Danuta Perzyńska „Danusia”
Nazywam się Danuta Halina Perzyńska, z domu Czekajewska. Pod nazwiskiem Czekajewska brałam udział w Powstaniu. Urodziłam się 4 marca 1928 roku w Warszawie.
- Jak zapamiętała pani wakacje roku 1939?
Wakacje roku wojny zapamiętałam jako tragiczne, ponieważ tuż przed wojną umarł mój ojciec. Matka została z dwojgiem dzieci sama w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej. W związku z tym wakacje spędzałam u dziadka w Grodzisku Mazowieckim. Dziadek był tam burmistrzem do wybuchu wojny i ciągle nasza trójka – to znaczy mama, ja i mój brat – byliśmy pogrążeni w smutku po śmierci ojca.
- Czym zajmowała się pani mama?
Moja mama była inżynierem dróg i mostów, pierwszą kobietą, która opuściła Politechnikę Warszawską z dyplomem na piątkę. Ostatnie lata przed wojną pracowała bardzo ciężko, żeby utrzymać dom, ponieważ ojciec przez kilka lat chorował na gruźlicę.
- Czy może pani opowiedzieć o swojej szkole? Gdzie chodziła pani do szkoły? Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Moje pierwsze szkoły to były szkoły, można powiedzieć, przywiązane do zakonów. Kiedy mieszkaliśmy przez pewien okres w Łowiczu w związku pracą mojego ojca – jakąś dyrekcyjną – na kolei, tam chodziłam do szkoły prowadzonej przez siostry bernardynki. Potem kiedy pojechaliśmy do Otwocka, żeby ratować zdrowie ojca, również uczęszczałam do szkoły zakonnej, dojeżdżając pociągiem do Świdra. Było to Zgromadzenie Serca Jezusowego i tam była kontynuacja mojej nauki. W momencie kiedy umarł mój ojciec i znaleźliśmy się z mamą i z bratem w Warszawie, mama również szukała dla mnie szkoły prywatnej. Nie był to czas, kiedy szkoły koedukacyjne były szeroko popierane. Na przełomie roku 1939 mama znalazła dla mnie szkołę imienia Anieli Wereckiej, która mieściła się na Krakowskim Przedmieściu, a w momencie wybuchu wojny szkoła ta zorganizowała po prostu komplety nauczania. Tak wyglądała moja nauka w latach okupacji.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?
Wielki wpływ. Matka była dla mnie niezwykłym autorytetem, zresztą była to niezwykła kobieta. Matka miała niebywałą siłę charakteru, która pozwoliła jej przetrwać czas okupacji w ogromnie ciężkich warunkach, wtedy kiedy nie mogła pracować jako inżynier, bo jako inżynier dróg i mostów byłaby wywieziona do Niemiec. W zawiązku z tym pracowała jako zwykły podmajster w stacji pomp i wodociągów na placu Starynkiewicza.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie właśnie u dziadka w Grodzisku Mazowieckim. Tam też były naloty. Pamiętam piwnice, w których siedziała rodzina, obawiając się, że może dojść do jakichś poranień. Oczywiście sytuacja była taka, że mama na rowerze z Warszawy dojechała do Grodziska do swojego ojca, a mojego dziadka, żeby być z dziećmi, bo w momencie wybuchu wojny myśmy byli na wakacjach, a ona była w pracy. Tak to wszystko tragicznie się przestawiało.
- Czym zajmowała się pani rodzina w czasie okupacji? Jak wyglądało życie codzienne w czasie okupacji?
Mogę mówić tylko o mojej mamie. Jeżeli chodzi o jej siostrę, która nas przygarnęła na adres Królewska 1, to ona w rok po wojnie znalazła się w Oświęcimiu, gdzie przeżyła czas do końca wojny; przeżyła po prostu w tym Oświęcimiu. Natomiast mama moja, żeby utrzymać rodzinę, żeby córce zapewnić kontynuację nauki, która przecież kosztowała, pracowała na półtora etatu. Ona wracała koło dziesiątej wieczorem do domu, w związku z tym prowadzenie gospodarstwa było na mojej głowie. Miałam wprawdzie jedenaście, a potem dwanaście lat, ale w czasie mojego dzieciństwa, mimo że w domu była pomoc domowa, mama moja zawsze w niedzielę brała mnie do pomocy przy pracach kuchennych i mówiła: „Może ci się to kiedyś przydać”. I przydało się.
- Wspominała pani o rodzeństwie.
