Czesław Grzywacz „Konrad”
Urodziłem się w Grabowie Starym z tej racji, że akurat rok 1929 był rokiem kryzysu, ojciec nas wszystkich wysłał na wieś, nas było troje, i matkę, a sam został. Wróciłem do Warszawy z powrotem. Ale w metryce jestem prowincjusz. Co dalej? Tak jak zwykle. Bez żadnych specjalnych wydarzeń za okupacji.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Na Żurawią 75. Szkoła Powszechna. Mieliśmy takie francuskie kepi, czapki rondelki. To było przed wojną. A po wojnie ta szkoła przenosiła się w różne miejsca.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Akurat byłem na ulicy i kupowałem cukierki w kiosku. Ogłosili wybuch wojny. Nie rozumiałem bardzo wojny. Nie przestraszyłem się, bo nie wiedziałem, co to znaczy. Ale podczas oblężenia Warszawy przeżyłem kilka zdarzeń. Mieszkałem na Marszałkowskiej. Budowali tam kino podziemne, które w czasie oblężenia (a później w czasie Powstania) służyło za schron. Było duże wejście od ulicy. Ostatniego czy przedostatniego dnia oblężenia dwa pociski artyleryjskie trafiły w to pomieszczenie, którym przechodziło się, jak się chciało pójść do tych podziemi. Rozmazało na ścianach czterdzieści siedem osób – tak to później wyliczyli. To tak było, jak obrazy Picassa. Grubą farbą [z krwi] rozmazało ludzi po ścianach, nawet nie było kości. To robiło na mnie cholerne wrażenie. Więcej trupów nie widziałem.
Tak było za okupacji. Trudno mi mówić o rozmaitych szczegółach. Trochę się udzielałem w różnych [akcjach], ale w zasadzie nic konkretnie w Warszawie nie robiłem.
Skończyłem szkołę podstawową. Zacząłem chodzić na komplety gimnazjalne w Gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego. To gimnazjum przed wojną było na Marszałkowskiej, a później mieściło się niedaleko, na Moniuszki, niedaleko przy „Adrii”.
- Jak pan wspomina czasy okupacji?
Cały czas byłem w Warszawie, a latem ojciec wysyłał nas na wieś, na wakacje.
- Jak pan się związał z komórką AK?
Byłem ranny w rękę zaraz pierwszego czy drugiego dnia Powstania. Miałem bardzo szczęśliwy postrzał, muszę się pochwalić. To był właściwie odłamek artyleryjski, taki jak mój palec. Z jednej strony wpadł, a z drugiej go lekarz wyjął. Nic mi nie naruszył. Po tygodniu, po pięciu dniach to już nawet nie nosiłem temblaka. To tak było.
Później mieszkałem Marszałkowska 111/113 obok domu na Złotej, w którym była restauracja. Mieli stołówkę właśnie. Ktoś wziął [żywność] do VI plutonu. Tam poszedłem i zaoferowałem się jako łącznik. Przyjęli mnie. Byłem razem z nimi. Początkowo pamiętam, że dwa razy chodziłem z meldunkami, tylko już nie wiem [gdzie]. Gdzieś w rejonie Wareckiej, placu Napoleona. Później kilka razy chodziliśmy we dwóch, trzech po amunicję. Miałem przygodę taką sympatyczną, bo niosłem w worku granaty „sidolki” i „filipinki”. „Sidolki” to jeszcze bezpieczne, ale „filipinki” to cholera… Nocą żeśmy szli, po ciemku. Zastanawiam się dlaczego. Ale myślę, że po prostu dlatego, że było dużo „gołębiarzy”, obserwatorów. Nie chcieli, żeby zauważyli, skąd się to nosi. Miałem towar, do piwnicy była kładka, ja się ześlizgnąłem i spadłem z tej kładki. Wszyscy uciekli. Też czekałem, ale nic się nie stało. Doszedłem z powrotem.
Później już byłem przy oddziale. Chodziliśmy dwa czy trzy razy, później brali z plutonów po dwóch ludzi. Byłem rosły chłopak – młody, ale krzepki – to mnie brali za każdym razem. Chodziliśmy przez Aleje, a to przejście było bardzo niebezpieczne, dlatego że nie było barykady, troszkę kamieni leżało. Przekop był bardzo płytki, ale od strony Królewskiej przekop był głębszy. Później był tunel średnicowy, tam było bardzo płytko. Przy BGK na jezdni przy samym chodniku stała „Pantera”. Mieli tak wyregulowany cekaem, że jak ktoś się wychylił, to go rozwalili. Raz szliśmy, taka młoda dziewczyna była i już przeszła, ale za wcześnie się poderwała. Serię do niej wywalił. Po żywność chodziliśmy dwa czy trzy razy, nie pamiętam.
Niemcy opuścili budynki, ale podpalili je – róg Alej i Marszałkowskiej, gdzie była restauracja „Żywiec”. Weszliśmy do tego budynku, a ten się palił. Miałem to szczęście i zaszczyt, że znalazłem na pierwszym piętrze cały rynsztunek żołnierza niemieckiego – karabin, wszystko. Nawet nie dali mi cholera, bo broni było mało. Zwyczaj był taki w czasie Powstania, że jak znalazłeś, zdobyłeś, to twoje. Nikt nie ma prawa zabierać. Ale nie miałem odwagi protestować w ten sposób.
Później się wycofaliśmy. To się spaliło. Weszliśmy z powrotem, jak już było wypalone, ale ściany nie bardzo jeszcze dały się dotknąć, takie były nagrzane. Żeśmy siedzieli. Nie wiem, było nas ośmiu czy dziesięciu, obserwowaliśmy Niemców po przekątnej Alej. Tam gdzie dzisiaj jest „Metropol”, też była knajpa. Na piętrze Niemcy mieli ustawiony cekaem, który ostrzeliwał wzdłuż ulicy Marszałkowskiej. Był wycelowany na barykadę przy ulicy Złotej. Ona była zbudowana z płyt chodnikowych. A on był tak ustawiony, że jak tylko zauważył cień człowieka, to strzelał i rozwalał dwie, trzy warstwy. Jak ktoś głowę za wysoko miał, to stracił. Do nas nie mógł strzelać, bo nie miał po co. Tam siedzieliśmy.
Naprzeciwko na Złotej, na Marszałkowskiej róg Alej, były takie dwa baraki niemieckie. Tam był taki epizod, że akurat żołnierz jeden poszedł za potrzebą, miał karabin. Może to nawet ten co ja znalazłem. Mówi: „Masz. Tylko nie strzelaj”. Akurat widziałem to. Jeden barak miał połączenie jakimś tunelem, a drugi [Niemcy] zaopatrywali, przenosząc. Jeden wyskakiwał i przechodził. Akurat jak byłem, to wyskoczył. Gdyby [kolega] mi nie zakazał, to miałem okazję, pewnie bym go postrzelił, ale nie zrobiłem tego.
[…] Jeszcze tu, gdzie hotel „Polonia”, to rezydowali Niemcy. Oni się od nas zabezpieczyli. Zwyczajnie pobudowali płot z dykty wysokości pokoju. Słyszeliśmy, jak sobie chodzą, tuptają, gadają. Ale nic nie mogliśmy zrobić, bo nie było ich widać. A myśmy takich rzeczy nie mogli robić. Cywilów brali, cywile to budowali. Przecież do cywilów nikt nie będzie strzelał.
Róg Alej i Brackiej była knajpa „Cristal”, o ile pamiętam –
Nur für Deutsche, właściwie
Nur für Wehrmacht – dla żołnierzy. Ona przechodziła kilka razy z rąk do rąk. Akurat jak myśmy tam byli, to Niemcy wyparli żołnierzy naszych i mieli wgląd w ulicę Widok. Byliśmy odcięci, bo barykady tam żadnej nie było. Było trochę kupki ziemi, ale nie było żadnej barykady. Nie mogliśmy po prostu [się ruszyć]. Nie dostaliśmy nic jeść, nic pić, ale piwnice były obficie zaopatrzone w alkohol, nie spaliły się, żadna. Wyciągnęliśmy to, co się nadawało do picia zamiast wody, czyli lekkie trunki. Było bardzo dużo mozelskiego wina. Pierwszy raz piłem alkohol jak wodę. Mieliśmy tego od cholery. Później żeśmy weszli od ulicy Widok do takiej knajpy „Bachus”, spenetrowaliśmy piwnice, ale znaleźliśmy tylko beczułkę korniszonów. Po trzech dniach Niemców wykopali z powrotem, mieliśmy możność [zajęcia restauracji „Cristal”] z powrotem. Tak się to zakończyło, ta moja eskapada.
Później, jak stamtąd wróciłem, to pluton dostał zrzutowe piaty z rusznicą przeciwpancerną i granatnik sześćdziesięciomilimetrowy. Z tego wnoszę, że nasz pluton był plutonem wsparcia, bo nagromadzenie takiej broni było niemożliwe. Ale cały pluton nigdy w całości nie brał udziału w jakiejś strzelaninie.
Przydzielono mnie do piata. Było dwóch żołnierzy (mówię żołnierzy, bo dorosłych) i ja nosiłem amunicję, pięć pocisków w eleganckich pudełkach z szelką na denku. W jednych pudełkach był zapalnik. Moim zadaniem było wyciągnąć pocisk, wykręcić zapalnik, wyjąć zapalnik, podać żołnierzowi, który już ładował sam do piata. Ale nie mieliśmy okazji. Dwa razy nas wzywali, że na Żelaznej, gdzie były budynki pocztowe, grożą im czołgi. Ale, jak żeśmy doszli, to już nikogo nie było.
Później już mieliśmy kwatery na ulicy Złotej, ale na ulicy Chmielnej też mieliśmy stanowisko i część żołnierzy tam była. Tam też byłem.
Nie wiem, po coś mnie wysłali, już nie pamiętam. Wyszedłem. Cała ulica Chmielna była połączona piwnicami. Wzdłuż od Zielnej do Żelaznej przechodziło się pięknie piwnicami. Ulica Zielna była osłonięta od Niemców budynkami, które nie zostały zniszczone, więc na Zielnej było bezpiecznie, ale okazało się, że nie dla mnie. Wyszedłem i co? Miałem podkute buty i sobie stukałem. Oni mieli ustawiony granatnik. Granatnik wybuchł, pocisk [przeleciał] koło mnie jakieś trzy i pół metra. Mały. Musiała to być sześćdziesiątka, bo inny to by mnie zniszczył całkiem. Cały byłem bardzo poraniony. Trafiłem na punkt sanitarny. Sanitariuszki się przeraziły, jak mnie zobaczyły takiego czerwonego. Nie umiały mi odpiąć pasa (miałem niemiecki pas zdobyczny). Później trafiłem do szpitala na Złotą i leżałem w szpitalu. Jak leżałem, to Niemcy widocznie szturmowali tutaj pocztę. Nie wiem już dokładnie, bo wieści nie bardzo dochodziły. Ostrzeliwali bardzo intensywnie ulicę Chmielną. Jakiś panikarz w tym szpitalu przestraszył się, bo chodzili i prosili nas wszystkich, żeby oddać wszystko, co pachniało wojskiem: legitymację, coś takiego. Znajdą u jednego jakąkolwiek rzecz, to wszystkich rozstrzelają. W ten sposób straciłem legitymację powstańczą, którą miałem.
Przed tym jeszcze chodziliśmy, szukaliśmy… Kilka razy chodziliśmy po strychach. Badaliśmy, szukaliśmy śladów „gołębiarzy”, bo sami „gołębiarze” się jednak bali i poukrywali się między ludźmi. Byliśmy w tym budynku i mieliśmy szczęście, bo w sąsiedni budynek rąbnęły cztery pociski „krowy”. Jak ten budynek się trząsł, z metr tak... Byliśmy w takim dużym pokoju. Siedzieliśmy prawie wszędzie, nie było żadnych mebli, pamiętam jak dzisiaj, taka złocista posadzka. Po każdym wybuchu rzucało nas od ściany do ściany, tak było. To wszystko to są całe moje przeżycia.
Później brat, który był w batalionie „Kilińskiego”, porozumiał się z rodzicami, bo szpital na Złotej był wojskowy. W końcu wylądował w obozie, bo takie chłopaki też szli do obozu. Przeniósł mnie do szpitala na Jaworzyńską. Z tym szpitalem wyjechałem do Krakowa. Miałem operację – ścięgno w ręce mi naprawiali, miałem [uszkodzone] właśnie odłamkiem z granatnika. To są wszystkie moje przeżycia.
Aha! Rzecz ważna. To była trzecia dekada sierpnia. Mieliśmy cały czas normalnie odprawy w wojsku. Szef nas informował. Dał komunikat. Był taki plutonowy czy sierżant pseudonim „Miś”, o ile pamiętam, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał szmajsera, miał pistolet nawet z kaburą. U nas połowa ludzi nie miała w ogóle broni. Wszyscy mu tego zazdrościli. Zdezerterował. Został zaocznie skazany na karę śmierci.
Nie wiem, czy w annałach tego zgrupowania jest to zaznaczone. Przypuszczam, że nie. To wszystko, co mogę powiedzieć.
- Proszę jeszcze opowiedzieć, co działo się po wojnie?
Po wojnie. Najpierw należałem do zarządu… znaczy działałem nielegalnie. Hufce Polskie, to były oddziały harcerskie organizowane przez Narodowe Siły Zbrojne. Oddziały NSZ podporządkowały się operacyjnie Armii Krajowej, ale organizacyjnie zachowali odrębność. Z nimi miałem kontakty. Wyjeżdżałem, ale już nie chcę mówić detali. Legalnie byłem w PSL-u, w sekcjach młodzieżowych, jak Mikołajczyk wrócił do Polski. Moim zdaniem, to prywatnie mówię, że mam go za drania, bo zalegalizował rząd komunistyczny. Pomógł swoją obecnością, przyjazdem ujawnić wszystkich patriotów, którzy się wtedy wszyscy gromadzili w PSL-u. I rozgrzeszyli ich, a sam uciekł, to znaczy Amerykanie go wykradli. Nie wierzę w to. Bo w Jałcie był przesądzony los Polski. Mikołajczyk i Stronnictwo Patriotyczne nie mogło w żadnym wypadku wytrzymać władzy ani współuczestniczyć w tej władzy. Ale w interesie Stanów Zjednoczonych było to, żeby w Polsce jakoś poszło. On swoim przyjazdem zalegalizował ten rząd, bo stał się wicepremierem, a Amerykanie go później wykradli.
Później wstąpiłem do Grupy Bojowej. Miałem cywilne kontakty z oddziału partyzanckiego. Właśnie jak już byłem w tym oddziale, przyjeżdżali do Warszawy i w Warszawie mnie nakryli. Aresztowanie było takie trochę niesympatyczne, bo przyjechaliśmy w nocy. Spałem. Poszliśmy na kwaterę do znajomych, też z Mrozów. Kolega, który ze mną przyjechał, poszedł załatwiać sprawy. On był starszy stopniem. W pewnym momencie słyszę rumor. Zawsze gdzie byliśmy, to wsadzałem pod głowę, pod poduszkę pistolet. Miałem waltera, bardzo ładny, lekki, wspaniały pistolet. Sięgnąłem, wyciągnąłem. Ale to nie był czyn bohaterski czy świadomy, to tak jak pies Pawłowa – odruch. Drzwi się uchyliły i widzę, że kolega wciska się do pokoju, więc wsunąłem go z powrotem. W pewnym momencie on zrobił takie dwa duże kroki i przykleił się do ściany. Znał mnie i wiedział, że mogę strzelać. To sięgnąłem znów, ale nie zdążyłem i już miałem dwie „tetetki” przy głowie. Co charakterystyczne, zauważyłem w takim momencie, że oni spusty mieli ściągnięte, ale trzymali kurki odciągnięte. Dlatego że gdyby ktoś do niego w tej chwili strzelił, to puściłby kurek, pistolet by wystrzelił do celu. Przecież oni mają łepetynę.
Tak się zakończyła moja sprawa. Dostałem trzynaście lat, przesiedziałem prawie osiem. Zostawiłem zdrowie w Rawiczu, we Wronkach. Na 11 Listopada rok byłem w śledztwie. To była jedna taka cela. Nie wiem, dlaczego nas tak upychali, cholera. Cela miała niecałe trzynaście metrów. Ilu nas siedziało rok czasu? Siedemnastu! A jeszcze spacerowaliśmy. Były cztery łóżka sześćdziesiąt centymetrów szerokie, z takich rurek, jak ogrodzenie się robi i siatka też taka ogrodowa. Piętrowe. Na każdym spało dwóch. Czyli szesnastu na łóżkach, a siedemnasty spał na sianku, jak żeśmy nazywali, czyli na betonie dosłownie, dlatego że słomę zmieniali co pół roku. Ale codziennie trzeba było to wykładać na łóżko, na górne łóżka, i tak dalej, i składać. Po trzech miesiącach miał mocna sieczkę, a po czterech już miał proszek. Tak że jak położył siennik, ładnie wygładził [to było dobrze], ale jak się tylko ruszył, to już właściwie spał na betonie. Pięciu albo siedmiu spacerowało ruskim marszem. Pierś do pleców, nóżki razem. Jak było siedmiu, to się robiło pięć, sześć kroków do przodu, w tył zwrot. Tak dbaliśmy o ruch. Jak było pięciu, to się robiło dwa kroki więcej. Tak się przetrwało. Okna się nie zamykało w zimę, bo było tak ciepło. Chronili się tylko ci, którzy przykrywali się specjalnie, którzy mieli przy oknie łóżko. To ci nie mogli [wytrzymać], tak to było [znośnie]. To chyba wszystko co mogę powiedzieć o swoim bohaterstwie.
- Co pan później robił w życiu?
Co w życiu? Później zrobiłem wieczorową maturę dla pracujących. Zdałem na politechnikę, ale na stacjonarne. Rodzice nie mieli środków ani ja. Poszedłem i skończyłem, zapisałem się drugi raz na wydział prawa. Zostałem przyjęty już zaocznie. Skończyłem prawo i pracowałem jako urzędas przeważnie w inwestycjach – w Dyrekcji Rozbudowy Miasta, w takich rzeczach.
Warszawa, 17 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski