Bronisław Maciaszczyk „Józef”
Nazywam się Bronisław Maciaszczyk.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem II wojny światowej?
To normalnie, tak jak dorastające dziecię, byłem przy mamie, bo tata nam zginął... Aha, ale to [mówimy o czasie] przed wojną, [więc] przy mamie, przy rodzicach wychowywałem się i chodziłem do szkoły. Od lat siedmiu zacząłem szkołę podstawową i uczęszczałem do szkoły. W tym czasie, już będąc w szkole, w piątej klasie, właściwe już działania niemieckie się rozpoczęły... Uczęszczałem do szkoły, z tym że tak jak większość dzieci stara się być policjantem, strażakiem, ja za wszelką cenę chciałem też być gdzieś w mundurze. To jest tradycja rodzinna, bo dziadek mój był piłsudczykiem, tata też zawadził o wojsko i moje największe pragnienie to też być gdzieś tam docelowo w mundurze wojskowego.
W Józefowie.
Więc nie bardzo mi się to udało od razu, bo młody chłopiec, rozgrzany, rozpalony, myślał, że wszystko można, i próbowałem dostać się do oddziałów, które już miały charakter wojskowy, o strukturze wojskowej, więc mnie odesłano, bo byłem za młody. Wtedy dowiedziałem się od kolegów, że Związek Strzelecki „Strzelec”, a konkretnie jego komórki, tworzą drużyny harcerskie pod parasolem „Strzelca”, Związku Strzeleckiego. I dowiedziałem się poprzez znajomych i kolegów, że w zakładach Krasuckiego, właściwie zakłady profesora Krasuckiego, przy ulicy Korsaka, dokładnie Korsaka 15/17, tam się zgłosiłem i okazało się tam, że ta komórka strzelecka rzeczywiście werbuje młodzież do harcerstwa. Poinformowali, że w granicach od dziesięciu lat do siedemnastu to jest ta młodzież, która może przystąpić do harcerstwa. Oczywiście pod koniec [maja] 1941 roku udało [się].
- Pan dołączył tam w 1941 roku?
W czterdziestym pierwszym, [od maja do sierpnia] czterdziestego pierwszego [roku] udało mi się [zaliczyć szkolenie harcerskie z małego sabotażu]. Oczywiście byłem zachwycony, jako dzieciak to myślałem, że siedzę na białym rumaku, który mnie gdzieś tam poniesie daleko. A szczególnie umundurowanie harcerskie bardzo mi się podobało, bo składało się z zielonej bluzy, mankiety, prawda, były koloru [granatowego] i ta tarcza na ramieniu była symbolem strzeleckim z Orłem Białym, oczywiście bez korony. Następnie […] końce kołnierzy były obszyte wypustkami brązowymi, brązowym czerwonym sznurkiem. To wyglądało trochę dekoracyjnie. Następnie te spodnie to były granatowe z mankietami. Beret granatowy, też z orłem metalowym, ale bez korony. Bardzo mnie to imponowało, byłem ucieszony, że tam jestem, no i tam odbywaliśmy różne szkolenia, oczywiście udawaliśmy, że tam pracujemy, bo to chodziło o to, dlaczego tam młodzież się zbiera. Były to zakłady motoryzacyjne o szerokim zakresie działania. Te zakłady odegrały później znaczną rolę w tworzeniu większych organizacji orlęcych, szczególnie harcerzy. I tam przeszedłem to przeszkolenie harcerskie, powtórnie próbowałem dostać się do oddziałów, które były oddziałami o charakterze wojskowym. Powiedziano mi, że mogę się zgłosić dopiero za dwa lata, bo na dziś jestem za młody.
- Jak wyglądało przeszkolenie harcerskie?
[Szkolenia] harcerskie były nastawione przede wszystkim na ćwiczenia w zakresie takiej lekkiej musztry wojskowej, uczenia się topografii […]. Nawet zorganizowano nam obóz na Bielanach, pamiętam to dokładnie, gdzie przeszliśmy tą topografię, przeszliśmy strzelanie z broni sportowej oczywiście. Tam nas uczono troszeczkę takiej musztry wstępnej, wojskowej, uczono nas […], jak się pada, jak szybko trzeba się odczołgać od miejsca upadnięcia, bo zawsze nieprzyjaciel może moment upadnięcia zauważyć i puścić serię. Tego nas uczono. Tak że to szkolenie przechodziliśmy. No i później, po tym szkoleniu, dostałem […] zaświadczenie na piśmie, że takie szkolenie zaliczyłem […]. Poszedłem znów do oddziału, o którym później opowiem, to był samodzielny oddział „Nowiny”, tam był znajomy. Powiedziałem, że mam takie [zaświadczenie], i czy teraz, po tych przeszkoleniach, przygotowaniach (to już był koniec czterdziestego trzeciego roku), czy mogą oni mnie przyjąć. Kolega wziął to moje zaświadczenie i poszedł, mówi: „Ty czekaj tutaj”. Poszedł […] gdzieś po trzydziestu minutach [przyszedł] i mówi tak: „Będziesz przyjęty, ale od dnia dzisiejszego pamiętaj, że nie jesteś z 1932 roku, tylko z trzydziestego roku”. Jak to zrobiono, to nie wiem, ale zostałem starszy o dwa lata, bo czternastolatkowie już mogli być tam przyjęci jako harcerze do tego oddziału. W ten sposób znalazłem się w [samodzielnym] oddziale „Nowiny”. Dowódcą był podchorąży wtedy Zygmunt Kąkolewski pseudonim „Hrabia”, miał jeszcze dodatkowy pseudonim „Nowina”.
Oczywiście byłem bardzo uszczęśliwiony, że już jestem […], wprowadzony w arkana służby wojskowej. Tam przechodziliśmy szkolenia, ale już szkolenia […] przygotowawcze [z wojska]. Z uwagi na mój wiek [i kolegów w podobnym wieku] (bo pomimo dodania tych dwóch lat to w dalszym ciągu byłem jeszcze młodym młodzieńcem) to ustawiani byliśmy głównie na (nazwę to po imieniu, tak, jak to wyglądało) taką służbę pomocniczą wspomagającą działanie oddziału, to znaczy rozpoznanie, obserwacja jednostek wojskowych, a szczególnie na Dworcu Wschodnim. Liczyliśmy pociągi […], ile tych pociągów przejeżdża, z czym one przejeżdżają, ile wojska, jakie, czy broń jakaś tam jest przewożona, to żeśmy podawali, ktoś to wykorzystywał. Następna sprawa to później nas przyuczono, jak przenosić amunicję na ćwiczenia […]. Ponieważ ja byłem jeszcze z okresu tego młodzieńczego […] i mogłem być zaliczany jako uczeń [szkoły], […] nawet zbudowano mi taki tornister, gdzie książki nosiłem na wierzchu […], [a amunicję pod spodem]. To było takie [zadanie]. Następnie wykorzystywani byliśmy […], ci młodsi, do nalepiania ulotek przygotowanych wcześniej, antyniemieckich, prawda, że szans Hitler już nie ma, Hitler jest słaby... bo już się zaczęła na Wschodzie (mówię z perspektywy dzisiejszej) ta wojna stalingradzka. Wtedy myśmy nie mieli pojęcia o tym, że oni tam już przegrali, Niemcy, tą wojnę stalingradzką, […]. Nasz wywiad miał te informacje, to były informacje przekazywane w postaci ulotek, że ponoszą klęski i […] będzie koniec. Chodziło prawdopodobnie o obniżanie ducha żołnierzy niemieckich […].
Później też odbyliśmy [trzydniowe] ćwiczenia w Puszczy Niepołomickiej […], gdzie zaliczyłem strzelanie z broni palnej, co mnie bardzo podbudowało jako chłopca. Jak wziąłem ten kbk, to nie widziałem, jak go w ręku utrzymać. […] Wcześniej [trenowaliśmy] na broni sportowej […], no ale tutaj broń już […] palna […], to mnie bardzo ucieszyło. Zaliczony zostałem wtedy do drużyny pierwszej. Dowódcą mojej drużyny był Michalski Mirosław pseudonim „Mirko”. […] Drużyna składała się z dziesięciu żołnierzy. Pamiętam ich jeszcze dzisiaj, […] był Zaręba pseudonim „Duży”, […] Matuszewski Jan, miał pseudonim „Wolan”. Później był Krajewski „Kajtek”, pamiętam, następny to był Mejnert „Oczko”, następny z tych moich kolegów to był Myślinicki „Jastrząb”. Później Chojecki „Konar”, ja „Józef”, później był Samociński „Chodek”, Sabłowski zawsze mi się myli, ale jego pseudonim to był „Blok”, bo zawsze mylę dom z blokiem, ale to był „Blok” […]. Dorastaliśmy coraz mocniej na tych ćwiczeniach. To był rok czterdziesty trzeci, właściwie już przekraczaliśmy czterdziesty trzeci, [więc] w czterdziestym czwartym. To zgrupowanie, o którym wspominałem, „Nowiny”, którego dowódcą był Zygmunt Kąkolewski „Hrabia”, ono wchodziło w skład Zgrupowania 1679, bo to był samodzielny oddział, a w tym zgrupowaniu była [też] kompania, która składała się z trzech plutonów i nasz oddział. Tych dowódców plutonów to też jeszcze pamiętam, na szczęście, bo tam dowódcą plutonu I był... zacięło mi się nazwisko... Wiench, pseudonim „Athos”. Następnie to był dowódca Zbigniew Polak pseudonim „Tamry”. Następny to był [Ryszard Ciołek], pseudonim też „Ryszard” […]. Dowódcą tego naszego zgrupowania „Nowiny” był Zygmunt Kąkolewski. To, co mówię, to oni byli wszyscy w stopniach podchorąży kapral. […] Podchorążówkę kończyli w podziemiach, tajne nauczanie. Następnie, jak już zbliżała się godzina „W”, myśmy na Pradze zebrali się nieco później niż na lewobrzeżnej Warszawie...
- Pan i pańscy koledzy zostali przydzieleni do obszaru Praga, tak?
[Oddział „Nowiny” organizacyjnie wchodził w skład Zgrupowania 1679 „Orlęta”]. […] To ugrupowanie podlegało V [Rejonowi] Praga. […] Dowódcą [tego zgrupowania] był kapitan Fijałkowski pseudonim „Młot”, a dowódcą obwodu był wtedy Żurawski pseudonim „Bober”. Myśmy [im] podlegali... To był Rejon V, [dowodził nim Zygmunt Bobrowski, pseudonim „Ludwik”] i Obwód VI, to był akowski [obwód] i myśmy pod niego podlegali […]. W czasie przygotowania się już do Powstania nam przydzielono dwa, przepraszam, nie dwa a trzy przyczółki mostowe, most Poniatowskiego i most Kierbedzia, następnie most Gdański [kolejowy]. On połączony był, w pobliżu zaraz jest most kolejowy, też Gdański. To nasze zgrupowanie, to, w którym ja byłem, dostało przydział na most Gdański i ten kolejowy.
Oczywiście myśmy się nie zebrali jak na lewobrzeżnej [Warszawie], o godzinie siedemnastej, tylko nastąpiło opóźnienie, bo tam trzech kolegów w ogóle nam nie dotarło. […] [Na most Gdański kolejowy] ruszyliśmy przez ogródki działkowe do Wisły, bo tam chaszcze nad Wisłą były, tośmy pokonywaliśmy te chaszcze, żeby zbliżyć się do mostów, żeby nas nie zauważyli Niemcy, i tam próbowaliśmy to natarcie na most kolejowy. A inne zgrupowania z tymi plutonami miały przydział właśnie do tych dwóch pozostałych mostów, Poniatowskiego i Kierbedzia. Oczywiście z perspektywy dzisiejszej, jak już [jako] dorosły patrzę, to powiem może nieciekawe rzeczy, ale było to rzucanie się w pewnym sensie z motyką na słońce. Myśmy nie mieli tej broni wszyscy, prawda, nie było sto procent uzbrojenia. Ta broń to była [niedostateczna, słaba] w porównaniu z bronią ugrupowania [niemieckiego], które broniło tych przyczółków, które wspomniałem. Oni mieli dużo mocniejsze [uzbrojenie]. No ale próbowaliśmy, była spontaniczność, prawda, to zapaleńcza sprawa u młodzieży. Jak to mówią, zawsze młodzież na barykadach, a starsi dowodzą z tyłu. Myśmy poszli tam. Oczywiście gdzieś tam przy zbliżaniu się do mostu Gdańskiego, nie do kolejowego, do Gdańskiego (bo jedna drużyna poszła na kierunek tego mostu kolejowego), ktoś tam się potknął i oczywiście Niemcy już nas zauważyli czy usłyszeli. Puścili nam tam serie, później uruchomili karabin maszynowy, cekaem prawdopodobnie, bo ja wtedy jeszcze nie odróżniałem. Myśmy tam też postrzelali trochę, ale to chyba było strzelanie nieskuteczne. Ta drużyna, która próbowała, nasza, druga drużyna, która poszła na ten most kolejowy, też [próbowała] w podobny sposób, nie uzyskała żadnych efektów. Bo myśmy zakładali, że jak zdobędziemy mosty, to będziemy wielkimi bohaterami jako młodzież, bo postawimy, prawda, nasze wojsko polskie [przed faktem dokonanym] […]. Bo [myśleliśmy jako], młodzież […], że wojsko polskie, ta 1 Dywizja Berlinga, która [była] na Pragę, miała wejść, [a właściwie wyobrażaliśmy sobie], że przygotujemy [jej] gotowe [przejście] i postawimy piersi do medali, bo zdobyliśmy im, przejście będą mieli gotowe. Ale nic się z tego nie udało, musieliśmy się stamtąd wycofać. Oczywiście uciekliśmy przez te ogródki działkowe, jakoś wtedy nikt nawet nie został ranny, na nasze szczęście.
W tych ogródkach przetrzymaliśmy noc i na drugi dzień zostało [wydane] polecenie, żebyśmy ruszyli w kierunku ulicy Ząbkowskiej. Tam była podstacja telefoniczna, którą Niemcy ubezpieczali, i były jednocześnie zakłady monopolowe, spirytusowo-monopolowe. Tam mieliśmy następne zadanie. Oczywiście to było z drugiego na trzeciego, jak ruszyliśmy na to. Strzelanina wynikła bardzo duża. Tam się pojawiły granaty, tam […] nawet udało się uszkodzić czołg niemiecki wiązką granatów i butelkami zapalającymi, to uznawaliśmy, że to już jest nasze duże zwycięstwo. I w pewnym momencie... Bo ja nosiłem amunicję jeszcze. Oczywiście dostałem wtedy już karabin, bo trzech [kolegów] nie przyszło, to jeden karabin akurat był na zbyciu, to oczywiście już byłem uzbrojony. Ale otrzymałem latarką sygnał, bo mieliśmy sygnał umówiony, że dwa światła zielone... Bo te latarki były metalowe, które miały takie prześwietlenia przekręcane. Czerwone światło […], niebieskie i zielone. I to zielone dwa krótkie to [znaczyło]: „Dostarcz amunicję”. A ja miałem tę amunicję przy sobie i zbliżając się, oczywiście popełniłem błąd duży, bo poderwałem się, a należało się czołgać. Po zmroku było [mi] dużo lepiej [biec]. W momencie jak się poderwałem, zrobiłem kawałek drogi i poczułem okropny ból w lewej nodze i gdzieś trzepnięcie w głowę, z lewej strony. To wszystko z lewej strony. Później okazało się, że jeśli chodzi o nogę, to jest to bardzo poważna sprawa, bo rana była bardzo głęboko szarpana, włącznie z uszkodzeniem kości, czyli nastąpiło pęknięcie czy złamanie kości. Natomiast tutaj, co do głowy, to krew bardzo leciała, widocznie ukrwione te części, lekkie pęknięcie czaszki, bo nie było to groźne, ale wyglądało bardzo groźnie, bo krew mnie zalała z lewej strony twarz, szyję, koszulę. Koledzy mnie tam odciągnęli na bok. Roliński, felczer, był opiekunem tych sanitariuszy. Oni gdzieś mnie odciągnęli i oczywiści zatamowali tą krew z głowy, umyli. Później ta krew już jakoś tak przestała [lecieć], ból był duży, bo to uderzenie. Później się okazało, dopiero w szpitalu Przemienienia Pańskiego, że to był odłamek granatu, który utkwił w nodze, on nawet nie wypadł. A to w głowie to było jakieś... Nie wiem, czy od łuski odbitej, czy od granatu, czyli następny kawałek granatu gdzieś tam uderzył, ale to było na szczęście niegroźne. Była pęknięta część czaszki […] i krwawiła, ale już nie tak [mocno]. To było już z trzeciego na czwartego, jak w tym szpitalu zostałem zabezpieczony.
I szczerze mówiąc, ta moja wojaczka w Powstaniu wtedy się skończyła. To znaczy stamtąd zostałem odwieziony, nawet nie wiem, jak mnie przetransportowano do szpitala, ale później stamtąd to mnie przetransportowano do domu. Pamiętam, koń taki gniady, wozak węgiel rozwoził i mnie tam jeszcze specjalnie ubrał, bo się bali, że po drodze gdzieś [są] Niemcy, to mnie tam kazali, żebym ręce miał wybrudzone węglem i twarz węglem, że jestem pomocnikiem tego wozaka. Dali mi czapkę gospodarza, syna czy kogoś tam. Tą czapką nadziałem, żeby nie było widać zabandażowanej głowy, no i te spodnie, które ja miałem, to były zniszczone, porwane spodnie, to dostałem gdzieś […] od sąsiada, i przewieźli mnie […] do domu. I tak się skończyła moja wojaczka.
Natomiast te pododdziały […], [to znaczy] oddział wydzielony „Nowiny” i […] te trzy plutony […] [tam] zostały... To już z opowieści od kolegów słyszałem, że nawet udało im się zdobyć tamtą podstację telefoniczną i weszli, bo Niemcy […] uciekli, bo to nieduża grupka była ich wtedy. I [teren ten] utrzymali […] [przez] dzień czy dwa. Później tam jeszcze inne pododdziały zdobyły szkołę powszechną, w szkole to chyba byli dłużej niż dwa dni. Później zapadła decyzja, ale to już z opowieści kolegów moich, później się dowiedziałem, że [Żurawski], dowódca Obwodu ”Bober” i Zygmunt Bobrowski pseudonim „Ludwik”, dowódca, V Rejonu, podjęli decyzję o wycofaniu tamtych żołnierzy i skierowaniu ich na czekanie […], na spotkanie z wojskiem polskim, w rejon ulic Białostockiej, Łochowskiej i Grochowskiej 231 nawet.
To zgrupowanie 1679, to […] tak się stało, że […] jak wkroczyła armia polska (oczywiście nasi dowódcy kontaktowali się tylko z wojskiem polskim), zapadła decyzja w porozumieniu właśnie z dowódcą V Rejonu (kapitanem Bobrowskim, pseudonim „Ludwik”), że jak wkroczyli Polacy, zebrali [wszystkich] i zaproponowali temu zgrupowaniu […], żeby ci, co zechcą, ci, co są przygotowani do tego, mogą włączyć się w dalszym ciągu w działania wojenne z 1. pułkiem piechoty w 1 Dywizji. Natomiast podchorążowie, którzy byli w tych szkołach podziemnych, podchorążackich, zaproponowano im szkołę oficerską w Radzyminie chyba i […] w Lublinie. Część żołnierzy wysłuchała tego polecenia i przystąpiła do wojska polskiego i niektórzy nawet doszli później aż do Berlina, natomiast większość nie wykonała tego polecenia.
- Co się działo z pańską rodziną podczas Powstania?
Podczas Powstania moja mama z dwoma siostrami cały czas mieszkała w Józefowie i tam przebywała. Oczywiście mama ucieszyła się nawet, o dziwo, że jak zostałem przywieziony już do domu, to mówiła: „Teraz wolę, że jesteś ranny, ale jesteś w domu i już będę spokojniejsza”. Tak jak każda mama to przeżywa strasznie, tym bardziej że tata zginął na wojnie. Mama się bała, a byłem z chłopców jedynakiem. Jedynakiem najmłodszym, jak to żartobliwie mówią, „wyskrobek”, byłem takim kochanym synem mamy. Oczywiście moje stosunki z mamą też bardzo dobrze się układały, siostry były dwie i przebywały [w domu]. I tak się zakończyła moja wojaczka i tak się skończyła dla mnie II wojna światowa, a właściwe Powstanie Warszawskie.
- Do końca aż do wyzwolenia przebywał pan już w Józefowie?
Tak, przebywałem już w Józefowie. Oczywiście dokończyłem swoją szkołę. Na początku […] myśmy przyjmowali, jak wkroczyła 1 Armia wojska polskiego, jak wkroczyła tu na tereny Warszawy, myśmy się bardzo z tego cieszyli, że wreszcie będziemy mieli spokój od Niemców, bo słowo „Niemiec” wywołało straszne odczucie. Myśmy byli uprzedzeni, nie wiem, może za mocno, ale Niemcy często używali, że Polak to
Bandit, używali tego słowa. I te egzekucje, te rozstrzeliwania, które były, to one spowodowały też nawet, że to Powstanie gdyby nie było za zgodą przywództwa naszego, to nie wiem, czy młodzież nie wyszłaby na barykady sama. Czy nie wytrzymałaby tego ciśnienia z uwagi na to, co Niemcy wyrabiali z nami w Warszawie. Zresztą ja byłem na tym filmie, bo byłem zaproszony, jak ten film był wyświetlany u państwa.
Film „Powstanie Warszawskie”. Oczywiście on będzie dopracowywany jeszcze, ale tam jest też dokładnie pokazane, jakie było życie warszawiaków, a szczególnie Warszawy lewobrzeżnej, bo prawobrzeżna tak nie odczuła tego skutku strasznego jak tutaj. No i później... I dokończę tę myśl, że myśmy witali tą armię wojska polskiego łącznie z Rosjanami, że wreszcie będziemy mieli trochę spokoju. Poprzednio to było tak, że kto wychodził z domu, to się żegnał, bo nie wiedział, czy wróci, bo te łapanki, przypadkowa strzelanina, można było zginąć. Później się okazało, że pomimo że część naszych żołnierzy z oddziałów zgrupowania 1679 wstąpiła do wojska, to zaczęli wybiórczo poszukiwać akowców. A myśmy należeli do AK V Rejon, Obwód VI, to był akowski, a tutaj wyszła taka obawa, szczególnie mojej mamy, że: „Rosjanie wam nie podarują tego”. Zaczęli ludzie sobie uświadamiać, że oni […] nie udzielili tej pomocy. Bo myśmy liczyli, że jak ruszymy na barykady, nazwijmy tak umownie, to wojsko polskie i Rosjanie ruszą z pomocą. Oczywiście część oddziałów polskich poszła na pomoc Powstańcom, ale generalnie to była to ofensywna zatrzymana i prawdopodobnie (później żeśmy sobie to uświadomili) było to świadomie zrobione, żeby się warszawiacy wykrwawili.
Później mama w obawie tego, że mogą gdzieś tam poszukiwać mnie Rosjanie, bo tak sobie mówili, nazywali (przepraszam, ale powiem) kacapy. „Ci kacapy będą was poszukiwać”. Ponieważ jeden ze znajomych naszych, idąc w kierunku Berlina, zatrzymał się w Zielonej Górze i mama zaproponowała, żebym z Warszawy uciekł do Zielonej Góry. Tam oczywiście udało mi się dostać do technikum mechanicznego przy [Zielonogórskich Zakładach Zgrzeblarskich w Zielonej Górze] i tam praktyki odbywaliśmy. Zostałem po tym technikum tokarzem, właściwie nie tokarzem, bo zaczynałem na tokarce, a frezerem. Dyplom dostałem ukończenia jako frezer. Wtedy jeszcze obowiązywały nakazy pracy w tych latach. […] Dostałem nakaz pracy […] do Bielskich Zakładów Urządzeń Technicznych [w Bielsku-Białej […] tak się te zakłady nazywały]. […] Pracowałem tam jako frezer, toczyłem łożyska. Ale nie dokończyłem myśli, że w międzyczasie, będąc w Zielonej Górze w szkole, przyjechało dwóch podchorążych z oficerem i werbowali nas do szkół oficerskich, żeby koniecznie iść do szkół oficerskich, z tym że nasza organizacja też zalecała nam ukończenie szkoły oficerskiej, ale nie o charakterze politycznym, liniowym, tylko o charakterze technicznym, czyli wojskowa szkoła samochodowa, oficerska szkoła [medyczna i tym podobne].
Tak, tak. To było legalne, zalecane, bo przypuszczano, w domyśle, że III wojna światowa wisi na włosku. Po prostu liczono, że my, idąc do tych szkół oficerskich, będziemy później tym zalążkiem budowania siły, która będzie potrzebna w III wojnie światowej. Ta wojna koreańska była bliska, były napięcia między, nazwijmy to, socjalizmem a kapitalizmem, rosły do granic mocnych. Wtedy jak oni przyszli, przyjechali, ja akurat miałem szczęście, bo zgodnie z tym zaleceniem udało mi się zgłosić do [Wyższej] Szkoły Oficerskiej Służb Kwatermistrzowskich, czyli gospodarczy pion, nie liniówka, nie polityczna. Zalecano też również do oficerskiej szkoły medycznej w Łodzi, żeby ją też kończyć, bo kadra będzie potrzebna. Będąc już w Bielsku, dobrze się poczułem, dobrze zarabiałem, bo to precyzyjne roboty były, ale przyszło powiadomienie, żebym się zgłosił na egzamin do oficerskiej szkoły kwatermistrzowskiej w Poznaniu. Zdałem egzaminy, wróciłem, zresztą nie wiedziałem, czy zdałem, tylko wróciłem do Bielska, pracowałem dalej. Później przyszło wezwanie do tej szkoły, to [był rok 1951] i zgłosiłem się do tej szkoły służb kwatermistrzowskich. Skończyłem kierunek zaopatrzenia w paliwa, materiały pędne i smary, tak to się nazywa, MPS w skrócie. Skończyłem w pięćdziesiątym trzecim roku, dostałem przydział służbowy do [15] Brygady Artylerii Ciężkiej w Węgorzewie, to jest na Mazurach, i tam byłem szefem zaopatrzenia, chyba dwanaście, nie pamiętam, albo trzynaście lat, do chwili, kiedy nie napisałem prośby o skończenie Akademii Ekonomicznej. Na ekonomię chciałem się dostać, więc dowódca jednostki wezwał mnie i zrugał […], czego ja szukam, co ja planuję, bo ekonomia to [nie] coś dla oficerów […]. To było coś niezrozumiałego i czego ja szukam, jestem w wojsku i szukam jakiejś ekonomii. Nawet wprost zapytano mnie, dowódca brygady, pułkownik Kotowski, czy planuję ucieczkę na Zachód, skoro chcę kończyć ekonomię. Zobaczcie państwo, [jak] to dzisiaj wygląda śmiesznie, ale takie były realia wtedy. Zdenerwował się i skierował mnie na Akademię Sztabu Generalnego do Rembertowa. Ona tak się nazywała, Akademia Sztabu Generalnego, oczywiście kierunek tyły. Tyły to wszystkie służby kwatermistrzowskie, ja miałem „materiały pędne i smary”, czyli to, co z samochodami związane, te paliwa. Natomiast tam [mieliśmy kończyć] wszystkie kierunki, to znaczy i wyżywienie, i zakwaterowanie, służby medyczne, samochodowe, to się nazywał kierunek tyłowy. Oczywiście po zdaniu egzaminów nie wszyscy wiedzieli, z jakim wynikiem, a nas trzech wybrano. Generał Dudek wezwał [nas] do katedry i powiedział, że jesteśmy wytypowani na wojskową akademię tyłową do Leningradu, nas trzech. „Zdaliście na dobre oceny i ponieważ jesteście najmłodszymi, to kierujemy was do Leningradu”. Oczywiście ja dostałem drgawek od razu na tą propozycję, nie zgadzałem się z tym. Jeszcze ja to ja, ale jak zadzwoniłem do domu, do żony, a mama moja, bo byłem maminsynkiem (mamę później, jak się już ożeniłem, urządziłem, zabrałem do siebie), i mama z moją małżonką […] [uznały], że ja mam rację, że nie chcę. Oczywiście ten szef katedry, generał Dudek, mówi, że ja nie mam innego wyboru: „Wasze nazwiska są już podane do Leningradu. Wy powinniście na kolanach tam iść, bo wielu by tam chciało pójść, a wy tu marudzicie”. Oczywiście tych dwóch [pozostałych skierowali do Leningradu]. […] [A mnie skierowano] do Departamentu Kadr w Warszawie i tam oczywiście trenowano mnie chyba z pięć godzin. Powiedziano […], że mam jechać, nie ma dyskusji i mam podziękować Sztabowi Generalnemu i [Ludowemu] Wojsku Polskiemu, że w ogóle oni mi zaufali i dali mi taką akademię, po której będę na pewno generałem. A ja swoje oczywiście, swoje „nie”. Zasłaniałem się przede wszystkim i prawdę mówiąc, rodziną dziećmi, że to dla mnie są większe wartości niż wszystkie stopnie generalskie i inne. A ja wtedy byłem kapitanem. No i pod koniec zdenerwowali się i powiedzieli: „Z niewolnika nie ma pracownika. W takim razie, jedźcie do domu, ale na akademię w Rembertowie też nie zostaniecie zakwalifikowani”. Za karę, bo do Leningradu zostałem zakwalifikowany, a tutaj, w Rembertowie, nie. I tak się skończyły moje studia [wojskowe].
- Czy wrócił pan do Warszawy? Po tylu latach, po tej tułaczce, powiedzmy, tak?
Wróciłem do Warszawy później jeszcze. Jak z powrotem mnie wrócili do Węgorzewa, bo nie poszedłem na te studia [do Leningradu], na akademię też [nie]. […] Byłem [tam jeszcze] parę lat, chyba ze dwa czy trzy, i później skierowano mnie bez [żadnego] przeszkolenia na kwatermistrza jednostki do Starachowic. To była jednostka świeżo powstająca. Wszyscy szefowie zaopatrzenia szli najpierw na przeszkolenie do Poznania, żeby zdobyć wiedzę o pozostałych służbach, bo tymi służbami trzeba będzie kierować. A mnie bez tego przeszkolenia skierowali tam, objąłem cały pion kwatermistrzowski. Zostałem kwatermistrzem jeszcze w stopniu kapitana w Starachowicach, […] podlegały mnie wszystkie służby [kwatermistrzowskie]: żywnościowa, mundurowa, kwaterunkowa, medyczna i samochodowa. To było w sześćdziesiątym chyba szóstym roku, jeśli dobrze pamiętam, bo to chyba sprawa Czechosłowacji wynikła, i jak tam mnie skierowano... Ale jak była inspekcja w jednostce, tak się złożyło, że... Ja zawsze życie traktowałem bardzo poważnie i dzisiaj go traktuje tak podobnie. Podchodziłem do wszystkiego poważnie, z rozsądkiem i dużą odpowiedzialnością. No i udało mi się uzyskać. Komisja z Warszawy, przewodniczący tej komisji ze Sztabu Generalnego i z Departamentu Kadr zaproponowali, że za moją gospodarkę postawią mi piątkę, a pozostałe piony, liniowe, polityczne [tej jednostki], dostały ledwie trójkę. […] Wtedy zaproponowałem, żeby mi obniżyli tą ocenę z piątki na cztery pięćdziesiąt, bo jak cztery pięćdziesiąt jeden, to się [już] zalicza do piątki, a cztery pięćdziesiąt to będzie czwórka, i prosiłem o to. No i wywołałem wilka z lasu, bo oni mówią, że jeszcze nie spotkali się z takim człowiekiem, który by prosił o obniżenie oceny. Pytali mnie, dlaczego. Odpowiedziałem: „Teraz będziecie ściągali innych kwatermistrzów do mnie, będziecie robili pokazy na bazie mojej działalności, jak prowadzę dokumentację, jak planistycznie tu wyglądam, jak kieruję służbami, a przyjdzie ktoś i zobaczy pajęczynę w rogu i powie: »O, proszę, ten piątkowiec, ten wyróżniony, o proszę, tam pajęczyna wisi«”. No i na tym się skończyło, że później po omówieniu tej inspekcji oni też to podnieśli w czasie omówienia [wyników inspekcji. Powiedzieli], że nie spotkali jeszcze oficera, który by prosił o obniżenie dla siebie oceny. No i jak skończyli omówienie, zaproponowali mi [przeniesienie]. A, nie [wyjaśniłem tu jeszcze jednej sprawy], w międzyczasie, ponieważ byłem uparciuchem, zdałem egzaminy do Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. I tam byłem już w trakcie studiów w tej akademii, miałem zaliczone chyba już trzy i pół roku, a te studia trwały […] pięć i pół lata z semestrem magisterskim i to było tam w Starachowicach. […] [Propozycja przeniesienia nie wyjaśniła miejsca przeniesienia], tylko że przejście na wyższe stanowisko, do dobrego garnizonu i czy ja wyrażam zgodę Ja mówię: „Oczywiście, tylko jeden, właściwie dwa warunki. Żeby rodzina moja, [to znaczy] dzieci, żeby mogły uczyć się, włącznie ze szkołą średnią i ze studiami, [a drugi warunek], żona żeby miała pracę”. [Żona posiada wykształcenie ze] zbiorowego żywienia, była szefem w gastronomii, miała trzy lokale w Starachowicach pod sobą. No i mówię: „Żeby żona miała pracę i żebym ja mógł dokończyć studia swoje”. […] [Odpowiedzieli], że wszystko to będzie spełnione. I wezwali mnie na rozmowę [do Warszawy] i zaproponowali przeniesienie [mnie] jako praktyka [znającego] prawdziwe życie, to jest [życie] w jednostce [wojskowej], nie w sztabach, w sztabie dywizji, w sztabie okręgu, czy w sztabie monowskim. [W jednostce wojskowej] jest prawdziwe życie, tam jest ten zapach skarpet żołnierskich, ten prawdziwy zapach, ta zupa, ta grochówka tam o wszystko trzeba dbać. […] Zaproponowano mi przeniesienie do [oddziału] kadr, w Dowództwie Okręgu Warszawskiego na Cytadeli. Oczywiście zgodziłem się z tym, bo wiedziałem, Warszawa to jest [inne] życie pod każdym względem, dla dzieci, dla żony i dla mnie.
[…] [Praca w kadrach to] był zupełnie dla mnie nieznany kierunek, w ogóle nowe rzeczy. Ja tam miałem gospodarkę, a tutaj objąłem stanowisko […] starszy specjalista kadrowiec. Trzeba było znać przepisy finansowe, psychologiczne sprawy, [prawa pracy], w doborze kadr, na obsadę stanowisk, w sprawach awansów, wyróżnień. Mnie wsadzano na bardzo trudnego konia, bo kazano przygotować misje zagraniczne. Nie miałem zielonego pojęcia o tym, dobierałem kandydatów na oficerów na Bliski Wschód. Na jedno stanowisko jednego człowieka. Jak później wysłałem na badania lekarskie, bo trzeba było, żeby wszyscy przeszli te badania […], to [ze względu na zdrowie] odpadło mi gdzieś z trzydzieści procent, drugie dwadzieścia procent to odrzuciły mi służby specjalne. [Służby specjalne] myśmy nazywali gumowymi uszami, oni dbali o te kręgosłupy, żeby oficer, który wyjedzie tam na Zachód (tak nazywali Bliski Wschód), to żeby nie dał się zwerbować służbom zagranicznym do wywiadu. I też mi [sporo ludzi] wyrzucili. Później miałem takie kłopoty, ale wyszedłem [z tego]. Tak że miałem misje zagraniczne, bo to było najtrudniejsze. […] [W oddziale tym była stara kadra, oficerowie] siedzieli od podporucznika do pułkownika na [jednych] fotelach, nawet takie dziury w betonie powywiercali fotelami, od podporucznika do pułkownika […]. [Ci co zaproponowali mi to stanowisko] wyszli z założenia, że potrzebują praktyków, bo jeśli dobierze się oficera do stanowiska liniowego czy jak w moim [przypadku] na kwatermistrza [czy na] radców prawnych jeszcze, [bo i to] mi przydzielono, całe kwatermistrzostwo, to ja będę widział [jak dobierać ludzi, ponieważ znam] prawdziwe życie liniowe, to będę lepiej dopasowywał tych ludzi do stanowisk […]. Bo ktoś im zarzucił, że ci [starsi] ludzie są oderwani od życia codziennego. Oni teoretykami byli dobrymi, ale jeśli chodzi o kierowanie życiem w jednostkach, to nie mieli dużego pojęcia. No i tutaj przeszedłem takie dosyć trudne okresy, bo później po tych misjach zagranicznych, które tam prowadziłem początkowo, musiałem organizować te szkolenia w Kielcach, z języków obcych, także badania lekarskie – to ciążyło na mnie. Późnej mnie wsadzili w Fundusz Przyspieszonego Rozwoju, tak to się nazywało, [tak zwany] Złoty Fundusz.
- Jakie wrażenie sprawiła na panu Warszawa, do której pan wrócił?
Ach, proszę panią, Warszawa dla mnie, jak ja wróciłem w siedemdziesiątym piątym roku, prawda, wróciłem dopiero po tylu latach, bo krążyłem po tej Polsce, wróciłem, to Warszawa była miastem jeszcze dosyć trudnym do życia, ale to nie było to, co było po Powstaniu. Bo po Powstaniu szczególnie ta Starówka nasza, przecież to było okropne. Zresztą te zdjęcia pokazują.
- Czy widział pan, jak wyglądała Warszawa po Powstaniu?
Tak, oczywiście. Jak ludzie w tych norach mieszkali, w tych domach, gdzie zamiast okien to drzwiami zasłaniali okna, jak gotowali w takich piecykach (to się nazywało kozy) posiłki, jak zdobywali żywność, jak dowozili, bo przecież tutaj produkcji żywności nie było. Pojawili się tak zwani szmalcownicy [właściwie szmuglerzy], przepraszam za to określenie, ale takie określenie funkcjonowało, te schaby gdzieś tam za koszulą wozili, mięso, i tu z dużym zyskiem sprzedawali. Życie było bardzo trudne.
Oczywiście [w kadrach] początkowo to mnie interesowało, bo musiałem cały czas zdobywać wiedzę. Musiałem czytać, prawda, zarówno o Funduszu Przyspieszonego Rozwoju, o tych sprawach psychologicznych, o kadrze, prawda, jak żołnierz w trudnych sytuacjach może sobie radzić, musiałem zdobywać tą wiedzę. No ale to mi na dobre wyszło, bo później jak przyjechał [do okręgu] Departament Kadr Ministerstwa Obrony Narodowej, to znów zdałem [egzamin] prawie że najlepiej, bo byłem świeży. Zdobywałem tą wiedzę na bieżąco, a wielu miało problem. Ale zaczęło później mnie to nudzić, ponieważ już nie dokończyłem myśli, że ukończyłem tą Akademię Ekonomiczną, zdobyłem tytuł magistra i czułem się [jako ekonomista] niewykorzystany w tej pracy wojskowej jako kadrowiec. Bo później mnie zrobili […] starszym oficerem do spraw kadrowych, […] [następnie zostałem] szefem wydziału […] pionu gospodarczego medycznego i prawników, ale czułem się taki niedowartościowany. Bo często tak było, że dobór oficerów […] [na przykład] na Akademię Sztabu Generalnego, uprzedzam, wzywam tych ludzi, mówię mu, że jest planowany na tą akademię, a on mówi: „A ja nie pojadę, bo…”. A ja już wcześniej [zaplanowałem] innego oficera na jego miejsce, [i robi się] łańcuszek. On odchodzi, to ktoś musi być […], [na jego miejsce]. A on przyjeżdża i mówi: „A ja nie pojadę na [tę] akademię, bo dla mnie rodzina jest ważniejsza niż wszystko”. No i ten łańcuszek się rwie. Tak mówię, że dzieliłem tą zapałkę na kilka części. [Po przemyśleniach] wystąpiłem z prośbą do dowódcy okręgu, to był pan generał Oliwa, […] żeby mi pozwolono iść do handlu. Oczywiście pisałem trzy prośby. Wszystkie moje prośby zostały odrzucone. I przyjechała kiedyś kontrola z Departamentu Kadr i oni wiedzieli o tych moich prośbach, że chcę odejść, i jeden z tych pułkowników, Marian Zielonka się nazywał, i mówi [do mnie] tak po imieniu: „Bronek, czy ty naprawdę chcesz iść do tego handlu, czy ty tylko szantażujesz dowódcę okręgu, bo oczekujesz, żeby ci może wyższe stanowisko dali albo awanse, jak ich straszysz, że odejdziesz?”. Ja mówię, że traktuję te sprawy z najwyższą [powagą], przemyśleniem, że chcę odejść. […] [Po tej rozmowie napisano notatkę do] wiceministra […] [obrony generała Obiedzińskiego], że jestem niewykorzystany jako ekonomista, i skierowali mnie do Wojskowej Centrali Handlowej.
- Ostatnie pytanie. Czy chciałby pan coś dodać na temat Powstania? Może jakieś przemyślenia z pierwszej perspektywy?
Proszę panią, nie o wszystkim powiedziałem, bo to jest pewnie niemożliwe, ale wielu wspaniałych ludzi, których spotkałem... [na przykład] Srzednicki „Stach”, Stanisław. On był naszym opiekunem, harcerzy „orlęcych” […], wspaniały człowiek. Ja o tym nie mówiłem, ale w czasie Powstania, 30 lipca, przeszedł z grupą stu sześćdziesięciu żołnierzy na lewą stronę Wisły i tu walczył. Został ranny 6 sierpnia i w wyniku ran 20 sierpnia zmarł. Wspaniały człowiek. Wiele takich... przyjaźni powstało w czasie tego Powstania.
Jeśli o ocenę całego Powstania, [mojego] z punktu widzenia dzisiaj, mojego, to można by powiedzieć, że zryw był niepotrzebny, za dużo strat, za duże zniszczenia. Tak by można powiedzieć. Ale jednocześnie to Powstanie zbudowało nam jakąś historię. To Powstanie dzisiaj oddziałuje, [może] nie na wszystkich, ale oddziałuje na dużą część młodzieży. My się teraz spotkamy bardzo często z młodzieżą, szczególnie ze szkołami mundurowymi, bo są te wojskowe klasy, to oni zachłystują się tą wiedzą, którą my im przekazujemy, że jest to baza do wyciągania wniosków dla nich na przyszłość, że gdyby nie Powstanie, to może Polska tak by nie wyglądała, oni tak też mówią. Tak że nie ma idealnej oceny, trafnej. Ja też nie mam dzisiaj jako dorosły człowiek, a tym bardziej jako ekonomista. Te zniszczenia, to około dwustu tysięcy ludzi ucierpiało, tak, dwieście tysięcy warszawiaków ucierpiało z powodu Powstania w różny sposób. Ale jaka patriotyczna ta ludność była. Przecież bez tej ludności Powstańcy by nie mieli racji bytu, nie funkcjonowaliby. Dzięki tym ludziom, którzy żyli w takich trudnych warunkach, uciemiężenia, umęczenia – oni podtrzymywali Powstańców na duchu, ta ludność cywilna. Tak że ja nie mam takiej jednoznacznej oceny. Można mówić, że źle, i jest jednocześnie dobrze. Ja sam nie potrafię tego powiedzieć. Myślę, że ten zryw – młodzieży szczególnie – on był nieunikniony.
Później, te lata, nazwijmy, socjalizmu, szczególnie do pięćdziesiątego szóstego roku, były dla nas bardzo trudne, dla tych, co byli w AK. Ja nie mówiłem, będąc w tej jednostce w Węgorzewie, to też to odczułem. Tam było dwóch Akowców, jeden podoficer, drugi oficer, Krzesicki i Szłapa, którzy [byli w AK]. Wtedy w wojsku, była [informacja] coś na wzór, nie potrafię tego określić dokładnie, czy to NKWD, coś na wzór tego. Ta informacja, ona uważała, że dowódcy, [na przykład] pułkownik Kotowski, prawda, oficer, dowódca brygady, oni nad nim czuwali, czy on ma [prawidłowy] kręgosłup polityczny. To byli tacy ludzie. I oni tych, o których wspomniałem […], że byli w AK, to całymi tygodniami a nawet miesiącami budzeni byli [w nocy] o pierwszej, o trzeciej [i żądano] życiorysów, pseudonimów, kontaktów. Bardzo ich nękali. Ja miałem z nim też przygodę, bo kiedy zostałem jako szef zaopatrzenia, to mieliśmy zapasy paliwa na bieżącą działalność, na bieżące szkolenia brygady, ćwiczenia, poligony, strzelania, te paliwa cały czas były potrzebne. A jednocześnie ja jako szef miałem cały skład nad jeziorem w Święcajty, który był trzymany na wypadek wojny. Olbrzymie zbiorniki zakopane z tym paliwem. I musiałem mieć jednocześnie dokumentację tajną na tą okoliczność, bo nie wolno było ujawniać, bo na bazie tej brygady (już dzisiaj można mówić) powstaje jeszcze jedna brygada, jakieś zalążki, gdzieś tam odchodzą, ta kadra kierownicza dzisiejsza była podzielona na jednostki, które będą powstawały w czasie wojny, […] bo brygada stanowiła jakby zalążek do powstawania innych jednostek. I stąd te dokumenty były dotyczące tych spraw czasu wojny, zapasów paliw na czas wojny, to były tajne. I ja kiedyś pobrałem teczkę tajną, metalową, zaplombowaną, ona była plombowana z kancelarii tajnej, odebrałem, postawiłem na biurku, poszedłem do magazynu, do magazyniera, gdzie miałem jakąś sprawę [do] kontroli, i wróciłem, i proszę państwa, proszę sobie wyobrazić, wracam [do kancelarii], tajna teczka, która była zaplombowana na biurku u mnie, [pomieszczenie] zamknięte na klucz, wracam, teczki nie ma. Nie ma teczki, nie ma tajnych dokumentów […]. Szefem informacji [był kapitan] Domagała […], [jego pracownikiem był porucznik Szubert, mój kolega]. Byliśmy młodymi oficerami, mieliśmy koleżanki, dwie nauczycielki. On chodził do jednej, do drugiej, to były siostry, gdzieś tam kino, dansing, tak jakoś zbliżył się do mnie. A to był też oficer informacji […]. I jak mi ta tajna teczka zginęła, to pytałem wszystkich kolegów […] czy nie ruszali [tej teczki]. Wszyscy się wyparli, że nie. „Możemy żartować, możemy ci pistolet schować na chwilę, ale nigdy nie ruszylibyśmy tajnych dokumentów”. No i idę na górę, bo na parterze miałem kancelarię, […] po schodach do dowódcy brygady zameldować o tym zdarzeniu, a ten [kolega] Szubert leci: „Bronek, gdzie ty idziesz?”. A ja mówię: „Idę do dowódcy brygady, bo tajne dokumenty zginęły mi z kancelarii”. Zaraz powiem, dlaczego to było zrobione. I mówi: „Nie idź, bo twoja teczka jest u mojego szefa, u kapitana Domagały – mówi – ale żebym miał być zdegradowany, żebym miał być wyrzucony, nie martw się, ja tą teczkę dla ciebie wyrwę”. To dlatego, że razem chodziliśmy z tymi dziewczynami, przydało się to wtedy. No i rzeczywiście. Tylko mówi: „Wyjdź z kancelarii i wróć gdzieś za pół godziny, za czterdzieści minut”. I rzeczywiście, [kiedy] wróciłem i teczka wróciła na biurko. Czyli mieli klucze. I zaraz powiem, dlaczego tak zrobiono. Jak wzywali tych, o których mówiłem, na przesłuchania [gdzie musieli powtarzać], te pseudonimy, kontakty, życiorysy,
non stop [całymi] nocami, byli [bardzo] zmęczeni, a później na drugi dzień musieli wstać do pracy […]. I mnie kiedyś [też] wezwano […] [do informacji na rozmowę]. […] [Nogi mi się ugięły, pomyślałem], no rozpracowali mnie i już teraz będę miał kłopot. Ale wszedłem do tego kapitana Domagały i on mówi tak: „Obywatelu – bo tak się zwracano – obywatelu poruczniku Maciaszczyk – bo wtedy [byłem] porucznikiem – wy jesteście młodym oficerem, to tutaj nikt do was pretensji nie ma. Jesteście w miarę dobrym oficerem – dodał słowo w miarę – i my wam damy polecenie, będziecie rozpracowywać dla nas podpułkownika Zbigniewa Korupczyńskiego” – to pamiętam. Ja na to, to młodzieńcza buńczuczność: „Melduję, obywatelu kapitanie, że ja nie kończyłem szkoły informacji, ja kończyłem szkołę kwatermistrzowską, ja zajmuję się gospodarką. Mnie ta sprawa nie interesuje – za odważnie trochę powiedziałem – a poza tym panie kapitanie, obywatelu kapitanie, pułkownik Korupczyński to jest mój dobry przyjaciel. A żeby było jeszcze lepiej i wszystko było czytelne, to [powiedziałem, że] pułkownik Korupczyński jest chrzestnym mojej córki”. No i wtedy zrozumieli, że ta praca nie będzie ze mną już możliwa i żebym był ich szpiegiem, znaczy donosicielem. No i powiedział: „Dobra, to my kończymy tą rozmowę, ale jeśli wyda się sprawa tej rozmowy […] kiedykolwiek, to będziecie skończeni”. No i oczywiście jak mogłem przyjaciela nie powiadomić o tym, pułkownika Korupczyńskiego. Poszedłem od razu [do niego], bo przyjaźniliśmy się rodzinnie, spotykaliśmy się przy kawie czy herbacie, zresztą dlatego był chrzestnym mojej córy, i powiedziałem: „Zbyszku, mówię ci o tym, bo oni ze mnie zrezygnowali […], [ale] znajdą następnego, który będzie chodził za tobą i sprawdzał. Mogą ci zrobić krzywdę. Nie wiem, co ty robisz, czym się zajmujesz, to twoja sprawa, ale uważaj. Tylko że nie możesz mnie wydać, bo jeśli mnie wydasz z tej rozmowy, to oni mnie wykończą”. No i to było dobre, to było gdzieś tam latem to zdarzenie, kiedy miałem tą rozmowę z szefem informacji. A na sylwestra zabawa w kasynie i gdzieś tam Domagała z pułkownikiem Korupczyńskim się czołowo zderzyli i Korupczyński był pod jakimś małym kielichem i mówi: „Ty taki i taki, ty na mnie szukasz [materiałów], informatorów zbierasz”. No i stąd ta moja teczka z tajnymi dokumentami. […] Ta przygoda nie ma znaczenia, przepraszam państwa, to zajęło trochę czasu, ale [to jedna] z takich przygód życiowych, które się zdarzały [nie tylko mnie].
Warszawa, 29 października 2013 roku.
Rozmowę prowadziła Kamila Cichocka