Brat. Brat był o pięć lat ode mnie młodszy, w związku z tym było to dziecko, którym trzeba było się w inny sposób jeszcze zajmować, i ja to robiłam, ponieważ mamy nie było w domu. O dziesiątej wieczorem wracała i siadała do nauki angielskiego.
- Jak wyglądała pani nauka w czasie okupacji? Wspominała pani o tajnych kompletach.
Tak. Były to tajne komplety zorganizowane przez szkołę, do której mnie mama zapisała i która egzystowała również jawnie pod przykrywką szkoły krawieckiej. Ona się znajdowała na Krakowskim Przedmieściu na wprost pomnika Mickiewicza. Do tej szkoły również chodziła wybitna pianistka Hesse-Bukowska. Tam była, można powiedzieć, podwójna natura tej szkoły: w ukryciu i ta oficjalna. Z tym że oprócz tego chodziłam na tajne komplety organizowane przez tą szkołę, które się odbywały w mieszkaniach prywatnych uczennic. Muszę wspomnieć o osobie, która odegrała ogromną rolę w czasach okupacji, i w tej szkole, i poza nią. Nazywała się Zofia Bratkowska, była nauczycielką matematyki i ona powodowała kierowanie się uczennic w sferę kontaktów z podziemiem, również z pomocą charytatywną i sierocińcami, które były poza Warszawą.
Zofia Bratkowska w 1941 roku skierowała nas do tajnej drużyny harcerskiej numer 10, która była prowadzona przez znaną z czasów okupacji osobę, która się nazywała Jadwiga Zbucka, czyli „Buńka”. W tej drużynie numer 10 myśmy się powoli przygotowywały do uczestnictwa w walce niepodległościowej. W 1941 roku wstąpiłam do tajnego harcerstwa. Wtedy miałam lat trzynaście. W 1942 roku zostałyśmy przesunięte do WSK, czyli Wojskowej Służby Kobiet i tam pod kierownictwem lekarza, który się nazywał Józef Kłosowski, przeszłyśmy przeszkolenie sanitarne, a także zapoznałyśmy się z obchodzeniem się z bronią. Po tym zakończonym kursie w 1943 roku byłyśmy zaprzysiężone i powiedziano nam, że jesteśmy już w tej chwili w Armii Krajowej.
- Czy pani mama wiedziała o tym?
Wszystko moja mama wiedziała i ja się zastanawiam nad tym, czy ja swojej dwunastoletniej córce pozwoliłabym na to, na co ona mi pozwoliła. Wprawdzie tradycje niepodległościowe w rodzinie mojej mamy i ojca były żywe, ojciec był legionistą, ale mimo wszystko mama moja zdawała sobie sprawę z tego, że my, tajne harcerki, przenosiłyśmy również materiały, z którymi złapane przez Niemców nie mogłybyśmy przeżyć. W każdym razie w momencie zakończenia tego kursu, po zaprzysiężeniu, rok przed wybuchem Powstania widać było, że dowództwo miało określone plany w stosunku do określonych osób w określonym wieku i z określonym przygotowaniem. Przypominam sobie, że już rok przed Powstaniem [byliśmy] kierowane na Stare Miasto w celu poznania jego topografii, czyli już wtedy był zamysł, że my właśnie tam będziemy. Najbliższa mi osoba, [z którą] byłam do momentu, kiedy byłam ranna na Starym Mieście, to znaczy byłyśmy razem właśnie przy poznawaniu topografii Starego Miasta, [to Barbara Kakowska-Białobłocka], obie spotkałyśmy się w punkcie zbornym na Świętojańskiej 2 w godzinę „W”.
- Czy może pani powtórzyć jej nazwisko?
Barbara Kakowska-Białobłocka. Mieszka w Otrębusach. W każdym razie było dla mnie zadziwiające wtedy i jest zadziwiające również dziś, że do nic nieznaczącej dziewczyny, szesnastoletniej wtedy, do Grodziska Mazowieckiego przyjechał łącznik, żeby ją zawiadomić, kiedy i gdzie ma się stawić na godzinę „W”. Bo ja byłam na wakacjach u dziadka – jeżeli można to nazwać wakacjami w owym czasie.
- Jak dla pani wyglądała godzina „W”? Wspominała pani o miejscu, w którym spotkała się pani ze swoim oddziałem.
Tak. Po otrzymaniu tego zawiadomienia przez łącznika przyjechałam do Warszawy i w określonym, tajnym miejscu – bo nigdy nie było wiadomo, co nas czeka – zostawiłam kartkę do mojej mamy, że idę, będę na ulicy Świętojańskiej 2, i ona miała rozumieć, co ja jej chcę przekazać. W pół godziny po tym moja mama przyszła do mnie. Przyniosła dwa bochenki chleba, na szyi miała woreczek ze starą rodzinną biżuterią i została ze mną na Starym Mieście. Tak to dalej wyglądało.
- Czy pamięta pani pierwszy rozkaz, jaki otrzymała?
Trudno powiedzieć, że to był rozkaz. Na Świętojańskiej 2 była grupa młodych ludzi; byli lekarze, były już ugotowane kociołki z zupą, którą nas nakarmiono. Mama moja była bezprzydziałowa, ale została również włączona w tę grupę. Z tej Świętojańskiej 2 obserwowaliśmy tymczasem bezczynnie, co dzieje się na placu, a przez ten plac z Nowego Zjazdu przejeżdżały opuszczające Warszawę czołgi niemieckie. Nam to wydawało się sygnałem, że Niemcy się przestraszyli i że wybuch Powstania będzie miał znaczenie przełomowe, które się potem okazało złudą. Z radia, które było – ktoś przemycił radio – słyszeliśmy apele ze strony rosyjskiej, żeby stanąć do broni, żeby dopomóc żołnierzom radzieckim w uwolnieniu stolicy od Niemców. Ale ponieważ tamte oddziały stały nieruchomo, to czołgi niemieckie zaczęły wracać. Po paru godzinach rozpoczął się ostrzał od strony placu tych małych uliczek, których gardła wychodziły na plac. Wtedy na Świętojańskiej rozpoczęto budowę barykady. Ta barykada sobie pod wieczór urosła. Było to jakieś instynktowne działanie, które nic właściwie nie dawało. Okazało się, że po zapadnięciu nocy trzeba było się zdecydować na opuszczenie ulicy Świętojańskiej, i z zadziwieniem skonstatowałam, że jesteśmy prowadzeni grupą piwnicami, która łączą się za sobą. Od placu Zamkowego aż do Rynku Starego Miasta doszłyśmy piwnicami, z których wiele było założonych ogromnymi materiałami książkowymi. Tam były jakieś zbiory. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, jakie to były zbiory, ale były to po prostu jakieś wielkie biblioteki w zwykłych piwnicach; może nie w zwykłych, może dobrze wykończonych.
Jakeśmy się znaleźli na Rynku Starego Miasta, to się okazało, że mamy się udać na drugie piętro kamienicy, w której znajdowała się lecznica staromiejska prowadzona przez doktora Pokrzywińskiego w czasie okupacji. Był to normalny punkt leczniczy i tam miałyśmy pełnić służbę. Mówię ogólnie w liczbie mnogiej, ale w gruncie rzeczy z tą wymienioną już przeze mnie koleżanką, Barbarą Białobłocką, byłyśmy zawsze we dwie. Otrzymałyśmy kwaterę u Moniki Żeromskiej, która również mieszkała w Rynku Starego Miasta. Monika Żeromska nie mogła nas nakarmić, ponieważ sama nic nie miała do jedzenia oprócz grzybków marynowanych i u niej właśnie jadłyśmy grzybki marynowane. Były to wszystkiego dwie czy trzy noce przespane u córki Żeromskiego, a potem w lecznicy staromiejskiej rozpoczęły się normalne dni służby, które polegały na pomocy rannym. Otrzymywali oni pomoc w lecznicy, potem byli przenoszeni do kamienicy Książąt Mazowieckich, gdzie był szpital, a tam również odbywały się operacje; operowała tam pani profesor Radlińska, pomagała jej córka – studentka medycyny. Oprócz takich pomocy sanitarnych na miejscu razem z tą moją Basią chodziłyśmy na patrole z noszami. były to różne miejsca. Chodziłyśmy do Szpitala Maltańskiego, gdzie zanosiło się rannych, którzy wymagali prześwietlenia; tam była aparatura rentgenowska. Chodziłyśmy do Jana Bożego i chodziłyśmy również do ojców bonifratrów. Wszystko to się działo pod obstrzałem, ale nie był to jeszcze taki zmasowany obstrzał. Mąż mój, z którym na ten temat rozmawiałam, był zadziwiony, że myśmy z noszami chodziły we dwie, że to nie były cztery osoby dźwigające rannego, tylko dwie. Ale tak było. Takie to były nosze i takie to były warunki.
- Co działo się z panią później na Starym Mieście?
Trzynastego sierpnia na godzinę szóstą rano zostałam wezwana, żeby w kamienicy Książąt Mazowieckich pomóc przy opatrywaniu rannych, których grupa została przyniesiona z ataku na Dworzec Gdański. Niewiele czasu upłynęło, stałam nad łóżkiem rannego w ramie okna na drugim piętrze i w to okno uderzył granatnik. Można powiedzieć, że byłam poraniona ogólnie: głowa, przestrzelona ręka, drobiny odłamków metalowych dalej tkwią w dłoni, nogi, brzuch, wszystko. Wtedy mnie prowizorycznie omotano, żeby móc się dostać do poranionych rąk, zdjęto ze mnie fartuch sanitarny, rozcięto i zdjęto sukienkę. Od tego momentu miałam już do dyspozycji tylko bieliznę, którą miałam na sobie i ten fartuch sanitarny, do końca Powstania – które się dla mnie skończyło wraz z ostatnim dniem sierpnia, bo 1 września na Starówkę weszli Niemcy – tak dotrwałam, do momentu, kiedy ruszyłam z tłumem mieszkańców i żołnierzy ze Starego Miasta do Pruszkowa.
- Czy pamięta pani, jak wyglądały reakcje cywili, którzy byli wtedy na Starym Mieście?
Nigdy nie usłyszałam żadnych głosów wyrzekania na tych, którzy spowodowali wybuch Powstania. Widziałam tylko oznaki współczucia, chęci pomocy. Wszyscy ci ludzie przecież byli głodni, przecież nie było sklepów, wszyscy ci ludzie byli pozbawieni podstawowych możliwości przeżycia. Nawet był czas przecież, że nie było wody. Reakcja ludzi, moim zdaniem, była na poziomie prawdziwego chrześcijaństwa.
- Jak przed 13 sierpnia wyglądał wolny czas, który miała pani poza swoimi obowiązkami w szpitalu?
Nie miałam wolnego czasu. Po prostu tak było, że nawet jeżeli pomiędzy jakimiś usługami, które trzeba było rannym świadczyć, po prostu siedziało się przy tych rannych, miało się z nimi kontakt. Mam w pamięci taki niezwykły i tragiczny los: był taki leżący w kamienicy Książąt Mazowieckich młody człowiek, cichociemny, który miał rodzinę na ulicy Piwnej i który brał udział w Powstaniu, był skoczkiem. Został tragicznie ranny w ten sposób, że kula dum-dum wyszarpnęła mu biceps. Profesor Radlińska wykonała niezwykłą operację, w której udało jej się ocalić naczynia krwionośne i główne nerwy, i wydawało się, że on nie straci tej operowanej ręki, tylko będzie szedł ku zdrowiu. W Pruszkowie spotkałam jego matkę i siostrę, które znałam, bo przychodziły do swojego chorego do kamienicy Książąt Mazowieckich, i dowiedziałam się, że do mieszkania wpadli Niemcy i zastrzelili tego z uratowaną ręką. Takie to były niesamowite, tragiczne losy.
Ale jeszcze chcę powiedzieć jedną rzecz. W momencie kiedy byłam ranna, założono mi te prowizoryczne opatrunki i położono mnie na noszach na Rynku Starego Miasta, ponieważ trzeba było przygotować się do ewakuacji szpitala. Był zmasowany atak Niemców z góry i z boków, naloty były co czterdzieści minut i ja, leżąc na tych noszach pod otwartym niebem, czułam strach, tak jak do tej pory nie czułam strachu. Czułam strach, ponieważ byłam całkowicie odsłonięta na te wszystkie [ataki]. Po jakimś czasie główne zasoby opatrunkowe zostały zgromadzone i ruszył pochód pod oknami lecznicy, żeby ewakuować szpital z kamienicy Książąt Mazowieckich na ulicę Długą 7 do gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości [na ulicę Długą 7], to był przed wojną gmach Ministerstwa Sprawiedliwości. Niesiono mnie pod [oknem lecznicy doktora Pokrzywińskiego], a z okna wyjrzała moja mama. Ktoś powiedział: „Wasza sanitariuszka jest ranna”. Mama wyjrzała i zobaczyła, że to ja! Zbiegła po schodach i została ze mną.
Ale jaki był jeszcze niesamowity zbieg różnych okoliczności? Główne działania operacyjne przy moim zranieniu były dokonane właśnie na Długiej 7, gdzie mnie wniesiono na salę operacyjną, gdzie mi wydłubywano odłamki z kości czaszki i później umieszczono mnie w jakimś pokoju, gdzie leżeli chorzy. Była przy mnie mama. W krótkim czasie po tym nastąpił wybuch czołgu na rogu Podwala i Kilińskiego. Gmach Ministerstwa Sprawiedliwości to był czworobok – nie pamiętam już, czy to były trzy piętra, czy cztery piętra – z podwórkiem studnią. Pokój, w którym leżałam, oknami wychodził na tą studnię. Po wybuchu czołgu odłamki przelatywały ponad murem tego czworoboku. Została strzaskana szyba i ja byłam powtórnie ranna, ale to po prostu był drobiazg. Jak mama mnie wyprowadziła z tego pomieszczenia, bo postanowiła mnie przenieść do piwnicy, tośmy się z mamą zetknęły z tłumem ludzi potrzebujących pomocy, który wtargnął do korytarza. To były takie niesamowite siły, że w okolicznych domach ludzie znajdowali w szafach ludzkie mięso: podmuch otwierał drzwi szafy, wrzucał tam to, co się znalazło w czasie wybuchu w powietrzu, i zamykał. To po prostu nie do wiary, jaką siłę miał wybuch tego czołgu. Ten tłum ludzi był niekończący się. Nie wiem, jaka wtedy liczba ludzi zginęła, bo wtedy się tego nie liczyło, ale była to nieprawdopodobna tragedia.
- Jak zapamięta pani żołnierzy niemieckich spotkanych w czasie Powstania?
Ja w czasie samego Powstania z niemieckimi żołnierzami nie miałam żadnego [kontaktu], nawet wizualnego. Po prostu Stare Miasto wtedy było taką zamkniętą enklawą. Natomiast jeszcze opowiem taką rzecz: moi ranni z kamienicy Książąt Mazowieckich odwiedzali mnie na Długiej 7 i w momencie kiedy już zaczęłam chodzić (a wtedy uzyskałam pseudonim „Babcia”, bo miałam czapkę Hipokratesa z bandaży na głowie), prosili mnie, żebym się przeniosła do innego szpitalika, który się znajdował w domu parafialnym przylegającym do zaplecza kościoła Świętego Jacka na ulicy Freta. Oni tam leżeli i chcieli, żebym ja była razem z nimi. W tym kościele był w swoim czasie nalot, siedem bomb padło i straszne były tam zniszczenia. My w tym budyneczku, o którym wspomniałam, byliśmy tylko zasypani. Ale dlaczego o tym mówię? W tym budyneczku, do którego zresztą schodziło się w dół, nie wiem dlaczego, to było jakoś w podziemiach tego budyneczku, pełniła służbę prawdopodobnie cudem ocalona Żydówka z getta. Nazywano ją Ruda Baśka. To była niezwykłej dobroci kobieta, która poświęcała się bez reszty rannym, którymi się opiekowała. W momencie kiedy już było jasne, że wchodzą Niemcy, i ludzie się uformowali do opuszczenia Starego Miasta – albo kanałami, albo po prostu normalnie ulicą na wprost niebezpieczeństwa, które czekało ze strony Niemców – ludzie z tego szpitalika zaczęli wychodzić. Ruda Baśka do takiej mojej też przyjaciółki serdecznej, która się nazywała Marszałkowska, powiedziała: „Ja nie jestem wierząca chrześcijanka, ale wiesz, ja zdejmę ten krzyż ze ściany i dam ci, żebyś go ocaliła, bo on tu nie powinien zostać”. I Irena Marszałkowska wzięła ten krzyż, ten krzyż jej towarzyszył. Była wywieziona do Niemiec, w jakimś tam tłumoku go wiozła. Towarzyszył jej potem, jak już wróciła do kraju. Nie rozstawała się z nim. A Ruda Baśka została zastrzelona przez Niemców dlatego, że widać było, że to jest Żydówka. Po prostu Niemiec wyciągnął ją z ciągu ludzi, którzy szli w kierunku Pruszkowa, i zastrzelił.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś przejawami życia religijnego? Czy brała pani udział w mszach?
Oczywiście. Na Starym Mieście były przecież w różnych punktach w podwóreczkach posążki Matki Boskiej. Ludzie tam się gromadzili, modlili się. Oczywiście nie można uważać, że byłoby to rzeczą normalną, gdyby odbywały się msze. Co czterdzieści minut był nalot! Nie było żadnej możliwości normalnego życia, normalnego spędzenia czasu. Pan zadał mi pytanie, jak był spędzany czas po służbie. Nie było końca służby i nie było wolnego czasu. Wolny czas można było tylko policzyć pomiędzy jedną usługą a drugą. Powiem taką rzecz: jak było z myciem? Można powiedzieć, że prawie nijak było z myciem. A jak było z bielizną, którą miałam w ciągu miesiąca na sobie? W ogóle nie była prana. A jak było z wychodzeniem do toalety? Szło się w gruzy. Tak to wyglądało, przecież to nie było normalne życie. Być może były dzielnice w Warszawie, w których były jakieś cywilizowane warunki, ale nie na Starym Mieście. Była woda. Przypuszczam, że były jeszcze jakieś stare studnie. Była woda, trzeba było ugotować zupę, trzeba było się napić, ale proszę sobie wyobrazić, że nie pamiętam żadnego posiłku jedzonego w czasie tego miesiąca na Starym Mieście – żadnej zupy, żadnego chleba. To było, ale ja tego nie pamiętam.
- Czy w szpitalu, w którym pani przebywała, był kapelan? Czy spotkała pani jakichś księży?
Owszem, ale to nie był kapelan przywiązany do jednego miejsca, to był kapelan, który chodził. Był to ojciec Tomasz Rostworowski, z nim miałam do czynienia, ale on raz był, raz go nie było; znikał. Przypuszczam, że miał do obejścia wiele miejsc i wiele ulic. Nie potrafię powiedzieć, jak to było – to już było trochę poza obrębem Starego Miasta – u ojców bonifratrów. Było to miejsce wystawione na duże niebezpieczeństwo, bo przecież Stare Miasto było w jakiś sposób zamknięte – Barbakan, jakoś to było zamknięte, natomiast już ojcowie bonifratrzy i Szpital Maltański były bardziej narażone na bezpośrednie ataki ze strony Niemców. Nie tylko ojciec Tomasz Rostworowski, ale byli i inni duchowni – niektórzy zakonnicy, niektórzy księża. Był jakiś ojciec Biały, nie pamiętam już jego imienia, który również się udzielał. Ci duchowni przychodzili do kamienicy Książąt Mazowieckich i do lecznicy staromiejskiej, bo to były takie punkty, o które ja byłam oparta, i tam nieśli pomoc.
- Czy docierały do pani informacje o tym, co dzieje się w innych częściach Warszawy?
Nie, nie docierały. To znaczy Wytwórnia Papierów Wartościowych to był związany z naszym batalionem punkt i w jakiś sposób, nie wiem jaki, stamtąd docierały jakieś wiadomości, ale w ogóle to inne części Warszawy – absolutnie nie. Stare Miasto było bardzo trudnym terenem. Była ulica Mostowa, które podlegała stałemu ostrzałowi. Pamiętam, na ulicę Rybaki kiedyś poszłam z noszami z tą moją Basią, bo była wiadomość, że tam leży ranny. Później się dowiedziałam od mojego męża, który znał matkę [jego] i brata, że ten ranny to był jego kolega z czasów okupacji. On był w hełmie i hełm został wgnieciony. Nie wiadomo było, co z tym zrobić. Nie byłam świadkiem śmierci tego człowieka, ale on został właśnie z ulicy Rybaki zaniesiony bodajże do Jana Bożego.
- Czy pamięta pani moment, kiedy dowiedziała się o tym, że Powstanie na Starym Mieście upada?
Tak. Będąc w dalszym ciągu niepełnosprawna, w tym szpitaliku na zapleczu kościoła Świętego Jacka usłyszałam od takiego rannego, który zresztą miał pseudonim „Napoleon”, że będzie ostatnia próba wejścia na ulicy Miodowej do kanałów, dlatego że ma wiadomość, że Niemcy już następnego dnia wkroczą na Stare Miasto. Takie mówione zapowiedzi były. Jeszcze chcę powiedzieć, że myśmy z matką nie dostały się do kanału i wtedy ktoś ze znających teren, nie z mieszkańców, powiedział, że ma jakąś zaprzyjaźnioną metę – jeżeli tak to można określić – na ulicy Barokowej, gdzie jest piwnica w jakimś budynku, i żebyśmy się tam poszli przespać. (Nie wiem, czy ta ulica jeszcze istnieje, czy już została przebudowana.) Poszliśmy tam się przespać.
Rano wielki hałas nas obudził. Wychodzimy z tej piwnicy na podest, też poniżej poziomu ulicy, a tam Niemcy, którzy wyrzucają z tej piwnicy ludzi. Jak Niemiec spojrzał na mnie, a ja w dalszym ciągu z obandażowaną głową i z ręką na temblaku, to zapytał:
Verwundet? Oh, bleiben Sie hier – żebym ja została w tej piwnicy. Później się okazało, że te piwnice zostały spalone – tak zresztą, jak zostały spalone zabite deskami pomieszczenia z chorymi leżącymi na Długiej 7. Było palenie żywcem; Niemcy zabijali deskami pomieszczenie i podpalali. Natomiast ja na tej ulicy Barokowej w momencie, kiedy on mi poradził, żebym została, to może bym i została, ale chciałam być z mamą, w związku z tym za jego ramieniem przeszłam jednak przez kordon, podeszłam do mamy i wyszłyśmy na powierzchnię.
Co ja zrobiłam na powierzchni? Już wiedziałam, że jest formowany pochód ludzi, którzy będą opuszczali Stare Miasto, i wyjęłam legitymację. Bo zapomniałam powiedzieć, że albo drugiego, albo trzeciego dnia służby w lecznicy staromiejskiej zostaliśmy wezwani na wolne powietrze na Rynku i tam zostały wręczone legitymacje akowskie z wyszczególnieniem przydziału. Na tej ulicy Barokowej pomyślałam sobie, że ja jednak nie powinnam mieć przy sobie tej legitymacji, że może będzie jakieś rewidowanie. Trudno mi było przewidzieć, co będzie dalej, i ja tę legitymację po prostu zakopałam. Potem został uformowany pochód z towarzyszącymi nam uzbrojonymi Niemcami i tym pochodem szło się do Pruszkowa. Ja się do tej pory zastanawiam, jak to było: przecież to był wielogodzinny pochód, jak to było z załatwianiem potrzeb naturalnych? Pan rozumie, idzie się wiele godzin i ktoś na przykład ma potrzebę zrobienia siusiu. Ja tej potrzeby nie pamiętam i nie widziałam, żeby ktokolwiek miał z tym kłopoty. Czy to była kwestia emocji, którym poddani byli ci ludzie? Ale doszliśmy do Pruszkowa.
- Jakie warunki panowały w obozie przejściowym?
Były to tragiczne warunki. Oczywiście nie było żadnych materacy. Była betonowa podłoga, na tej podłodze wszyscy leżeli pokotem. To już były zimne noce, a na przykład ja miałam tylko bieliznę i biały fartuch, nie miałam nic. Właśnie to też zadziwiająca historia. Ja się poważnie rozchorowałam, miałam wysoką temperaturę i kaszel. Mama gdzieś znalazła wycieraczkę drewnianą z [drewnianych] palików i położyła mnie na tej wycieraczce, przykryła mnie jakąś swoją odzieżą, ale przecież myśmy nic nie mieli. Nie chcę opowiadać wszystkiego po kolei, ale jak się znalazłam w parę miesięcy po tym w lutym w Krakowie, też zresztą w szkole zakonnej u sióstr urszulanek, i one mi kazały zrobić wszystkie badania, to okazało się, że ja przechorowałam gruźlicę. Przechorowałam bez żadnych leków, bez żadnej pomocy, w najgorszych jakie sobie można wyobrazić warunkach, bez jedzenia, w zimnie – i organizm sam się obronił. Takie były warunki w tym obozie pruszkowskim. Ale mogę powiedzieć też, że spotkałam się z lekarzem niemieckim, który kierował albo na roboty do Niemiec, albo na zwolnienie, i wykazał ludzkie uczucia. Ponieważ widział moje obrażenia, to powiedział, że mi nie grozi wywiezienie, tylko był zdziwiony, że nie mam ręki w gipsie. Ale jak ja go zapytałam, co z moją mamą, to powiedział:
Sclerosis – i również ją wypuścił.
- Czy może pani opowiedzieć nam, w jaki sposób dotarła z Pruszkowa do Krakowa?
Z Pruszkowa dotarłam do Grodziska Mazowieckiego razem z mamą. W Grodzisku Mazowieckim czekał mój brat, który w tym czasie był na dalszym ciągu wakacji u dziadka, ale dom dziadka był po prostu oblężony przez mieszkających w Warszawie członków rodziny i nie było ich czym karmić. Pamiętam, mama jeździła na rowerze z bańką i rozwoziła olej, zajmowała się sprzedażą oleju mieszkańcom, ale mimo wszystko bardzo źle wyglądały perspektywy utrzymania się na powierzchni – życie w warunkach takiego ścisku w tym domu w Grodzisku Mazowieckim. Wtedy ja napisałam do mojego wuja, młodszego brata mamy, który musiał uciekać z Warszawy pod zmienionym nazwiskiem, dlatego że była wsypa w organizacji i on podjął ucieczkę. Pod zmienionym nazwiskiem mieszkał w Krakowie i pracował w „Żegludze Wiślanej”. Napisałam do niego list z pytaniem-prośbą, czy by mnie przygarnął. On oczywiście napisał, że tak.
Pociąg towarowy, którym jechałam w lutym z Grodziska Mazowieckiego do Krakowa, jechał całą dobę. Był siarczysty mróz, myślałam, że zamarznę w tym pociągu, ale dojechałam. Wtedy mój wuj, pierwsza rzecz, poszedł do sióstr urszulanek. Była tam wtedy przełożoną matka Teresa Ledóchowska, siostra tej błogosławionej Urszuli, niezwykłej urody kobieta, niezwykłej dobroci serca, która w pewnym momencie wezwała mnie na rozmowę – taką, można powiedzieć, z odcieniem metafizycznym – i zapytała: „Jak jest, dziecko, z twoją wiarą?”. A ja powiedziałam: „Oj, matko, niedobrze”. „To ja cię w takim razie zwalniam z posiedzeń w kaplicy”. Bo były takie godzinne posiedzenia w kaplicy. Była to niezwykła odpowiedź, bo mogła być inna: „To co ty robisz w naszej szkole, jeżeli masz kłopoty z wiarą” – prawda? W każdym razie najpierw u tych sióstr urszulanek były komplety, a później po wyzwoleniu była normalna szkoła. Tam zrobiłam maturę i wróciłam do Warszawy.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
W 1946 roku.
- Jak wyglądała wtedy Warszawa?
Mama moja dostała mieszkanie służbowe na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Żelaznej, tam był Dom Kolejowy. Pracowała w ministerstwie na Chałubińskiego. Warszawa była jeszcze wtedy bardzo, bardzo pokaleczona. Już rozpoczęła się odbudowa, ale były całe ulice i Aleje Jerozolimskie pełne gruzu. Smutnie to jeszcze wyglądało. 1946 rok to przecież był dopiero początek wolności od wojny.
- Czy Powstanie Warszawskie i wszelkie wydarzenia z nim związane wywarły jakiś wpływ na pani późniejsze życie?
Na pewno tak. Te różne dalsze koleje losu, to, że się znalazłam w Krakowie, to, że się spotkałam z określonymi ludźmi, to, że wybrałam takie studia – bo oprócz tego, że studiowałam filozofię, to studiowałam też przez dwa lata filologię klasyczną… Zetknęłam się tam w Instytucie Archeologii z [Anną] Świderkówną, która się tam uczyła, i uczyła się [Aleksandra] Zahorska, dzisiaj Krzyżanowska, która jest pierwszą damą numizmatyki [polskiej]; to znaczy była, bo już jest na emeryturze. Kontakty z tymi ludźmi w dalszym ciągu, z ojcem Tomaszem Rostworowskim też, te wyjazdy z Caritas Academica, kiedy w pociągu wiozącym mnie na Jaszczurówkę poznałam mojego męża – wszystkie te wydarzenia po kolei miały ogromny wpływ na całokształt życia.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za udział w Powstaniu?
Nie. Może byłam zbyt młoda.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze wspomnienie? Trudno mi powiedzieć.
Najgorsze to chyba jednak częściowe uczestnictwo w wybuchu czołgu. To było dramatyczne przeżycie, które do tej pory wraca we wspomnieniach.
- Czy jest coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci, z tamtego czasu?
Chodzi o czas Powstania, tak?
Też nie mogę powiedzieć.
- A jak teraz, po sześćdziesięciu kilku latach, ocenia pani Powstanie?
No właśnie. Wobec wszystkich głosów krytycznych, w których odzywa się żal po utracie tylu istnień ludzkich, ludzi, którzy mogli przynieść Polsce jakieś wartości, ja nie potrafię ustosunkować się osobiście do tego. Czytałam pisma (wydawane zresztą w swoim czasie podziemnie) Krystyny Kersten, która podkreślała, że jednym ze zrozumiałych dla niej motywów wybuchu Powstania była obawa, że niewykazanie żadnej inicjatywy tym łatwiej pozwoli Rosji stłamsić Polskę. Że jeżeli Rosjanie będą widzieli wolę odrębności, że jeżeliby była jakakolwiek szansa na choćby chwilowe samodzielne oswobodzenie stolicy, to może Rosjanie zrezygnują z uczynienia nas kolejną republiką. Rzeczywiście oni z tego zrezygnowali, nie byliśmy republiką, ale pytanie… To są wszystko dywagacje, będą upływały kolejne dziesiątki lat i setki lat i trudno będzie powiedzieć, co by było.
- Czy chciałaby pani dodać jeszcze coś na zakończenie tego wywiadu?
Ja chciałam dodać, że bardzo dziękuję za to, że mogłam udzielić tego wywiadu. Tylko tyle.
Warszawa, 7 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski