mieszkania robione z blachy falistej. Wszystko było dobrze, gdy jeszcze było ciepło, natomiast jak był mróz, to w naszej sali zawsze było mroźno. Ta dziewczyna, która spała przy oknie, budziła się, bo miała zaśnieżoną kołdrę, bo okienka się nie domykały, tak że to już było ciężko tam. Pomijając to, to już wiedziałam, że jak pojechałam do Anglii, to zaraz muszę wrócić do Polski. Starała się o to nasza dwójka. Nazywałam to dwójką, bo przed wojną była dwójka, taki nasz wywiad, który zawsze każdą osobę, która chciała wyjechać do Polski, to przepytywali tam. Dziwili się, że chcę wracać do Polski radzieckiej, bo przecież tam byli już Rosjanie. Wytłumaczyłam, dlaczego chcę, że muszę być pomocą dla mojej mamy. Niechętnie, ale załatwili mi podróż. Prawdopodobnie wyjeżdżałam z górnikami. Po prostu nas do nich dołączyli, bo to była mniejsza grupa, bo jednak dużo dziewczyn zostało w Anglii. Ich losy były różne: jedne znalazły się w Kanadzie, drugie w Stanach, bardzo się rozlasowały. Tak się kończą moje dzieje. Wróciłam do Polski. Oczywiście nasze mieszkanie już nie było naszym mieszkaniem, bo to dawne już zajęli, bo już nie było nikogo.
- Od razu spotkała się pani z matką?
Tak, bo wszyscy już dawno korespondowali, a ja nie wiedziałam, gdzie jest moja mama, bo ją przecież wywieźli na południe. Tu jeszcze ciekawostka, bo w obozie widziałam, że koleżanki dostają paczki. Były zawsze bardzo koleżeńskie, zawsze dzieliły się paczkami, a ja nic nie dostawałam, bo w ogóle nie wiedziałam, gdzie… Zresztą korespondencję mama prowadziła, nie ja, więc żadnych adresów, nic nie znałam, ale sobie przypomniałam, że była przyszywana ciotka. Mieszkała w Bydgoszczy, ale oczywiście nie znałam adresu, nic nie znałam. Znałam tylko nazwisko. Chciałam też [dostać] paczkę. Delikatnie napisałam, że mi uje tylko nici i że gdyby mogła przesłać mi nici i igłę, ale to rzeczywiście było potrzebne, bo tego nie było, więc byłabym bardzo wdzięczna. Napisałam adres Bydgoszcz. Ten mój list obozowy doszedł do właścicielki i przysłała mi paczkę z nićmi, i dostałam jeszcze parę pierniczków. Dla mnie to zawsze było [coś], jednak cała poczta nasza, wszystkie poczty takie były, że jak zobaczyli, bo to na specjalnych drukach się pisało, więc jak był już taki list z obozu, to zawsze wszyscy starali się pomóc i oni odszukali w Bydgoszczy tą przyszywaną ciotkę.
- Jak wyglądało spotkanie z matką?
To właśnie chyba moja przyjaciółka, ona pierwsza spotkała się ze swoją mamą, to znaczy znalazła adres, to znaczy dostała ten adres. Jej rodzice byli w Warszawie. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Chyba najpóźniej dowiedziałam się, gdzie jest mama, jak wróciła. To znaczy mama wróciła, ale też szybko wyjechała, bo nie miała z czego żyć, bo nic nie było. Mama sama wróciła, bo siostra wolała tam zostać, gdzie była, bo na południu Polski była rodzina. Mama tu wróciła wciąż bez trójki dzieci i mnie, z piątki dzieci została jedna, więc też chciała jakoś nawiązać kontakt. Powiem jeszcze, że z obozu też pisałam do Czerwonego Krzyża, szukając moich, to znaczy znałam adres, powiedzmy, gdzie one przebywały i oczywiście listy z Czerwonego Krzyża wracały, że adres jest nieznany, to znaczy że nieznany jest pobyt. Podawałam, że właśnie tam były, ale to już tam radzieccy ludzie starali się o to, żeby, broń Boże, żadna wiadomość się nie przedostała. One były tam. W każdym razie jakoś zdobyłam adres, zaczęłyśmy pisać do siebie i już potem był kontakt. Oczywiście pierwsze spotkanie, to już wszyscy byli w Warszawie, już moje wszystkie siostry były, już chodziły do szkoły. Wielka radość, co tu dużo mówić.
- Gdzie zatrzymała się pani w Warszawie?
Właśnie też w tych koloniach, tylko w VIII kolonii, czyli Słowackiego 15/19. Tam już do naszego mieszkania niestety [nie mogłyśmy wejść], bo już ktoś zajął to mieszkanie, już trudno było wyrzucać.
- Jak trójka pani sióstr znalazła się w Warszawie?
To już w międzyczasie przyjechały, to znaczy mama pojechała po nie czy to… Nie, to już było chyba po wojnie i po prostu je przywiozła. One tam przetrwały. Tam też były straszne rzeczy. Jak byli Niemcy, to Niemcy chcieli zbombardować chyba ten pałac. Jak przyszli Rosjanie, to chcieli spalić ten pałac, ale doszli do wniosku, że szkoda tego miejsca, i urządzili w tym pałacu pomoc lekarską dla ich rannych z działań wojennych. Tam się odbywały straszne rzeczy, przywozili ich… Co tam się działo, odrąbywanie nóg, bo to było najprostsze, ale tak było. Tam się zawsze kręciły babki radzieckie. One też były tam przy wojsku. Raz urządziły bal. Bal wyglądał w ten sposób, to dzieciarnia właśnie, bo to jeszcze dzieci, tylko przez dziurki od klucza patrzyły, co się działo. One nakradły gdzieś koszule nocne (dawniej były modne długie, bardzo eleganckie). Występowały w tych koszulach, to znaczy uważały to za strój balowy. Była kupa śmiechu, ale to taki epizodzik.
- Po powrocie do Warszawy podjęła pani dalszą naukę?
Tak, oczywiście. Wprawdzie po roku, bo najpierw pracowałam w Polskim Radio jako pomoc księgowego czy jak to się nazywało. Tam popracowałam rok. Właściwie to zaraz z opóźnieniem, bo wróciłam 15 października i to już właściwie rozpoczął się rok studencki, więc… Najpierw chciałam studiować geografię na uniwerku. Oczywiście już wszystkie miejsca były zajęte. Oni też szli, trzeba przyznać, że uczelnie szły na rękę właśnie takim powracającym osobom, więc zaproponowali mi może matematykę. Oczywiście matematyka to nie jest geografia i absolutnie nie. Potem spotkałam koleżankę, która była na geodezji na politechnice. Mówi: „Chodź”. Trudno, nie miałam tego, co chciałam, to byłam na geodezji. Studia tam ukończyłam.
- Czy miała pani jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że była pani w AK, wróciła z Zachodu?
Tak, to znaczy nie miałam nieprzyjemności, bo pracowałam. Od razu musiałam iść do pracy, żeby pomóc mamie, więc od razu szłam. Najpierw pracowałam w Polskim Radio. Tam już miałam swoją śpiewkę, że podawałam, dlaczego się znalazłam [na Zachodzie]. Musiałam mówić o tym, że wróciłam z zagranicy z tego względu, że to było odnotowane, więc nie mogłam tu kręcić, więc zawsze mówiłam, że po prostu mnie wywieźli po Powstaniu właśnie do Niemiec, a z Niemiec dostałam się do Anglii, bo z Anglii wracałam. Musiałam tu wrócić ze względu na rodzinę i tak dalej. Tak jakoś to szło, więc nie przyznawałam się do żadnego AK, tylko że to było zawsze podejrzane. Pisałam życiorysów, powiedzmy, już w mojej pracy geodezyjnej, bo po roku przeniosłam się już do instytucji geodezyjnej i tam musiałam napisać co najmniej dziesięć życiorysów. Co pewien czas, takie radzieckie było… Pierwszy życiorys w porządku, trzeba było pisać. Za tydzień czy za dwa oni mnie proszą o następny życiorys. Mówię: „Przecież pisałam”. – „Ale nie, nie. Tam nam zaginęło”. Piszę. To już mnie tknęło troszeczkę, że tam trzeba bardzo uważać, co się pisze. Zrobiłam odpis z tego. Mniej więcej ta sama treść i już odpis sobie zrobiłam. Potem było po kolei: co pewien czas następny życiorys. Przepisywałam już to, tak że nic ze mnie nie wyciągnęli. Tak mi się udało, że w ogóle nie było żadnych konsekwencji.
- Czy chciałaby pani powiedzieć coś o Powstaniu, czego pani zdaniem nikt wcześniej nie powiedział?
Właśnie chyba już wszystko powiedziałam. W każdym razie człowiek żył w prawdziwym polskim świecie, w Polsce się żyło. To było tak ważne, to dawało nam taką radość. Tam nikt nie myślał o tym, że kulki nam gwiżdżą, że rzeczywiście trzeba było uważać. Oczywiście, przecież tam umierali, ale to wszystko było niczym w porównaniu do tego, że jesteśmy w Polsce. Ten skrawek ziemi, ta Warszawa (mówię o swojej dzielnicy), Żoliborz był polski, tu była Polska, właśnie te pierwsze opaski, które zauważyłam. Zresztą potem sama też chodziłam z opaską. To była nadzwyczajna radość. Tak mogę powiedzieć.
Warszawa, 9 marca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek