Bolesław Wojewódzki „Tarzan”
Bolesław Wojewódzki, urodzony 22 sierpnia 1928 roku w Piasecznie. W czasie Powstania brałem udział w „Szarych Szeregach”, w „Baszcie”. Przydział miałem do komendy placu.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
[Działalność w konspiracji w „Szarych Szeregach”, 13. drużynie imienia A. Małkowskiego na Mokotowie, od 1944 roku w szkoleniach i małym sabotażu]. Przed 1 [sierpnia 1944 roku mieliśmy zbiórkę u druha Kostka], myśmy byli zgrupowani już u swego drużynowego alarmowo. Raz była zbiórka alarmowa, potem nas rozpuścili. [Wcześniej braliśmy udział w obserwacji ruchów wojsk nieprzyjaciela na terenie Mokotowa. Konkretnie: aleja Wilanowska. Codzienne raporty dostawał drużynowy. Kostek Kannenberg zginął 1 sierpnia 1944 roku w Powstaniu Warszawskim na Belwederskiej, róg Piaseczyńskiej, gdzie już pozostałem na Mokotowie do końca Powstania].
- Może cofniemy się troszkę we wspomnieniach? Czy może pan powiedzieć, jak zapamiętał pan czas okupacji, moment wybuchu wojny?
Moment wybuchu wojny pamiętam wyrywkowo. Wspomnę o tym. Przed wejściem Niemców do Piaseczna, [Bielawy] i okolic ludzie byli bardzo zdenerwowani. Był [zakaz] między mieszkańcami, żeby nie wychodzić jak będą Niemcy wkraczać, tylko [przebywać w domach], żeby nie było żadnego ruchu wśród mieszkańców. Osobiście byłem ciekawy bardzo, jak Niemcy wyglądają. [Byłem bardzo ciekawy]. Jak ten Niemiec może wyglądać? Schowałem się. Drzewa leżały, sosny duże, schowałem się między te drzewa, położyłem się, żeby mnie nie było widać i zobaczyłem jak oni wkraczają do osiedla. Przeszli w głąb [osiedla], wtedy wyskoczyłem z [kryjówki. Mieszkańcy] zaczęli wychodzić. Niemcy dali polecenie, żeby wynosić im jedzenie, picie – było przecież dość tego. Ludzie, nic nie mówiąc, polecenie wykonywali.
- Chodził pan wtedy do szkoły podstawowej. Czy może pan coś opowiedzieć o swojej szkole? Jaki wpływ na pana wychowanie ona wywarła?
Do szkoły chodziłem w Piasecznie [i Bielawie Jeziornie. Po uruchomieniu zajęć w szkole zaczęły się rozmowy na tematy bezpieczeństwa przed Niemcami. Wtedy poruszano tematy o ZHP, w tajemnicy wśród zaufanych chłopców, gdyż wkrótce zaczęły się pogawędki na tematy organizacji działania ZHP]. Trzeba powiedzieć, że Piaseczno i nasi koledzy, koleżanki byli bardzo wrażliwi [i chętni do działania w konspiracji, w której zaczęliśmy po krótkim czasie przewidziane szkolenie poprzez walkę, po złożeniu przyrzeczenia harcerskiego, że będziemy walczyć do końca życia. Bo przystąpienie do służby miało być świadome]. [Należy wspomnieć], że Niemcy Piaseczno spalili. Przed rynkiem. Wzięli naszych żołnierzy do niewoli. [Na rynku] była masa uzbrojenia, cały stos karabinów, mundurów, plecaków. [Młodzież pozostała zaczęła] w dalszym ciągu do szkoły chodzić. W późniejszym czasie [czterech lat] zaczęli nas Niemcy kierować do roboty [w Generalnej Guberni]. Mnie skierowali – nie tylko mnie, ale i kolegów starszych – do fabryki, która została uruchomiona w Grabowie. To jest koło Warszawy, jak Pyry, Służewiec. Zatrudnili nas i kazali nam robić [roboty mechaniczno-ślusarskie]. Okazało się, że to były części dla wojska. [Pracownicy, którzy znali się na pracach zawodowych, wzięli nas pod opiekę i pod ich nadzorem], wzięli nas do robienia sabotażu. Sabotaż polegał na tym, że części nie były dokładnie robione. W ramach naszych możliwości [były uszkadzane, aby nie można było uruchamiać], to nie było do użytku zdatne.
- Gdzie pan wtedy mieszkał?
W Piasecznie [i Bielawie].
- Czy uczęszczał pan do szkoły w czasie okupacji?
W czasie okupacji [tak], skończyłem szkołę podstawową nie dokończając siódmej klasy. Nie dali chodzić do siódmej klasy, tylko z szóstej klasy trzeba było wyjść, zacząć pracować [przymusowo].
- Gdzie pan pierwszy raz zetknął się z konspiracją?
Z konspiracją – już przed wybuchem wojny [na terenie Bielawy Piaseczna był zorganizowany zastęp zuchów, który prowadził druh Pawłowski, i on zaczął nas szkolić o tematyce harcerskiej, poprzez zbiórki]. Starsi ludzie nas pouczali w razie czego, żeby gazetki były przygotowane. Tak że to już było organizowane, w tajemnicy do wielu znajomych]. Nasi starsi druhowie [z „Szarych Szeregów”] nas pouczali, że w razie wybuchu [wojny] będziemy [potrzebni] i będziemy robić przeciwko Niemcom, przeciw okupacji. I tak było. Byliśmy już jako młodsze zuchy – i starsi – przygotowani do akcji konspiracyjnych. Jak rok, dwa minęło, były już większe akcje, większe sprawy do działania, [na przykład mały sabotaż na terenie Warszawy]. Myśmy byli już zorganizowani. Natomiast jak [byłem starszy przeszedłem] do działania konkretnie przeciwko Niemcom. Byłem w 13. Drużynie Harcerskiej [im. A. Małkowskiego], już w Warszawie. Starsi [członkowie „Szarych Szeregów”] ćwiczyli [z nami], były wyjazdowe akcje na ćwiczenia do lasów michalińskich [i chojnowskich]. Były różne działania, ćwiczenia przygotowujące do akcji powstańczej, do [walki] z Niemcami – to był nasz cel. Trzeba [nadmienić o wzruszającej przysiędze harcerskiej] w Michalinie, w lesie. Po ćwiczeniach, po zdaniu egzaminu było przyrzeczenie harcerskie. Było małe ognisko, tak żeby nie było ognia bardzo widać. Przy ognisku był położony krzyż [harcerski], z boku leżał pistolet, [mała flaga narodowa]. Składaliśmy przysięgę, [zgromadzeni przy ognisku], że będziemy walczyć z wrogiem do ostatnich sił. [Na zakończenie ogniska rozchodziliśmy się, po odśpiewaniu pieśni harcerskiej „Idzie noc”]. Każdy [osobno udawał się] do domu.
[Pracowałem, chodząc do szkoły zawodowej w Warszawie, na Sandomierskiej]. Miałem warunki bardzo ciężkie w czasie okupacji, bo ojciec zmarł jak miałem dwa lata, a było nas pięcioro, i matka została sama. Musiałem matce jakoś pomóc, żeby można było przeżyć. W tym czasie handlowało się. Jeździłem do Grójca ciuchcią, która chodziła: Warszawa – Piaseczno – Grójec – Góra Kalwaria. [Woziłem] artykuły żywnościowe, [które do] Grójca [przywozili gospodarze], bo tam były targi, chłopi przyjeżdżali, sprzedawali mąkę, artykuły spożywcze. Myśmy to przywozili. Jak się udało, to przewieźliśmy, a jak się nie udało, to tak zwani czarni zatrzymywali pociąg [w polu], zabierali ludziom co kto miał i pociąg jechał dalej, a ludzie wracali bez mąki, bez cukru, bez kaszy. Tak że bieda była [i straty!].
W dalszej działalności nasze akcje się przeniosły do Warszawy. Było polecenie drużynowego i starszych [harcmistrzów], jak druh Szatyński, i druha Kostka, i wielu innych. Mieli program na teren Warszawy. Trzeba było rozpoznawać dzielnicę [Mokotów], ulice: gdzie co jest, gdzie jest w razie czego woda, gdzie są inne środki [od przejścia do przejścia w budynkach], w razie jak się coś zniszczy, żebyśmy wiedzieli gdzie się udać [na] skróty, [dojścia ulicami]. [Dojścia na skróty były sprawdzane egzaminami z topografii w drużynach]. To były kontrolowane sprawy, na tym tle potem [były] egzaminy w drużynie. Były też inne tematy. Cały czas trzeba było mieć zajęcia pod kątem walk z okupantem.
- Czy pana mama wiedziała o tych zajęciach?
Nie.
W Powstanie, jak mnie nie było. To była [wielka] tajemnica taka, że nawet koledzy moi, z którymi się po Powstaniu spotkałem, nie wiedzieli, że [działaliśmy] w konspiracji. Dopiero potem wszystko wyszło na jaw, że on był w konspiracji, ja byłem w konspiracji. Tylko że on był w Piasecznie, a ja byłem w Warszawie [w różnych batalionach]. Działalność była w lasach chojnowskich i w Michalinie. Jeździłem i tu i tu.
- Czy pana rodzeństwo też działało w konspiracji?
Działało. Tylko dziewczyny nie. Bo ja miałem dwie siostry. Z dziewczynami to tak nie było… W każdym razie brat jeden i drugi. Jeden zginął w Powstaniu. Nie wiem gdzie, prawdopodobnie na placu Trzech Krzyży. Dostał serię z karabinu maszynowego. Tylko to wiem. Żona go szukała, gdzie tylko można było, oglądała zdjęcia, ale już go nie można było odszukać. Zginął.
Jerzy.
Stasio.
- Drugi brat też działał w konspiracji?
Tak. Działał, miał kontakt w Piasecznie z kolegami, był najstarszy. Ja się bałem w domu przyznać, bo bym lanie dostał. Musiałem się pilnować. Ale jak tylko mogłem, dawałem dyla [i po załatwieniu polecenia]. Co trzeba było, to się załatwiło i [wracałem do domu].
- Czy może nam pan opowiedzieć o wybuchu Powstania? Gdzie pan się wtedy znajdował?
Na wstępie mówiłem, że musiałem wybyć z domu. Wybuch Powstania zastał mnie w Warszawie.
- Wtedy pan powiedział matce, że jest w konspiracji? Wychodząc na Powstanie?
Nie, nic nie mówiłem. Brat przyjechał, ten który zginął, z Warszawy. Przyszedł do domu. Wyczułem, że on się chce pożegnać. A ja byłem wzywany dwa razy do Warszawy na zbiórki alarmowe. Powstanie miało wybuchnąć raz, nie wybuchło, potem dugi raz, nie było. Potem przyjechał brat, przyszedł do domu porozmawiać, pożegnał się. Wyszedł, ja też wyszedłem, była godzina chyba pierwsza. On mówi: „Gdzie ty idziesz?”. Ja mówię: „Idę z tobą”. On: „Wracaj, nie chodź ze mną, nie możesz iść”. Ja: „Jurek, ja tylko do ciuchci i pojedziemy razem do Warszawy”. – „Nie pojedziesz do Warszawy, wracaj do mamy i pilnuj mamy”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Dlatego że nie możesz, masz być w domu”. Trudno. Mówię: „Jurek, jeżeli nie, to jedź, a ja wracam”. On poszedł, ale ja za nim poszedłem.
Myśmy mieli zbiórkę na ulicy Kieleckiej, w naszym punkcie u Kostka Kannenberga. On tam mieszkał. Spotkaliśmy się na Kieleckiej, od [strony] Narbutta – on mieszkał na Kieleckiej chyba 38, już teraz nie pamiętam. Zbiórka była, było nas kilkunastu, jeszcze część doszła z patroli. Przekazali, jakie są wiadomości, gdzie Niemcy. Potem dostałem rozkaz – nie tylko ja, też nasi [druhowie] – żeby pójść w teren, zobaczyć, jak to wygląda. Każdy dostał polecenie, gdzie ma się udać do godziny piątej. Ja miałem iść w kierunku [Wilczej] i tam miałem się spotkać z kolegami harcerzami. Nie spotkałem się. Doszedłem do Marszałkowskiej za [budynkiem] Życia Warszawy – tam było to wydawnictwo – i od placu Zbawiciela rozpoczęły się strzały. Miałem blisko, bo brat mieszkał na Litewskiej. Ale to było między Litewską a wydawnictwem Życia Warszawy. Jak padły strzały, to my do tyłu, do placu Unii. Spotkałem tam jeszcze kogoś z kumpli. Mówię: „Chodź, lecimy na Kielecką”. To [wróciliśmy]. A tam – Rakowiecka, [koszary]. Niemcy tam byli przecież, było ich bardzo dużo. Myśmy dolecieli do Puławskiej 19 (tam gdzie było kino Moskwa). Tam się schowaliśmy. Nie tylko my, [kto mógł], kto cofnął się, gdzie kto mógł, to się schował. Bo na Rakowieckiej Niemcy. Tutaj gdzie kino Moskwa, Puławska 19, [schowałem się w budynku pod siedemnastym]. Tam była mordęga straszna w sensie takim, że dozorca zamknął drzwi, a Niemcy [zakazali opuszczać po zamknięciu bramy, żeby nikt nie wychodził z budynku]. Łącznicy i łączniczki też tam byli, [było sporo członków AK]. Był punkt na Chocimskiej i łącznicy chcieli się skontaktować z dowództwem – tam była grupa dowódcza – ale nie mogli dojść.
[Przebywałem w tym budynku cztery dni, zało wody do picia i gotowania, i mycia]. Zało nam wody. Trzeba powiedzieć, że jak nie ma higieny… Jak nasza łączniczka [wróciła z wywiadu do budynku], to przeprosiła wszystkich: „Ja się nie myłam od początku, wybaczcie mi, że tak pachnę”. Trudno… To chyba było czwartego dnia. Niemcy wpadli, zaczęli walić w bramę, dozorca spóźnił się trochę. Doszedł do drzwi, otwiera im, od razu padły strzały i dozorca zginął. A nas wszystkich na teren podwórka i na ulicę [wyrzucali]. A w domu zaczęli wszystko spalać, wyrzucać. Wchodzili do mieszkań. Przez okna [wyrzucali], co było, wszystko na środek. I to się już paliło. Już nie było żadnego ratunku.
Przedtem – trzeba tutaj wspomnieć – rzucali ulotki, żeby brać białe flagi, takie szmaty. I gdzie kto chce, może się udać, w kierunku obojętnie jakim. Możemy bezpiecznie iść. Jestem z Piaseczna, to jeżeli mogę iść… Była pani [z Ursusa], z dzieckiem, z chłopczykiem. Zbiórka na Puławskiej, jak tory i wszystkich [rozdzielali] – gdzie kto chciał. Tu? Proszę bardzo. Ty tu? Dobra. Mówię do tej pani: […] Może tam jakoś dojdziemy”. Nie znając terenu, nie wiadomo, co się dzieje w mieście. Ona mówi: „Dobrze, a zna pan teren?”. [Udaliśmy się] ulicami Puławską, Narbutta. W oknach, w willach, były worki z piaskiem i karabiny maszynowe [z obsługą]. To nam starczyło… Doszliśmy do Alei Niepodległości i idąc w kierunku parku Dreszera patrzymy, jest barykada. „Jak jest barykada – mówię – to coś się dzieje”. [Żołnierze:] „Hasło!”. – „Stój, kto idzie?!” Jak nasi, to już dobrze. „Proszę bokiem, tędy przejść”. I to było moje spotkanie z drużynowym. Drużynowy miał tam służbę i mnie dorwał. Mówi: „Bolek, skąd tyś tu się wziął?”. Ja mówię: „Kostek, widzisz, że jestem”. Mówię mu, gdzie, co… „Dobrze, idziemy na komendę placu, a [tam zdasz sprawozdanie z obserwacji ulic i położenia Niemców – ważny każdy szczegół]. Pani pójdzie z innym druhem”. I do opieki społecznej, gdzie wszystkich ludzi zabierali, żeby mieli gdzie przespać się, jeść dostać, żeby się czymś podzielić. Mnie od razu przekazali do komendanta placu i moja działalność była cały czas w komendzie placu.
- Czym się pan tam zajmował?
Wszystkim, [jak przy komendzie]. I łącznik – trzeba było hasła przenosić, i dyżury różne, Niemców pilnowanie wziętych do niewoli, [ochrona budynku, dostarczanie różnych materiałów spożywczych do kuchni, ćwiczenia harcerskie, i tym podobne]. To było wszystko w komendzie placu. Jak z Lasów Chojnowskich przychodzili łącznicy, to trzeba ich było rozprowadzić na kwatery. Żeby szybko mogli coś załatwić i wracali. Wykorzystałem tę łączność, gdzie koledzy szli z powrotem do Piaseczna, do lasów chojnowskich przez Wilanów, Służewiec: dałem karteczkę, liścik do mamy i siostry, że żyję, jestem, żeby się o mnie nie martwili. Potem jeszcze miałem okazję raz posłać, czyli dwukrotnie liścik wysyłałem. A przygody były różne. Przy Woronicza – tam jak szkoła – łączność [utrzymywać], na Królikarni na dół było obserwować [teren położony na dole, otwór wybity w ścianie budynku Królikarni], jak sytuacja, potem od Racławickiej było. I w kuchni miałem dyżur, i w szpitalu. Trzeba było wodę zanieść, ktoś padł zabity, to trzeba było pomóc zakopać go w parku Dreszera. Nie było gdzie, a trochę [żołnierzy] zginęło.
Trzeba wspomnieć – [starsi harcerze] złapali dwóch Niemców, którzy jechali Alejami samochodem. Byli podpici i dali się złapać. Przyprowadzili ich do komendy placu. Komendant, major „Zenon” – [dał] polecenie, żeby ich zamknąć. Potem będzie śledztwo, wywiad z nimi. [Dalsze sprawy bez naszego udziału], tylko żeśmy mieliśmy [wzmóc ochronę], polecenie pilnować ich. To było chyba dwa dni niecałe, kiedy oni chcieli wyjść siusiu zrobić, to trzeba było ich wyprowadzić. Przy drugim wyprowadzeniu, wieczorem, jeden z Niemców – trochę polskiego znał – mówi, że chce wyjść siusiu zrobić, ale tylko on sam. Wyszedłem z nim, on załatwił się i mówi: „Drugi Niemiec, mój kolega, ma pistolet miedzy nogami”. Jak tak, to trzeba było zgłosić dowódcy. Ale to już nie major „Zenon”, a dowódca żandarmerii, pseudonim „Miron”, nazwisko Nowicki. Po Powstaniu bardzo społecznie pracował i bardzo pomagał wszystkim powstańcom. Przeniósł się do Ursusa i tam przebywał, tam mieszkał. Zmarł chyba dziesięć lat temu. Wziął „Miron”, dowódca żandarmerii, tego Niemca, wiadomo, co się z nim stało. Drugi też…
- Pan pilnując Niemców był w jakiś sposób uzbrojony?
Tak.
Ręczny pistolet. Trzeba było coś mieć.
- Pistolet miał pan od początku Powstania?
Nie. Potem miałem. Na koniec Powstania, jak była kapitulacja, schowałem na Bałuckiego. Jak Niemcy już [zajęli wszystko], kapitulacja, każdy musiał broń oddać. [Zebraliśmy czterech strzelców] – kto miał broń. [Tam] jak kościół świętego Michała – zburzony – chcieliśmy przedrzeć się na drugą stronę Wisły. Ale nie można było, bo dolny Mokotów obstawiony przez Niemców. [Postanowiliśmy wrócić] i co kto miał – broń, granat czy pistolet … ja osobiście schowałem broń i lornetkę na Bałuckiego – numer 17 czy coś – w piwnicy. Wykopałem dołek, w papier go zawinąłem, schowałem. Potem po Powstaniu mówię do kolegi: „Chodź, pójdziemy, zobaczymy”. Zaraz pierwszego dnia po wkroczeniu [wojsk polskich] poszedłem pieszo do Warszawy na Bałuckiego. Już nie było pistoletu, była jedynie lornetka.
Wracając do naszych akcji. W kuchni trzeba było palić, przygotowywać, paniom naszym pomóc. Na Tynieckiej samoloty po trzy latały. Bomby łańcuchowe puszczali. Pikując puścili obok naszej stołówki trzy bomby. To było takie wrażenie jakbyśmy się mieli zawalić, wpaść w ziemię i wyjść z ziemi. Taki lej powstał, że na dole była woda. I cisza. Ani słowa, nie wiadomo, co się z nami dzieje. [Było uczucie zapadnięcia] w ten lej i [za chwilę wyrzucenia w górę]. Cisza i za chwilę krzyk: „Cud się stał! Wyjdźcie, zobaczcie!”. Faktycznie. Jak wyszliśmy, zobaczyliśmy. Tam był, od budynku jakieś trzy metry, mur, parkan murowany. Podmuch ziemi ten mur przewalił i ziemia, promień padający ziemi poszedł na dach. Na dachu było parę centymetrów ziemi. Nasze jedzenie rozbite. Nie było co już jeść. Trzeba było zdobyć drugie jedzenie. To było bardzo przykre, ale takie sprawy były.
Jeszcze druga sprawa. Na rogu Puławskiej i Malczewskiego kiedyś budowane były schrony łamane. Od tamtej pory przyrzekłem sobie, że za skarby nie wejdę nigdy do schronu, żeby się schować przeciw kulom. Jak zginąć, to zginąć nie [będąc] przytulonym do ziemi. Bo ten krzyk, płacz: dzieci, matki starsze kobiety – człowiek to ledwie przeżył. To druga sprawa. Trzecia: „krowy”. „Krowy” to straszna rzecz, bo jak [tymi] „krowami” bili, to w komendzie placu, która była na [Malczewskiego], wszystko się trzęsło, drzwi wyrywane… To trzeba przeżyć, żeby można było odczuć, jakie to są przyjemności. Wtedy rotmistrz Godzięmba, dowódca – ja byłem pod jego komendą – mówi: „Idziemy za budynek i rzucaj się na ziemię, bo tutaj możesz zginąć”. Ja pierwszy, on na mnie, przykrył mnie i w ten sposób uratował. On by zginął i ja, ale żeśmy się rzucili na ziemię, on mnie przykrył, przytrzymał, bo [był] bardziej [doświadczony] i wiedział, jak się zachować i nam się udało.
Potem jeszcze przyjemność była w parku Dreszera. To już dosłownie było na dwa dni przed kapitulacją, jak Niemcy zaczęli ostrzeliwać. Działa kolejowe, czyli berty, artyleria, czołgi, piechota i samoloty. To było piekiełko. Piekiełko w sensie takim, że tam był cmentarz, [na nim] byli koledzy, przecież obok był szpital. Ile tam ludzi zmarło, to chowani byli w parku Dreszera. Te pociski… to się rozrywało… budynki… Myśmy się we trzech schowali w schronie. Tam jest w tej chwili pomnik, to zaraz obok pomnika. Jeden nie mógł wytrzymać nerwowo, drugi nie mógł wytrzymać… Co wyjdzie – pada. Leży zabity. Drugi – zabity. Ile ja wtedy paciorków zmówiłem, ile ja się żegnałem wtedy! Albo zginę, albo nie. Jakoś nie zginąłem, przeżyłem.
Z weselszych spraw. Miałem dyżur w parku Dreszera, jak były zrzuty. Lampy się rozkładało, kukuruźnik przyleciał i zrzucał. Albo worek był cały, albo nie był cały. W każdym razie żywność się wzięło. Potem, w komendzie placu [i kwaterach spaliśmy], pod spadochronami. Mieliśmy kwaterę [Puławska i Malczewskiego]. W komendzie placu dostaliśmy przydział [żywności]. Dostałem puszkę konserw. Konserwy były dobre, trzeba przyznać. Jak człowiek nic nie jadł… Znaczy jadł, ale jak dostał tę puszkę konserw… To było może kilogram. Całą zjadłem. Mówię: „Może zginę, to po co ma się to zniszczyć?”. I całą puszkę zjadłem.
W początkowym okresie na Mokotowie w magazynach Społem było dużo miodu. Cukiernik był na Wiktorskiej, ten miód zbierał, jeszcze mąkę, i robił pierniczki powstańcze. Jak dostałem żołd, to poleciałem do niego, wydałem pieniądze [na zakup pierniczków, do podziału]. Bo kto dostał żołd, to dostał, kto nie, to… Trzeba było płacić. To są rzeczy i bardzo przykre i takie, o których trzeba wspomnieć…
Był też bardzo przykry moment, jak kościół świętego Michała rozsypał się w oczach. Nadleciały sztukasy, bomby rzucili i kościół rozpadł się.
15 sierpnia uroczystość była w Powstanie. Była zbiórka żołnierzy i w szpitalu elżbietanek była msza. Wszyscy, kto mógł szedł na tę mszę. Chyba odprawiał ksiądz Zieja. Raz zbiórka była, drugi raz, tak że 15 sierpnia [żołnierze Szarych Szeregów i inne oddziały] mogli uczcić będąc na mszy w szpitalu. Potem jak Niemcy ten szpital palili, jak go niszczyli, jak się ludzi wynosiło rannych, to było bardzo przykre, że szpital, który miał znak Czerwonego Krzyża, jednak Niemcy niszczyli.
- Mógłby pan powiedzieć, jak walkę pana oddziału przyjmowała ludność cywilna?
Ludność cywilna, mokotowska ludność, trzeba powiedzieć, że bardzo przychylna. Pomagała. Tylko czasami było pytanie, po co to wszystko. Ale dzielili się, czym tylko mogli. A wieczorami na podwórkach, przed kaplicami, były spotkania i śpiewało się do Matki Boskiej pieśni religijne. To były zbiórki, tam dość [dużo] ludzi brało udział, bo każdy się modlił. Zginie, nie zginie, to się trzeba pomodlić, prosić o zdrowie, jeżeli się przeżyje.
A jeszcze zaopatrzenie. Z drugiej [strony], jak park Dreszera, są ogródki działkowe, [z których było zaopatrzenie świeżych jarzyn]. Ja osobiście nie byłem, ale koledzy chodzili i żywność: pomidory, warzywa stamtąd przynosili. Potem komenda placu wzywała nas i [był podział] na tę kuchnię, na tę kuchnię, na tę… warzywa. Żeby można było to zjeść. [Dodatkowe mięso było z zabitych zwierząt].
- Wspominał pan o żywności. Czy może pan coś powiedzieć o takich rzeczach jak noclegi? Gdzie panowie wtedy nocowali? Coś więcej o życiu codziennym poza walką w czasie Powstania.
Dyżury [i noclegi były w stanicach, na przykład na Odyńca, w wolnych budynkach]. Na rogu Malczewskiego i Puławskiej. Potem były jeszcze w budynkach wolnych. Jak przychodzili do nas koledzy z lasów chojnowskich, to byli odprowadzani do naszych stanic. Przyszli, to [dostali] jedzenia [do syta], picia, bo to świat drogi. [Przynieśli] takie czy inne polecenia, dostali od nas to, co się można było podzielić, przenocowali. Muszę jeszcze powiedzieć, że ci koledzy, mając pistolety, szkolili nas. Jak to się rozbiera, jak się montaż robi. Tak że oni nie to że przyszli i [już], tylko ile można było, to naszą grupę harcerzy przeszkalali. W razie czego, to masz pistolet, tu masz stena, tak go się rozkłada, tak go się składa, tu masz pociski. Żeby to już było.
Spanie. Nie mogę powiedzieć, żebym nie miał warunków. Bo pościel była, potem jeszcze były spadochrony ze zrzutów, a pod tym się dobrze spało. Ludzie pomagali. Parę punktów było, że można było nocować. Jak nie było miejsca, to na Bałuckiego czy na Odyńca były te punkty. Tam można było pójść, przekazać [kolegów], a potem rano, jeżeli [był] już rozkaz, żeby ich wyprowadzić, to się ich brało i wiadomymi ścieżkami przeprowadzało się na punkty. Bo trzeba powiedzieć hasło. Myśmy mieli hasła, a oni nie. „Stój, hasło!” Proszę bardzo. Odzew, proszę bardzo. I ich się wyprowadzało, dalej szli sobie sami. Przeważnie Chojnów, Piaseczno.
- Wspominał pan o swoich obowiązkach w czasie Powstania, o noclegach. A jeżeli zdarzał się jakiś czas wolny, w jaki sposób pan go spędzał?
Czasu wolnego nie mieliśmy. Jak się skończyło jedno, to była chwila wypoczynku na kwaterze, rozkaz, przychodził porucznik Rybka – też miałem z nim kontakt. „Słuchaj, trzeba pójść tam, trzeba pójść tu”. To tak luzem, ale trzeba było pójść załatwić, bo trudno, żeby się człowiek położył. To było polecenie, czyli rozkaz. Wolny czas – to trzeba coś przygotować czy do szpitala coś zanieść, czy wody trochę przynieść, bo z tym też kłopot.
Był lekarz, bardzo dobry, Gąsecki. On miał fabrykę proszków przeciw bólom głowy. Mieszkali na Mokotowie. Ich stryjek był chirurgiem, czy lekarzem, w szpitalu pracował. Ich ojciec, moich dwóch kumpli, też. Mama była sprytna. Oni byli razem ze mną. Jeden Gąsecki Leszek, drugi Gąsecki Janusz. Mamusia dbała o nich, przynosiła im dobre rzeczy, bo oni mieli. Tak że jak coś, to: „Chodź, pójdziemy”. Mama przychodziła do nas w ciągu dnia. Jak mieli wolne, to ich zabierała do domu i w domu spali. Mama fajna była babka. Jeden [z nich] zamieszkał w Szczecinie, drugi w Łodzi.
- Może pan coś jeszcze opowiedzieć o atmosferze, jaka panowała u pana w oddziale?
Atmosfera w sytuacji, w której [byłem], to było przygnębienie. Ciągle dużo kolegów ginęło. Wyszedł na służbę – a to pocisk, a to ranny, a to zmarł. Ciągle człowiek był pod napięciem: przeżyje, nie przeżyje. Kontaktu nie było z rodziną, a to jest duża rzecz.
Trzeba wspomnieć, że jednak atmosfera nie była bardzo przygnębiająca. Wiadomo, że jest wróg. Trzeba z nim walczyć. Ile kto może, to ma walczyć. W ramach swoich możliwości, bo my byliśmy młodzi. Nasi koledzy [z „Szarych Szeregów”] – dużo brało udział w akcjach. Kostek zginął na Belwederskiej, potem Leszek był ranny, Danek był też ranny. Dużo moich kolegów, później się dowiedziałem, było rannych. Ja też. Jak „krowy” biły. W Parku Dreszera przy Bałuckiego, tam teraz jest murek niski, jak berta zaczęła bić, podmuch rąbnął, z bloku futryny leciały, dostałem w łeb. Ale jakoś to minęło.
Wracając do atmosfery. Żeby powiedzieć szczerze: jeszcze nie wiedziałem, że to taka sytuacja jest. Była bardzo dobra [atmosfera]. Nie było, żeby się poddać, nie było, żeby skapitulować. Wróg jest – trzeba go zniszczyć. Trzeba go złamać.
- Mówił pan, że dużym problemem był kontaktu z rodziną. Czy poza dwoma listami, które pan wysłał, próbował pan się jakoś skontaktować z rodziną?
Nie było już jak. Łączność z Chojnowem była, ale potem ja, będąc w komendzie placu, mniej wiedziałem, że stąd czy stąd są i będą wracać.
Po jakimś czasie, już w drugiej połowie września, jak były zrzuty z samolotów, to była radość. Jak samoloty przyleciały, jak zaczęły zrzucać, to człowiek nie wiedział, co to. Radość, krzyk, śpiewy. Ale to zaczęło lecieć poza teren Mokotowa. Ja byłem na górnym Mokotowie, a to leciało na teren, gdzie Niemcy są i nie można było tego odebrać. To było przykre. Ale na same zrzuty, to taka radość! Że wreszcie będzie wolność, wreszcie nam pomagają. Nie tak, że tylko ruski przyleci, zrzuci, albo dobre to jest, albo nie, i poleci. Tutaj tyle samolotów naraz leci! Atmosfera była strasznie dobra.
- Bardzo dużo miejsca w tym, co pan mówi poświęca pan swoim kolegom. Czy może pan powiedzieć coś więcej o tym, z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania, opowiedzieć trochę o tych przyjaźniach?
Drużyna była, obsługa komendy placu i tutaj dzień, dzień tam, tak że to nie był przydział na stałe. Z tego dobrze pamiętam Gąseckich, Leszka i Januszka, bo kontakt żeśmy mieli, żeśmy spali w jednej sali, jak oni w domu nie byli, a u nas. Z nimi tylko był kontakt dobry.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Wspominał pan o mszy 15 sierpnia. Jakieś inne przejawy życia religijnego?
Nie, prócz tego, że jak ktoś miał wolny czas, to były spotkania na podwórkach przy kapliczkach i były litanie śpiewane. W szpitalu na początku były wizyty księży. Osobiście nie byłem przy nim, ale był ksiądz Zieja 15 sierpnia. Później już księży nie widziałem Ludzie samoistnie zbierali się, śpiewali, modlili się o ocalenie. Tylko to można stwierdzić, że było.
- A jakieś inne formy życia religijnego, takie jak śluby, pogrzeby, chrzty?
Pogrzeby były każdego dnia. Był szpital blisko, nie było cmentarza, to w parku Dreszera. Tam był ksiądz, ale nie byłem przy tym. Jak ktoś zmarł czy ktoś został zabity, to się robiło trumnę, jak było z czego, a nie, to sanitariuszki w prześcieradło zawinęły i w grób. Noga osobno, ręka osobno. Był dół wykopany, przysypany ziemią i to było wszystko, na co nas było stać. W szpitalu podobno był [ksiądz], ale jak zaczęli bombardować, to nie wiem, co było dalej.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia? Może pan coś więcej o tym opowiedzieć?
W komendzie placu była łączność. Były gazetki. „Baszta” była wydawana. Gazetki były powielane, to się to przeczytało i dalej się oddało, bo było papieru. To co łącznicy przynieśli z innych drużyn, to przeczytaj i oddaj dalej.
- To była tylko „Baszta” czy inne gazetki jeszcze?
U nas była „Baszta” w komendzie placu. Z tym że dużo miał w swoich rękach major „Zenon”, komendant placu. Był obrotny. Przynosili, to dał polecenie: „Przekaż dalej”. Raz podpadłem. Niechcący, bo przyszli łącznicy, a ja miałem dyżur i poszedłem zameldować, że jest [łącznik], to znaczy przyszli i z panem [majorem] chcą się spotkać. I źle ich zameldowałem. To mnie wziął: tak jak siedział, koło stołu, wytłumaczył: „Słuchaj, jak będziesz meldował, to proszę meldować tak i tak. Teraz jesteś wolny”. Major „Zenon” był chłop do rzeczy, konkretny. Dbał o nas, o dzieci, bo to młodzież była. Przyjemnie było, jak wziął człowieka, przytulił, wytłumaczył, powiedział, jak trzeba.
- Czy oprócz gazetek słuchał pan audycji radiowych?
Słuchałem, bo była możliwość, ale nie pamiętam, bo to tyle lat. Była możliwość, ale człowiek przyłożył ucho, a starsi wygnali.
- Dyskutował pan z kolegami, na temat tych artykułów, audycji, tego co pan przeczytał, albo usłyszał?
Dyskusja… Między nami na tematy poważniejsze [czasami była], nie bardzo [wiedzieliśmy], jak podejść. Natomiast sytuacja, jaka jest u nas – to myśmy dyskutowali. Ale jaka jest sytuacja na zewnątrz, człowiek nie wiedział.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
[Ostatnie trzy dni przed kapitulacją Mokotowa. Ciągłe ostrzeliwanie ciężką bronią: „berty”, „szafy”, działa kolejowe, czołgi, a my walczyliśmy na skrawku parku Dreszera i przy kanale przy Szustra. Była walka o dojście do kanału – kolejność. Kanał był zapchany, trzeba było wyciągnąć słabych żołnierzy i rannych. Wreszcie nastąpiła chwila kapitulacji. Byłem świadkiem tej tragedii, bo pomagałem tym żołnierzom]. Najgorsze wspomnienie, to jest ta sytuacja w kuchni – zapadnięcie się. Człowiek uniknął śmierci. Druga sprawa, to w bunkrze przeciwlotniczym, co był budowany w zygzak – ten krzyk, ten płacz. To jest trudno opowiedzieć, sytuacja strasznie była ciężka. Potem co? Na ulicy Malczewskiego leżały pozabijane konie. Te konie się przydały, bo przyszli kucharze i co dobre, to wycięli. Bo to było krótko zabite, tak że jeszcze było dobre, świeże. Przyszli i mięso się do kuchni dawało. Sam jadłem i było bardzo dobre. Poza tym… To może nie było takie przykre. Wspominałem o Niemcach, ale jeszcze była sytuacja, że złapano kilku Niemców, u nas, i oni tacy potulni byli! Między innymi [„Szare Szeregi”] ich pilnowały, to jak oni byli butni strasznie, to jak byli u nas, już w niewoli, to tacy potulni ci żołnierze byli, że do rany przyłóż. Co im się kazało, wszystko robili. Sprzątali, ciężkie rzeczy przesuwali. To nie był żołnierz! To takie porównanie. Jak on miał władzę i mógł z nami zrobić, co chciał, był bardzo bojowy. A jak w niewoli już był, to takie to potulne, że nie ten żołnierz.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Powrót do domu. Po kapitulacji, jak nas Niemcy wygnali, pędzili do Pruszkowa, to pistolet i lornetkę schowałem. A część żołnierze – koszyki stały – [uzbrojenie] wrzucali do kosza. [Na Racławickiej rozeszła się wiadomość, aby zniszczyć wszelkie dokumenty z Powstania Warszawskiego. Tak się stało – miałem legitymację komendy placu (przepustka) – porwałem, zakopałem w ziemi]. Czwórkami czy trójkami gnali nas do Żwirki i Wigury, do Grójeckiej. Tam uciekłem. Niemcy strzelali za mną. Tylko tam już było zorganizowane. Jak uciekłem, to tych ludzi na Pruszków to szło! Ja się schowałem pod jakiś taras, niski taras. Jak tam wszedłem, nie wiem. Oni lecieli, ale widzę, że nie ma nikogo. Przeszli i poszli. Potem, jak już zaczęło się ściemniać, to z willi ktoś: „Wychodź, wiemy, że tu jesteś. Nie bój się, Niemców już tutaj nie ma. Wychodź”. To ja posłuszny wyszedłem. Zaprosili mnie do domu, dali mi jeść, dali mi pić. „Wiemy, jaka sytuacja tam była, nie było dobrze, u nas na razie wszystko jest. Teraz odpocznij i mów, jak tam było”. To mówię, ale w skrócie wszystko. Przychodzi jakiś facet i mówi: „Rano będziesz obudzony i wyruszysz dalej. Z samego rana przyjdzie po ciebie łącznik i udasz się przez Opacz do Raszyna. Łącznik cię poprowadzi”. Położyłem się spać. Rano faktycznie – przychodzi. Dostałem śniadanie i idziemy przez pola. Doszliśmy do Raszyna, on mnie tam zostawił u takiej pani, babci. Nazwisko będę pamiętał do końca życia. Pani Ochryłowicz. Babunia. Sama mieszkała, blisko kościoła. Sąsiadka przyszła. „Synu, opowiadaj. Ty z Powstania?”. – „Z Powstania”. – „Opowiadaj, jak tam było? Co tam było? Jak żeście tam walczyli?”. Skończyłem. „Nie, jeszcze powtarzaj”. Potem ona mówi: „Znowu przyjdzie łącznik po ciebie”. Jak to było zorganizowane! Żeby mnie przesłać, przekazać, ile było łączności! „Pójdziesz dalej, będzie łącznik, wyprowadzi cię”. – „Dobrze”. Faktycznie, znowu rano przychodzi. „Wstawaj, idziemy na Dawidy – to jest jak Puławska. – Ty jesteś z Piaseczna, to tam pójdziesz”. Znowu idziemy. Ale on mówi: „Tu musisz uważać, bo tu jeździ folksżandarmeria”. To ci, co mieli napisy. A ja jeszcze z Powstania miałem plecak i tam buty z cholewami. To mnie uratowało. Idziemy. Mówię: „Tu mnie zostaw, ja już sobie sam pójdę, bo znam teren”. – „Dobra, ale uważaj na folksżandarmerię”. – „Dobrze”. On odłączył się ode mnie, wrócił. Jedzie chłop na pole, brony wiezie. Mówię: „Panie, można wsiąść?”. – „A ty nie jesteś z Warszawy?” Mówię: „Nie”. – „No to siadaj”. Ale za parę minut: „Słuchaj, nie. Wyjdź, bo tutaj Niemcy jeżdżą. Boję się, że mogę mieć jakieś…”. „Dobrze, nie może pan, to zejdę i będę szedł pieszo”. [Za parę minut pojawiła się folksżandarmeria na rowerach]. I dobrze zrobiłem. „
Halt! Co tam masz?” – „Buty mam”. – „Jakie buty?” – „Buty z cholewami. Sprzedaję. Handluję. Trzeba czymś handlować”. – „Pokaż”. Wyjmuję. „A skąd ty jesteś?” – „Z Piaseczna”. – „Uciekaj!” Szczęśliwy poszedłem. Doszedłem do Puławskiej już bez żadnych kontroli.
W Piasecznie był targ w tym dniu. Idę Puławską, jestem już za Dąbrówką, jak jest ulica Karczunkowska, już blisko. Patrzę – kumpel idzie. Mówi: „Skąd idziesz? Z Warszawy chyba?”. Mówię: „Tak. Do domu”. – „Nic ci nie jest?” – „Nic”. – „A potrzebujesz czegoś?” Mówię: „Nie. Tutaj już targ, ludzie się kręcą, wozy, konie”. A on mówi: „Idź spokojnie, jesteś obstawiony. Nikt cię nie dotknie, żadna ci się krzywda nie stanie”. Płaszcz odpina: sten i granaty i jeszcze pistolet. Mówię: „Co ty robisz?”. – „Obstawiam kolegów z Powstania. Tu takich jak ty jest więcej”. I faktycznie – doszedłem na targ. Blisko placu targowego mieszkam. Idę, ludzie handlują. Miałem tam kumpla, który pracował w Grabowie razem ze mną. Zobaczył mnie – fajny był facet – za ucho mnie wziął: „Ty szczeniaku! Tyle kłopotów matce narobił i co teraz?”. – „W domu jestem”. – „To idź do domu”.
Jak mnie wziął – za ucho potargał i kazał iść do domu – to poszedłem. Matki nie było, tylko siostra jedna. Druga była w Niemczech, zabrali ją na roboty. Mówię: „Mama gdzie?”. – „Mama w kościele”. Nim się obejrzałem, już matka była w domu. Przywitanie… To jednak stres był, a matka już była staruszka, ale szczęśliwie to się skończyło.
Potem znowu w domu opowiadaj sąsiadom, bo każdy był ciekawy. Pytam się, gdzie jest kolega ten, gdzie jest ten… W Piasecznie była grupa kolegów i koleżanek, z których wszyscy właściwie [działali w Batalionie „Zośka”], w konspiracji. To się potem wszystko wydało po jakimś czasie. Dwóch moich braci – cioteczny i stryjeczny – zginęli w Pęcicach. Brat rodzony w Warszawie pod gruzami – nie wiem gdzie. Siostra jedna, druga cioteczna – jedna była w Niemczech. Koledzy działali w Piasecznie. Tak że tam było wszystko opanowane przez partyzantów. I pytam się, gdzie jest kolega ten, gdzie jest ten… To wszystko okazało się, że działacze byli konspiracji. „Są w Górnym Zalesiu, ziemniaki kopi”. Ognisko robili. Ale gdzie? Nie wiedziałem gdzie. Poczekałem do wieczora. Jednemu dali znać. Przyszedł, mówi: „Teraz zrobimy spotkanie i pogadamy, jak tam było, będziemy pieczenie robić, pójdziemy razem”. Chociaż jeszcze przecież Niemcy byli. W każdym razie pogadaliśmy. Na drugi dzień poszliśmy piec ziemniaki, były dobre. Wszystko było dobre, smakowało nam.
To jeszcze nie koniec. Trzeba [nadmienić], że Niemcy rewidowali mieszkania. Przyszli do nas. Od razu do matki: „Gdzie syn?”. – „W Zalesiu Dolnym”. – „Co tam robi? Gdzie on był? Jego nie było”. – „Nie, on w domu był, lata po kumplach”. – „W Powstaniu nie był?” – „Skąd? Taki młody dzieciak? W domu siedział”. – „Nie był nigdzie?” – „Nie”. Takich spotkań to oni mieli [dużo]. Mieli skądś adresy i chodzili, wypytywali, ale nie udało im się nikogo złapać, zamknąć. Nie wiem, co było dalej, ale chodzili, rewidowali i tak było do wyzwolenia, w cudzysłowie.
To był chyba 16 na 17 stycznia. Śpimy w domu, a wieczorem od Góry Kalwarii przyszli ruskie i nasze wojska. Od Góry Kalwarii strzały, trąbki, sygnały. Każdy miał trochę pietra, bo wiadomo, co to jest? Potem nastąpiła cisza. Tam płynie rzeczka, Jeziorka, przez szosę, która idzie na Górę Kalwarię. Oni – czołówka – się tam zatrzymali, sprawdzali czy min nie ma na mostku. Sprawdzili i czołgi puścili dalej na Warszawę. Zatrzymali się w Piasecznie. To był pułk Popławskiego chyba. W międzyczasie sąsiad wpada: „Wy śpicie, a nasi są już w Piasecznie!”. – „Jak to nasi? W jaki sposób?” – „Idźcie, zobaczcie”. No to wstałem. Faktycznie, na rynku wojsko jest. Takie było wyzwolenie.
- Co się działo z panem po 1945 roku, po zakończeniu wojny?
Po 1945 roku zacząłem pracować i się uczyć w szkole zawodowej, bo na nic innego matki nie było stać. Pracowałem, bo musiałem matce pomóc. Ciężko było matce. Brat zginął, a potem bratowa z Warszawy przyszła do nas z małym synkiem. Ten synek urodził się w 1944 czy 1942 roku, a ona była w ciąży. Mama mówi; „Jakoś damy radę, musimy”. Córkę urodziła w marcu 1945 roku.
Chodziłem na Sandomierską do szkoły, a pracowałem początkowo w Grabowie. Potem to zostało skasowane, to robiłem prywatnie na Noakowskiego. I tak pomału, pomału… Potem wojsko kochane, w wojsku byłem. Ponad plan, bo byłem trzydzieści siedem miesięcy. Miałem kraksę w wojsku lotniczym, tak że trochę przygód było. Miałem wypadek, dostałem śmigłem w pośladek. To nietypowa rzecz, że chodzę, że żyję. To na Bemowie.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany za to, że należał pan do konspiracji?
Nieświadomy byłem tego. Ale potem, jak dostałem dokumenty, bo pozbywali się w pracy – pracowałem na Okęciu w PZL-u – to okazało się, że byłem. Nigdzie nie mogłem wyjechać. Inni wyjeżdżali, a ja paszportu nie dostałem. Coś , idź, odwołuj się, a inni już pojechali. Jeszcze inne sprawy. Tak że potem odczułem, że to nie tak jest. Przydziały były na samochody. Inni dostawali, a ja nie. A byłem lepszy od nich. Potem jak dostałem przydział na samochód, na malucha, musiałem wpłacić pięć tysięcy złotych. Potem przyszła moja kolej i kupiłem samochód. I szereg innych rzeczy. W każdym razie było trochę.
- Czy na zakończenie tego wywiadu chciałby pan jakoś podsumować? Może chce pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie mówił? Chciałby pan nam coś przekazać?
Generalnie nie można Powstania krytykować. Była potrzeba i to było jedyne wyjście, żeby wyzwolić się, żeby z tego obozu jakoś się można było wydobyć. Wiadomo jak było: każdy przeżył to i nie chciałby po raz drugi wpaść w to bagno, które było kiedyś. My, dziadkowie, nie chcielibyśmy, aby nasza młodzież musiała w ten sposób jeszcze raz postąpić. A chętna byłaby. Takie są sytuacje, że trudno w tej chwili powiedzieć, ale w każdym razie z tej sytuacji nasza młodzież nie jest zadowolona, ta takie czy inne pretensje. Tak w tej chwili jest, a jak to się skończy, nie wiadomo.
Warszawa, 12 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski