Bohdan Zbigniew Walasek „Wacek”
- Proszę nam powiedzieć, jak wyglądało pana życie w 1939 roku?
Moje nazwisko Bohdan Walasek, pseudonim „Wacek”. W 1939 roku znajdowałem się w Twierdzy Osowiec. To była twierdza położona niedaleko granicy z Prusami Wschodnimi, położona na rozlewisku rzeki Biebrzy, znana z I wojny światowej. To była twierdza carska atakowana przez Niemców, gdzie Niemcy ponieśli straty rzędu kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy.
Znalazłem się w ten sposób, że mój ojciec był zawodowym oficerem. Początkowo mieszkaliśmy w Bydgoszczy, potem ojciec dostał przydział do 32. pułku artylerii lekkiej, a ten [dowódca pułku] został dowódcą dywizjonu w stopniu majora, a ta dywizja została, [więc ojciec został] przydzielony do 135. pułku piechoty, którym dowodził pułkownik Tabaczyński, i cała jednostka znalazła się właśnie w Twierdzy Osowiec. To była jedna z pierwszych jednostek Korpusu Ochrony Pogranicza. Poprzednio Korpus Ochrony Pogranicza strzegł granic głównie sowieckich, natomiast na zachodzie była straż graniczna. Tutaj ze względu na bliskość Prus Wschodnich… Z twierdzy do Prus Wschodnich było około dwudziestu, trzydziestu kilometrów. Granica była w Prostkach, więc tam była jednostka kopowska, w skład której wchodził mój ojciec.
- Pan cały czas podróżował z tatą, czyli tam, gdzie był tata, tam była cała rodzina?
Tak, oczywiście. Taki był los rodzin wojskowych. Myśmy do twierdzy przyjechali z Bydgoszczy, gdzie ojciec był dowódcą baterii w 15. palu. Zresztą ciekawa rzecz – razem służył i bliskim kolegą ojca był pan Aleksander Krzyżanowski, pułkownik Krzyżanowski, znany pod pseudonimem „Wilk”. Właśnie myśmy z Bydgoszczy wylądowali w Twierdzy Osowiec. Twierdza Osowiec na rozlewiskach to były tak zwane w tej chwili zielone garnizony – małe wioski, [z których] do Białegostoku [było] siedemdziesiąt kilometrów, do Augustowa tyle samo.
- Czym się pan tam zajmował?
Na terenie twierdzy chodziłem do szkoły. Utworzono szkołę głównie dla rodzin oficerów i podoficerów. Nauczycielami głównie były żony oficerów, którzy tam stacjonowali. Jeżeli chodzi o pewne przedmioty, które nimi nie były opanowane, to z zewnątrz przyjeżdżali nauczyciele. To była nieduża szkoła. Dosłownie w pomieszczeniu dwadzieścia, trzydzieści metrów kwadratowych mieściły się dwie klasy. Tam myśmy odbierali naukę. Tereny dla młodzieży były wspaniałe: woda, lasy, harcerstwo. Wstąpiłem wtedy do harcerstwa, więc przed samym wybuchem wojny drużyny harcerskie, które były bardzo zorientowane w lasach, bagnach, plądrowały te tereny i dzięki też drużynom harcerskim byli wyłapywani ci z piątej kolumny niemieckiej, którzy tam grasowali. Oni byli zainteresowani tą twierdzą. Twierdza w zasadzie była nie do zdobycia.
- Wybuch wojny zastał pana w tamtej twierdzy?
Tak, w tamtej twierdzy. Zresztą to też taki ewenement. To były jedyne oddziały właśnie z tego pułku, plus chyba jeszcze 6. pułk strzelców konnych, które się wdarły na tereny niemieckie, obecne Mazury. Tam były trzy czy cztery dni i się wycofały. To był jedyny taki przypadek wejścia na teren Niemców.
- Czy razem z panem do szkoły chodził pana brat? Czy w ogóle miał pan rodzeństwo?
Nie, nie miałem rodzeństwa. Razem chodził Kazik Kalandyk, którego ojciec był dowódcą pułku, a potem pan Kalandyk to był w „Zośce” już w czasie Powstania, ten mój kolega starszy ode mnie o dwa lata.
- Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej?
Drugiego czy trzeciego września spadły tam pierwsze bomby, ale to były jakieś lekkie bomby, że jak taka bomba spadła w odległości kilkunastu metrów od żołnierza, to go tylko rzuciło na ziemię, więc wojsko powiedziało: „Z tymi Niemcami sobie damy radę. Jeżeli oni mają takie bomby, jeżeli im takiego łupnia zrobiliśmy w Prusach Wschodnich, to jest kwestia kilku dni, jak ich załatwimy”. Tak że morale wojska było bardzo wysokie i wszyscy spodziewali się, że my wojnę szybko wygramy.
- Pan osobiście odczuwał atmosferę zagrożenia wojny?
Oczywiście. Przebywałem [w miejscu], gdzie było środowisko tylko wojskowe, więc człowiek słuchał, co ci oficerowie, głównie kadry oficerskie, mówili, tak że myśmy byli świadomi tego.
- Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?
Pierwszego września nic się nie działo. Tam jeszcze były wzmożone działania wojsk związane z mobilizacją, bo w zasadzie 135. pułk piechoty to był pułk rezerwowy, czyli dopiero w okresie wojny czy stanie zagrożenia on dokooptowywał odpowiednią kadrę żołnierzy, zresztą bardzo dobrych żołnierzy. Żołnierzy kopowscy byli jednymi z najlepszych, specjalnie dobierani. Zresztą najlepszym dowodem tego był opór, jaki postawili na granicy wschodniej.
- Jak zamieszanie związane z mobilizacją wpłynęło na pana życie?
W zasadzie w żaden sposób, to znaczy ojca stale nie było, był na szkoleniach. My na wszelki wypadek… Tam były wspaniałe forty z okresu I wojny światowej, które jeszcze w okresie międzywojennym były wzmacniane, więc to była jedna z najlepszych twierdz z możliwością zalewu całego terenu, więc myśmy czuli się tam bardzo bezpiecznie.
- Czyli w zasadzie wybuch II wojny światowej nie miał jakiegoś znacznego wpływu na pana codzienne życie?
To było środowisko zamknięte, to nie było miasto. Myśmy przebywali w zamkniętym gronie i to, co nam nasi ojcowie przekazywali, to myśmy wiedzieli. Tak że pierwsze dni były pełne euforii, że my wojnę wygramy.
- Czy zawarł pan tam jakieś przyjaźnie?
Tak. Początkowo właśnie ze wspomnianym Kazikiem Kalandykiem, który był
notabene starszy. W wojsku też obowiązywały pewne stosunki, że w zasadzie synowie czy córki oficerów [przebywały] w własnym gronie. Oczywiście kadra dzieci podoficerskich nie była izolowana, ale było tak, że to były bloki mieszkalne. To był blok oficerski, blok podoficerski, więc myśmy przyjaźnili się z najbliższymi sąsiadami. To był jedyny chłopak, nie wiem, jacy jeszcze inni byli, ale potem ze względu na to, że i później go spotykałem, więc go najlepiej zapamiętałem. Zresztą jego nie było już, bo przed wybuchem wojny zmieniono dowództwo 135. pułku i przyszedł chyba pan pułkownik Tadeusz Tabaczyński (chyba imienia nie pomyliłem), który był wdowcem i miał dwóch synów: jeden był moim rówieśnikiem, a starszy syn Sławek był o dwa czy trzy lata ode mnie starszy. On tylko tam przyjeżdżał, bo był w szkole kadetów we Lwowie. W dniu wybuchu wojny to było moje najbliższe otoczenie.
- Czy czasy wojenne spędził pan tylko w tym miejscu?
Właśnie nie. Od tego zaczęła się cała gehenna. Piątego czy szóstego sierpnia [września? – red.] przyszedł rozkaz, że rodziny mają być ewakuowane. Myśmy byli pewni, że szykuje się wielomiesięczna obrona twierdzy w razie czego. W każdym bądź razie załadowano nas w pociągi. Komendantką tego transportu była moja matka, bo była taka hierarchia, że rodzinami wojskowymi opiekowała się albo żona dowódcy pułku, albo najstarszego po dowódcy pułku, żona tego zastępcy dowódcy pułku. Moja matka została komendantką pociągu, gdzie oprócz mnie wzięła jeszcze dwóch synów pułkownika, bo nie miał się nimi kto opiekować. Myśmy ruszyli.
- Czy w tym czasie może słyszał pan, dlaczego odstąpiono od obrony twierdzy? Dlaczego ewakuowano ludność?
To była dopiero ewakuacja rodzin, natomiast z obrony, która wszystkich bardzo zadziwiła, to odstąpiono dopiero 12 albo 15 września, z tym że to miał wyjść tylko pułk piechoty z dywizjonem artylerii. Natomiast tam był jeszcze tak zwany batalion forteczny i on nie podlegał dowódcy pułku, ale rozkaz przyszedł od naczelnego wodza, że 135. pułk włącznie z dywizjonem artylerii ma pojechać na granicę wschodnią. Wylądował prawie pod granicą wschodnią na dwa dni czy na dzień przed wejściem Rosjan do Polski.
- Gdzie był kierowany pociąg, w którym pan się znajdował?
Był kierowany w kierunku wschodnim. W trakcie jazdy pociąg był kilka razy bombardowany. W końcu matka rozwiązała cały transport, ulokowała część rodzin na wsiach, bo zachodziła obawa, że wszyscy zginą przy nalotach, bo były coraz częstsze, tak że myśmy w końcu wylądowali, o dziwo, prawie pod Kockiem – dwadzieścia kilometrów od Kocka.
- Gdzie pan zamieszkał razem z matką?
Z matką zamieszkaliśmy w leśniczówce u leśniczego w lasach – matka plus dwóch synów pułkownika Tabaczyńskiego.
Całkowicie obcy.
- Czym pan się tam zajmował?
Ponieważ najstarszy z naszych chłopaków był już kadetem drugiej klasy kadetów, on już usiłował tworzyć z nas oddział trzyosobowy. Oczywiście w lasach znaleźliśmy broń. To były tereny bitwy. Dwa tygodnie po naszym pobycie zakończyła się największa bitwa – ostatnia bitwa w Polsce pod Kockiem. On tu skombinował karabiny, uczył nas strzelania. Myśmy to znali, bo byliśmy wychowywani w wojsku, musztry, jakieś inne, więc miał chęć stworzenia pierwszego oddziału partyzanckiego: jeden plus dwóch.
- Jak długo pan tam przebywał?
Przebywałem tam do zakończenia bitwy pod Kockiem. To był chyba piąty czy któryś października. Bitwa się zakończyła. Myśmy byli po stronie niemieckiej, więc parczek się znajdował… Leśniczy ciągle nam mówił, jakie straty ponoszą Niemcy, bo ciągle zasuwają karetki, wozy z rannymi. W każdym bądź razie chyba dwa dni po podpisaniu kapitulacji w nocy słyszymy tętent koni. Leśniczy przerażony mówi: „Coś tu Niemcy będą chcieli zrobić”. Okazuje się, że to wjeżdża pięciu czy sześciu oficerów na koniach. Żeby było dziwniej, wśród nich jest mój ojciec i dowódca pułku, którzy w ogóle nie wiedzieli… To był jakiś przypadek. Oni wyrwali się z okrążenia, bo generał Kleeberg powiedział w rozkazie, że on idzie do niewoli, ale nie wszyscy muszą iść do niewoli. [Powiedział]: „Kto chce, niech stąd zjeżdża”. Dał wolną rękę oficerom i oni skorzystali z tego, i w sześciu czy siedmiu (już nie pamiętam) wylądowali w tej leśniczówce ku naszemu zdziwieniu. Oni jeszcze bardziej byli zdziwieni.
- Wtedy już byliście całą rodziną?
Tak, ale przez pięć minut. Oni musieli szybko tej samej nocy jechać dalej, ponieważ tam nie mieli takich możliwości. Pojechali do jakiejś wsi gdzieś obok, sprzedali konie, wzięli cywilne ubrania i pojechali jakimś transportem do Warszawy, z tym że nam dali punkty namiarowe, gdzie mamy się ewentualnie spotkać.
Dwóch młodych Tabaczyńskich miało się spotkać z ojcem w Warszawie, a ja w Siedlcach, gdzie był brat mojego dziadka, też wojskowy, pułkownik kapelan Franciszek Walasek. On miał tam dom i to był punkt ustalony z ojcem, że my tam jedziemy i tam się spotkamy.
- Czy faktycznie tam pojechał pan z matką?
Tak.
- Długo po tym, jak się spotkaliście z ojcem?
W miesiąc, nie, w dwa tygodnie, może nawet szybciej. To była tylko kwestia transportu, z tym że ojca tam nie było. Po pewnym okresie czasu przyjechał i powiedział, że stara się o przerzut na Zachód.
- To było, jak jeszcze byście w Siedlcach?
Tak.
- Czy będąc jeszcze w leśniczówce zetknął się pan z żołnierzami strony polskiej albo z żołnierzami strony niemieckiej? Czy tylko znalazł pan tam broń?
Tak. Może tam na pewno w tych lasach było pełno Niemców, przecież [byli] i ci Polacy, którzy też chcieli się wydostać, ale matka nas po prostu starała się izolować. W takim zamieszaniu mogą się zdarzyć różne rzeczy, już nie mówiąc, że na wszelki wypadek kazała nam zakopać te giwery.
- Z leśniczówki wyruszył pan z matką do Siedlec?
Tak.
- Tam spotkał się pan z ojcem?
Tam był brat mojego dziadka, jeszcze przedwojenny kapelan z legionów, pułkownik. On tam też był i już tam się urządził. Tam po pewnym okresie przyjechał ojciec. Powiedział, że będzie starał się wyjechać za granicę. Potem drugi raz przyjechał i powiedział, że mieli mieć przerzut przez Zakopane, była wsypa, uniknął aresztowania i powiedział, że jeszcze raz będzie próbował. Potem nastąpiła cisza. Myśmy nie wiedzieli, czy była wsypa, czy udało mu się przedostać.
- Nie miał pan żadnego kontaktu?
Nie. W jaki sposób? W każdym bądź razie kilka lat potem zaczęły przychodzić paczki z Turcji. Wiedzieliśmy, że to od ojca, czyli ojciec się wydostał poprzez Zakopane, Węgry, Jugosławię wylądował we Francji. Tam brał udział w wojnie i potem przez Dunkierkę wylądował w Anglii.
- Co się działo wtedy z panem i z pana mamą?
Myśmy wylądowali w Warszawie. To dla nas było obce otoczenie. Tam mieliśmy…
- Czemu akurat przyjechaliście do Warszawy?
[Myśleliśmy], że tam będzie bezpieczniej. Nie mieliśmy gdzie wracać, do twierdzy nie było gdzie, w Siedlcach było bardzo nieprzyjemnie, bo pół chałupy zajęli Niemcy. Też były takie nieprzyjemne [wydarzenia]. Matka mówiła, że w Warszawie jest jakaś kuzynka, może z nią nawiąże kontakt. Okazało się, że nie tylko z nią nawiązała, ale i z panią Janiną Krzyżanowską – żoną „Wilka”, i przez nią została wciągnięta do Armii Krajowej, gdzie była w wywiadzie Komendy Głównej w stopniu podporucznika, specjalność szyfry.
- W którym roku wylądował pan w Warszawie?
To był 1940 rok albo 1941 rok, mogło być też na przełomie.
- W takim razie mieszkał pan u kuzynki?
Jakiś czas, potem…
Chocimskiej. To była dzielnica niemiecka. Mąż kuzynki był lekarzem i na Chocimskiej był instytut [związany] ze służbą zdrowia. On tam pracował i miał mieszkanie na Chocimskiej, z tym że z Chocimskiej Niemcy wszystkich powyrzucali, a jego mieszkanie zostało, bo on na ostatnim piętrze mieszkał, więc oni bali się, że jak Warszawa będzie bombardowana, to niech tam lepiej siedzą Polacy niż Niemcy. Potem matka zaczęła już dostawać służbowe mieszkania z wywiadu. Mieszkania zmienialiśmy z pięć czy z sześć razy. Za każdym razem pełne było skrytek. Matka się gubiła, musiałem pomagać, mimo że to było niedozwolone. W każdym bądź razie mieszkaliśmy na Wilanowskiej, na Wilczej, na Poznańskiej, potem na Łowickiej, ale przed Łowicką wywiad Armii Krajowej wyrzucił mnie z domu.
- W takim razie czym się pan zajmował od 1941 roku do 1944 roku?
Chodziłem do szkoły. To była znana szkoła, nie mówię o powszechniaku, bo musiałem skończyć szkołę powszechną i potem była znana szkoła Anny Goldman na Ochocie. Wszyscy, którzy byli w konspiracji w moim wieku i starsi, to wszyscy przez tą szkołę przeszli, bo w szkole było zarejestrowanych około dwóch tysięcy uczniów. To była szkoła powszechna, to było gimnazjum. Jak się skończyło gimnazjum, to była przedwojenna matura. Były cztery klasy szkoły gimnazjalnej i potem się szło do Batorego, i jednocześnie z konspiracji w gimnazjum myśmy byli w BS-ach, czyli w Szkołach Bojowych. Jak się przechodziło do Batorego, a to było prawie automatycznie, to się przechodziło do GS-ów, czyli do Grup Szturmowych. Tak sprawa wyglądała.
Ponieważ matka była w wywiadzie, miała nawet truciznę – miała cyjanek. Było powiedziane, że jak nie będzie mogła trzymać się na siłach, wytrzymać jakieś badanie [właściwie przesłuchanie], to niech przedtem zażyje cyjanek. Kontrwywiad Armii Krajowej wiedział, musiał wiedzieć, że jestem też zorientowany – przecież ona całą pracę domową, czyli układanie szyfrów, rozszyfrowanie plus książki szyfrów, to wszystko było w chałupie. Wiedziałem, gdzie to jest, czasami jej pomagałem i oni się zorientowali. Powiedzieli, że my nie możemy razem mieszkać.
- Gdzie pana przenieśli czy pana po prostu wyrzucili?
Nie, nie mogli wyrzucić. Nie wyrzucili, tylko załatwili mi internat RGO. To było dla młodzieży. Było kilka tych internatów. RGO to jest Rada Główna Opiekuńcza. Ona opiekowała się ludnością cywilną, różne garkuchnie prowadziła, jednocześnie utworzono dwa czy trzy takie internaty. W internatach przeważnie były dzieci wojskowych: oficerów, podoficerów. Kazali matce, że muszę się tam wynieść ze względu na jej bezpieczeństwo, tym bardziej że już wtedy zacząłem zajmować się harcerstwem, chodziłem do nielegalnej szkoły, więc bali się, że jakiś ogon się pociągnie i wpadka może być już bardzo drastyczna, konkretna.
- Takim miejscem, gdzie po raz pierwszy bezpośrednio zetknął się pan z konspiracją, było harcerstwo?
Tak. To znaczy z konspiracją to [zetknąłem się] przede wszystkim przez matkę. Cała szkoła Anny Goldman (nazwisko niby żydowskie, ale to była wielka polska patriotka) siedziała w konspiracji. Wszyscy należeli tam do harcerstwa: młodsi do „Zawiszaków”, starsi do BS-ów, z tym że mieliśmy też przykrywkę. Starsze klasy miały jeszcze to, że Niemcom podawano, że to jest szkoła zawodowa. Jak już zobaczyli, że [chłopak] ma piętnaście lat, to przecież Niemcy traktowali już piętnastolatków jako osoby dorosłe. Mając piętnaście lat, dostawało się kenkartę, czyli dowód na to, że albo ktoś się uczył, albo musiał pracować. Starszych to już załatwiała szkoła, względnie prywatnie się załatwiało praktykę. Raz w tygodniu trzeba było pracować w jakichś zakładach, żeby mieć
Arbeitsbuch, tak zwaną książkę pracy.
Oczywiście. Pracowałem w fabryce opakowań na ulicy Żelaznej. Tam raz w tygodniu musiałem być. Wtedy nadzorca niemiecki dawał stempel, że byłem. Musiałem tam odpracować swoje osiem godzin.
- W takim razie kiedy miał pan czas na działalność związaną z konspiracją?
To raz w tygodniu byłem na [praktyce]. Miałem popołudnia, mieliśmy wolne niedziele. Poza tym to należałem do dwóch organizacji, jedna była mi za mało, nie mówiąc, że w samym internacie też było troszeczkę konspiracji, ale dyrektorka bała się, żeby cały internat nie poleciał. Ona miała czterdzieści czy pięćdziesięcioro dzieciaków wojskowych, to znaczy dzieci wojskowych, więc tam było dużo wykładów z historii, trochę szkolenia, natomiast byłem z tej szkoły jeden raz w BS-ach, i moi koledzy, którzy byli wśród nich powiedzieli, że ich lepsze BS-y, to się tam wciągnąłem.
- Czy wykonywał pan jakieś zadania?
Tak. System był tak zwany piątkowy. Myśmy mieli jeden dzień czy dwa razy w tygodniu szkolenia wojskowe, gdzie przychodzili już podchorążowie. Zaczynało się od musztry, innych historii, salutowanie, inne zadania. Czasami były pokazy broni, rozbieranie pistoletów, karabinów. Mieliśmy ćwiczenia terenowe, to przeważnie na linii, gdzie chodziła ciuchcia – kolejka do Piaseczna. My w lasach kabackich albo chojnowskich mieliśmy już ćwiczenia terenowe, gdzie już startowaliśmy. To przeważnie było w niedzielę. Były plutony już wtedy, to była większa grupa ludzi, oczywiście część obstawiała teren. Tam już było czołganie, oczywiście inne historie, kbks-y, rozbieranie tego, czasami z granatu, z minerki.
- Czyli to przede wszystkim polegało na przeszkoleniu?
Tak. BS-y szkoliły głównie szeregowych, czasami kurs wyżej można było podoficerem zostać, ale wyżej się nie jechało, bo to przeważnie byli dopiero młodzi chłopcy, tak że siedemnaście, szesnaście lat, bo potem się szło już do oddziałów wyższych, do Grup Szturmowych.
- Pan uczestniczył w konspiracji i prowadził życie związane ze szkołą do 1944 roku?
Tak, to znaczy potem, jak już wylądowałem w internacie RGO, to już to była szkoła. Oczywiście od harcerzy wymagali jednej rzeczy – musisz nie tylko walczyć, ale musisz się uczyć, więc jak ktoś zawalał szkołę, to wylatywał z harcerstwa. To był nawał roboty.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego?
Powstanie Warszawskie wisiało w powietrzu. Kto był w Warszawie, to widział wjeżdżającą armię niemiecką, którą przedtem widzieliśmy, butnych żołdaków, a wracali zaniedbani, zarośnięci, nie czołgami, tylko furki przejeżdżały przez mosty, gdzie oni się wlekli. To było widać, że armia dostała mocno po krzyżu.
Wracając jeszcze do internatu, gdzie byłem, to przeważnie w lecie cała grupa wyjeżdżała albo pod Warszawę, albo czasami wysyłali nas do bogatych majątków. Kiedyś wylądowałem pod Krakowem, gdzie na zasadzie działalności konspiracyjnej internat miał swoje miejsca ulokowania.
Z Warszawy wszyscy wyjeżdżali. Czułem, że coś jest w powietrzu, a po drugie trochę zaniedbałem się w nauce, bo złapałem lufę z łaciny, ze wszystkich innych przedmiotów, ale to tylko dlatego, że nie lubiłem łacinnika, on mnie też nie, tak że wytłumaczyłem się, że nie pojadę na żaden podleteni obóz, gdzie jedzie internat, tylko muszę się uczyć. Poza tym czułem, że w Warszawie coś się dzieje. Nie chciałem wyjeżdżać z Warszawy. W zasadzie cały internat za wyjątkiem wychowawców… Wszyscy wychowawcy byli przeważnie podchorążymi Armii Krajowej. Oni tam mieli wikt i opierunek, jeszcze nas trochę patriotyzmu uczyli, ale jednocześnie byli związani z wojskiem, tak że jak było ich trzech, to trzech było podchorążymi.
- Czy w tym czasie miał pan kontakt z matką?
Ponieważ matka pracowała w wywiadzie i szykowało się na Powstanie Warszawskie albo na większy wybuch, to dostała rozkaz wyjazdu z Warszawy. Całą grupę jako odwód dowodzenia wysłano do Częstochowy, a potem… Nie wiem, czy wpierw Częstochowa, a potem Piotrków Trybunalski, gdzie zaczynali, w każdym bądź razie te dwie miejscowości, a zakończyli w Krakowie.
Oczywiście, to znaczy miałem dalszą ciotkę i miałem rodzinę Krzyżanowskich, którzy traktowali mnie prawie jak swojego krewnego.
- Jak zaczęło się dla pana Powstanie Warszawskie?
Na dwa czy na trzy dni przed Powstaniem rodzina Krzyżanowskich miała wynajęte pół domu letniskowego w Świdrze albo gdzieś na linii Otwockiej. Tam w zasadzie kupę ludzi z „Zośki” przyjeżdżało i ja na zasadzie, że mnie traktowano prawie jak rodzinę. W pewnym momencie do grupy z „Zośki” przyszedł łącznik i powiedział, że mają wracać do Warszawy, że jest stan pogotowia. To był pierwszy stan pogotowia, bo były dwa. Oni pojechali, też chciałem jechać, ale rodzina Krzyżanowskich nie chciała mnie puścić, bo oni wzięli na siebie odpowiedzialność za moje życie. W każdym bądź razie wiem, że po pierwszym jak gdyby alarmie część na chwilę wpadła właśnie do miejscowości Świder czy innej i powiedziała, że na razie jest odwołane. Potem przyszedł drugi cynk i oni pojechali. Pół dnia [później] pojechałem za nimi.
Tak.
Raczej nie chcieli mnie puścić, tak że wymknąłem się. Zresztą to jeszcze nie było pewne. To był dopiero rozkaz koncentracji, ale za koncentracją już coś się kryło, tym bardziej że wiedzieliśmy… W Warszawie wydawało nam się, że to jest kompletny rozkład armii niemieckiej, jak myśmy tych dziadów widzieli.
- Kiedy dotarł pan z powrotem do Warszawy, gdzie się pan zatrzymał?
Wylądowałem albo 1 września [właściwie sierpnia], albo 31 sierpnia [właściwie lipca], nie pamiętam.
- Czyli jeszcze przed walkami?
Jeszcze przed walkami. Wylądowałem u swojej przyszywanej ciotki, która mieszkała na ulicy Siennej. Ona była w domu. Była związana, miała znajomości w NSZ-cie. Jakoś tam jej znajomy był, tak że bywał pan „Cezary”. Tak że wylądowałem tam i tam mnie zastało Powstanie. O godzinie piątej zaczęła się strzelanina. Prawdę powiedziawszy przez to, że byłem oderwany i nie wiedziałem, czy mam jechać na Ochotę do swojej drużyny, czy tutaj szukać kontaktów w Śródmieściu. W każdym bądź razie okazało się, że na Ochocie już [była] jakaś strzelanina, już jacyś wracali z tamtej strony, że tam nie warto jechać, bo można zginąć, tak że przyłączyłem się drugiego dnia. Pierwszego dnia [nie przyłączyłem się], bo ciotka nie chciała mnie puścić, więc się wymknąłem. W końcu zdecydowała się, dała mi nawet na Powstanie buty narciarskie. Poszedłem i przyłączyłem się do pierwszego lepszego oddziału, który był w tej okolicy, to znaczy dwa oddziały mnie nie przyjęły, przyjął mnie trzeci.
- Dlaczego pana nie przyjęli?
Ponieważ nie miałem broni, a poza tym taki chłopaczek. Miałem wtedy piętnaście lat.
- Jak nazywał się oddział, który pana przyjął?
On się w ogóle nie nazywał. To była chyba ósemka zdesperowanych ludzi, którzy przede wszystkim szukali broni. W trakcie szukania przypadkowo poszliśmy na Żelazną, bo…
- Panowie nie mieli żadnej broni?
Jeden miał jakiś pistolecik na muchy chyba. W każdym bądź razie na ulicy Żelaznej był posterunek żandarmerii z solidnym bunkrem i myśmy doszli do wniosku, że tam będzie można zdobyć broń. To był spory posterunek, ale jak tam się udaliśmy, to przy posterunku był wystawiony bunkier na ulicy i tam siedział już cwaniaczek z cekaemem czy erkaemem, i pruł po ulicach jak jasna cholera. Doszliśmy do wniosku, że już tam niejedni kombinowali, żeby tą broń zdobyć, ponieważ ich ciała były widoczne na jezdni. W każdy bądź razie myśmy z tego zrezygnowali. Pętaliśmy się po uliczkach i raptem trafiliśmy na samochód niemiecki, który był nawalony. Dwóch kierowców kombinowało coś pod silnikiem, więc ten z małym pistolecikiem przyszedł, powiedział:
Hände hoch! Łapy podnieśli i wynikiem tego było zdobycie dwóch karabinów, które oczywiście wzięli ci starsi, ale pod siedzeniem znalazłem handgranat. Szybko schowałem, żeby nikt nie zauważył. Już byliśmy uzbrojeni: dwa karabiny, schowany granat, tamten miał pistolecik.
- Nie wie pan, co to był za pistolet?
Coś śmiesznego. To nie był ani parabelka, ani vis. Nie wiem, może na muchy dziecinny, ale podobnież strzelał. W każdym bądź razie tak uzbrojeni poszliśmy w kierunku Leszna i tam nasz facet, nawet nie wiem, jak się nazywał, nawiązał kontakt z oddziałami, które były na Lesznie.
- Jak panowie tam podążali, to nie spotkali żadnych żołnierzy strony przeciwnej albo cywilów, Powstańców?
Myśmy tam specjalnie na Powstańców, na cywilów nie zwracali uwagi. Niemców tam nie było. Jakby byli, to byśmy się im dobrali do skóry, mając dwa karabiny, handgranat i mały pistolecik. W każdym bądź razie tam już szykowała się duża akcja. Nie wiem, czy to był piąty czy któryś sierpnia. Myśmy pętali się trochę po ulicach. Tam już szykowano atak w kierunku getta, na Pawiak, na „Gęsiówkę”. Tam już się znalazł oficer z prawdziwego zdarzenia. Chyba Ostoja się nazywał. Myśmy się jemu podporządkowali. On organizował wszystkie oddziały wzdłuż ulicy Leszno. Tam atak miał nastąpić w nocy. Getto już było zrujnowane, mury jeszcze istniały. Tam były bramy wylotowe, tam już w czasie, jak jeszcze Niemcy byli w Warszawie, już rozbierano chałupy. Niektóre cegły były już w pryzmach poustawiane, tak że tam Niemcy czyścili już teren. Pierwszego dnia w nocy mieliśmy zaatakować. Odbyło się nabożeństwo, przyszedł ksiądz, udzielił nam odpuszczenia grzechów bez spowiedzi. [Powiedział]: „Ponieważ nie wiadomo, część was polegnie”, więc tym oświadczeniem dobrze nas nie nastroił.
Nie wiem, całe [niezrozumiałe] było obstawione. Było kupę różnych oddziałów plus nasz, nie wiem, komu podporządkowany. [Dowódca] powiedział: „W tej chałupie macie tutaj… Na mój rozkaz idziecie do przodu”.
- Jaka panowała wtedy atmosfera w grupie, w której pan przebywał?
Wszędzie euforia, że w dwie, trzy godziny wywalimy Niemców z Warszawy, a tutaj już ruscy idą. Nie wiadomo, co z tymi ruskimi będzie, ale my na pewno Warszawę oczyścimy. Na początku były same sukcesy. Potem zdobyło się duże tereny, ale trudno je było utrzymać, tak że nastroje były wspaniałe. Był tylko jeden mankament: broni, a jak nawet była broń, to za mało amunicji.
- Jak pan już był w tym oddziale, to miał pan tylko ten granat, czy jeszcze coś pan dostał?
Nie, byłem jednym z lepiej uzbrojonych. Taki miglanców, którzy szli do akcji… Ale po co oni szli? Raz, żeby zabić Niemców, ale czym? Wpierw musiałby zdobyć broń. Kupę było takich na waleta – bez niczego. Miał scyzoryk czy toporek mógł mieć. Sporo nie miało uzbrojenia, czyli taki handgranat, to było coś, tym można było rzucić i kogoś zabić jeszcze, tak że oddział był wtedy słabo uzbrojony. W każdym bądź razie pierwsze wejście do getta się nie udało. Niemcy wzdłuż ulicy postawili taki ogień i to było w nocy. Najgorsze wrażenie było, bo to były pociski smugowe. Człowiek widział, jak latają kłęby tych muszek, że to nie sposób się przez to przedrzeć. Atak został odwołany, powtórzony był już rano. W międzyczasie były jeszcze mury otaczające getto, to saperzy dziury tam wywalili. Myśmy dostali się do getta, weszliśmy na sto, dwieście metrów. W getcie były sterty z cegieł, pryzmy. [Chowaliśmy się] za pryzmami, bo myśleliśmy, że nasz wróg to jest tylko przed nami, czyli w kierunku północnym. Jak tutaj jest Leszno, Żelazna, to tam jest północ. Jednak okazało się, że myśmy dostali się w ogień snajperów. Na Woli, gdzie jest kościół przy Żelaznej, to oni mieli tam swoich snajperów. Mieliśmy sterty cegieł z tyłu, z przodu, a oni nas widzieli z ulicy z boku i strzelali do nas jak do kaczek. W każdym bądź razie tam kilku żołnierzy zginęło od razu. Przyszedł rozkaz wycofania się i zdobyłem wtedy karabin.
- To był karabin poległego Powstańca?
Tak. On nawet był ciężko ranny, ale się zaparł i nie chciał oddać karabinu. W końcu mu wytłumaczyłem, podałem, gdzie się ma zgłosić, to mu oddam. Zresztą karabin nie miał podajnika, czyli to był jak gdyby jednostrzałowy. Pominąłem tutaj jedną rzecz. W międzyczasie z tego oddziału, jak były msze przed atakiem, na mszy spotkałem kolegę z internatu, w którym byłem. On był w oddziale fantastycznie uzbrojonym, bo oni 1 czy 2 sierpnia atakowali Pocztę Główną na placu Napoleona i tam zdobyli sporo broni, tak że oni przyszli tutaj bardzo dobrze uzbrojeni. Patrzę, to jest wreszcie wojsko, a ta nasza grupa to nie wiadomo co. Mówię: „Czy ja tam mogę się przyłączyć?”. On mówi: „Dowodzi podchorąży »Rewel«. Ja z nim porozmawiam”. On mnie przyjął. Okazuje się, że to grupa to był II pluton Narodowych Sił Zbrojnych, a ten oddział, to była tak zwana akcja specjalna, czyli do specjalnych zadań, tak samo jak dywersja czy „Parasol” wykonywał pewne zadania specjalne. To była akcja specjalna i to była podchorążówka NSZ-tu, prawie cała. Dostałem się tam i tam zostałem, to znaczy, jak już wycofaliśmy się z getta, bo przyszedł rozkaz, że kończymy działania, to pluton pod dowództwem „Rewela” pomaszerował do Domu Kolejowego – róg Żelaznej i Alei Jerozolimskich naprzeciwko placu Starynkiewicza. Tam powstała kompania NSZ, bo tam jeszcze był II pluton, potem do tego przyłączono już nie NSZ-owski, ale oddział, który był w WIG-u, gdzie dowódcą był rotmistrz Pilecki, który potem został zastępcą dowódcy kompanii, która miała nazwę „Warszawianka”.
- Czy potem uczestniczył pan jeszcze w jakichś akcjach tego typu?
Tak, to znaczy były akcje… Pierwsza, jak już stworzono kompanię, która składała się z trzech plutonów. Myśmy dostali tereny po stronie południowej Alei Jerozolimskich, to znaczy tam, gdzie jest plac Starynkiewicza, tam był Dom Turysty, obok Wojskowy Instytut Geograficzny, więc myśmy dostali przy placu Starynkiewicza prawie do szpitala, to szpital chyba imienia Dzieciątka Jezus i dalej Filtry, a tu była dyrekcja wodociągów, a przy Alejach był tak zwany Dom Turysty. Myśmy tam obsadzili placówki. To była wymienna… Co kilka czy kilkanaście godzin na zasadzie rotacji zmieniały się oddziały, ale to już były właśnie oddziały kompanii „Warszawianka”.
- Jak w ogóle zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Tu trudno powiedzieć. Myśmy mieli do czynienia głównie… to znaczy był kontakt głosowy, że tak powiem.
- Nie wzięli panowie jakichś Niemców do niewoli?
Nie, wtedy nie wzięliśmy. W pewnym okresie czasu nam przydzielono grupę jeńców, która miała naprawiać barykadę, która była pod ogniem i oni za nami zamieszkali. Nawet byli zadowoleni. Mieli takie same wyżywienie, tak samo mieszkali jak my w piwnicy, bo w Domu Kolejowym można było właśnie tylko mieszkać w piwnicy, na parterze trzeba było byś schylonym, ale już na pierwszym piętrze trzeba było się czołgać. [Dom] miał obstrzał z Dworca Głównego, z wieży ciśnień Filtrów, od Dworca Towarowego, czyli róg Towarowej i Alei Jerozolimskich. Ze wszystkich stron kto chciał, to walił w tą chałupę, ale tam były i punkty obserwacyjne. Musiał być zawsze ktoś… [To była] jedna z wyższych chałup. Miała chyba sześć czy siedem pięter, co prawda dachówką kryta, dachówki już poleciały, więc jedyną osłoną był komin. Z komina można było dobrze obserwować tereny niemieckie. Oni wiedzieli, że tam jest punkt obserwacyjny, bo każdy by tam urządził, więc wszyscy z Dworca Głównego, z wieży ciśnień, z Alei Jerozolimskich, wszyscy walili po tym dachu. Ta chałupa do dzisiaj jest jeszcze dziurawa.
- Czy spotkał się pan z jakąś formą zbrodni popełnianych przez Niemców, na przykład ludobójstwo?
Nie, bo po prostu tam była specyficzna linia frontu, bo nasz budynek, przed wojną nazywany Domem Kolejowym, stał przy wykopie. Obok był Dworzec Pocztowy. Tam stała 3. kompania porucznika Bryma, a cały wykop od wiaduktu na Żelaznej – róg Żelaznej i Alei Jerozolimskich, aż do Dworca Głównego to była nasza linia obrony, czyli myśmy pilnowali wykopu, natomiast 3. kompania głównie pilnowała od Towarowej do ulicy Leszno chyba, nie, chyba bliżej.
- Czy mógłby pan określić, jaki stosunek do pana oddziału miała ludność cywilna?
My rzadko spotykaliśmy się z ludnością cywilną. Myśmy byli w pierwszej linii. Potem czasami myśmy wychodzili, czasami dostawaliśmy przepustki. Poszedłem gdzieś do ciotki. Początkowo to nas prawie na rękach noszono – [pierwszy] miesiąc, ale potem, jak się zaczęły historie z głodem, potem ciągłe bombardowania, „krowy” leciały, to była dzielnica prawie w osiemdziesięciu procentach zniszczona, tam gdzie myśmy byli: Sienna, Wielka, Sosnowa, więc tam ta euforia po pewnym czasie znikała. Jak im zaczął głód zaglądać, to oni już nas w pewnym momencie zaczęli kląć, już mieli nas dosyć. [Mówili]: „Chciało wam się powalczyć i co macie z tego?”. Tym bardziej że było już wiadomo, że przecież Powstanie miało trwać trzy, cztery dni, jeżeli nie [wygraliśmy w tym czasie], to wiadomo, że koniec.
- Wspomniał pan o tym, że dostawał pan przepustki. Jak w ogóle wyglądało pana codzienne życie w trakcie Powstania? Wspomniał pan, że mieszkaliście w piwnicy.
Tak.
- Jakie panowały tam warunki? Czy mieliście dostęp do wody? Skąd mieliście żywność, ubrania?
Oddziały, które znalazły się właśnie w tym rejonie, były na tyle uprzywilejowane, że tam były… Ten dworzec, to był Dworzec Towarowy, bo Dworzec Główny, który był wybudowany, on jeszcze nie był skończony, to był prawie
vis-à-vis obecnej „Polonii”. Przy Towarowej z racji tego, że raz byli tak zwani wozacy, czyli mieli swoje jakieś budy czy coś podobnego, bo oni rozwozili węgiel, bo tam była stacja towarowa, to [rozwozili] węgiel na miasto, wszystkie jakieś towary, więc raz było sporo koni, były zakłady „Haberbuscha”. „Haberbusch” nie tylko [produkował] piwo, bo piwo było nawet niedojrzałe, ale był surowiec, czyli jęczmień i inne historie. Przecież z „Haberbuscha” żyła w pewnym okresie nie tylko ta część Powstańców po naszej stronie, czyli po północnej stronie Alei, bo tam oprócz tego, że myśmy mieli jęczmień, w pewnym momencie nawet chałwa była, nie wiadomo, skąd się wzięła, niedorobiona, był cukier.
- Czyli byliście panowie zaopatrzeni właśnie w takie produkty?
Muszę powiedzieć, że ze wszystkich dzielnic ze względu na te magazyny, ze względu na tą ilość koni, które w końcu poszły do garnka, wiem, że koty szły też, podawane jako zające, ale jakoś z głodu specjalnie nie cierpieliśmy.
- Wspomniał pan, że ojciec był już na Zachodzie. W trakcie Powstania nie miał pan żadnego kontaktu zarówno z ojcem, jak i matką? Jak spędzał pan czas wolny? Spotkał pan jakąś formę prasy konspiracyjnej, słuchał pan radia?
W zasadzie wszystko zamykało się w jednym budynku, rzadko kiedy ktoś wychodził. Mieliśmy różne, przeważnie nocne, warty, później dali nam tereny dość odległe. W okolicach Łuckiej – kilka kilometrów od naszego miejsca postoju, dano nam placówki, więc życie zamykało się w zasadzie w tym budynku, który się nazywał Domem Kolejowym. Rozrywki były. Mieliśmy wspaniałego pianistę. Nie wiem, skąd znalazł się fortepian. Był skrzypek, tak że myśmy sami układali sobie życie kulturalne. Towarzystwo było bardzo wesołe. Właśnie tak się zdarzyło, że w NSZ-ecie, którego w ogóle nie znałem, kupę ludzi było wykształconych. Nie dość, był duży procent ludzi, którzy mieli majątki, które przeważnie były na zachodzie: Poznańskie, Pomorskie. Mój bezpośredni dowódca drużyny pseudonim „Rewel”, nazwisko Lech Kobyliński, [miał] majątek gdzieś w Poznańskim w sąsiedztwie majątku generała SS Von den Bacha. Tak że tam były kawały, śpiewanie, potem spanie w różnych miejscach, bo tu w zasadzie tylko parter i piwnica do nas należała i były… Jeszcze trochę szkolenia. Byli oficerowie tacy już z krwi i kości NSZ-owcy, przeważnie to była kadra dowódców plutonów. Oni nam jeszcze dawali zastrzyki z prawicowej propagandy.
Tak. To towarzystwo w zasadzie, to wojsko, to ono nie [było] z idei. Akurat trafił ktoś znajomy, polecił, byli tacy, którzy się przenosili, na przykład mój dowódca, ten, który miał właśnie majątek w Poznańskim – Lech Kobyliński pseudonim „Rewel” chciał koniecznie swoje umiejętności wojskowe podnieść troszeczkę na wyższy poziom. Starał się na podchorążówkę w AK, bo był wpierw w AK. Tam były jakieś trudności. Potem się przeniósł do NSZ-u. Od razu go przyjęli, skończył kurs podchorążych z dobrą lokatą i w Powstaniu był plutonowym podchorążym, dowódcą drużyny. Tak że w ten sposób myśmy sobie to życie tam umilali. Było wesoło i straty były też, ale to jakoś nam się wydawało, że tamten miał pecha, a czy to mnie spotka, to chyba nie. Okazuje się, że to nieprawda.
- Tam pan był do końca Powstania?
Tak. W ogóle się zaczęło do tego, że jak tam wylądowałem, to dowódca kompanii zobaczył, że byłem tam jednym z najmłodszych, zaczął mnie wypytywać, skąd jestem. Dowiedział się, że mój ojciec jest oficerem, że prawdopodobnie jest na Zachodzie, to chciał mnie [wziąć] pod swoją kuratelę. Wziął mnie do pocztu dowódców. Tam miałem pełnić rolę gońca. Żeby mnie udobruchać, dostałem [broń], bo oczywiście tamten karabin, który w getcie zabrałem temu ciężko rannemu, to oczywiście przepadł, więc on mi sprezentował piękny belgijski karabinek kawaleryjski. Ponieważ byłem trochę niższy niż w tej chwili, więc [karabinek] był bardzo wygodny, z tym że była tylko jedna wada – do tego było tylko dwadzieścia czy piętnaście sztuk amunicji i nie było już żadnych szans wykombinowania, tak jak do innych. Tak że w końcu, jak się dowiedział, kim jestem, to mnie wciągnął do swojego pocztu dowódców. Myśmy obchodzili [stanowiska] w nocy. Wszystkie noce były zajęte, bo był obchód stanowisk, jakie mieliśmy. Tutaj jeszcze, jak było blisko Domu Kolejowego, to jeszcze była betka, ale jak [trzeba było] zasuwać daleko, dwa kilometry dalej gdzieś przy Łuckiej, na Wroniej były nasze placówki, do których trudno było dotrzeć w ciągu dnia, dlatego w nocy on je sprawdzał, to jakoś mi się to w pewnym momencie przestało podobać. Ponieważ nie miałem dla wszystkich… On był kapitanem, przedwojennym porucznikiem, który brał udział w kampanii wrześniowej, potem nie wiem, jak się znalazł w NSZ-cie, był chyba dowódcą oddziałów specjalnych. W każdym razie powiedziałem kapitanowi, że nie chcę, niech mnie da do oddziałów liniowych.
- Co panu się nie podobało?
Nie wiem. Co prawda [służba] liniowa, ale tam były jakieś placówki, a tutaj to ciągle musiałem jak cień za nim łazić. Byłem szczeniakiem wtedy, wychowany w środowisku oficerskim i to, że kapitan, to dla mnie żadna ranga. Poprzez swojego stryja, który był kapelanem, to w każde wakacje obracałem się w towarzystwie generałów, bo tam przyjeżdżali jego koledzy generałowie z legionów. Nie chciałem, mówiłem, że wolę być w linii niż tutaj. Doszło do pyskówki między nami, dostałem dwa dni aresztu, dostałem pakę. Powiedział, że on mnie w ogóle z wojska wyrzuci. Powiedziałem: „To nie jest normalna armia. To jest armia powstańcza. Takie rygory to tu nie obowiązują. My tu wszyscy [jesteśmy] na ochotnika”. W końcu mnie wziął wywalił, wziął innego faceta na moje miejsce. Tamten miał pecha. Przy obchodzie stanowisk pocisk z granatnika upadł niedaleko nich i facet zginął. Chyba miałem przeczucie.
- Gdzie się pan potem przeniósł?
Do II plutonu, do drużyny podchorążego „Rewla”, właśnie tego magnata z Poznańskiego, gdzie było bardzo ciekawe towarzystwo.
Oni byli muzykalni, byli weseli. To jest ta grupa, która walczyła po drugiej stronie Alei [Jerozolimskich].
- Tam spędził pan czas do kapitulacji Powstania?
Nie.
- Jeszcze pan zmieniał miejsce?
Nie, jednostki nie zmieniałem, natomiast w pewnym okresie czasu Niemcy chcieli bardzo, ale nie mogli tego frontu przełamać. Przez prawie dwa miesiące atakowali, zrównali wszystko prawie z ziemią, ale nie mogli. W pewnym momencie nastąpiła względna cisza, bo oni jeszcze próbowali wykopem kilka razy – trzy razy czy dwa razy usiłowali pociągi puszczać do Dworca Głównego, ale im to nie wyszło. W końcu front się troszeczkę uspokoił. Natomiast nasilenie ich uderzenia poszło już od strony Nowego Światu. Tutaj część oddziałów właśnie z „Chrobrego”… „Chrobry” miał wtedy dwa bataliony. Wtedy to było w sumie trzy tysiące ludzi. Dwa szpitale mieliśmy.
- „Chrobry II” był jednym z tych oddziałów, który w zasadzie odzwierciedlał przekrój społeczny Warszawy. Tam było bardzo dużo ludzi z różnych miejsc.
Tak, cały „Chrobry”, bo w innych batalionach, jak, powiedzmy, NSZ można nazwać prawicowym, to w drugim batalionie znowu byli tacy lewicujący, pepeesowcy, tak że w ten sposób całe zgrupowanie to były różne odcienie polityczne, aczkolwiek po Powstaniu już to władze już naszej kochanej Polski Ludowej traktowały to [zgrupowanie], że było zdecydowanie jako prawicowe. Całość pociągnęli pod NSZ, ze względu na to że dowódcami byli oficerowie NSZ.
- Jak się pan odnalazł wśród tylu różnych punktów widzenia?
Miałem tam najmniej do powiedzenia. Wszyscy byli ode mnie starsi o kilka lat, więc byłem tam potulny, aczkolwiek potrafiłem u dowódcy wymusić, że znajdę się w tym oddziale, a już nie chcę przy nim chodzić. Ale mnie to odpowiadało. Może czasami to było polityczne, bo przychodził taki jeden podporucznik z drugim i nam prawicowe [opinie] Dmowskiego czy coś… Ci, którzy sprzyjali Dmowskiemu, to przeważnie nie lubili Piłsudskiego, a ja byłem znowuż zagorzałym, mimo że w rutynach wojskowych nie było w zasadzie żadnego zewnętrznego pokazywania uczuć politycznych, natomiast byłem propiłsudczykiem. Natomiast jak mi mówili, że Dmowski jest lepszy, to byłem wręcz obrażony na nich, ale siedziałem cicho, bo jak coś powiem, to mnie wywalą z oddziału.
- Wspomniał pan, że Niemcy próbowali przełamać front, że tam były bardzo zmasowane ataki. Jak się to zakończyło? Wycofaliście się?
Nie, to jest jedyne ugrupowanie, które prawie tak jak zaczęło [tak skończyło Powstanie]. No, straciliśmy południową stronę Alei Jerozolimskich, ale tam i tak nie było żadnego oparcia, bo tam oddziały, które były z tamtej strony Warszawy, to one się nie stykały z nami, więc to były bastiony, które były z góry stracone na porażkę. Z drugiej strony one i tak specjalnie nic nie dawały, bo wystarczyło, że myśmy jedną stronę Alei trzymali od Dworca Pocztowego poprzez nasz Dom Kolejowy i cały wykop, że myśmy ryglowali tutaj. Na żaden poziom nie mógł przejechać Alejami Jerozolimskimi żaden samochód. Czołg mógłby [przejechać], ale też mógł dostać z PIAT-a albo z jakiejś innej broni. Tak że myśmy tamto utracili, ale w zasadzie front był utrzymywany prawie od początku do końca. Stąd był nazwany w prasie podziemnej tak zwanym twardym frontem, który się nie cofnął. Jak się jedną chałupę jednego dnia straciło, to się drugiego odzyskiwało.
- Jak pan wspomina ostatnie dni Powstania? Co się z panem działo?
W ostatnie dni Powstania myśmy wylądowali w rejonie Nowego Światu. Poszliśmy na wsparcie. Poszła chyba jedna kompania z II batalionu i taki zlepek oddziałów poszedł z I batalionu. Ja byłem w I batalionie. Tam myśmy w zasadzie też utrzymali front. Poszło duże wsparcie rzeczywiście. Ponieważ Niemcy przestali nas już tutaj nękać w naszym rejonie, to myśmy mogli przegrupować właśnie oddziały z tamtej strony Marszałkowskiej na drugą stronę Nowego Światu i tutaj w zasadzie trwały walki, ale Niemcy specjalnie nic nie osiągnęli, jak przyszło wsparcie innych oddziałów. Tu w zasadzie zakończyło się Powstanie. Nie dla wszystkich. Przy okazji oberwałem tam jeszcze niepotrzebnie.
- Jak pan oberwał? W jakich okolicznościach?
W piwnicy. To najgorsza rzecz, jaka mogła być. Nie wiem, czy mam klaustrofobię, czy nie, ale siedzenie w ciemnej piwnicy… Tam były placówki. Ponieważ piwnice były połączone między poszczególnymi budynkami, to już Powstańcy przedtem powybijali otwory, że można było niektóre ulice całe przejść, idąc piwnicami. Tam właśnie na Chmielnej, nie wiem dlaczego, ktoś mi powiedział, że tam mamy mieć placówkę, pomimo że nasz oddział był bliżej Alei Jerozolimskich… Tam szpetny szkop rzucił granatem – całe szczęście handgranatem, i dostało mi się. Dostałem takie drobne odłamki, ale byłem szczeniakiem, to było pomieszczenie zamknięte, nie zdążyłem otworzyć ust i jak to huknęło, to mi bębenki poszły. Wyszedłem w ogóle głuchy. Wytargali mnie stamtąd. Szpital był na Chmielnej. Tam mnie opatrzyli. Stwierdzili, że nic [poważnego], że najwyżej będę przez jakiś czas głuchy, zanim mi się błony nie [zrosną]. Znowu trafiłem na żonę pułkownika Krzyżanowskiego, która była koleżanką mojej mamy. Tam była lekarzem, zastępcą komendanta w ogóle. To się mieściło w przedwojennym hotelu „Terminus”. Tam wylądowałem. Rany nie były jakieś [groźne, większy] odłamek wyciągnęli, drobne [odłamki] same wylazły, palec podcięty miałem, to zabandażowali, tylko głuchy byłem. Chciałem wracać do oddziału, ale pani doktor Krzyżanowska (tam już kapitan) powiedziała: „Gdzie? Co ja twojej matce powiem, jak się kiedyś spotkamy. Wykluczone. W takim stanie…”. Poza tym byłem jeszcze chory. Miałem gorączkę, słaniałem się, ale mówiłem: „Muszę pójść”. Poszedłem do swojej kompanii. Kapitan wziął mnie i na mordę wyrzucił. Powiedział: „Wracaj do szpitala. Co? Ja cię będę do niewoli na plecach targał? Ja sam mam nogę w gipsie, ledwo chodzę – mówi – Jeszcze takich? Nie wiadomo, co z nami będzie. Szpital to szpital, Czerwony Krzyż, to was jakoś gdzieś dowiozą”. Wylądowałem w szpitalu.
- I tak się dla pana zakończyło Powstanie?
I tak się zakończyło Powstanie.
- Czy byłby pan w stanie wskazać najlepsze i jednocześnie najgorsze zdarzenie z całego Powstania Warszawskiego, jakie pan przeżył?
Dla mnie najlepsze [wspomnienie], to to, jak zdobyłem pierwsze uzbrojenie. Jak udało mi się w szoferce znaleźć granat, to już byłem dumny, bo tak to chodziłem z finką. Człowiek, który nie miał żadnego uzbrojenia, a granat był, to chowałem go przed swoimi, żeby mi nie ukradli, ale to było uzbrojenie. Z dumą patrzyłem na to, że posiadałem, a z politowaniem na tych, którzy z saperkami chodzili. To były pierwsze dni Powstania, same sukcesy, mam tutaj „tłuczek”, bo tak się nazywał ten niemiecki granat, potem już dostałem karabin, ale sytuacja była już gorsza, więc pierwsze dni były… To, że mi się udało zaciągnąć. Wpierw nie wiedziałem, gdzie. Potem jednostka „Warszawianka” mi się spodobała, mimo że potem wszyscy pluli, że to narodowcy.
To było (nawet w książce napisano), jak wylądowałem w szpitalu, jak mnie dowódca wyrzucił, dostałem umundurowanie niemieckie, bo moje było całe we krwi, bo przecież z uszu, z nosa krew mi się lała, to tutaj właśnie jedna z pielęgniarek pisze, że tutaj taki młody wilczek pod ścianą w za dużym mundurze siedzi i ryczy, płacze. To była klęska. Oddziały powstańcze nie wszystkie chciały kapitulować. Raz, że była niepewność, co z nami będzie. Przecież nikt Niemcom nie wierzył, że niby uznali nasze prawo, że jesteśmy armią polską, czyli obowiązują postanowienia genewskie Czerwonego Krzyża, ale myśmy im do końca nie wierzyli, przecież szkopów znaliśmy przez tyle lat. To było pójście do obozu, a ja znalazłem się w piekielnym obozie.
- Jak wyglądało pana życie od zakończenia Powstania Warszawskiego do końca II wojny światowej?
Wyjechaliśmy transportem do obozu jenieckiego już jako szpital. Jechaliśmy. Nawet nas specjalnie nie pilnowali, co drugi wagon był [pilnowany]. Dwa szpitale jechały: jeden z Chmielnej, drugi już nie pamiętam jaki.
- To było podczas ewakuacji Warszawy?
Ewakuacja Warszawy była wcześniej.
To w ogóle zaczęło się [od tego], że wpierw wychodziła ludność cywilna, potem oddziały powstańcze. Zostały tylko pewne oddziały, które miały pilnować, bo tam jeszcze były szpitale, czyli miały nadzorować pewne rejony, gdzie byli jeszcze Polacy. To były uzbrojone oddziały powstańcze, które jeszcze nie wyszły do obozu jenieckiego. To były głównie oddziały z Batalionu „Kiliński”. Potem ludność cywilna wyszła, wojsko wyszło, zostały szpitale i teraz trzeba się przygotować do ewakuacji. Kierownictwo szpitali na gwałt potrzebowało środków opatrunkowych. Tam kupę ludzi było naprawdę w ciężkim stanie, włącznie z ludźmi dla mnie takimi najgorszymi, którzy dostali z miotacza ognia. Facet nie miał oczu, cała twarz spalona. Dziwię się, że on przeżył, bo ropa mu się lała. Niektóre przypadki były tragiczne, więc trzeba było zdobyć środki opatrunkowe, więc głównie nie bandaże, tylko prześcieradła, coś do jedzenia na transport, coś z ubrania. Ci bardziej zdrowi zaczęliśmy buszować. Najpierw na ulicy Chmielnej, gdzie ten szpital się mieścił w danym hotelu „Terminus”, potem inne ulice, to się i Niemcy włóczyli pijani. Najgorsi ci „kałmucy”, czyli ci zwerbowani z armii sowieckiej, tak że nam dawali opaski biało-czerwone, czyli jako sanitariusze nie powinniśmy mieć uzbrojenia, ale ponieważ takie bydło tam się włóczyło, to każdy miał na wszelki wypadek pistolet za pazuchą. Myśmy chodzili po różnych chałupach, zbierali prześcieradła, bandaże, jakby jakieś były apteczki, coś dla siebie z ubrania i to do szpitala [nosili]. Raz nas szkopi zaczepili. Chcieli się koniecznie z nami sfotografować. Myśmy nie mieli żadnych chęci, doszło do utarczek. Już myślałem, że będziemy musieli ich zastrzelić, a to wtedy w ogóle byłaby draka, ale napatoczył się jakiś oficer niemiecki z Wermachtu, dał tamtym po pysku, nas przeprosił i myśmy poszli. Także takie były sytuacje. Myśmy naściągali do szpitala trochę prześcieradeł, bandaży, lekarstw, czegoś do jedzenia, gdzieś patefon znaleźliśmy, żeby nam było weselej. Przyjechały ciężarówki i wszystkich rannych zabierają.
- To były ciężarówki Czerwonego Krzyża?
Nie, niemieckie. W każdym bądź razie mogłem chodzić, ale myślę: „Niech mnie szkopi poniosą”. Położyłem się. Nawet znaleźliśmy jakiś alkohol, to obok siebie położyłem. Sapał jeden i drugi szkop, ale musiał mnie do samochodu donieść, do wagonów. Pociąg ruszył.
- Gdzie pociąg był kierowany?
Jechaliśmy nie wiem ile. W końcu patrzymy, stacja Litzmannstadt (to Łódź, tak ją Niemcy nazwali) i nas wyładowują. Zgodnie z konwencją nas powinien Wermacht, a my patrzymy, a to trupie czaszki są, jacyś żandarmi, esesmani się pojawili i z wagonów ci, którzy mogą chodzić czy o kulach, [mają] maszerować. Przeszliśmy przez pół Łodzi. Sensacja w Łodzi nie z tej ziemi. Ludzie nam zaczęli rzucać chleb, jedzenie, mimo że to był Reich. Żandarmeria stała. Tam nawet draki były, bo Polka [czy Niemka? – red.] rzucała nam jedzenie, żandarm się przyczepił. Ona mówiła: „Co ty, na tyłach siedzisz, a mój syn na froncie wschodnim walczy i ty masz do mnie pretensje?”. Takie sprzeczki były, bo Litzmannstadt, czyli Łódź, to były już Niemcy. Oni tam mogli brać do wojska. Wylądowaliśmy.
Obóz nazywał się Radogoszcz, na przedmieściach Łodzi. To był chyba obóz żydowski. Żydów wykończono i nas tam sprowadzono. Myślimy: „Koniec. Nie ma Wermachtu, jest żandarmeria, jest SS, to wiadomo, co będzie” – ale okazuje się, że kierownik transportu, jakiś pułkownik – Niemiec, a jeszcze mocno zdopingowany przez naszych lekarzy, którzy tam byli, zwrócił się podobnież do samego von dem Bacha, z którym AK podpisywało kapitulację, i powiedział, że tu jest łamany przepis przez SS i żandarmeria nas ładuje do obozu. Przyszedł rozkaz z góry: „Z powrotem”. Żeby nie było znowu defilady… Szpital, na wyciągach, w bandażach, we krwi to towarzystwo szło, podpierają się jeden o drugiego, więc żeby takiego przemarszu jak w tamtą stronę nie było, załadowali nas do tramwajów, a do tramwajów wleźć nie można, bo ludność tyle żarła tam nawrzucała. Jakoś się wcisnęliśmy. Dowieźli nas do transportu kolejowego, pociąg ruszył. Jechał nie wiem, dzień, dwa. Wylądowaliśmy w Saksonii pod Dreznem, dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów od Drezna. Tam był obóz Mühlberg Stalag IV B, a obok tego stalagu był szpital
Kriegsgefangenenlazarett, czyli szpital wojskowy dla jeńców Mühlberg, jakieś kilkanaście kilometrów. Obozy miały tę samą numerację, Stalag IV B, tylko tamten był szpital, a tutaj był normalny kolosalny obóz – dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy ludzi tam było. Wylądowałem w tym szpitalu i podobało mi się tam cholernie.
Raz, że atmosfera, ci ranni, niektórzy tam po miotaczach ognia, a tu łapa odpada, jak się podpórkę odrzuci, bez nóg, bez rąk, wrażenie tragiczne, ale myśmy w jednej sali mieszkali. Ja tam byłem okazem zdrowia. Jedna rana, palec nadcięty, kilka małych odłamków, tak że bardzo źle się tam czułem i chciałem się koniecznie wyrwać. Zresztą potem okazuje się, że prawie wszyscy, kto się czuł tylko na siłach, to chciał z tego szpitala zjeżdżać. Raz, że znowu znaleźliśmy się w polskim piekiełku, a to zaczęły się rozróbki personalne, już nie mówiąc, że wszyscy byli psychicznie załamani po Powstaniu, jeszcze zaczęli sobie do oczu skakać.
Różne powody mogą być. Ludzie byli przemęczeni, rozgoryczeni Powstaniem, może część potraciło swoich bliskich, część nie wiedziało, co się z nimi dzieje (mówię głównie wśród kadry). Tak że to oni starali się jak mogli, jeżeli chodzi o rannych, ale stosunki były tam nieprzyjemne, atmosfera była nieprzyjemna. Od razu, jak poczułem się na siłach, zażądałem, że chcę się stawić na komisję lekarską, bo to najpierw była polska, potem niemiecka. Oczywiście moja przyszywana ciotka, czyli doktor Krzyżanowska, która tam była, mówi: „Przecież ja się muszę tobą opiekować. Gdzie ty pójdziesz do normalnego obozu? Tutaj może ci się stosunki nie podobają, ale jesteśmy razem”. Uparłem się, że pójdę. Powiedziałem, że jeżeli ona mi nie da zaświadczenia, pójdę na niemiecką komisję i bez trudu dostanę skierowanie. Ona się zgodziła. W każdym bądź razie chyba w styczniu, zaraz po świętach, to był 1945 roku, zebrałem grupę kilku osób z tego szpitala i
per pedes… Zima cholerna była, wachman z karabinem, też już tacy podstarzali byli, bo tych młodych przecież na pierwszą linię brali. Tutaj w obsłudze obozu to byli tacy po sześćdziesiąt, po pięćdziesiąt lat albo chorowity, tak że on na rowerku jechał, my
per pedes. Nas trzech Polaków i jeszcze kilku jakiejś innej narodowości szliśmy
per pedes do obozu, który się nazywał Stalag IV B Mühlberg. Była tam dość spora grupa Polaków, przeważnie z Powstania była grupa podchorążych z 1939 roku, którzy z racji i stopni, i doświadczenia życiowego zostali kapitanami poszczególnych baraków polskich. Tak się zaczął obóz jeniecki. Mój numer był 299928. Trzeba było to pamiętać bardziej niż swoje nazwisko.
- Ile czasu spędził pan w tym obozie jenieckim?
Nie wiem, czy to do urodzin, czy imienin Hitlera.
- Jakie panowały tam warunki?
Warunki, jak to warunki. W czasie okupacji, szczególnie jak byłem w internacie, to nie miałem żadnego komfortu. Nie było tak, że rodzina mogła coś wykombinować w czasie okupacji, kuchnia była skromna i nędzna, tak że dla mnie to, że w kotle znalazła się głowa konia ze skórą, który miał otwartą gębę jakby się śmiał, pełno było robaków, które posiadały jakieś witaminy … W każdym bądź razie nie byłem taki przerażony, wręcz (mówię już o tym normalnym obozie, stalagu) byłem zadowolony, że wyszedłem z tego szpitala. Grupa Polaków, tych wszystkich wyleczonych, to przebywała. Potem zaczęli młodocianych z różnych innych obozów na terenie Niemiec też do tego obozu w Mühlbergu przysyłać i stąd rozsyłali na tak zwane komenderówki. Komenderówki to były malutkie oboziki związane z jakimś zakładem pracy, gdzie oni wykonywali w hucie albo gdzieś normalne funkcje robotników, ponieważ wszyscy mężczyźni i sporo kobiet niemieckich była w armii, więc ktoś to musiał wykonywać, więc właśnie przy fabrykach tworzono takie nieduże obozy. Przez obóz w Mühlbergu [przeszła] cała plejada jeńców… Z „Chrobrego”, jak znałem pięć osób, to potem okazało się, że przez Mühlberg przewinęło się z pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt osób ze Zgrupowania „Chrobry II” i oni doszli do placówek.
Przed wojną służyłem do mszy, bo właśnie brat mojego dziadka był kapelanem wojskowym, pułkownikiem, więc jak przyjeżdżałem do niego na wakacje, to uważał, że to do mszy powinien jego daleki kuzyn służyć, więc się ministrantury [nauczyłem]. Wtedy trzeba było… To była łacina. Całe szczęście, że chodziłem już wtedy do gimnazjum i łacina obowiązywała też i w szkole, tak że łacinę znałem i w obozie od razu przykleiłem się do takiego księdza Francuza. [Powiedziałem mu], że znam ministranturę. Ministrantura była w języku łacińskim, łaciny też uczyłem się przecież w szkole i tylko była kwestia porozumienia się między nami. On był jedynym kapelanem, a największą grupą katolicką byli Polacy. On ułożył… Była taka tekturka. To były wszystkie grzechy główne i jakieś inne po polsku, obok po francusku, z drugiej strony były różne modlitwy i tam były znowu od jednego do stu, czyli ty wskazywałeś, że kradłem sześć razy czy coś, on odwracał na drugą stronę – dziesięć zdrowasiek. Tak wyglądała spowiedź. Zżyłem się z nim, ale on był o tyle wygodny, bo dożywiał mnie jeszcze, żyłem na zasadzie tego, że on mnie dożywia. Z racji tego, że kapelan normalnie był oficerem, to miał. Tylko lekarze oficerowie, którzy byli w tym obozie i księża, bo to był stalag dla żołnierzy, to był obóz dla szeregowych i podoficerów, więc oni dostawali inne racje i on mi trochę odpalał za służenie do mszy.
Notabene jeden z Powstańców chciał mnie wykurzyć, bo zobaczył, że to intratna posada, ale pozbyłem się jego konkurencji, bo on słabo znał ministranturę po łacinie.
Obóz był ewakuowany, bo się już zbliżały wojska sowieckie.
Notabene one zajęły te dwa obozy w Mühlbergu i w tym… Z tym że Niemcy wpierw z obozu wywieźli (to znaczy na Zachód w transportach na piechotę się szło) jeńców rosyjskich, których tam było z kilkanaście tysięcy. Szacuję, że to był obóz na dwadzieścia, trzydzieści tysięcy. W tym obozie były wszystkie narodowości, które brały udział w wojnie światowej. Oczywiście nie było Japończyków, ale to był inny front. Byli Anglicy, Amerykanie, Holendrzy, Polacy, Czesi, Jugosłowianie. Nie wiem, jakie nacje jeszcze mogły być. Wśród Anglików byli Murzyni, Hindusi, Gurkowie. Z polskiej armii byli Powstańcy, było trochę z 1939 roku, trochę z armii Berlinga, jak myśmy ich nazywali, i kilku z armii Andresa czy od Maczka. To była wieża Babel. Niemcy, w związku ze zbliżającym się frontem, wpierw…
- Czy rozmawiał pan z osobami, które stanowiły przedstawicielstwo innych narodowości, czy nie miał się pan z nimi jak porozumieć?
Jak to nie? Przecież myśmy żyli barak obok baraku, myśmy wspólne interesy robili.
- W jakim języku się porozumiewaliście?
Wpierw na migi, potem… Uczyłem się w szkolę trochę niemieckiego, ale to głównie dotyczyło jedzenia czy jakichś innych rzeczy, więc się pokazywało. Trochę angielski, trochę niemiecki, ale to była bardzo duża grupa i myśmy nawet mieli wspólne święta. To był obóz, gdzie niektórzy byli naprawdę wysoko uprzywilejowani. Już nawet nie pamiętam, jaka to była grupa, czy Holendrzy czy Belgowie, ale z któregoś z tych krajów dostawali co tydzień paczki żywnościowe i to jakie. Jak myśmy dostawali raz na pół [roku]… Dostałem dwie paczki przez cały okres, a oni papierosy… Papieros był monetą obiegową. Za papierosy wszystko można było kupić. Oni dostawali te paczki. W najgorszym położeniu byli oczywiście Rosjanie, którzy nic nie dostawali, ale których najczęściej brali do różnych robót. Potem grupa Włochów. Jak część Włochów się tam już buntowało, to część Włochów też wylądowała w naszym obozie, nawet w sąsiednim baraku, to oni też nic nie dostawali, to oni byli u nas za służących. Myśmy dziennie dostawali dwa kartofle w mundurkach do obiadu i Włoch za to, że tam za mnie pewne roboty porządkowe odwalał, na przykład czyszczenie baraków czy jakieś inne, to on dostawał skórki z ugotowanych ziemniaków. On to dostawał, czasami coś więcej. Oni byli w tragicznym położeniu. W każdym razie oni wykonywali służebne [prace]. Była kupa narodowości. Były teatry, były chóry, były mecze międzynarodowe. Miałem nieszczęście startować w meczu bokserskim.
- To były walki na zasadzie jeden na jednego?
Takie. I mecze piłki nożnej.
Z Anglikiem, a mnie przygotowywał, wybrał do tej walki facet, który przed wojną był znanym siłaczem, który walczył z bykami i nawet po całej Europie jeździł, i był w Hiszpanii. Miał pseudonim artystyczny „Ursus”. On po Hiszpanii byki przewracał, łańcuchy przegryzał, niesamowita krzepa. Nie wiem, czy w czasie Powstania, czy w 1939 roku urwało mu kawałek stopy, ale mówił, że on to nadrobi. On mnie wytypował, że tam miał być mecz bokserski i w super wadze papierowej czy muszej mnie przygotowywał. Byłem bardzo niechętny, ale on mówił: „Ty wiesz, dasz sobie radę. Ja cię potrenuję”. Tak mnie potrenował, że w drugiej minucie tamten mnie znokautował, nawet wcześniej. Padłem na ring jak długi. Powiedziałem, że mam już dosyć reprezentowania kraju w boksie. On mnie pocieszał, mówił: „To się zdarza, na początku, ale ty dasz radę”. Powiedziałem: „Nie chcę, nie będę”. Życie obozowe kwitło, chóry były.
- Jak to wyglądało, jeżeli chodzi o mecze piłki nożnej? Był pan zawodnikiem?
Nie. Byłem za słaby. Trzeba wziąć pod uwagę jedną rzecz. Mimo że wszyscy dostawali takie same dania od Niemców, czyli absolutną nędzę, to jeżeli chodzi o dodatkowe wyżywienie, to Polacy rzadko dostawali paczki. Za paczki płacił rząd. To niby Czerwony Krzyż, ale Czerwony Krzyż skądś musiał mieć na to forsę, tak że co bardziej zasobne rządy to fundowały większą ilość paczek.
- To też była podstawa pewnego handlu?
Oczywiście. Były papierosy, czyli moneta obiegowa. To były nieduże paczki, wysokokaloryczne, mleko skondensowane – cudo, zrobiło się dziurkę, to się ciągnęło, były biszkopty, konserwa, tak że jeżeli chodzi o kaloryczność, to to były bardzo wysokokaloryczne paczki. One może nam specjalnie nie leżały, bo kuchnia polska na czym innym polega, inna kaloryczność, można kupę kalorii wtroić, ale będzie się głodnym, będzie się miało pusty żołądek. My musimy mieć kartofle i inne rzeczy. Paczki były kaloryczne. Nacje, które były lepiej odżywione, to w sportach lepiej im się działo. W piłce nożnej Anglicy, trochę Duńczycy, Holendrzy.
- Obóz był później ewakuowany, ponieważ przesuwał się front. Gdzie pan się wtedy znalazł?
Myśmy w pewnym momencie… Powiedzmy, do linii amerykańskich nie było daleko. Tam było kilkanaście kilometrów, z tym że tam jeszcze walczyły niektóre główne jednostki SS i obok był strach, żeby czasami nie wpaść na te jednostki, które bezwzględnie… Tacy zrozpaczeni mogą nas po prostu rozpirzyć, tak że myśmy się posuwali marszem łącznie z wachmanami, którzy nas poganiali wręcz. Dlaczego? Bo oni nie chcieli dostać się do niewoli sowieckiej. Za plecami myśmy mieli już Sowietów, tak że mniej więcej na dwa kilometry przed Elbą pojawiły się „pipery” amerykańskie, czyli samoloty zwiadowcze. Musiał się zniżyć, żeby zobaczyć, czy to normalna kolumna wojska, czy jakaś zbieranina. Zobaczył, że to takie barachło idzie, pomachał skrzydłami, rzucił kilka paczek papierosów, kolumny się załamały. Oczywiście nikt nic z tego nie zdobył, bo jeden drugiemu wydzierał. Potem poszliśmy dalej. Nie wiem, z piętnaście czy dwadzieścia kilometrów szliśmy. W każdym bądź razie w pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się czarne mordy. Okazało się, że to oddziały amerykańskie. Oni pyski, żeby im się nie błyszczały, malowali na czarno jakąś pastą, rangersi czy jacyś. W każdym bądź razie oni nas przejęli i przeszliśmy Elbę. Wylądowaliśmy już w strefie amerykańskiej. Oczywiście najbardziej byli zadowoleni, oprócz nas, ci Niemcy, którzy nas pilnowali, bo byli z Wermachtu, że się do ruskich do niewoli nie dostali, bo już o nich wiedzieli bardzo dużo. Znaleźliśmy się w zonie amerykańskiej.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W każdym bądź razie znaleźliśmy się w strefie amerykańskiej. Przyjęła nas służba amerykańska, lekarze amerykańscy. Oczywiście jedzenie dawkowali, żeby towarzystwo nie wykitowało na skręt żołądków. Poza tym kuchnia amerykańska nie leżała nam, nie była pojemna. My kartofle, jakaś zupa, a oni nam [dawali] konserwy, więc specjalnie uruchomili kuchnię dla nas. Zaczęli nas do jako takiego stanu doprowadzać. Znaleźliśmy się w jakiejś miejscowości, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć. To była [miejscowość] graniczna, był most, z jednej strony Rosjanie, z drugiej Amerykanie. W każdym bądź razie miejscowość była po stronie amerykańskiej, a tam prawie że nic nie było. W związku z powyższym na początku była wielka miłość amerykańsko-rosyjska. Amerykanie byli zachwyceni Rosjanami i Rosjanie mogli przechodzić mostem (to był most nad Elbą chyba), a miasteczko było w strefie amerykańskiej, ale oczywiście nie wszyscy oficerowie – przechodzili tylko ci polityczni, czyli najpewniejsi, a że tam były bary… Niemcy trochę piwa mieli w tych barach, to tylko to w tych barach było, więc my też czasami żeśmy wpadali na piwko. Kiedy widzieliśmy ruskie mundury, dochodziło do drak. Myśmy ich obrzucali odpowiednimi epitetami, oni nas, kilka razy doszło do mordobicia. W każdym bądź razie nam Amerykanie raczej radzili, żeby nie przychodzić do lokali, gdzie przychodzą Rosjanie.
Po pewnym czasie Amerykanie też ich przestali lubić, wiadomo dlaczego. Miłość była krótka i się szybko skończyła. Pewnego dnia w budynkach… Nie wiem, czy to była szkoła, czy to były koszary. Część skrzydła myśmy zajmowali, część Rosjanie. Przyjechał jakiś komisarz ze szczekaczką, oczywiście wpuszczony przez Amerykanów, bo to już była zona amerykańska. Wjechał na podwórze, bo to był budynek prawie zamknięty w kształcie koła i tylko wyjście, i zaczął przez szczekaczkę nawoływać Rosjan, że wojna się skończyła, wracajcie do rodzin, rodziny na was czekają, przyślemy po was transporty. Mówił do nich, a my, jak zobaczyliśmy tego towarzysza oficera politycznego, zaczęliśmy coś do niego ciskać, żeby się zamknął, bo my też tu jesteśmy. Efekt był taki, że następnego dnia Rosjanie wszyscy zwiali w większości, zostało kilku czy kilkunastu, kilku się powiesiło, a reszta prysnęła bardziej na zachód.
Bo oni ten raj znali. Przecież był rozkaz Stalina, że żaden żołnierz nie może oddać się do niewoli. On wiedział, co go czeka, że on na pewno do domu nie wróci, może w najlepszym przypadku skończy na Syberii albo dostanie w czapę. Zdawali sobie sprawę, że był rozkaz Stalina, który oni złamali, dostali się do niewoli. Stalin nie pytał się, czy on się dostał do niewoli, bo był postrzelony, nieprzytomny czy… W trakcie jakiegoś lotu zestrzelony rosyjski pilot wpadł nam prawie do obozu, ale był nieprzytomny i po kilku dniach wylądował w obozie, ale nieprzytomnego go wzięli. Oni sobie zdawali sprawę, że dla nich życia już nie ma, oni złamali rozkaz Stalina, że nie ma oddawania się do niewoli, tak że oni prysnęli. Amerykanie, mając już dosyć kłótni z nami, odsunęli nas od granicy i stworzyli nam obóz, już polski, gdzie już, jak chciało się wyjść, to trzeba było mieć przepustkę, jakieś inne historie. Ściągnęli oficerów, jednych z 1939 roku, część może z Powstania i tamci chcieli z nas koniecznie wojsko [stworzyć]. A to musztra, a to tego, a my mamy tego wszystkiego dosyć. Bardzo nam to nie odpowiadało. W związku z powyższym poszedłem do komendanta, powiedziałem, że mam prawdopodobnie ojca w wojsku i chcę go odwiedzić. [Mówię]: „Niech pan nie pyta, bo ja muszę. Nie widziałem się z ojcem”. Ze mną zgłosiło się dwóch gości z „Parasola”, koledzy, z którymi już wcześniej nawiązaliśmy w obozie kontakt, zbliżyliśmy się do siebie.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 13 maja 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Michał Kryczka.
- W którym roku dostał się pan do tego polskiego obozu? Jaki to był miesiąc?
To był oczywiście rok 1945, miesiąca nie pamiętam. W każdym bądź razie Amerykanie stworzyli dla nas obóz niedaleko miejscowości Northeim, gdzie władzę przejęli polscy oficerowie i zaczęli nas szkolić. Nam się to nie spodobało. To trwało z miesiąc czasu. W międzyczasie jeszcze dostaliśmy umundurowanie amerykańskie z I wojny światowej. Nie wiem, skąd oni to wzięli. To były bryczesy, sztylpy. Nie wszyscy dostali, część dostała spodnie, część góry. W każdym bądź razie już nie byliśmy w tych łachach z obozu. Tam z grupą kolegów, z którymi się zaprzyjaźniłem, doszliśmy do wniosku, że musimy z tego obozu wyjść. Wystąpiliśmy o przepustkę. Po wielkich trudach, motywując to tym, że szukamy rodziny (ja konkretnie swojego ojca, bo przypuszczałem, że jest w armii polskiej na Zachodzie), dostaliśmy przepustkę w języku polskim i angielskim do miejscowości Lubeka. Nie wiem, dlaczego tę miejscowość wybraliśmy. Zdawało się, że tam w pobliżu jest właśnie armia generała Maczka.
- To był pan i pana znajomi?
Tak. To była grupa czterech osób. To był Piotr Hugues z „Parasola”, pseudonim „Dunin”, Jan Krawczyk z „Parasola”, pseudonim „Mat”, Eugeniusz Pach „Kicia” z „Kilińskiego” i ja – Bohdan Walasek z „Chrobrego”. Wszystkie te osoby były poprzednio w szpitalu, niektóre były ciężko ranne. Piotr Hugues, czyli „Dunin” miał postrzał w płuca i dostał jeszcze jakieś inne pociski z serii.
- To był ten sam szpital, w którym pan się znajdował?
Tak. Oni byli w tym szpitalu i potem przeszli do obozu Mühlberg, i z tego obozu razem nas wytransportowano do zony amerykańskiej. Jan Krawczyk też miał jakieś rany, ale nie jakieś poważne. W najgorszym położeniu był Eugeniusz Pach, czyli „Kicia” z „Kilińskiego”. On w pierwszych dniach Powstania dostał serię z cekaemu czy z erkaemu. Zresztą on był na przepustce. Oddział „Kilińskiego” dał mu przepustkę w nagrodę za to, że on spod ostrzału wyciągnął niemiecki erkaem, którego załoga została zlikwidowana przez Polaków, tylko był tak gęsty ogień, że on jedyny się prześlizgnął. Dostał za to Krzyż Walecznych i przepustkę. Jak poszedł na przepustkę, trafił gdzieś pod linię ognia. Dostał piekielną serię po nogach. Cała nasza czwórka wyruszyła, wyszła z obozu. Pytanie: w którą stronę idziemy? Najbliżej do Maczka. A gdzie Maczek? Usłyszeliśmy, że gdzieś przy granicy holenderskiej. Przy pomocy autostopu, głównie chodziły tylko ciężarówki, albo amerykańskie, albo angielskie. Jakoś w tym kierunku zaczęliśmy podążać. Czasami musieliśmy w połowie drogi wysiąść, bo się okazało, że ciężarówka jedzie w inną stronę. Wtedy mieliśmy metodę, że szliśmy do najbliższego miasteczka, pytaliśmy się, gdzie jest burmistrz, a ponieważ mieliśmy mundury częściowo amerykańskie, pytaliśmy: „Gdzie jest burmistrz? Proszę nam dać kwaterę i jedzenie”. Jak był oporny, to myśmy wyciągali pistolet. Były takie miejscowości, że ludność cywilna w miasteczku jeszcze nie wiedziała, że wojna się skończyła. Tam czasami burmistrz [stawał] okoniem, że wezwie żandarmerię. Myśmy się zastanawiali, czy łobuza rozstrzelać, czy nie, ale w końcu go zostawiliśmy. Tak kierowaliśmy się w stronę granicy holenderskiej, bo tam była stała dywizja Maczka. Na trasie zajęliśmy jeszcze potężny dwór wielkości [zamku] w Malborku, służba przerażona…
Tak, we czwórkę. Wszystko nam dostarczali, spaliśmy w pięknych, prawie królewskich łożach. Dwa dni potem zjawiła się grupa Amerykanów. Okazało się, że oni zajmują ten zamek dla jakiegoś dowództwa amerykańskiego. Z wielkimi oporami opuściliśmy zamek. Dotarliśmy do Maczkowa. Nie wiem, jak ta miejscowość nazywała się przedtem, ale ze względu na to, że tam [stacjonowała] dywizja Maczka, nazwano to Maczkowem. Wszystkie ulice były w języku polskim, a to Kościuszki, już nie pamiętam dokładnie, nie było nazwy niemieckiej. W Maczkowie zastanawialiśmy się, gdzie pójść. Kolega mówi: „Tam jest blisko Oberlangen, to odwiedzimy nasze sanitariuszki”. Oberlangen było blisko. Poszliśmy tam.
- Panowie już się zwerbowali do tej armii?
Nie, jeszcze byliśmy, powiedzmy, jako turyści. Poszliśmy do tego obozu. Dziewczyny były, rzeczywiście. Przepustkę nam dali, ale dziewczyny od kilku czy kilkunastu dni były wyzwolone. Tam waliła cała dywizja Maczka, zabawy, [dziewczyny] były w euforii, były na rękach noszone. Nie spotkałem ani swojej łączniczki, ani sanitariuszki. Ci z „Parasola” byli zawiedzeni, bo one żyły już innym życiem. Wyszliśmy. Poszliśmy do komendy dywizji Maczka. Mówimy, że chcemy się zwerbować. Oni mówią: „My już mamy nadkomplet”. Wszyscy z Niemiec… Przecież w Niemczech było dużo obozów jenieckich, prawie ze sto tysięcy Polaków było na robotach. Mówią: „My już nikogo nie potrzebujemy, a poza tym jesteście za młodzi”. Mówię: „Jak to za młodzi?”. – „Bo my ochotników przyjmujemy dopiero od osiemnastu lat i to zdrowych, a poza tym mamy już pełne stany”. Poszedłem do oficera wyższej rangi, pułkownika czy coś. Mówię: „Panie pułkowniku, ale ja szukam swojego ojca”. – „Ale jak się nazywa?”. Mówię: „Ojciec? Jan Walasek”. – „To ja go bardzo [dobrze] znam. On jest w 2 Korpusie – mówi – dowodzi pułkiem. To ty tu poczekaj. My was tu urządzimy, dostaniecie kwaterę. Pójdziecie, bo myśmy szkoły polskie otworzyli, pójdziecie do szkół”. – „Gdzie nam do szkół? My do wojska szliśmy”. Dowiedziałem się jedną cenną rzecz, że przyjmują od osiemnastu lat, a ja tego nie miałem. Miałem wtedy szesnaście lat, więc miałem jeszcze… Jak nas brali do niewoli, więc wszystkim żołnierzom, którzy w oddziałach szły do niewoli przed szpitalami zabierali i legitymacje AK, i wszystkie dowody, natomiast szpital jechał na innych zasadach. Nas wzięli na zasadzie list przedstawionych przez komendantów szpitala, tak że nam żadnych dowodów nie odebrali. Miałem niemiecki dowód osobisty, czyli kenkartę. Niefortunny był rocznik 1929, ale cóż za trudność przerobić z dziewiątki na ósemkę. Wziąłem atrament, zamknąłem brzuszek. Zrobiłem to na chama. (Ten dowód jest w Muzeum Powstania Warszawskiego). Łatwo sprawdzić, że to było bardzo nieudolnie zrobione, ale zrobiłem, to jedziemy.
- Na podstawie tego dowodu już mógł się pan zwerbować?
Wyglądałem na szesnaście lat, ale dowód twierdził, że mam siedemnaście, a ponieważ urodziłem się 1 stycznia, więc już wiedziałem, że te dwa dni to wytarguję.
Moi koledzy byli starsi, ale od razu wątpiłem, że ich przyjmą do wojska, bo ich rany były jeszcze niezaleczone. Przecież do wojska brało się zdrowe osoby, ale myśmy jechali, nie chcieliśmy tu być. Jak się dostać do 2 Korpusu? To znowu trzeba przez Alpy. Zaczęliśmy znowu jechać w kierunku Alp.
Nasza grupka. Łapaliśmy amerykański wóz. Zobaczyli, że mamy częściowo umundurowanie wojskowe, więc nas bardzo chętnie brali.
- Kiedy pan dotarł do 2 Korpusu?
Wpierw do Innsbrucku. Wiedzieliśmy, że z Innsbrucku są transporty do Włoch przez Alpy, to trzeba przez Alpy się dostać. Załatwiliśmy jakiś transport, chyba angielski, Anglicy jechali, ciężarówki mieli, to nas przyjęli. Niefortunnie na przełęczy (to chyba jest przełęcz Brennerska w Alpach, gdzie się przejeżdża do Włoch) wysiedliśmy z ciężarówki. Zobaczyła nas żandarmeria, [kazała okazać] dowody. Mieliśmy przepustki w języku angielskim, ale do Lubeki, a nie do Włoch. Cofnęli nas. Poczekaliśmy. Za jakiś czas podjechała kolumna amerykańska, przeważnie Murzyni jeździli ciężarówkami. Wskoczyliśmy. Oni nawet nie wiedzieli. Samochód był obładowany czekoladą, tak że dobraliśmy się do tego. Dojechali do przełęczy. Żandarmeria nie sprawdzała, co jest w samochodzie, bo to były plandeki i wpuścili nas. Jechaliśmy. Wreszcie patrzymy, zaczynają być już nazwy nie niemieckie, tylko włoskie, samochód zatrzymał się u podnóża Alp w miejscowości chyba Bolzano. Wysiedliśmy, Murzyni byli zdziwieni, że nas przewieźli. Myśmy łamaną angielszczyzną, trochę na migi [pokazali im], że trochę czekolady zjedliśmy, trochę whisky wypiliśmy. Bolzano to był punkt polski, w zasadzie cały Korpus stacjonował dalej na południe, ale to był właśnie taki punkt rekrutacyjny. Oni wiedzieli, że właśnie przez Alpy grupy Polaków przyjeżdżają, więc w Bolzano, które było u podnóża Alp, było punkt. Myśmy tam poszli i [powiedzieli], że chcemy się zwerbować. Powiedzieli: „Tak, proszę bardzo, jeszcze przyjmujemy”. – „To w porządku”. Pierwsza rzecz: „Proszę zdjąć te koszule. Skąd jesteście?”. – „Z Armii Krajowej”. Oni nie wierzyli, kazali zdjąć koszule, podnieść ręce do góry. Myśmy podnieśli. Oni sprawdzali, czy czasami nie jesteśmy z SS. Esesmani mieli tatuaż, nie wiem, czy pod prawą, czy pod lewą pachą mieli SS, więc oni to jako pierwszą rzecz sprawdzali. Żadnych dodatkowych badań nie było. Transportem przewieźli nas pod Ankonę. W Ankonie mieścił się sztab Korpusu i tam były punkty werbunkowe. Poszliśmy na komisję werbunkową. Znowu była ze mną kłótnia. Chodziło o 1928 rok urodzenia, bo już miałem przerobiony. Mówi: „Ale to nie ma osiemnastu lat”. Mówię: „Będziemy o jeden dzień się kłócić? Ja się 1 stycznia urodziłem. Gdybym dzień później, to by było w porządku, tak? Bo to byłby grudzień już 1927 roku, tak?”.
W końcu się udało. Tam nasze drogi się rozłączyły. Tych poszkodowanych chyba przejęły służby medyczne i kontakt z nimi się urwał.
- Czy potem się pan z nimi jeszcze spotkał?
Już w Polsce. Mnie wzięli na komisję i przyjęli mnie do 16 Brygady Pomorskiej, która wchodziła w skład 2 Dywizji Pancernej, bo atak tej jednostki nazywał się w strukturze niemieckiej grenadierzy pancerni. Myśmy mieli osłaniać czołgi, żeby piechota nie zaatakowała, nie ostrzelali z Panzerfaustów, więc szkolenia bardzo intensywne. Na wskroś dawali, myśmy dostawali, a obok był batalion komandosów, gdzie wszyscy z Powstania chcieli być komandosami, a tam już wymagania odnośnie zdrowia i wytrzymałości były piekielne. Myśmy nawet na podobnych terenach trenowali. Po miesiącu dostaliśmy legitymacje wojskowe, minął okres jak gdyby rekrucki. Złożyliśmy przysięgę. Ja już drugą czy trzecią, bo w harcerstwie, w AK i teraz tu była trzecia, i nie ostatnia. Po tym okresie, jak dostaliśmy książeczki wojskowe – „Soldiers Book and Pay Book” to się nazywało, to mogłem dostać przepustkę.
Wystąpiłem… Dowódcą naszego batalionu był major, który nazywał się Dębski. On chyba pod Monte Cassino czy w Afryce utracił rękę, ale był sprawny, bardzo dobrze zarządzał wojskiem. Jeszcze w tym wojsku na początku były straszne rozdźwięki. Batalion składał się z Polaków z Armii Krajowej i Polaków z Wermachtu. Oczywiście podoficerami zostawali głównie ci z Wermachtu, bo oni byli lepiej wyszkoleni. W AK rozbieranie pistoletów, prawdę powiedziawszy, żadne wyszkolenie było, a oni już mieli doświadczenie wojskowe, więc początkowo straszne były rozdźwięki. Mówiliśmy: „To szkop nam będzie komendy wydawał?”. To nie był szkop, tylko na siłę go wcielili do Wermachtu, a to byli przeważnie Ślązacy. Potem to się jakoś załagodziło, byliśmy przyjaciółmi nawet. Ten obóz wojskowy znajdował się pod Macerato, a tam w dowództwie dowiedziałem się, że mój ojciec stacjonuje trzydzieści czy czterdzieści kilometrów od miejsca naszego postoju. Dowódca batalionu dał mi przepustkę. Znowu stopem, bo taka była komunikacja, dojechałem do miejsca, gdzie stacjonował mój ojciec. Ta miejscowość to była Sant’Elpidio a Mare, też z jakieś czterdzieści kilometrów od Ankony, ładnie, nad morzem położone.
Tam przyjechałem, zapytałem się, gdzie jest dowództwo. Powiedzieli, że w takim ładnym pałacyku. Wlazłem tam. Adiutant ojca pyta: „Do kogo?”. Mówię: „Do dowódcy pułku”. – „To ja was zamelduję”. Mówię: „Ja w sprawie osobistej”. To mnie wpuścił. Wchodzę, patrzę, w gabinecie ojciec siedzi nad papierami. Stanąłem na baczność, mówię: „Pani pułkowniku, szeregowiec Bohdan Walasek melduje się”. On spojrzał. Pyta: „Czy pan w sprawie mojego syna?”. Zdębiałem. Ojciec mnie nie poznał. Ojciec widział mnie ostatni raz, kiedy miałem dziesięć lat. W tym wieku od dziesięciu do szesnastu to człowiek i rośnie, i rysy się zmieniają. Nie poznał mnie. Drugi raz mówię: „Panie pułkowniku melduję, że Bohdan Walasek to jest pański syn”. Ojciec znowu spojrzał: „To ty?! To co stoisz? Chodź do mnie”. Objęcie. Stało się to, co przypuszczałem. Ojciec od razu mówi: „Już nie będziesz sam tutaj po świecie sobie jeździł. Już zaraz cię ściągam do ciebie”. Żadnych kłopotów nie było, przecież miał tu takie znajomości. Pojechałem tylko do swojej brygady. Strasznie żałowałem, bo mi się tam bardzo podobało, bo mieliśmy tam ładne tankietki, wozy pancerne, wyszkolenie było ciężkie, ale mi odpowiadało. Myślę, że tu wpadnę w kuratelę ojca, ale trudno. Pojechałem. Ojciec załatwił mi przeniesienie, szybkie przeszkolenie jazdy na samochodach, na motocyklach, więc tu nawet więcej zyskałem niż w tamtej dywizji, bo tam bym musiał czekać jeszcze dłużej. Dopiero po normalnym przeszkoleniu były dalsze kursy.
- Czy skutkiem przeszkolenia i w zasadzie spotkanie pana z ojcem doprowadziło do tego, że pan został przeniesiony do innej grupy bojowej?
Nie, zostałem przeniesiony do jego pułku i na razie nic nie robiłem poza tym, że tam były kursy samochodowe, motocyklowe, to żebym zbytnio nie próżnował, ojciec skierował mnie na te kursy. Załatwił mi, że razem pojechaliśmy do Rzymu, do Wenecji, bo on już mi wydawał przepustkę. W pewnym momencie, pobyłem miesiąc czy dłużej, przyszedł rozkaz od generała Andresa, że wszyscy ci, którzy mają rozpoczęte jakieś szkoły: licea, gimnazja czy szkoły zawodowe, będą dla nich utworzone szkoły. Był obowiązek. To nie było to, że ktoś chce czy nie chce. To był obowiązek. Tych wszystkich należy dostarczyć do tych szkół. Anders wiedział. Tutaj w Polsce liczono, że będzie trzecia wojna światowa. Korpus był przygotowany. Korpus wtedy kiedy byłem, cała armia polska na Zachodzie liczyła dwieście tysięcy ludzi, o sto tysięcy więcej niż my w tej chwili mamy w wojsku. Wojsko miało 270 samolotów, kilkanaście okrętów, kilka tysięcy czołgów, kilkanaście tysięcy samochodów. To była wspaniale zorganizowana armia, ale cóż, Zachód miał dosyć wojny, Rosjanie się jeszcze do niej szykowali, bo się szykowali, to Andres czuł, że korpus może być rozwiązany, to powiedział: „Niech wszyscy uczą się jakichś zawodów”. Tych, którzy mają ukończone licea, na siłę wypychał do uniwersytetów i do szkół włoskich.
Utworzono kurs, tak zwany maturalny. Trafiłem na same południe Włoch. Jak Włochy mają kształt buta, to znalazłem się prawie na pięcie, na samym południu. Tam utworzono…
- Nie pamięta pan nazwy miejscowości?
Pamiętam – Matino. Tam utworzono tak zwany kursy maturalne, żeby towarzystwo tu nie było zanadto rozgoryczone, to nam powiedziano, że jak my matury ukończymy, to będziemy mogli pójść na podchorążówkę, więc tym nas zachęcili.
Nie. Z kursem to było tak, że oprócz tego, że mieliśmy naukę, to… Ponieważ Włochy współpracowały z Hitlerem, tworzyły oś Berlin–Tokio–Rzym, więc
de facto tam była okupacja, ale okupacja prawie żadna w zasadzie. Powiedzmy, jak miały być większe draki, byli karabinierzy nieuzbrojeni, więc jak trzeba było interwencję zbrojną [przeprowadzić], to wtedy wojsko w tym uczestniczyło. Natomiast władze były normalnie – burmistrz, ale oficjalnym komendantem rejonu był zawsze dowódca tej jednostki, która stacjonowała. Tak samo, jak myśmy wylądowali na południu Włoch, to oprócz tego, że mieliśmy normalną naukę, czyli robiliśmy dwie klasy w przeciągu jednego roku, to mieliśmy normalną służbę wojskową: patrole, warty w terenie.
- W którym roku ukończył pan kurs?
W Anglii dopiero, ale tutaj jeszcze coś ciekawego powiem. Mianowicie całe południe było skomunizowane. Jak przyjechaliśmy do miejscowości Matino, to na każdej chałupie był wymalowany czerwoną farbą sierp i młot albo napisy „Viva Stalin”. Nas to strasznie wkurzyło. Na kursach znalazła się szczególnie duża grupa tych, którzy przeszli przez Związek Radziecki. Co z tym fantem zrobić? Ponieważ ten rejon był strasznie zabiedzony, bo południe Włoch i w tej chwili jest najgorsze… Oni przedtem żyli z uprawy winorośli, czyli wino, plus oliwki. Ponieważ nie było transportu, bo nie było, były tylko wojskowe transporty, nie była kolej czynna, ani oni nie mieli samochodów, a jak miał samochód, to nie było benzyny, więc oni mieli straszną biedę. Na samym winie i oliwkach człowiek nie wyżyje, więc dla nich to naprawdę był raj, że taka jednostka tam się znalazła. Nas tam było z dwieście osób w sumie: kadra nauczycielska, uczniowie, plus kucharze, służby pomocnicze. Większość zamieszkała przy rodzinach włoskich, tylko nasza grupa to była tak zwana drużyna alarmowa, która jako jedyna była uzbrojona, reszta miała broń w zbrojowni, która w razie czego była do szybkiej interwencji. Nas było dziesięciu. Myśmy postanowili… Menu mieliśmy angielskie, więc na śniadanie był
porridge – płatki owsiane, kleik, do tego kawałek chleba. W tych domach, w których mieszkaliśmy, powiedzieliśmy: „Jeżeli wymażecie napisy, te sierpy i młoty, to będziecie od nas dostawać ten kleik. Nie dość, będziemy wam pomagać”. My dostawaliśmy i czekoladę, i mogliśmy jeszcze w kantynach kupić dużo ciekawych towarów. [Mówimy]: „Będziecie od nas dostawać, ale za dwa [dni] wszystkie napisy »Viva Stalin«, sierp i młot mają zniknąć”. I zniknęły. Potem naprawdę współżycie było bardzo dobre. Było ciężko, klimat [męczący], tam cholernie gorąco, tu nauka, tu służba, w przyspieszonym tempie dwie klasy gimnazjalne w jeden rok. W każdym bądź razie nawet nie wiem, [jak długo] tam byliśmy.
- Wspomniał pan, że kończył pan kurs w Anglii. Co spowodowało, że musiał się pan tam przenieść?
W pewnym momencie, to był chyba rok 1947… W Matino wylądowałem w 1945 roku, w połowie roku w sierpniu czy wrześniu zaczęła się nauka, natomiast dwa lata potem cały korpus został przeniesiony do Anglii – wszyscy, w tym i nasze szkoły też. Załadowano nas na statki, większość transportem morskim, i wypłynęliśmy do Anglii.
- Jak długo był pan w Anglii?
Rok czasu, to znaczy w Anglii to myśmy wylądowali w maju 1947 roku w miejscowości Barnsley w Yorkshire. Tam myśmy kontynuowali naukę, z tym że w pewnym momencie nawiązałem już kontakt z matką, która była w Polsce, mieszkała w Gdańsku. Dowiedziałem się, że matka jest ciężko chora. Któż mógł pojechać? Albo ojciec, albo ja. Ojciec raczej odpadał, bo przypuszczał, że od razu go zamkną, bo był już dowódcą pułku. Ja byłem normalnym szeregowcem, więc zdecydowaliśmy… Jeszcze przedtem to był…
- To znaczy jeszcze przed pana wyjazdem do Polski?
Tak. Jeszcze przedtem rozwiązano korpus. Utworzono tak zwany Polski Korpus Przysposobienia i [Rozmieszczenia]. W każdym bądź razie to polegało na tym, że każdy musiał podpisać umowę z urzędnikiem, który reprezentował Jej Królewską Mość, że przyjmuje wszystkie warunki, że przechodzi już pod kierownictwo angielskie i że oni będą oferowali różne posady. Chcieli nas po prostu zatrudniać w swojej gospodarce. Brakowało im górników, rolników.
- Czyli chcieli państwa już po prostu zatrzymać.
Tak, bo po co im było wojsko. Nie dość, były jeszcze naciski rosyjskie, że jak wojna się skończyła, a tu jest utrzymana potężna armia polska, dwieście tysięcy ludzi pod bronią, po co oni są? Przypuszczalnie pod wpływem nacisków rosyjskich, a z drugiej strony owało im rąk do pracy, bo przecież też tam trochę Anglików zginęło, aczkolwiek oni najchętniej to wykorzystywali na trudnych odcinkach Australijczyków, Nowozelandczyków, Hindusów, Gurków, inne narodowości niż swoich, ale ich też poginęło i potrzeba im było dużo rąk do pracy, najbardziej w przemyśle górniczym. Dlaczego? Bo Europa potrzeba węgla. Węgiel nie mógł iść z Niemiec, bo przemysł był zniszczony, w Polsce też (Polska nie była takim zagłębiem), we Francji też podniszczony, natomiast Anglia miała w dobrym stanie, a Europa potrzebowała węgla.
Nie, ale wtedy oferowali posady w Anglii, ewentualnie wyjazd do Australii (z tym że to raczej młode małżeństwa) albo do Kanady. Momentalnie dostawało się wizę, z tym że początkowo myślałem, żeby [jechać] do Australii, ale Australia strasznie daleko, Kanada też daleko. Wtedy te kraje były krajami rolniczymi. To nie były takie potęgi przemysłowe, jak w tej chwili jest Kanada czy Australia. To były kraje typowo rolnicze i oni wtedy zaczynali budować przemysł. Zaczynali od dróg, a do budowy dróg potrzebni ludzie. Stąd były takie propozycje. Byłem już w korpusie przysposobienia. Oczywiście nasze władze polskie ten każdy zapis, bo każdy z przedstawicielem króla spisywał umowę, potraktowali to prawie tak, jak byśmy przeszli do armii brytyjskiej, a to niezgodne, a zatem mają prawo pozbawić nas obywatelstwa. Nie chcieli pozbawiać tych normalnych, ale była grupa oficerów wyższych, których wszystkich automatycznie pozbawiono obywatelstwa na tej zasadzie. W końcu zdecydowałem się wyjechać do Polski.
Wzięli nas do obozu w Glasgow, gdzie przyjeżdżały statki transportowe. Było nas kilkaset osób. Czekaliśmy na transport. Przyjechał statek australijski. W międzyczasie oczywiście musieliśmy w konsulacie załatwić formalności. Obiecywali nam złote góry. W każdym bądź razie przypłynął statek. Bardzo niechętnie płynął na Bałtyk, bo marynarze bali się tego akwenu, ponieważ on był słabo rozminowany. Bali się, że władują się na minę, ale w końcu musiał jechać. To była jednostka australijska, dostał rozkaz, musiał wyjechać. Władowali nas na ten transport. Nie wiem, ile tam płynęliśmy. Wylądowaliśmy w grudniu, prawie koniec grudnia 1947 roku. Przyjechaliśmy do Gdyni. W Gdyni, patrzymy, port Gdynia obstawiony oddziałami KBW czy jakieś inne były. Patrzymy, oddziały nie są rosyjskie. Burmistrz Glasgow, jak nas żegnał, to mówił: „Wy na Syberii wylądujecie”. Ten burmistrz był dobrze zorientowany. Przecież ci ruscy to po nas przyjechali. Okazało się, że oni przyjechali po tych, którzy zadeklarowali, że chcą jechać na dawne polskie kresy, które już były wcielone do Związku Radzieckiego i po nich oddział ruski, pluton, przyjechał. Jak byliśmy na statku, zobaczyliśmy… Część nawet, która nie jechała, nie miała zamiaru na kresy jechać, tylko do Polski centralnej, to [sądzili, że] na pewno nas wszystkich wezmą, i odmówili zejścia ze statku. Był taki przepis, że jak się nie zejdzie po trapie do portu, to kapitan statku nie może zmusić i on musiał tych kilkunastu dżentelmenów, jak myśmy wysiedli, gdzieś transportować, bo miał rejs handlowy, to przejechali jeszcze przy okazji co najmniej pół świata, zanim z powrotem wrócili do Anglii.
W porcie załadowano nas do jakiegoś obozu. Były też prycze. Wszystko prawie identyczne jak w obozie niemieckim, wstrętne żarło, jakaś kasza. Bez przerwy tylko [musieliśmy pisać] życiorys, wypełnianie cholernych druków. To w setkach można było liczyć. Życiorys [pisaliśmy] codziennie, więc Urząd Bezpieczeństwa nas sprawdzał.
- Co się stało, jak już pana zlustrowali?
Jak już zlustrowali, to na mnie znowu czekała rodzina Krzyżanowskich, z którymi się pożegnałem w obozie jenieckim. Ponieważ matka wyjechała już do Warszawy, więc oni mieli mnie przyjąć.
- Oni mieli przetransportować pana do mamy?
Nie. Już jak mnie z obozu wypuścili, to dali mi prowizoryczny dokument, który
notabene mam, i darmowy przejazd.
- Skierował się pan do Warszawy?
Nie, tu zostałem. Rodzina Krzyżanowskich mieszkała w Gdańsku, więc oni mnie przyjęli, fetowali tam i nie chcieli w ogóle puścić, chcieli się wszystkiego dowiedzieć. To były ciekawe czasy. Jak poszliśmy do restauracji… Myśmy chodzili w mundurkach angielskich, w bateldresach, normalnie orzeł z koroną, napisy Poland, wszystkie oznaki dywizyjne, korpuśne na rękawach. Jak myśmy tak poszli do restauracji, jak orkiestra zobaczyła, to zagrała „Monte Cassino”, mimo że nie byłem pod Monte Cassino, ale żołnierz z 2 Korpusu, wszyscy na baczność „Monte Cassino” wysłuchać. W każdym bądź razie po trzech dniach matka się zniecierpliwiła, wsiadłem w pociąg, pojechałem do Warszawy. Zamieszkałem znowu w dawnym mieszkaniu Krzyżanowskich, których losy się tu przeplatają, matka wzięła od nich to mieszkanie. Tam jeszcze czasami mieszkał znajomy z obozu. To był porucznik „Jagoda” z „Czaty 49”,
notabene odznaczony Virtuti Militari, nazwisko Kazimierz Augustowski. [Mieszkał u nas,] dopóki go potem po dwóch tygodniach nie zamknęli. W każdym bądź razie zamieszkałem z matką.
Od razu [pytanie]: co mam z sobą zrobić? Matka miała w dalszym ciągu kontakty, ponieważ pracowała w wywiadzie. To były jakieś luźne kontakty. To nie była normalna akcja, tylko towarzyskie kontakty. Powiedziała: „[Pójdziesz] koniecznie na studia”. – „Jak na studia?”. – „Otworzyli taki kurs”. Nie miałem jeszcze matury, [ukończyłem] jedną klasę licealną. Otworzono kurs zerowy na Politechnice Warszawskiej. To wystarczy, żeby ci, którzy mieli maturę, a skończyli [naukę] iks lat wcześniej, żeby sobie przypomnieli, a ci, którzy nie mieli, żeby uzupełnili. Tam zacząłem studia. Oczywiście towarzystwo było znowu. Mimo że to miało być dla klasy robotniczej, to znowu tam było: 2 Korpus, Armia Krajowa, trochę z partyzantek antysowieckich było nawet.
Tak, ukończyłem kurs, ale żeby dostać się na kurs, żeby łatwiej było, to dostałem pracę w Instytucie Elektrotechniki, bo to dobrze było, jak jakiś zakład kierował na studia. Akowcy załatwili mi pracę i ta instytucja skierowała mnie na kurs zerowy. Ukończenie kursu zerowego było jednoznaczne z przyjęciem na uczelnię, z tym że na kilka dni przed egzaminami końcowymi, kiedy mnie nie było w domu, do matki przyszedł ksiądz. Mówi: „Proszę panią, chcę panią poinformować, że pani syn ma być oblany na tym egzaminie końcowym, żeby się nie dostał na uczelnię. Niech on zdaje tylko u profesorów”. Kadra profesorska była jeszcze przedwojenna, natomiast asystenci byli już z nowego naboru, czyli przeważnie partyjnego.
- To była pewna forma represji wobec pana?
Tak jest. W związku z powyższym mieli podane nazwiska. Pytali o nazwisko: „Walasek? Pan pójdzie tu zdawać”. Mówię: „Nie, ja u profesora”. Nie mogli mnie na siłę [zaprowadzić]. Dostałem się do tych profesorów, zdałem wszystkie egzaminy dobrze za wyjątkiem egzaminu Polska Współczesna – pierdoły o ustroju. Tu mnie oblali, ale ten jeden egzamin to był betka. Jeden facet mi się przyznał, że on miał obowiązek mnie oblać, że ma dwoje dzieci, że straciłby posadę. Dostałem się na politechnikę. Potem był kurs zerowy. To były znowu dwie klasy licealne w jeden rok. Znowu straszne [tempo]. Zacząłem oczywiście pracować. Przed wojną była organizacja studencka Bratnia Pomoc. Nazywała się „Bratniak”, opanowana całkowicie przez elementy raczej wrogie temu ustrojowi. Władzę „Bratniak” miał bardzo dużą. Szef „Bratniaka” był prawie zastępcą rektora. Zaangażowałem się w pracę i jednocześnie w studia. Był rok 1948 chyba…
- Czy w ogóle w ciągu pana historii życia w komunistycznej rzeczywistości doznawał pan innej formy represji oprócz tej, o której pan wspomniał, która miała na celu zapobiegnięcie dostaniu się na studia?
Przede wszystkim jeszcze jak byłem w Gdańsku, prosili mnie, ten mój kolega z „Zośki” Kazik Kalandyk, prosił, że jak będę w Warszawie, żebym się skontaktował z porucznikiem „Anodą”, czyli Rodowiczem (ten, którego potem zamordowali w ubecji). Chciałem nawet od razu, jak przyjechałem do Warszawy, się z nim skontaktować, ale czułem, że bez przerwy chodzi za mną ogon. Nie dość, początkowo to codziennie, potem po miesiącu, raz w tygodniu musiałem się meldować na Milicji Obywatelskiej. Nie dość, w międzyczasie po niecałym miesiącu mieszkania w mieszkaniu po Krzyżanowskich przy Niepodległości, gdzie matka objęła mieszkanie, przyszło dwóch podejrzanych panów i powiedzieli mi: „Za trzy [dni] was tu ma nie być. Musicie to mieszkanie opuścić”. Mówię: „A dlaczego?”. On mówi: „Dlaczego?”. Tam obok tego budynku na rogu Niepodległości i 6 sierpnia, niedaleko politechniki, był duży gmach. Tam przed wojną miał być wybudowany Szpital imienia Józefa Piłsudskiego. On został niedokończony, ale tam już niedużo trzeba wykończyć i tam część urzędów Ministerstwa Obrony Narodowej się przeniosło. Ten facet mówi: „Taki skurwiel z AK czy z 2 Korpusu wystawi tutaj – mówi – jakiś erkaem czy z czegoś po tych naszych oficerach. Won stąd!”. Dał nam trzy dni. Mówi: „Jeżeli się nie wyprowadzicie, to my was stąd sami wywieziemy”. Wywiezienie to się sprowadzało do tego, że wywozili całkowicie z Warszawy. Oni nie chcieli, żeby w Warszawie byli warszawiacy, a już szczególnie ci, którzy byli w AK. W pewnym momencie był cichy zakaz meldowania dawnych warszawiaków w Warszawie. Chętnie przyjmowali robotników na budowy z różnych rejonów, natomiast był cichy zakaz [meldowania rodowitych mieszkańców]. Myśmy o tym wiedzieli. Myśmy wiedzieli, że nas prawdopodobnie wywalą z Warszawy, gdzieś z trzydzieści, czterdzieści kilometrów od Warszawy i już potem trudności będą z zameldowaniem. Człowiek nie wiedział, kiedy ten ustrój poleci, więc wszystkie komórki akowskie zaczęły poszukiwania. Znaleźli nam mieszkanie na ulicy Felińskiego.
W międzyczasie, jak byłem na… To była pierwsza powiedzmy mała represja. Druga to była, jak byłem na kursie zerowym, w międzyczasie umarł prymas Polski. To był wtedy Hlond. Pogrzeb miał się odbyć w Warszawie. Wszyscy się szykowali na ten pogrzeb. Uczelnie tak napchały godziny, kiedy miał być pogrzeb, wszelkiego rodzaju programami, żeby wszyscy studenci byli na uczelni. Efekt był taki, że wszystkie wykłady zostały zerwane. Uczelnie prawie w komplecie poszły na ten pogrzeb. To była pierwsza taka wielka demonstracja. Nie tylko politechnika, ale też i ich ulubiona uczelnia ekonomiczna…
- W jaki sposób doświadczył pan represji?
Nie dość, że poszli studenci, to zostały wykradzione wszystkie sztandary uczelniane i pomoce [niezrozumiałe], tak że szum się zrobił wśród ubecji, wśród towarzyszy partyjnych. Oni politechnikę już nazwali „czerwoną” politechniką, że to będzie ich oczko w głowie, że to będą same kadry mocno uświadomione. Akademia handlowa, tak się przed wojną nazywała wyższa uczelnia ekonomiczna, też miała być „czerwoną”, też się zjawiła, już nie mówiąc o uniwerku. Na pogrzebie była w zasadzie sama młodzież studencka, ludzie starsi dosłownie ginęli, poczty sztandarowe były. Po pogrzebie popłoch wśród ubecji, [zaczęto] szukać winnych. Jak winnych, to zaczęli szukać. Zobaczyli, że jest taki Walasek, przyjechał, był w AK, był w armii Andersa, teraz jest w Bratniej Pomocy studenckiej, czyli w „Bratniaku”, czyli też organizacji nieprzychylnej, bo jeszcze nie zdążyli tego rozwiązać, to dostałem niewinne zaproszenie na przesłuchanie w charakterze świadka na ulicy Cyryla i Metodego na placu obok pomnika [„czterech] śpiących”. Tam był wydział specjalnie do spraw młodzieżowych, dość ostry wydział. Poszedłem tam, a tam cham z taką mordą, szramę miał na pysku, lampę mi zaświecił i od razu rypie: „Wyście wykradli sztandar Politechniki Warszawskiej i braliście udział w organizowaniu manifestacji”. – „Nic nie widziałem, nawet nie wiem, gdzie ten sztandar jest przechowywany”.
- Pan faktycznie nie miał żadnego związku z wykradzeniem sztandaru?
Z wykradzeniem nie, natomiast tam stworzono taką jak gdyby dla celów porządkowych milicję studencką. To była taka nasza akcja, żeby był porządek, i w tym byłem, więc ktoś mnie tam dosłownie zauważył, a poza tym miałem już zły życiorys. On mnie pytał o nazwiska. Myślę, że jak mu jakiegoś nazwiska nie powiem, to nie wiadomo, co zrobi. Podałem mu nazwisko Mirosław Kwiatkowski. To był mój kolega, którego znałem, bo byliśmy za którymś razem w Powstaniu, i on został w armii. Ten mówi: „Co takie mi będziesz bzdury gadał” – i mnie znowu w pysk. Zaczęło się przesłuchanie. Trwało chyba osiem czy dziewięć godzin. W końcu mi powiedział tak: „Słuchaj, ty ze mną nie żartuj. Ten wydział mój to jest najdalej wysunięta placówka Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie. Czy wiesz, gdzie się dalej jedzie? Z tej placówki najbardziej wysuniętej w Warszawie na wschód jedzie się na Daleki Wschód – na Syberię!”. W końcu myślę: „To już mnie zamknie”, ale nie, puścili mnie. Musiałem tylko zaświadczenie napisać, że nie ujawnię treści przesłuchania. Oczywiście, że ujawniłem od razu. Potem, nie wiem, jakoby jakiś facet był na uczelni, który był niezrównoważony psychicznie. On podobnież sam się zgłosił, że on wykradł sztandar. Potem się dowiedziałem, że w ogóle sztandary Politechniki Warszawskiej i innych warszawskich uczelni były niesione przez studentów niewarszawskich uczelni, tylko konkretnie sztandar Politechniki Warszawskiej niósł poczet sztandarowy z Łodzi.
- Czy to były wszystkie formy represji, jakich pan doświadczył?
Tak. Był już potem, to znaczy, że do końca w zasadzie miałem zakaz wyjazdów na Zachód. Byłem jedynie w Korei, gdzie nikt nie chciał pojechać, i to w dodatku w Północnej. Robiłem projekty dla Kuby, ale dowiedziałem się, że z Kuby do Ameryki niedaleko. Nie ukrywałem, że chcę stąd prysnąć. Nie wiedziałem tylko, co zrobić z matką. Wiedzieli, że tutaj nie wytrzymam. W każdym bądź razie już potem dostałem cynk, że mam spotkanie w kościele Świętego Aleksandra. Byłem jeszcze na uczelni.
- To było spotkanie z organizacją, do której pan należał?
Nic nie wiedziałem. Przyjechałem tu, kontaktów z NSZ-em nie miałem żadnych. Byłem wśród otoczenia matki, gdzie było wiadomo, że wszyscy byli przeważnie oficerami wywiadu czy jakichś jednostek, natomiast ja nie miałem czasu. Musiałem dostać się konkretnie na tę uczelnię.
- Czego dotyczyło to spotkanie?
Przyszedł jakiś facet, który dla mnie był wiarygodny. Powiedzmy, przedstawił mi jakieś wiarygodne argumenty, że muszę konkretnie do tego kościoła o jakiejś godzinie się udać. Poszedłem do tego kościoła, aczkolwiek tak niechętnie, bo gier ubecji tak jeszcze nie znałem dobrze. Człowiek był jeszcze trochę naiwny, ale już mi coś świtało, że a nóż… Poszedłem do tego kościoła w umówione miejsce, miałem odpowiednie znaki, gazetę czy coś, w każdym bądź razie żeby było wiadomo, że to jakaś identyfikacja mojej osoby. Tam siedziały trzy osoby: babka, ksiądz i jakiś facet. Podszedłem. Patrzę, za chwilę drugi facet podszedł, też szukał i też w tej samej sprawie został wciągnięty. Zaczęła się rozmowa, że to jeszcze nie koniec walki, że byłem w Powstaniu, potem w 2 Korpusie, a czy potraficie strzelać, jakie wyszkolenie. Mówi: „Niestety, musimy w dalszym ciągu o tą Polskę walczyć”. Mówię: „Ale ja przecież wróciłem z Zachodu. Zachód się nie ruszy”. – „Ale my będziemy walczyć”. Wzięli, prawie wymusili na mnie.
Gdyby była prowokacja, to byśmy w tej chwili nie rozmawiali. To były osoby… Po tym spodziewałem się wszystkiego, że to mogła być prowokacja, ale gdyby była prowokacja… Jak gdyby złożyłem akces do tej organizacji. Nie dość, przypuszczałem, że ten drugi klient, którego nie znałem, ale on też był z Powstania, ale nie z tej jednostki i też był z armii Andersa, więc przypuszczałem… Powiedzieli, że tam będą jakieś akcje, że we dwóch będziemy musieli pewne akcje specjalne na ich rozkaz wykonać. Jak we dwóch, to wiedziałem, że będzie jakaś likwidacja. [On mówi]: „Na razie to jedyny kontakt. My wam jakoś rozkaz przyślemy, to przyjdzie łączniczka, łączniczka da wam broń”. Myślę: to już klapa jest, już z tego się nie wykręcę. W każdym bądź razie efekt był taki, z sercem [na ramieniu] czekałem, żeby łączniczka nie przyszła. To było likwidowanie prawdopodobnie albo ubeków, albo członków jakichś partii.
Skończyło się chyba w ten sposób, że chyba tą organizację zwinęli, bo potem już nie było żadnego kontaktu, ale mnie nie aresztowali. Zresztą w trakcie rozmów wywnioskowałem, że to jest prawdopodobnie organizacja, która się nazywa Narodowe Zjednoczenie Wojskowe, czyli to jest dalszy ciąg Narodowych Sił Zbrojnych, bo oni wtedy byli jeszcze bardzo aktywni. Potem uczelnia, studium wojskowe. Powiedzieli nam… To był 1950 rok. To było wtedy, kiedy był pierwszy plan uderzenia Związku Radzieckiego na Zachód. Wtedy wszyscy studenci musieli uczęszczać na tak zwane studia wojskowe. To były zakamuflowane szkoły oficerskie. Było potrzebne masę oficerów. Mógł się z tego wykręcić tylko ten, kto był kaleką, dziewczyny wszystkie z farmacji, z Akademii Medycznej też musiały być wzięte na studia…
Nie wykręciłem się. Tak że student miał normalne studia (studia na politechnice są bardzo ciężkie), jeden tydzień był chyba studium wojskowego, w wakacje były poligony. Teraz było tak: jeżeli zawali się jakiś przedmiot ze studium wojskowego, automatycznie było się renegowanym z uczelni i od razu dostawało się wcielenie jako szeregowiec na dwa lata do wojska. Oni traktowali, że jeżeli student jest na takim poziomie intelektualnym, że tylko jeżeli jakiegoś przedmiotu nie zda, to jest to forma sabotażu, a sabotaż trzeba ciężko karać. W każdym bądź razie tam dowiedzieliśmy się, że wojska polskie mają uderzyć na kraj Beneluksu. Zapytaliśmy oficerów politycznych, bo wojsko wtedy, dowódca pułku był Rosjaninem, wszyscy dowódcy większych jednostek to byli Rosjanie. Polityczny musiał był Polak i dopiero na niższych szczeblach, dopiero porucznikami, podporucznikami byli Polacy. Sami Rosjanie. To byli Rosjanie nawet nie znający języka polskiego. W każdym bądź razie [miała być napaść] na kraje Beneluksu, a dlaczego nie na bardziej atrakcyjną Francję czy nie na Niemców, bo mamy z nimi jeszcze dużo do rozliczenia. Mówili, że tutaj to nie chcemy, bo powiedzmy mógłby być jakiś zatarg z armią NRD, która ma iść na tamte tereny. Wpierw oni mieli iść z Rosjanami. Oni nie chcą, powiedzmy, jakichś drak sojuszniczych, to pójdziemy na kraje Beneluksu. Mieliśmy nawet już mapy.
- Jaki był efekt tej pozornej mobilizacji?
Nie wiem. Wtedy to był pierwszy [okres]. To jeszcze był Stalin. Oni byli przygotowani. W planach było, że w dwa tygodnie armia Układu Warszawskiego osiągnie Paryż. Oni się nie mylili. Dlaczego? Zachód miał już dosyć wojny. Nastąpiła już kompletna… Przecież w pięćdziesiątych latach pozwalniano z jednostek, nastąpiła demobilizacja, Amerykanie już częściowo odpłynęli do Ameryki. Prawdopodobnie jedno ich wstrzymało: Amerykanie już mieli bombę atomową. Rosjanie chyba w 1950 roku jeszcze nie mieli bomby. Oni się bali, że te bomby zostaną użyte. To były pierwsze bomby. Potem dopiero z działalności Kuklińskiego dowiedziałem się, że była druga propozycja uderzenia na Zachód, ale to już wtedy oni posiadali bomby, natomiast to wstrzymano. Obawiam się, że Amerykanie by bomby nie użyli. Oni na pewno by w dwa tygodnie osiągnęli Paryż. To była potężna armia. W każdym bądź razie oczywiście na końcu studium wojskowego były egzaminy. Przyjechała komisja, oczywiście rosyjska, oczywiście automatycznie wszyscy… Zdałem egzamin i ze względów politycznych związanych ze swoją działalnością i działalnością ojca dostałem stopień bombardiera. Wszyscy dostali stopnie oficerskie, czyli wtedy najmłodszy stopień oficerski był chorąży. Wszyscy dostali stopień chorąży, a ja zostałem bombardierem. O tyle to było dobre, że ich potem co roku jeszcze powoływali na ćwiczenia, a tych szeregowych, mnie, nie wzięli.
- Jak z pana perspektywy pan ocenia, czy w ogóle Powstanie Warszawskie było komuś potrzebne? Czy warto było je organizować, czy nie? Jak pan ocenia wybuch Powstania Warszawskiego?
Ilu historyków, tyle jest zdań. Myśmy mieli tak dość Niemców… Przypadkowo uczestniczyłem w dwóch egzekucjach ulicznych, które organizowali Niemcy. To nie to, że na ochotnika. Oni zgarniali ludzi, obstawiali kordonem i musiało się tą egzekucję oglądać. Pierwsza egzekucja była chyba na Grójeckiej, bo tam chodziłem na komplety i tak akurat jakoś wyszedłem, zgarnęli mnie. Chyba z dwadzieścia czy trzydzieści osób przywieziono ciężarówkami. Nasz był tłum otoczony kordonem Niemców. Myśmy obejrzeli co nam grozi za działalność przeciwko naszym panom i władcom. Pierwsza egzekucja wstrząsnęła mną, ale druga bardziej. Pierwsza, oczywiście część ludzi płakała, część krzyczała: „Jeszcze Polska nie zginęła!”, poszły salwy z erkaemów, wykosili. Już nie pamiętam, ale w każdym bądź razie potem tam od razu [kładziono] kwiaty. Nie pamiętam już, czy zwłoki… Druga egzekucja była jeszcze gorsza. Żeby ci, którzy byli skazani, żeby nie było słychać okrzyków, to ich prowadzili, a na twarzach do połowy mieli worki papierowe po cemencie. To kukły stały – trzydzieści czy czterdzieści kukieł. Spod worka na cement, bo to były przeważnie worki papierowe na cement, to dźwięk już tak nie wychodził. Jak człowiek widział, jak te kukły padają, to już… Przecież stale były egzekucje. W dwóch uczestniczyłem.
Warszawa gotowała się już. Gdyby dowództwo nie rozkazało, to tłum by się rzucił na cofające oddziały. Ich było łatwo rozbroić i pierwsze oddziały, bo potem te końcowe, które szły, to były bardziej karne, czołgi, ale te łatwiej było uziemić. Powstanie by wybuchło. Czy na taką skalę? By nie było zorganizowane przede wszystkim, aczkolwiek trochę w tej chwili, jak człowiek się zastanawia, to mamy dużo znaków zapytania odnośnie wybuchu samego Powstania. Na przykład dlaczego nie obsadzono Wisły, dlaczego doborowe oddziały wylądowały na Woli, dlaczego tam wylądowało dowództwo główne Powstania, które o mało nie dostało się do niewoli niemieckiej. Jest sporo znaków zapytania. Dlaczego broń, którą produkowano w Warszawie, wysyłano, nawet ostatnie transporty szły dla oddziałów leśnych, a nie zostawiono kilkadziesiąt czy kilka tysięcy „Błyskawic”, czyli odpowiedniki stenów, w Warszawie. Natomiast jeżeli chodzi o sens, to trzeba wziąć pod uwagę (ludzie rzadko używają tych argumentów), że Niemcy w pewnym momencie zażądali, żeby sto tysięcy ludzi się zgłosiło na roboty fortyfikacyjne wokół Warszawy. Przyszło tam kilkadziesiąt osób, wszyscy zlekceważyli. Przecież w końcu oni zaczęli stosować jakieś represje.
- Czyli pana zdaniem w zasadzie terror, który organizowali Niemcy, prędzej czy później i tak by doprowadził do wybuchu Powstania?
Oczywiście. Już nie mówiąc o tym, że stacja ruska „Wanda” (czy jak się nazywała) przecież dawała przykłady miast, które wywołały powstanie i które nie wywołały, że Wilno wywołało, to szybko zostało zajęte, że Białystok czy ktoś nie wywołał, to zostało bardziej zniszczone. Przecież oni bez przerwy… „Wanda” nawoływała do Powstania. Co by było, jakby nie było Powstania?
Warszawa, 8 kwietnia i 13 maja 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka