Barbara Wiktoria Lewandowska „Wirta”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czy pamięta pani dzień wybuchu wojny? Miała pani zaledwie dziesięć lat.

Pamiętam bardzo dobrze. Dzień wybuchu wojny poprzedziło bardzo duże napięcie w całej Warszawie. Z ogromnym uczuciem i natężeniem słuchaliśmy przemówień wspaniałego Stefana […] Starzyńskiego, prezydenta Warszawy. Był wspaniałym człowiekiem; tłumaczył nam, co nas czeka i jak się do tego przygotować. Już w szkole – byłam wtedy w trzeciej klasie szkoły powszechnej – przygotowywano nas do wojny. Uczono, jak się trzeba zachowywać w razie nalotu, jak wyjść bez paniki, jakie maseczki na twarz robić z octu i wody, bo spodziewano się ataków gazowych.

  • Jak podczas pierwszej wojny?

Tak. Zaczęto już przygotowywać rowy przeciwlotnicze. My, dziesięcioletnie dzieci, byłyśmy właściwie bardzo zaciekawione tym, że nareszcie zacznie się dziać coś bardzo ciekawego. Pamiętam, że w dzień wybuchu wojny biegałam po ogródku razem z kolegami i śpiewaliśmy: „Wojna, wojna, idziemy na wojnę!”. Matka mnie zawołała i wytłumaczyła, że idą ciężkie czasy, wojna nie jest zabawą. Niesie ze sobą śmierć, okrucieństwo i głód. Wkrótce się okazało, że ojciec był zmobilizowany, poszedł na wojnę w 1939 roku. Miał trzydzieści sześć lat, był chory. Myśleliśmy, że już nie pójdzie do wojska. Dostał kartę mobilizacyjną i widzieliśmy go w mundurze.
Już wtedy zaczęłam troszkę z ojcem konspirować. Powiedział mi, że aczkolwiek jest tajemnica wojskowa, to w listach tak będzie formułował zdania, żebym – odpowiednio przestawiając litery – wiedziała, w jakiej miejscowości jest. Jak zginie, żebyśmy mogli znaleźć jego zwłoki, bo to jest ważne, żeby mieć grób. Przetrwał wojnę, dostał się do obozu. Uciekł, ale nie na długo, bo w 1940 roku już był aresztowany. Pracował w Ratuszu, w wydziale finansowym. Z miejsca zaczęli tam konspirować, ale niezbyt udolnie. Ojciec nie oddał radia uważając, że to jego własność i Niemcy nie dowiedzą się, że radio jest przechowywane. Robili nasłuchy razem z sąsiadem, notowali, potem przepisywali w Ratuszu. Pamiętam, że idąc do szkoły, nosiłam w tornistrze tak zwane bibuły mając dziesięć lat. Nie byliśmy ostrożni. W 1940 roku ojciec został aresztowany. Najpierw siedział na Pawiaku. To był okropny okres – mieć uwięzionego ojca. Przez jakiegoś pracownika Pawiaka szybko dostaliśmy gryps, gdzie można ojca zobaczyć z drugiej strony ulicy i jak przerzucać paczki przez mur. Bardzo szybko ojciec dał znak w oknie przypominający ruch kół pociągu i zrozumieliśmy, że będzie wywieziony. Był wywieziony do Oświęcimia w 1940 roku pierwszym transportem. W 1942 roku zginął w Oświęcimiu w bloku jedenastym. […]
Wrócę na chwilę do pierwszego dnia wojny. Nasze osiedle to około sześćdziesiąt drewnianych domów na Kole, przeważnie dla pracowników zarządu miejskiego, ulica Księcia Janusza 72. To było osiedle przytulone do Fortu Bema. Myśleliśmy, że jeśli będą jakieś naloty, to raczej na Fort Bema, a nie na osiedle. Niemniej w pierwszych dniach już były ofiary. Bomby poszły na te drewniane domy i kilka moich koleżanek zginęło. Były pochowane po prostu na trawniku. Miałam siostrę młodszą o cztery lata i brata młodszego o 9 lat. Razem z matką i młodszym rodzeństwem przeszliśmy do Śródmieścia. Rodzina matki uważała, że w Śródmieściu będzie bezpieczniej. Drugiego dnia wojny, uciekając matce z mieszkania poszłam na dach, patrzyłam na samoloty i na pierwsze bomby. Wyglądały niegroźnie, to były jakby pionki od „Chińczyka”. Dopiero jak upadły, był ten straszny krzyk, dym i rozpacz.
Matka nie chciała być długo w Śródmieściu, chciała wrócić do domu. Przechodziliśmy przez puste pole, prowadził nas wuj. Mama trzymała siostrę i brata za ręce, ja szłam obok. Na pustej przestrzeni nadleciał niemiecki samolot. Zaczął nad nami kołować i strzelać z broni pokładowej. Brat matki był kiedyś żołnierzem, jeszcze w armii carskiej. Jako żołnierz carski zawędrował nawet do Mandżurii. Wiedział, jak się chronić i zaczął z nami chodzić naokoło tej budki. Jak samolot nadlatywał, to szliśmy na drugą stronę. Mówię: „Wujku, ja ucieknę, to oni będą do mnie strzelać”. Wujek powiedział: „Nie, nie. Zaczekajmy”. Widocznie Niemcom znudziło się strzelać do bezbronnych, albo może wystrzelali już broń, bo odlecieli dalej. Spojrzałam na wujka, twarz miał całą spoconą. Jeden wujek wiedział, co to znaczy. Wiedziałam, że to jest zagrożenie, ale wujek wiedział, że strzelają do bezbronnych.

  • Mama została z dziećmi sama, bez męża. Jak sobie radziła?

Była typową kobietą przy mężu. Początkowo była w głębokiej depresji, nie radziła sobie. Na szczęście wszyscy pracownicy zarządu miejskiego byli bardzo zwarta grupą. Bardzo szybko zorganizowali samopomoc koleżeńską. Tak że aż do Powstania Warszawskiego dostawaliśmy zapomogę, czyli część pensji ojca i tak zwane deputaty. Niektórzy pracownicy jeździli na wieś. Przywozili fasolę, ziemniaki, mąkę, nawet mrożone jajka. To była dosyć ważna pomoc. Nie próbowała podjąć pracy, bo nie miała kwalifikacji, ale też pracy dla kobiety z małymi dziećmi nie było. Natomiast próbowała – jak to się nazywało – handlować sacharyną, dulcyną; wtedy to był bardzo pożądany towar, bo cukru już nie było, były tylko kartkowe przydziały bardzo marnych produktów. Oczywiście matce się to nie udawało. Bardzo szybko się usamodzielniłam.

  • W jaki sposób?

Najpierw od administracji osiedla wzięłam kawał trawnika i na tym trawniku uprawiałam ziemniaki z pomocą kolegi, Mietka Raźniewskiego. Tak że i on, i ja mieliśmy na zimę dla rodziny ziemniaki. Potem dawałam korepetycje. Brałam każdą robotę, jaka była. Nosiłam drewno, blisko był lasek, trzeba było nazbierać opału w lasku. Wtedy dzieci były bardzo dojrzałe i bardzo samodzielne. Powiem, że dzieci były nadzwyczajne. Pamiętam, jak Niemcy przyjechali samochodem na to nasze biedne osiedle i nie mogli trafić, gdzie jest blok numer pięćdziesiąt sześć. Zapytali moich młodszych kolegów: „Gdzie jest blok 56?”. Oni przytomnie zapytali: „A do kogo, bo my numerów to nie znamy, ale lokatorów, to tak”. Jak powiedzieli: „Do Wacka Lewandowskiego”, to pokazali odległy koniec osiedla i przylecieli: „Uciekajcie, pakujcie się! Niemcy po was przyjechali”.
Pamiętam, jak Niemcy zajęli już Forty Bema, to przechodzący przez osiedle niemieccy robotnicy byli przyjaźni dla dzieci. A może udawali? Od czasu do czasu rzucali cukierki. Dzieciom nie wolno było wziąć tych cukierków. Jak jeden mały chłopiec wziął, to od kolegów dostał kopniaka. My od Niemców niczego nie bierzemy. Te dzieci już wiedziały, co to jest wróg. Sąsiedzi też byli pomocni. Wiadomo było, że w jakiś sposób trzeba sobie pomagać. My też pomagaliśmy, komu można było pomóc. Nie byłam posłusznym dzieckiem, sprawiałam matce dużo kłopotów. Po zabiciu ojca w Oświęcimiu matka nie chciała, żebym się zapisała na tajne komplety po szóstej klasie, uważając, że trzeba przetrwać. Jak ojca nie ma, to powinnam jej pomóc. Ale matki nie usłuchałam. Znalazłam szkołę i zapisałam się na tajne komplety.

  • Nie musiała pani mieć zgody matki?

Musiałam, ale sama jej sobie udzieliłam. Powiedziałam, że nie byłam posłusznym dzieckiem. Musiałam na tę szkołę zarobić. Jednocześnie, też bez zgody matki, zapisałam się do 13. Żeńskiej Drużyny Harcerek. Wtedy, należąc do harcerstwa, zaczęłyśmy już [zarabiać]. Byłyśmy już bardziej zorganizowane i wiedziałyśmy, że można zarabiać wyplatając ze sznurka podeszwy do damskich pantofli, wyrabiając kapelusze z krepiny, obszywając gogle, szyjąc rozmaite rzeczy. Nauczyłyśmy się robić na drutach skarpetki, szaliki, czapki. Byłyśmy bardzo przedsiębiorcze. Dawałyśmy korepetycje. To był bardzo interesujący okres uczenia się w tajnej szkole.

  • Gdzie się odbywały zajęcia?

W Warszawie przy ulicy Jasnej, przy Mazowieckiej pod podszewką tak zwanej szkoły handlowej. Najpierw mieliśmy zajęcia w szkole, potem wyjmowaliśmy kajeciki, zeszyty. Nie wolno było [mieć] książek. Często [lekcje były] i bez zeszytów. Przedtem, przez pierwszy rok były tak zwane komplety w prywatnych mieszkaniach. Z najbardziej dramatycznych przeżyć okupacyjnych pamiętam moment przechodzenia do bardzo dalekiej szkoły podstawowej. Przez pole, w śniegu po pas – nasza świeżo zbudowana szkoła była oczywiście przez Niemców zniszczona. W zbiorczej szkole nie było opału. Siedzieliśmy zmoknięci, schnąc w ubraniach.

  • Gdzie mieściła się szkoła?

Teraz nie kojarzę tej ulicy, ale za wałem, za Elekcyjną, za przejazdem kolejowym. Przejazdem często jeździły pociągi z węglem. Młodzi mężczyźni wskakiwali i zrzucali węgiel. Niemcy oczywiście do nich strzelali. Dzieci miały nakazane, że jeśli akurat jest przewóz, to musimy upaść w śniegu i przeczekać, aż przejadą. Niejeden raz było, że się dosyć długo leżało w śniegu, zanim się poszło do szkoły. Chodziło się bardzo chętnie, bo byli fantastyczni nauczyciele. Pamiętam nauczyciela, pana Mieczysława Kupisza, który nam grał na skrzypcach. To były pierwsze kontakty z muzyką, wspaniałe. Wspaniałym nauczycielem był Tadeusz Krakowski, do którego nosiłam ulotki przynoszone przez mojego ojca. Obaj nauczyciele też utrzymywali kontakt z naszą rodziną i doradzali mi, jak pisać do ojca, żeby mu do obozu przekazać pewne informacje.

  • Czy dostała pani jakiś list od ojca, dzięki któremu dowiedziała się pani, gdzie jest?

Tak. Z obozu dostawaliśmy listy raz na miesiąc. Raz na miesiąc wolno było do ojca odpisywać. W tych listach też były pewne szyfry. Wiadomo było, że jak ojciec pisze: „Coś się dzieje z Heńkiem z Marymontu, bo mi się śnił”, to wiedzieliśmy, że jest aresztowany i ojciec widział go w obozie. Jak ojciec napisał: „Proszę pozdrowić panią Fronczakową z Magistratu” – to była koleżanka ojca z pracy – to wiedzieliśmy, że ojciec widział ją w Oświęcimiu. Były też i pozatekstowe informacje, aczkolwiek każdy list z Oświęcimia był cenzurowany. Wrócę do przechodzenia do szkoły. Pamiętam, że kiedyś wracałam i w śniegu znalazłam dużą bryłę węgla. Ponieważ nie było opału, to tę ciężką bryłę przyniosłam do domu. Jak ta bryła poleżała, chciałam ja wrzucić do pieca. Zobaczyłam, że mam zakrwawione ręce. Na tej bryle węgla była krew chłopaka, który zrzucał [węgiel]. To były nasze traumatyczne, dziecięce przeżycia. Wrzucam do pieca węgiel z krwią.
Chyba 20 października 1942 roku [miało miejsce] najbardziej koszmarne przeżycie z tego okresu. Jechałam z koleżanką, Basią Sobczak, do szkoły. Wtedy jeszcze jeździło się przez getto. Można było patrzeć, co się w getcie dzieje. Bo pomosty nie były wtedy oszklone, zabudowane. Widok getta był wstrząsający. Same byłyśmy biedne, często głodne, ale czasami rzucałyśmy chociaż bułkę, chociaż kawałek bułki, chociaż parę groszy. Najbardziej makabryczny moment był w październiku, kiedy zobaczyłyśmy […] pięćdziesięciu powieszonych – jak Niemcy powiedzieli – komunistów. Wiszące zwłoki Polaków. To było przerażające. Niektórzy ludzie zaczęli krzyczeć, niektórzy zaczęli płakać. Koleżanka dostała ataku rozpaczy. Byłam już trochę stwardniała, już dużo przeżyłam; przeżyłam już śmierć ojca, otrzymanie depeszy, zawiadamianie matki o śmierci. Patrzyłam ze skamieniałym sercem, ale to było wstrząsające. Powiedziałam koleżance nie bardzo grzecznie: „Przestań się wygłupiać. Tym ludziom już nie pomożesz, a sama możesz dostać dwóję, bo niczego nie umiesz. Ucz się!”. Ona mi to do tej pory wypomina, że zachowałam się w stosunku do niej niegrzecznie, niemile. Reakcje ludzkie w tym okresie były rozmaite. Nie znaczy, że ja tego nie przeżywałam. Mam w oczach obraz bezbronnych ludzi kołyszących się jak gałęzie na wietrze. Obraz był przerażający.

  • Kiedy nastąpił kontakt z konspiracją?

Kontaktu konspiracją szukałam najpierw w Ratuszu przez kolegów ojca. Oni mi twardo odpowiedzieli, że wystarczy, że ojciec siedzi, ja muszę pomagać matce, chodzę na tajne komplety, należę do harcerstwa. Na razie mnie nie potrzebują. Jak będą potrzebowali, to mnie zawiadomią. Nie chcieli mnie, uważali, że jestem za młoda. Natomiast w harcerstwie zetknęłam się już ze wszystkim, z czym można się zetknąć. Przede wszystkim uczono nas, jak tropić. Niby to było zdobywanie sprawności, ale już musiałyśmy obserwować różne budynki, o której kto wchodzi, o której kto wychodzi. Uczono nas podstawowych szyfrów. Sprawowałyśmy patronat nad jeńcami wojennymi. Pisało się do nich listy, pomagało się wysyłać paczki. Przepisywałyśmy podręczniki dla dzieci na wschodzie, gdzie już w ogóle nie było szkół i podręczników. Trochę zarabiałyśmy na potrzeby drużyny.
W Strudze pod Warszawą miałyśmy obóz. Czuwali nad nami wszyscy leśnicy. Wiadomo było, że nic się nam nie stanie, bo zanim Niemcy by weszli, to leśnicy już nas zawiadomią. Tam nauczyłyśmy się tropić, rozpoznawać części świata po korze, po słońcu. Pamiętam, co mnie najbardziej bawiło, że nauczono mnie mierzyć odległości krokami. Do tej pory zdarza się, że jak idę, to liczę kroki i wiem, jaką odległość pokonałam. Albo jaki jest rozstaw moich palców, żeby można było zmierzyć nawet malutką przestrzeń. Były też różne zajęcia, w których nie mogłam uczestniczyć, bo jednak musiałam uprawiać zagon ziemniaków, opiekować się młodszym rodzeństwem, dawać korepetycje, robić buty. Koleżanki miały więcej zajęć niż ja. Wszystkie liczyłyśmy na to, że będziemy wezwane do Powstania.

  • To znaczy, że już wcześniej je przewidywano?

Tak. Miałyśmy informacje, miałyśmy [zadania]. Przewoziło się tak zwane bibuły. Niektóre koleżanki więcej, niektóre mniej. Miałyśmy też informacje, jaki jest rząd na emigracji, jakie przychodzą rozkazy, jaka jest Armia Ludowa.
  • Byłyście zorientowane w bieżącym życiu politycznym.

Tak, w polityce i w konspiracji byłyśmy dobrze zorientowane – na miarę piętnastoletnich dziewczyn. Wiedzieliśmy, że Powstanie się zbliża. W mieście było już widać inaczej ubranych młodych mężczyzn. Buty oficerki, przepasane [płaszcze]. Było już więcej rozmaitych wyroków, było niebezpieczniej. W dniu Powstania matka zabroniła mi wyjść z domu.
Tego dnia, we wtorek, akurat miała być zbiórka harcerska. Byłam nieposłuszna i oczywiście wyszłam z domu. Pojechałam na zbiórkę na ulicę Rakowiecką do mojej zastępowej, Ireny Olszewskiej. Nie zostałam wpuszczona, mimo że wielokrotnie dzwoniłam szyfrem. Zdenerwowałam się i zaczęłam kopać w drzwi, bo wewnątrz słyszałam głosy. Druhna mi otworzyła i powiedziała: „Pędź czym prędzej do domu, bo niedługo, o siedemnastej wybucha Powstanie”. Mówię: „No a przydział?”. – „Najmłodsze nie dostają przydziału”. Taka wściekła jak wtedy, w życiu nie byłam. Szybko pojechałam na Pragę, żeby jeszcze zawiadomić rodzinę. Być może jest tam właśnie moja mama. Jak dochodziłam do mostu, to most był obstawiony. Był postawiony szlaban z drutów. Dosyć śmiało podeszłam do młodego Niemca i szkolną niemczyzną powiedziałam, że mieszkam po tamtej stronie. Mam młodsze rodzeństwo, muszę się przedostać. Machnął ręką, odsunął szlaban. Szłam tym mostem sztywno, bo pod letnim płaszczykiem miałam przyczepiony krzyż harcerski. W każdej chwili mógł zrobić, co chce, przecież sama byłam na tym moście. Doszłam do drugiego szlabanu. Powtórzyłam to samo drugiemu Niemcowi. Popatrzył na mnie, machnął ręką i poszłam. Doszłam do placu Teatralnego.
Plac Teatralny i Ratusz były dla mnie najważniejszym, najbardziej magicznym miejscem w całej Warszawie. Raz, dlatego że tam pracował mój ojciec i znałam ten Ratusz. Były tam wspaniałe zabawy Gwiazdkowe urządzane przez prezydenta Starzyńskiego, pod jego patronatem dla dzieci wszystkich pracowników zarządu miejskiego. Stamtąd były nadawane wszystkie komunikaty Starzyńskiego. Jak zobaczyłam Ratusz, to już zaczęły się strzały i już był przewrócony tramwaj. Wiedziałam, że już dalej nie pójdę. Weszłam do Ratusza i zobaczyłam kawałek wolnej Polski. W biało-czerwonej budce strażniczej stał chłopak z karabinem, z opaską. Pepegi miał świeżo wyczyszczone kredą albo proszkiem do zębów. Co zrobił krok, to proszek się rozpylał i wyglądał jak anioł, jakby chodził w obłoku. Usiadłam na barierce, zaczynały się już bardzo ostre strzały. Udawałam, że jestem ostrzelana i dzielna. Chłopak zawołał mnie do siebie, zapytał, co tu robię. Powiedziałam, że chcę się właśnie przyłączyć do Powstania. Powiedział: „Bardzo dobrze trafiłaś. Zaraz tu przyjdzie dowódca”. Zanim przyszedł dowódca, usłyszałam walenie w okna piwnicy. Podeszłam, a tam siedział sąsiad, kolega ojca z pracy, pan Wieczorek. Razem z innymi kolegami z bronią w ręku strzegł skarbów. Skarby były zamykane na noc. Pan Wieczorek poprosił, żebym kogoś zawiadomiła, że oni tutaj siedzą i chcą być wypuszczeni. Są głodni i mają broń.

  • Byli zamknięci?

Oni zawsze byli zamykani, nie mogli stamtąd wyjść. Zawsze na noc strażnicy z bronią byli zamykani. Akurat jak Deus ex machina wszedł „Barry”. Pierwszy raz go zobaczyłam. Rosły mężczyzna w ciemnych spodniach, w białej koszuli, z szablą nad głową. Proszę sobie wyobrazić – bohater, wódz. Podeszłam do niego, zameldowałam. To był mój pierwszy meldunek. [Powiedziałam], że tam są strażnicy, że mają broń, że trzeba ich wyzwolić, że jestem harcerką i chcę się przyłączyć do Powstania. „Barry” polecił wypuścić strażników, a mnie powiedział: „No to dowiedz się od chłopca w strażnicy, gdzie masz się przyłączyć”. Przyłączyłam się do Powstania.

  • Zaakceptował tę pani samowolę?

Nie wiedział, że to samowola. Wiedział, że biorę czynny udział, pokazując mu strażników z bronią. Jak jeszcze powiedziałam, że przeszłam szkolenie sanitarne, to nie przeszkadzało mu, że młoda. Chce się przyłączyć, niech się przyłączy.

  • Jak wyglądały pierwsze dni?

Pierwsza kwatera była wspaniała. Były przygotowane materace. Tyle, że się okazało, iż nie były dla nas, tylko dla zupełnie innego oddziału. Dlatego że „Barry” ze swoim oddziałem też myślał, że będzie gdzie indziej. Nie wszyscy z jego oddziału się tam zgromadzili. Niektórzy byli w innych dzielnicach Warszawy. Wkrótce potem grupę, w której się znalazłam, szybko przeniesiono na inną kwaterę. Miałam szczęście, bo byli to wspaniali ludzie. Kwatera była blisko kościoła. Przez pierwsze dwie noce spałyśmy tam po prostu na podłodze. Mówię spałyśmy, bo oprócz mnie były cztery inne, starsze ode mnie dziewczyny. Najważniejsza z nich była Danusia Lewicka. Dziewiętnastoletnia, piękna dziewczyna. Do tego mądra, dobra, po maturze. Byłam dumna, że ona ze mną, piętnastolatką, chce się zaprzyjaźnić.
Naszą jakby szefową była Hanka Zawadzka, pseudonim „Jędrek”. Była razem z siostrą, Irmą Zawadzką, pseudonim „Pups”. Była jeszcze inna, też ładna dziewczyna, Elwira Majewska. Używała imienia Elżbieta, a pseudonim „Niunia”. Danusia Lewicka miała zupełnie niepasujący do siebie pseudonim „Orchidea”. To była piękna, jasna dziewczyna, a orchidea to coś zupełnie niekojarzonego z polską dziewczyną. Spałyśmy na podłodze. Jeden ze starszych kolegów, nazywał się [Kazimierz] Balary [ps.„Dorsz”] – bardzo elegancki, wyróżniał się elegancją, przyszedł i z bronią, i w bryczesach, i umundurowany. Pogonił chłopaków, że panienki nie mogą spać na podłodze i trzeba nam zorganizować inną kwaterę. Druga kwatera też była szybko zorganizowana. Pierwszy nasz mundur, to były po prostu szare, robocze fartuchy. Bo niczego [nie było]. No i opaski.
Pierwsze nasze zadanie, to było szycie opasek. Ręce aż były czerwone od pofarbowanych materiałów. Szykowanie bandaży, zbieranie leków. Potem, po pierwszym dniu pełnym nadziei i radości, gdzie pierwszy raz zobaczyłam spadającą niemiecką flagę, a na maszt wjeżdżała polska flaga, przyszły dni walki. Najpierw był zajęty Bank Polski – prawie bez walki. Niemcy uciekali stamtąd czołgami. Stamtąd przyłączyło się kilka osób, kilku mężczyzn, którzy tam pracowali. [Byli] od razu z bronią. Między innymi prawie mój równolatek, Leszek Ignaczak, pseudonim „Lisek” z ojcem „Lisem”, Władysławem Ignaczakiem. Jeszcze parę innych osób. Potem też prawie bez walki był zajęty komisariat na ulicy Daniłowiczowskiej. Strażnicy po prostu po małej, może nawet pozorowanej szamotaninie, wpuścili powstańców. Uwolniono sporo jeńców, w tym radzieckich. W tym chłopaka, który pozostał w mojej pamięci jako Wania; miły niebieskooki student, blondyn. Od razu sobie stamtąd zabrał broń. Przyłączył się do naszego oddziału i wszyscy strażnicy z bronią też się przyłączyli do tego oddziału.

  • Obie akcje były w wyniku działań „Barrego”?

Tak. „Barry” wszedł do komisariatu. Kolega… nazywał się Kasprzak, miał pseudonim „Kotwica” i był łącznikiem między Warszawą a Wschodem. Był złapany w pociągu. Pamięta, jak „Barry” wszedł i powiedział: „Jestem »Barry«, wyzwalam was. Kto chce się przyłączyć do Powstania, ten wychodzi, a kto chce do mamusi, ten zostaje”. Podobno tak powiedział. Według „Kotwicy” to są historyczne słowa. Mnie tam nie było, znam tylko tych paru mężczyzn, którzy byli stamtąd przyłączeni, to znaczy Wanię, „Kotwicę”, Kupijaja , jeszcze kilku innych, którzy mniej się utrwalili w mojej pamięci. […] Ważniejszą, najgroźniejszą, najtrudniejszą akcją oddziału „Barrego” był atak na pałac Blanka. Tam była jeszcze silna obsada niemiecka. Żeby się tam dostać akowcy przerzucili ławy i po nich dostali się z Ratusza na piętro do pałacu Blanka.
Tak jak mi mówili, „Barry”, który był bardziej masywny, nie chciał przebiec po tej ławce. Usiadł na niej posuwając się siedzącymi podskokami. „Barry” w swoich wspomnieniach nie potwierdził tego. Napisał, że wdrapał się po linie. Wydaje mi się to raczej nieprawdopodobne, bo był to dosyć ciężki, masywny mężczyzna. W Ratuszu nie było lin gotowych do tego, żeby się wedrzeć. Niemcy mu tej liny na pewno nie zrzucili. Raczej po prostu przedostał się do Ratusza siedząc [na ławce]. Niemcy uciekając ostrzeliwali się. Z mojego plutonu trzy dziewczyny były łączniczkami, Danusia i ja byłyśmy pozostawione na kwaterze do dalszej łączności i do czekania na ewentualnych rannych. Zastanawiałyśmy się, co będzie, jeśli Niemcy wygrają. No i żegnałyśmy się z życiem – to był ten pierwszy moment. Jeśli Niemcy by wygrali, to na pewno nie patyczkowaliby się z powstańcami.
Ze stratami, ale pałac Blanka był zdobyty. Było dużo zabranej broni. Następnego dnia nasz porucznik (wtedy to był porucznik Marek S., pseudonim „Emes”– nazwiska nie pamiętam) polecił nam, łączniczkom, żebyśmy poszły do pałacu Blanka zbierać wszystko to, co może być potrzebne żołnierzom. Leki, opatrunki, ewentualnie ubrania, bośmy wyszli przecież zupełnie nieprzygotowani. Powstanie miało trwać trzy dni. Widziałam tam niesamowite bogactwo, jakiego przedtem w życiu nie widziałam. Niemcy zgromadzili tam obrazy, wspaniałe dywany, lustra w złoconych ramach, dużo pięknego, użytecznego ubrania. Ku mojemu zdziwieniu porzucone buty dziecięce.
Bardzo się dziwiłam, dlaczego małe dzieci były zabrane na wojnę. Nawet zapytałam mojego porucznika, czy mogę wziąć te dziecinne buciki dla brata, bo brat chodził tylko w drewniakach. Powiedział: „Tak, tylko nie wiadomo, czy wyjdziemy z tego cało”. Na krótko wzięłam te buciki dla dwuletniego brata, jako łup wojenny. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, którego nie widziałam, ale znam z wielu przekazów było wyrzucenie przez okno „Frybolina” osławionego zbrodniarza. To był zastępca [Ludwiga] Leista, szefa na Warszawę.

  • Czyim to było dziełem?

Mówiło się, że „Frybolin” wyskoczył. Po wojnie byłam na spotkaniu kombatantów i żołnierze z innego oddziału mówili: „No wyskoczył, wyskoczył, bośmy go wyrzucili, łobuza”. Nie wiem, czy się chwalili, czy mówili prawdę. Może to była prawda. Nienawiść była tak wielka i potrzeba zemsty była tak uzasadniona, że możliwe, iż go wyrzucili. Jeśli wyskoczył, to nie w swoim mundurze wysokiego oficera, tylko przebrany za szeregowego wehrmachtowca. Podobno leżał na podwórku i do jednego z kolegów, który pracował w Ratuszu, Mroczka (było dwóch braci Mroczków, wtedy ich nie rozróżniałam), powiedział: „I pan też jest bandytą”. Tak mówił ten kolega. Co było z nim dalej, nie wiem. Podobno był przetransportowany na Starówkę. Prawdopodobnie podzielił los innych Niemców.
Przerażający był jeszcze pierwszy pogrzeb. Moja najwspanialsza koleżanka, Danusia Lewicka powiedziała: „Chowają poetę. Chodź, popatrzymy z daleka. Bugaj się nazywa”. To mi nic nie mówiło. Danusia była starsza, po maturze, może coś już wiedziała. Był zmrok. [Leżał] pod murem na dziedzińcu, w drewnianej skrzyni obstawionej lampkami, zniczami, świecami. Było grono ludzi, śpiewali jakąś harcerską piosenkę. Być może był to pogrzeb Krzysztofa Baczyńskiego. To było czwartego albo piątego, kiedy Baczyński tam zginął. Być może…

  • Mało prawdopodobne, żeby w tym samym czasie i w tym samym miejscu zginął inny poeta.

Tak. Tak mi powiedziała Danusia, ja jej wierzyłam. Była starsza, mądrzejsza. Pamiętam, że wtedy siadłyśmy w kąciku.

  • Jak wyglądał ten pogrzeb?

To był zmrok, szarówka. Drewniana, zamknięta skrzynia, otoczona światełkami i śpiewy. Nawet sobie pomyślałam, że na dziedzińcu Ratusza rosną kanny – inaczej paciorecznik – czerwone krzewy, więc może byśmy z Danusią skoczyły, zerwały i położyły na trumnie. Ale potem pomyślałam: „No niech kwiatki sobie jeszcze troszkę pożyją” i nie zrobiłyśmy tego. Kwiatki długo nie pożyły, bo wkrótce zostały zdeptane, zniszczone.

  • Jak długo pozostawałyście w tym jednym miejscu?

W Ratuszu byłyśmy zgodnie z rozkazem naczelnych władz do 8 sierpnia. Potem „Barremu” polecono, żeby przeniósł się ze swoimi żołnierzami na Stare Miasto i zaczął pełnić funkcję szefa żandarmerii. Dla kolegów było to niemiłe zaskoczenie. Chcieli walczyć, nie chcieli być żandarmami. Żandarmi nie są lubiani nigdzie na świecie. Niemniej rozkaz jest rozkazem. Przeszliśmy na Starówkę. Kwatera mojego plutonu mieściła się za kościołem garnizonowym, w zakrystii przy kaplicy bazylianów, ulica Miodowa 24 albo 26, już teraz nie jestem pewna.

  • Na Nowym Mieście?

Nie, to było przy placu Krasińskich. Kościół garnizonowy przy placu Krasińskich na Starym Mieście. W kościele garnizonowym naokoło były inne oddziały „Barrego”. Tam tylko widywałam „Barrego”, ale bezpośrednio się z nim nie stykałam. Do 15 sierpnia chyba byłam szczęśliwa. Naokoło były ciężkie walki, ostrzały, ale bezpośrednio jeszcze mnie to nie dotknęło. Nosząc broń chodziłam z Danusią na różne barykady. Co najbardziej pamiętam, to że Danusia była wyższa, a ja niższa. Skrzynia była ciężka, na linach. Jak chciała mi pomóc, opuszczała, to ja musiałam podnosić. Wracałyśmy z pęcherzami na rękach. Czasami przysiadało się na skrzyniach, stało się na barykadzie i patrzyło: „No, może nadjedzie czołg i zobaczymy, jak się rzuca te butelki i jak on [płonie]. No, dokonujemy tej zemsty”.
Ale wielkie nieszczęście jeszcze do nas nie doszło. Owszem, 13 sierpnia wszyscy byliśmy poruszeni tym koszmarnym wybuchem czołgu-pułapki. Mogłam nawet być tam w pobliżu. Tego samego dnia wcześniej spotkałam koleżankę z Koła. Powiedziała mi, że z rodzicami są w AL-u. Przelękłam się, bo myślałam, że AL-owcy są paskudni, czerwoni. Mogliśmy robić wyjątki dla Wani, który się do nas przyłączył, ale komunistów wielkim zaufaniem nie obdarzaliśmy. Mówię jej: „No słuchaj. No komuniści…”. Ona mówi: „Przyjdź do nas, to zobaczysz. Jesteśmy tacy sami jak wy, walczymy tak samo, jak wy”. Akurat wracałam z meldunkiem. Mówię: „Muszę zapytać mojego porucznika, czy mi wolno”. Porucznik mi odmówił. Powiedział: „Nie, my z nimi nie utrzymujemy kontaktów. Tu masz inne zadanie”. Nie poszłam tam. Wiedzieliśmy, co się tam stało, mieliśmy relacje. Ale nikogo z nas tam nie puszczono.
Największe tragedie zaczęły nas spotykać 15 sierpnia. Grupa żołnierzy szła na patrol. Wśród tych żołnierzy był Wania i najbardziej przeze mnie podziwiany żołnierz, dobrze uzbrojony, wyszkolony, bardzo przystojny i na dodatek obdarzony pięknym głosem. Jak jeszcze można było wieczory spędzać w grupie i spokojnie, siadaliśmy, śpiewaliśmy. Ten kolega, Jerzy Stefanowski, przepięknie śpiewał. Kiedyś stałam z nim na warcie, bladym świtem na psiej warcie. Opowiadał mi, że był solistą w katedrze Świętego Jana, że po wojnie będzie mnie tam zapraszał. Zapytał mnie o mojego ojca. Powiedziałam, że zginął. Powiedział, że on też jest sierotą, nie ma matki. Powiedział: „No to wiesz, pożenimy mojego ojca z twoją mamą. Będziesz miała starszego brata”. Był świetnie uzbrojony, chodził na akcje, pięknie śpiewał. To był dla mnie ideał żołnierza. Dla mnie, piętnastolatki, to był bohater. Szedł jako dowódca tego patrolu. Akurat wracałam z meldunkiem, więc poprosiłam, żeby mnie też zabrali. Powiedział: „Tak, ale musisz się przebrać”. Bo na polecenie szefa musiałam pójść nieumundurowana.
Poleciałam założyć panterkę i to wystarczyło, żebym nie zdążyła do nich dobiec. Po drodze jeszcze złapały mnie dwie czy trzy „krowy”, które leciały w tym kierunku. Zdążyłam przycupnąć za murkiem, a oni wszyscy zginęli. Było ich tam siedmiu. Jeden był ciężko ranny, ale wszyscy zginęli. Zdążyłam tam pierwsza podbiec, oczywiście kiedy już troszkę się rozwiały kurze, dymy. Po wybuchu jest najpierw zamknięta przestrzeń, nie sposób jest się przebić przez mury, przez dym, przez kurz. Podbiegłam i mój wspaniały kolega, Jerzy Stefanowski, leżał nieprzytomny z urwaną nogą, z poharatanym biodrem. Popatrzyłam, obok leżał Wania. Wyglądał pogodnie, patrzył w niebo. Mówię: „Wania, nic ci nie jest, wstawaj”. Zaczęłam podnosić głowę i twarz została mi w rękach. Tak go trafiło, że ucięło mu całą czaszkę, a twarz została jak maska z otwartymi oczami.
Zaraz szybko zjawiła się tam pomoc. Pomogłam nieść Jerzego do szpitala. Leżał w szpitalu, jeszcze mi pozwolono przy nim czuwać do nocy. W nocy przyszła koleżanka, żeby mnie zmienić, że już dosyć [siedzę]. Wróciłam do kaplicy. W kaplicy stała biała figura Matki Boskiej. Zaczęłam z nią handlować. „Ja, Matko Boska, zrobię wszystko, co sobie życzysz. Jak będziesz chciała, to pójdę do klasztoru, jak będziesz chciała, to będę pracowała, tylko niech ten Jerzy żyje. Może być bez nogi, ja go będę woziła na wózku”. Siedziałam w kaplicy, patrzyłyśmy na siebie. Przyszła Hanka „Jędrek”. Nawet nic nie powiedziała, tylko pokazała ręką. Oczywiście nie żył. Zresztą wiedzieliśmy, że nie będzie żył, bo obrażenia były duże. Tylko naiwna dziewczyna mogła wierzyć w pomoc figury. Następnego dnia był pogrzeb. Już nie było trumny, [nieśli go] w kocu. Na dziedzińcu kościoła garnizonowego otrzymał piękną salwę honorową. Zaśpiewaliśmy mu, a następnego dnia poszła bomba i nastąpiła śmierć po śmierci. Już tam nie znalazłam nawet kosteczki.
  • Akurat tam trafiła bomba?

Nie tylko, ale między innymi i tam. Zginęło bardzo dużo ludzi i to były pierwsze, bezpośrednie ciosy. Pierwszy raz traciłam przyjaciół i ludzi, których podziwiałam. Miałam wyrzuty sumienia, że nie dopilnowałam, by zebrać dokumentację. Rozmawiałam nawet z Balarym, który wkrótce potem był naszym dowódcą. Porucznik „Emes” zrezygnował z walki, przeszedł do cywila. Był z żoną, która prawdopodobnie była w ciąży. Rozmawiałam z Balarym, że musimy zebrać te dokumenty. Ale skarcił mnie i powiedział: „To nie twoja sprawa. Od tego są specjalne służby. Nie martw się. To wszystko jest zebrane, udokumentowane, będziemy zawiadamiali rodziny, więc się uspokój”. Uspokoiłam się, ale niestety żadne akta nie zostały. Nikogo już nie znalazłam, kto by pamiętał Jerzego i Wanię. Właściwie zostali już tylko w mojej pamięci. […]
Pożegnanie pierwszych przyjaciół. Z Danusią doczekałyśmy do 19 sierpnia. Dla mojego plutonu to był najbardziej czarny dzień na Starówce. Zresztą to był najbardziej czarny dzień dla całej Starówki. Był tam wtedy ostrzał ze wszystkich możliwych broni. To było 19 sierpnia w dziewiętnaste urodziny Danusi. Poprzedniego dnia dostałyśmy przydział materiału na spódnice i na bluzki, żebyśmy nie chodziły w letnich sukienkach. Pani, którą wyłowiłam z ludności cywilnej za cukier (miałyśmy też przydział cukru, którego nie używałyśmy), bardzo szybko uszyła nam ładne spódniczki, ładne bluzki. Pozwoliła się u siebie umyć. Takie wystrojone poszłyśmy w odwiedziny do brata [Danusi], który był w innym oddziale i do sympatii Danusi. Przeżywała wtedy pierwszą, platoniczną miłość. Byłam dumna, bo mi się zwierzała.
W Sądach na Długiej rozmawiałyśmy najpierw z jej bratem, Reginaldem Lewickim, potem z jej sympatią. Siedziałam na schodach, czytałam książkę. Oni stali za mną obok siebie w niszy okiennej, ale nie zbliżali się do siebie. Siedziałam jako przyzwoitka i tylko słyszałam, jak oni szepczą. Po czym sympatia powiedziała: „No, już wracajcie do siebie, bo kończy się przerwa obiadowa”. Tu ciekawostka: Niemcy mieli przerwę obiadową. Oni nie walczyli bez przerwy, oni pracowali. Pracowali, żeby zabijać.

  • To były dla was chwile wytchnienia.

Tak. Kolega powiedział: „No to wracajcie, bo tutaj u nas jest bliższy front, u was będzie bezpieczniej”. Jeszcze nas przeprowadził przez plac Krasińskich, który mógł być pod obstrzałem gołębiarzy. Wróciłyśmy, przysiadłyśmy na materacach złożonych na dzień, bo jeszcze wtedy były materace. Od „Fuksa” (bo jeszcze tam działał i pracował) dostaliśmy przydział pierników. Jadłyśmy pierniki i Danusia opowiadała mi o swoim przyszłym życiu. Nie będą mieszkać w Warszawie, ona będzie wiejską nauczycielką i będą mieli dwoje dzieci. Zmęczona, znużona usnęłam; był upał. Nie usłyszałam albo zapomniałam, jakie miały być imiona tych dzieci. Na naszą kaplicę poleciały bomby. Mnie podmuch wyrzucił. Dusiłam się, leciałam, słyszałam krzyki; zostałam wyrzucona poza kaplicę.
Podniosłam się, jak tylko troszkę tego potwornego dymu, kurzu, smrodu się rozwiało. Słysząc krzyki chciałam wskoczyć do kaplicy i ratować moje dziewczyny. Przewróciłam się o łóżko, na którym leżał ciężko ranny człowiek. Myślałam, że to leży nasz ówczesny dowódca, Balary. Poszły następne bomby, znowu mnie odrzuciły. Leżałam obolała. Zobaczyłam, że chwieje się wieża kościoła garnizonowego. W tej wieży jest chłopak. Samolot krąży i strzela z broni pokładowej zapewne do tego chłopaka, ale te strzały otaczają mnie naokoło. Zakryłam oczy i zobaczyłam, że mam zakrwawione ręce. Pomyślałam, że jest to krew moich towarzyszy broni. Jeszcze raz się więc zerwałam, jeszcze raz mnie odrzuciło – nie wiem, co, może następna bomba. Spojrzałam jeszcze raz na tego chłopaka. Zobaczyłam usta otwarte do krzyku i zobaczyłam, że ta wieża spada. Zerwałam się i zaczęłam uciekać z poczuciem, że jestem tchórzem. Takie miałam uczucie, że uciekam.
Wpadłam do piwnicy, gdzie był szpital polowy, gdzie znałam lekarzy i gdzie czasami zaglądałam do rannych. Słyszałam swój histeryczny krzyk, a jakaś druga cześć mojej osoby mnie karciła: „Czego ja wrzeszczę?”. Krzyczałam: „Tchórze! Idźcie ich ratować!”. Sama przecież byłam tchórzem, przecież uciekłam. Usłyszałam głos mężczyzny, który powiedział: „Jest w szoku!”. Drugi: „Jest ranna!”. Wzięli mnie pod ręce i zanieśli na dół. Nie byłam taka ranna, mogłam iść, byłam tylko w szoku. Szybko mi ogolili głowę.

  • Żeby się zorientować, gdzie rana?

Nie miałam dużej rany. Miałam ranę ciętą głowy z lekkim ścięciem, ale bez wgłębienia kości. Głowa jest bardzo unerwiona i krwi było bardzo dużo. Krew buchała i buchała. Najpierw dostałam zastrzyk, który totalnie mnie uspokoił. Zrobiłam się tak bardzo spokojna, jakby się w ogóle nic nie działo. Jednocześnie bardzo czuja i przytomna. Zaczęłam powtarzać, żeby ratowali. Ktoś mi odpowiedział: „Już ich znoszą”. Zobaczyłam inną koleżankę, Marysię Kowalewską. Powiedziała: „Danusia żyje”, bo przede wszystkim spytałam o Danusię. Przybiegł chłopak Danusi. Przekazałam mu tę wiadomość. Przyleciał do mnie, [zastał mnie] taką siedzącą, zabandażowaną, uspokojoną nadmiernie i mówi: „Słuchaj, Danusia nie żyje”. Mówię: „Jak to, nie żyje?”. – „Umarła”. Wziął mnie za rękę, zaprowadził. Danusia leżała nieżywa w korytarzu. Jak się potem dowiedziałam od kolegi, który też był w naszym plutonie, który w czasie tego nalotu też był ranny w nogę, przyniesiony do szpitala, leżał w tym samym pokoju, gdzie Danusia. Wyglądało to tak, że Danusia powiedziała: „No Tadziu, ocaleliśmy. Podziękujmy Bogu za ocalenie”. Pomodliła się i powiedziała: „Jestem zmęczona. Muszę się przespać”. I usnęła. Widział to. Usnęła na zawsze.
Nie było obrażeń zewnętrznych. Prawdopodobnie miała bardzo duże obrażenia wewnętrzne. Stałam z jej chłopakiem nad jej zwłokami, mówił: „Zobacz, jaka ona piękna”. Rzeczywiście była piękna. Przykryłam ją, bo miała zadartą spódniczkę i brudne majteczki. Usiedliśmy obok, ten chłopak też był ranny. Kazali nam się położyć, ale powiedzieliśmy, że nie, że pilnujemy Danusi i innych osób, [pilnujemy], gdzie ich będą chować. Tak nas uspokoili, że usnęliśmy. Pochowali ich bez naszego udziału. O Danusi dowiedziałam się dopiero po wojnie. Była pochowana w parku Krasińskich. Matka znalazła najpierw jakiś jej notatnik. Mówiła koleżance, „Jędrkowi”: „Mam list od Danusi”. Ona w tym czasie była naszą jakby szefową. Była poważnie ranna w czoło. Potem doglądałam jej w szpitalu. Jej siostra „Lala” miała urwaną nogę. Druga piękna koleżanka, Elwira (która używała imienia Elżbieta, a miała pseudonim „Niunia” lub „Nina”) miała urwaną stopę. Odwiedzałam ją jeszcze później w szpitalu na Długiej. Obie zginęły zamordowane, jak opuściliśmy Starówkę. „Jędrek” znalazła swoją siostrę Irmę – „Pupsa”. Ale po Elwirze został tylko napis na murze.
Przedtem był jeszcze jeden historyczny moment, przy którym mogłam być, ale też nie zdążyłam dobiec. Na ulicę Miodową upadł samolot Liberator, który leciał z pomocą dla Warszawy. Usłyszeliśmy straszny huk. Naszych bardziej uzbrojonych żołnierzy od razu posłano na miejsce, żeby zobaczyli, co się dzieje. Następnego dnia koledzy powiedzieli, że jeśli chcę, to mogę pożegnać lotników. Leżeli nieco dalej, przy Miodowej w drewnianych trumnach. Starszy kolega Andrzej (którego nazwiska i pseudonimu nie utrwaliłam w pamięci, wiem tylko, że mógł być lekarzem, a wolał walczyć) stanął nogą na trumnie, podniósł rękę, żeby mi pokazać, że są spaleni. Swoimi piętnastoletnimi oczami zobaczyłam, że leży tam biała szczoteczka do zębów. Ludzie spłonęli, a ebonitowa szczoteczka ocalała. Było przy tych dzielnych żołnierzach jeszcze trochę ich sprzętu. Broń została zabrana i potem kolega, „Kotwica” Kasprzak (o którym już wspominałam) powiedział mi, że wymontowali działo i trafiło na barykady. Powiedział mi jeszcze jedną, dziwną rzecz. Ludzie spłonęli, a czekolada została. Czekoladę potem rozdali dzieciom. Było to dla mnie traumatyczne, aczkolwiek nie jest to wielki czyn i wielka wiedza o Powstaniu.
Makabryczny dzień zdarzył się 21 sierpnia. Nasze kwatery już zostały zniszczone. Mój pluton był całkowicie rozbity. Właściwie [został] tylko Balary, który był już nowym plutonowym i tylko dwóch kolegów: bardzo sympatyczny Andrzej Zajdler i ten drugi Andrzej, którego nie zachowałam w pamięci. Przeszliśmy do Sądów przy Długiej. Balary powiedział, żebym posiedziała z łączniczkami i troszkę odpoczęła, bo jeszcze jestem kontuzjowana, słaba, chwiałam się na nogach, miałam zawroty głowy, źle widziałam. Usiadłam w dużej piwnicy. Wydawało się, że jest bezpieczna. Nastrój był bardzo spokojny. Było popołudnie. Dwie dziewczyny się myły. [Była tam] „Ama” [Amelia] Mandowska, bardzo dzielna starsza kobieta, która zostawiła dwie córki pod opieką sąsiadów, żeby wziąć udział w Powstaniu. Robiła jedzenie i koniecznie chciała mnie nakarmić.
W tym pokoju bardzo źle się czułam. Jeszcze przedtem znalazłam książkę „Krzyk dzikich gęsi”. Wzięłam ją i wyszłam sobie poczytać na schodach. Przechodzący porucznik nawrzeszczał na mnie, że to jest miejsce pod ostrzałem, czy tu sobie robię czytelnię, mam natychmiast schodzić do łączniczek. Zeszłam. Widziałam prawie ten sam obraz: uśmiechnięte dziewczyny, cieszące się, ale nie mogłam siedzieć w tej piwnicy. Znowu wyszłam z tą książką. Czytałam tę książkę, która mnie właściwie nic nie obchodziła, bo co mnie obchodził jakiś bogacz w Skandynawii i jakaś nauczycielka Linda? Czytałam, żeby być gdzie indziej. W tym momencie w to miejsce padł pocisk artyleryjski i bardzo dużo dziewczyn było ciężko rannych albo zginęło. Ciężko ranna była Krysia Granisz. Jej siostra zginęła. Dodajewska, ładna dziewczyna, zginęła. Jeszcze parę innych, które znałam z widzenia, ale ponieważ byłam w innym plutonie, to nie identyfikowałam [ich].
Wiem, że zbiegłam na dół, nie mogłam się dostać do tej piwnicy, bo po takim nalocie nigdy nie można się od razu dostać do środka. Bo jest smród, zatykający kurz. Szybko przybiegli ratownicy, ktoś w masce wszedł do środka. Ktoś mi podał głowę. Nie wiedziałam, co z tą głową zrobić i odłożyłam na bok. Wyszła koleżanka, nazywała się Karpiuk, ciężko ranna w nogę. Zaczęłam ją ciągnąć przez cały pałac Krasińskich, przez kwatery „Parasola”, bo tam był ich szpital. Zaobserwowałam, że jej noga w sznurowanym bucie robi się coraz grubsza. Nie wiem, jak ona była ranna. Szła, krew się nie wylewała, tylko noga coraz grubsza i but zmieniał kolor. Przyprowadziłam ją przed kwaterę „Parasola”, a oni byli po służbie. Grał patefon i chłopak tańczył. Podleciał do mnie i mówi: „Chodź, zatańczymy”. Obraziłam go, chociaż wiedziałam, że „Parasol” był wspaniałym oddziałem, widok postrzępionego parasola na gmachu zawsze dodawał nam otuchy.
Obraziłam chłopaka, który mnie ciągnął do tańca po tragedii, którą dopiero co widziałam i powiedziałam: „Odczep się, bałwanie. Pomóż mi tę ranną zaprowadzić”. Powiedział: „Ja jestem po służbie, a czego się czepiasz? Może ja tańczę na swoim grobie?”. Powiedziałam mu: „Uważaj, bo trawę podepczesz”. Zaprowadziłam tę dziewczynę. Jak się potem dowiedziałam od Krysi Granisz, nie przeżyła. Nie przeżył też stary Niemiec. Następnego dnia też był straszny nalot, ludzie kryli się, gdzie mogli. Wtedy się zdawało, że trzeba stanąć pod tak zwanymi stropami Akermana. Mnie się to kojarzyło ze stepami Akermana Mickiewicza i nigdy nie chciałam pod tym stawać, bo niby po co? Usłyszałam niemiecką prośbę. Nikt nie chciał do niego pójść. Zlitowałam się. Zobaczyłam grubego, starego człowieka. Mnie się wydawał stary, ale może nie był taki stary. Zaczął mi pokazywać zdjęcia rodziny. Poleciałam, żeby go zanieść do szpitala. Powiedzieli mi: „Niech go niosą Niemcy”. Tam w niewoli byli Niemcy, nie chcieli. Żaden nie chciał pójść, był ostrzał. W końcu ktoś z tego szpitala wziął Niemca na nosze, ale lekarz od razu mi powiedział, że nie da się go uratować, bo jest beznadziejna rana brzucha.
Krysia Granisz (która w piwnicy straciła siostrę) była ciężko ranna w głowę, przez jakąś inną grupę została przeprowadzona przez kanały i ocalała. Na marginesie powiem, że nieco wcześniej pomagałam też innemu Niemcowi. Leżał na ulicy. Przeprowadzałam wtedy „Balarego”, mojego dowódcę, do szpitala, bo był ciężko ranny. Niemiec leżał na ulicy Miodowej, Niemcy po niego nie wrócili. Nikt go nie chciał ściągnąć, bo był ostrzał. Potem ludzie w piwnicy nie chcieli mu pomóc. Zawołali mnie: „Co z nim zrobić?”. Udzieliłam mu pierwszej pomocy. Potem leżał w szpitalu w sali, gdzie leżała Danusia i jej kolega, Tadzio Kitzman, który dobrze mówił po niemiecku, bo jego rodzina miała niemieckie korzenie. Oni obaj nie chcieli potem wyjść kanałami. Postanowili, że jak opuścimy Starówkę, to oni powiedzą, jak się Polacy wobec jeńców zachowywali i ocalą szpital. Nie ocalili. Po wojnie, w tym miejscu, gdzie leżeli, „Jędrek” (czyli Hanka Zawadzka) znalazła dwa zwęglone szkielety. A grobu Tadzia Kitzmana nie ma do tej pory.
Właściwie powoli zbliżamy się do końca Powstania na Starówce. Było jeszcze parę dni w kościele świętego Jacka, gdzie też było bardzo dramatycznie, bo rannych przenosiło się z miejsca na miejsce, bo tam ciągle padały bomby. Starałam się przenosić rannych; niewiele można już było pomóc. Stamtąd na dzień przebicia znowu mieliśmy przechodzić do Sądów. Musiałam zostać nieco dłużej i zabrać pieczony w podziemiach w czasie nalotów chleb. Piekł Szymon, który był w naszym oddziale. Był Żydem, podobno przechował się w kanałach. Wielkie, ogromne bochny chleba. Jeden bochen miałam przenieść, żeby było co jeść, jak się uda przebicie. Już było ciemno; szłam przez tłum ludzi na ulicy Długiej. Jedni nas żegnali, [inni] nam złorzeczyli. Chleb był gorący, parzył mnie w nogę. Przede mną szedł kolega „Kotwica”. Żeby się przebić przez tłum, trzymaliśmy się liny. Mówił: „Niech ci tylko nie wpadnie do głowy, żeby dawać ten chleb ludziom, bo przecież wszystkich nie nakarmisz. Chleb się nie rozmnoży, a zadepczą się ludzie”. Od czasu do czasu race rozświetlały widok, jak w niemym filmie. Wtedy ludzie przypadali do ziemi jak kamienie, żeby ich nie było widać. Potem znowu gasło i tylko tak szliśmy, krok za krokiem.

  • W jakim kierunku szliście?

W kierunku placu Bankowego. Nasza grupa nie była w oddziale szturmowym do przebicia. Mieliśmy tylko później przejść. Chodziliśmy po niesamowitych górach, wertepach, ruinach. Ciekawostka. Na jednej ruinie spadł mi pantofel. Nie można się było zatrzymać. Szłam z jedną nogą bosą. Oczywiście pokrwawiłam tę nogę. Jak nas potem zatrzymano w jakimś budynku, to „Kotwica” zdjął z siebie koszulę i zawinął mi nogę swoją koszulą. Chleba cały czas nie ruszyliśmy. Potem był sygnał do odwrotu. Wracamy, jest jeszcze ciemno. Znowu nie możemy się rozstać, nie wolno się rozdzielać. Trzymamy się liny. Zatrzymaliśmy się na jakiej górze i mówię: „Tu jest mój but”. On mówi: „No zwariowałaś. Krążyliśmy tyle czasu”. Nogą znalazłam ten but.
To jest śmieszne. W człowieku wykształcał się zwierzęcy instynkt. Nie myślało się już, że muszę się chronić, to się robiło automatycznie, to był instynkt. Nie wierzę, żeby mnie ocalił los, że nie zdążyłam wtedy, kiedy zginął Wania i Jerzy. To był instynkt, bo mogłam biec, a przycupnęłam za murem. Potem, jak w Śródmieściu nosiłam meldunki, to było to samo, to nie była wiedza. W człowieku wyrobił się zwierzęcy, samozachowawczy instynkt. Potem było wchodzenie do kanału.

  • Na Daniłowiczowskiej?

Nie, przy Długiej. W ostatnim momencie chciałam jeszcze biec do szpitala, ale Balary mi nie pozwolił. Powiedział, że ranni zostali już wcześniej przetransportowani. Zobaczyłam jeszcze znanego z widzenia, bardzo sympatycznego porucznika „Lecha”, jak leżał nieżywy przykryty niemiecką gazetą. Jeszcze się pokłóciłam z Balarym, że musimy go pochować i znowu mnie skarcił, że to nie moja sprawa, do tego są specjalne służby. Tylko go inaczej przykryłam. Przyszedł jeszcze kolega z innego plutonu, który nie zdążył się zabrać ze swoimi. Był znajomy, przychodził do nas w odwiedziny. [Spytał], czy może się z nami zabrać kanałami. Poprosiłam Balarego – pozwolił. Opatrzyłam mu jeszcze nogę. Był ranny w stopę, więc właściwie mu odradzałam pójście kanałami, ale się uparł. Twierdził, że woli dostać zakażenia i przejść, dotrzeć do swoich. Byłam niesubordynowana, bo przeniosłam mu karabin, a nie wolno było brać broni do kanału.
Przeniosłam, bo byłam niecnie wykorzystana przez panią, która powiedziała, że jej tatuś jest przedwojennym generałem, ma straszny reumatyzm i ona musi mu do Śródmieścia przenieść kożuch, bo inaczej tatuś umrze. Zgodziłam się wziąć na siebie ten kożuch, który sięgał mi do ziemi. Pod kożuchem mieścił się karabin tego kolegi. Wreszcie przyszedł moment, że można było dojść do kanału. Godziny były wyznaczone co do minuty. Kolega Leszek Ignaczak dyżurował przy kanale, pokrzykiwał na ludzi, że mają zostawiać bagaże, wrzasnął na mnie, że mam zrzucić ten kożuch, bo się ugotuję. Powiedziałam, że nie, że przedwojenny generał by umarł. Wlazłam do tego kanału. Na dole trzeba było zeskoczyć. Schodziło się po klamrach, ale na dole nie było. Czuwał łącznik i mówił: „Teraz skacz”. Jak zeskoczyłam, to się walnęłam w brodę. Tak że też się pokrwawiłam. Szłam kanałami. Dużo ludzi mówiło o kanałach, to była straszna droga.
  • Czy długo trwała?

Wydawało mi się, że bardzo długo. Ale żyłam tam bez kalendarza i bez zegarka. Ludzie mówili różne rzeczy. Wtedy na kompletach uczyłam się o historii starożytnej. Byłam nią zafascynowana. Wyobrażałam sobie, że zeszłam do Hadesu. Żegnałam się z Danusią, żegnałam się z Wanią, z Jerzym Stefanowskim, przepraszałam ich, że wychodzę. Wtedy pierwszy raz złamałam prawo harcerskie. Koledze, którego przeprowadzałam i którego broń niosłam, po długie męce podali wino. Podał mi odkorkowaną butelkę: „Pij”. Powiedziałam: „Nie, ja jestem harcerką”. Powiedział: „Jak ci przyłożę, to przestaniesz być harcerką. Pij”. Wtedy pierwszy raz pociągnęłam. Powiedział: „Jak na pierwszy raz, to dobrze ciągniesz”. Wino było bardzo dobre i jakoś mnie orzeźwiło, tak że jeszcze miałam siłę iść. Dobrze pamiętam i do tej pory słyszę, że z miasta idą jeszcze łącznicy i wołają: „Lewa wolna! Lewa wolna!”. Szli tam jeszcze z meldunkami.

  • To znaczy, że w kanale ludzie szli w obie strony?

Już tylko łącznicy. Na pewnym odcinku w kanale był podest. Jak szliśmy mazią, po różnych tłumokach, a może i po zwłokach, to po podwyższeniu pochyleni szli jeszcze łącznicy. Nie było ich wielu, ale chyba z pięciu ich widziałam i słyszałam. Nie wiedziałam, po co idą. Wyszłam z wielkim trudem, właściwie mnie wyciągnęli.

  • W którym miejscu?

Na Wareckiej. Byłam w zupełnie innym świecie. Zdjęłam z siebie kożuch, a paskudna córka przedwojennego generała powiedziała: „Pobrudziłaś, oczyść”. Wtedy znowu poczułam się nieznośna i powiedziałam: „Przedwojenna córka przedwojennego generała odda sobie do przedwojennej pralni”. Poszłam umyć nogę koledze, opatrzyć go. Wyszli moi koledzy ze Starówki. Powiedzieli, że tamten ma sobie iść do mojego oddziału, mam się do nich przyłączyć. Musiałam ich słuchać.
Pierwsza kwatera. Najpierw dostaliśmy trzy dni urlopu. Ponieważ nie miałam gdzie mieszkać, to jeden kolega wziął mnie do swojej znajomej. Byłam zdumiona, że była wanna, mogłam się umyć. Było jedzenie. Ona z kolegą jeszcze siedziała, rozmawiała i podjadali. Mnie położyła, żebym umyta odpoczęła w pustym pokoju. Nie było w nim szyb, co dziwne, bo na ogół tam jeszcze były szyby. Zaczęłam się bać. To był autentyczny strach, bo na biurku – bardzo pięknym, starym meblu – leżała ogromna księga i [nagle jej] kartki zaczęły się przewracać. Zaczęłam się bać. Po prostu zwyczajnie się tego bałam, w ciszy, w spokoju, bez nalotu, bez niczego. Wyskoczyłam z pokoju tam, gdzie siedzieli i rozmawiali i wrzasnęłam: „Andrzej! Chodź ze mną spać!”. Na co ta pani powiedziała: „O, ciekawa propozycja”. Powiedziałam: „Chodźcie w tej chwili. Zobaczcie, co tam się dzieje. Duchy!”. Weszli – nic się nie dzieje. Mówię: „Posiedźcie chwilę cicho”. Przy nich ta księga znów zaczęła się obracać. To było strasznie symboliczne. […] To była wielka, przewracająca się księga.

  • Czy to coś znaczyło?

Nie wiem, czy coś znaczyło. To było czymś, co zapamiętałam. Może coś znaczyło, może w tej księdze były zapisane jakieś ludzkie losy. Zdarzają się różne symbole. Wtedy byłam tchórzem, byłam absolutnym, autentycznym tchórzem.

  • Co było po trzech dniach urlopu?

Najpierw zobaczyłam moją zdobycz wojenną. Oczywiście butów brata nie miałam, bo zginęły. Niczego nie miałam, bo wszystko zostało na Starówce. Wyszłam, jak stałam – w rozklepanych butach, w jednej sukience. Natomiast w koszuli, tam gdzie się myłam, miałam mnóstwo wszy odzieżowych. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, jak już byliśmy na innej kwaterze, to poprosiłam Leszka Ignaczaka „Liska”, żeby mi znalazł jakieś ubrania, jak będą mieli placówkę w mieszkaniu. Jak znalazł, to żeby mi przyniósł wodę, żeby stał na warcie. Wyszorowałam się. Ubrania spaliliśmy. Ubrałam się w nowe rzeczy. To była najważniejsza zdobycz. Pierwsza kwatera była – nie wiem, po co – w kinie „Palladium” na krzesłach kinowych pod oszklonym dachem. To właściwie nie było żadne schronienie. Stamtąd zostaliśmy przeniesieni na ulicę Zielną. Jeśli dobrze pamiętam, to była Zielna 7. Było nas tam niewielu. Z łączniczek właściwie byłam tylko ja, Ama i szefowa łączniczek, Grażyna. Z mojego plutonu był Balary, dwóch Andrzejów i „Barry”.
Przyłączyły się tam dwie miejskie łączniczki. Akurat stałam na warcie przed pokojem „Barrego”, jak przyszły te dwie elegantki. Powiedziały, że muszą wejść. Byłam łączniczką ze Starówki i powiedziałam: „Proszę poczekać”. Najpierw im powiedziałam, żeby zwijały szarpie, które ja zwijałam, bo się nudziłam. Potem byłam uprzejma, zapukałam do majora (w Ratuszu był jeszcze kapitanem, a tu już był majorem) i powiedziałam, że są dwie łączniczki. Wpuściłam je; zostały przyjęte. To były adiutantki, nie łączniczki, bo łączniczki, to były dziewczyny takie, jak my. Na owe czasy to były elegantki. Potem się zaprzyjaźniłyśmy w obozie jenieckim. Na Zielnej straciłam dobrego kolegę, Antka Piekarskiego. Rodzonego starszego brata Maćka Piekarskiego, dosyć znanego później dziennikarza, który prowadził programy telewizyjne o powstańcach „Wiarus”.
Antek miał pseudonim „Hamlet”. W szkole nie doszłam wtedy jeszcze do Szekspira. Pytałam, co za dziwny pseudonim. On mi opowiadał. Kłóciłam się z nim, jak można pisać takie bzdury: „Być albo nie być”. Wiadomo, że być. „A ty nie jesteś żaden Hamlet, tylko omlet”. Dokuczał mi: „Ty nie jesteś żadna »Wirta«, żadna mężna, tylko ty jesteś zwykła wydra”. Wirta po łacinie znaczy dzielna, mężna i ten pseudonim dostałam przypadkiem. Kolega w Ratuszu zapisał „Wikta”, ale „k” drukowanymi literami zapisał z zawijasem w lewo i to zostało zapisane jako „Wirta”. Nie przyjęłabym sobie takiego pseudonimu. Tak się przezywaliśmy przez dwa dni. Niemcy byli z trzech stron. My byliśmy z jednej strony, niedużą grupą. Miałam trzeci osobisty kontakt z „Barrym”. Mianowicie poszłam do niego z jakimś meldunkiem. W piwnicy z jedną z łączniczek leżał na brzuchu na stercie żużlu i lornetką penetrowali podwórko, [ciekawi], co tam się dzieje.
Jak powiedziałam, naokoło byli Niemcy. „Barry” wysłuchał, co mam do powiedzenia, popatrzył na mnie i powiedział: „Zdejmij panterkę i jeśli się nie boisz, to wyjdź na podwórko i zobacz, kto to tam siedzi pod murem. Bo tam siedzi jakiś człowiek i trzeba by go ściągnąć”. Mogłam się bać księgi, ale wyjść na podwórko się nie bałam. Wyszłam na podwórko, udawałam, że się bawię, podbiegałam. Zobaczyłam nieżywego człowieka, biednego, bosego, łysego i – nie do wiary, ale tak było – z głowy na twarz wypływał mu mózg. Byłam w rozterce. Nie wiedziałam, czy mam tego człowieka ściągnąć, czy mam zatrzymać mózg. „Barry” zaczął gwizdać. Dawał znać urywanym gwizdem, że mam wracać. Usłyszałam strzały, więc przez inne okienko na brzuchu zjechałam na dół po żużlu. Powiedziałam, co widziałam. Dostałam od „Barrego” karteczkę. Miał taki zwyczaj, że jak kogoś wyróżnił, to dawał karteczkę i kazał się potem meldować do siebie z tą karteczką. Oczywiście nie meldowałam się i nawet nie wiem, gdzie tę karteczkę położyłam. To był mój następny kontakt z „Barrym”. Antek zginął. Teraz nie kojarzę daty, ale gdzieś po 10 września.

  • Wie pani, w jakich okolicznościach?

Tak. Był atak na Niemców. Wrócili z ataku. Zobaczyłam Antka w korytarzu naszej kwatery, jak szłam opatrzyć dwóch leżących rannych. Był w hełmie. Powiedziałam: „O, Omlet! Jesteście po ataku, to mi opowiesz, jak było”. – „Tak, tak, dobrze. Opowiem ci”. Przechodził dowódca i powiedział: „No już jest po ataku, zdejmij ten hełm”. Antek zdjął. Poszłam do chorych. Wróciłam po paru minutach. Pytam: „Gdzie Antek?”. „Lisek”, czyli Ignaczak, mówi: „Upadł granatnik na podwórko. Antek dostał w głowę i zginął na miejscu”. Nigdy tego nie powiedzieli Maćkowi. Powiedzieli, że Antek zginął w walce. Maciek zawsze to mówił: „Mój brat zginął w walce”. Potem do „Liska” mówię: „»Lisek«, przecież ja wiem, jak Antek zginął”. On mówi: „No po co mam mówić rodzinie, że zginął tak głupio?”.
Jakby śmierć była głupia albo mądra, potrzebna albo niepotrzebna. Zginął, bo walczył. Cywile, którzy ginęli, też nie ginęli niepotrzebnie. Wszyscy ginęli w walce. Stamtąd, rozkazem dowództwa, wróciliśmy na kwaterę przy ulicy Zielnej. Część mojego plutonu mieściła się przy hotelu „Palladium”. Mój szef, Balary, powiedział: „Wiesz, ja mam teraz nowych chłopaków, ja ich nie znam. Ty zostałaś sama w plutonie. Będą chcieli, żebyś ich opierała, żebyś im gotowała. Może ty lepiej zostań z łączniczkami”. To już było po 15 września. „Tu masz koleżanki. Będziemy do ciebie przychodzili, ty będziesz przychodziła do nas”.

  • Gdzie były koleżanki?

To te łączniczki, były właśnie na [ulicy] Zgoda. Wtedy ich szefową była Grażyna. Była Ama, o której mówiłam, że zostawiła dzieci, żeby pójść na Powstanie, Czesia Sielska. Tam już przeważnie byłam sanitariuszką w punkcie opatrunkowym zorganizowanym przez „Barrego”. Razem z Amą i jeszcze jedną koleżanką, Anią. Mówię, że przeważnie, bo jeszcze czuwało się przy ogniskach, czekało na zrzuty. Jeszcze się chodziło po materiały opatrunkowe. Jak się nudziłam, a spać nie mogłam, to zgłaszałam się na ochotnika jako łączniczka do komendy. Tak że czasami chodziłam nocą po tamtej Warszawie, patrzyłam na gwiazdy i wyobrażałam sobie, że gdzie indziej, to jest spokojne życie, a ja tutaj też jestem tymczasowo, bo będzie inaczej. Tam nie zginął nikt z naszych.
Przechodziliśmy z Zielnej. Przy przechodzeniu spotkałam dwóch oryginałów. Mianowicie Emila i zapamiętałam go tylko z imienia. Musiałam go ciągnąć, bo był ranny w nogę. W obu rękach niósł wielkie, byle jak powiązane paki prasy powstańczej. Mówię: „No człowieku, no wszystko się pali”. On mówi: „Ty nie masz pojęcia, jaki to jest skarb, jaki to jest dokument, jaka to będzie wiedza o Powstaniu i o nas”. Paczka rozwaliła się na środku Marszałkowskiej i musieliśmy ją zbierać. Tak że nawet kolega wrócił i pomógł. Krzyczał: „Patrzcie ich, czytelnię sobie zrobili na Marszałkowskiej”. Drugi, który na oko nie był ranny, ale kiedyś dostał w skroń i czasem otwierała mu się tętnica. Musiał bardzo uważać. Ten miał z kolei manię, bo ciągle opowiadał, że po wojnie ożeni się z lalką. Ciągle sobie wyobrażałam, z jaką on lalką się ożeni. Obu ich potem trochę pielęgnowałam w Śródmieściu.
Najbardziej opiekowałam się „Hilarym”. Potem się dowiedziałam, że miał na nazwisko Godlewski. Leżał w innym miejscu, musiałam do niego chodzić, bo był ranny w płuca. Trzeba mu było pomagać. Moi ranni byli strasznymi dżentelmenami. Pozwalali, żeby ich karmić, żeby im myć nogi, myć ręce, ale nie pozwalali, żeby im zabrać kaczkę. Tacy eleganccy. To już był próg intymności, tego nie wolno mi było robić. Miałam szczęście, bo kiedyś sobie wyszłam i akurat koło mnie były zrzuty. Tak że nawet znalazłam połamany kałasznikow i tuszonkę. Tuszonkę podrzuciłam łączniczkom na kolację. Jedzenie było wiadomo [jakie]. Kasza „pluj”, bardzo marna. „Barrego” osobiście zobaczyłam w Śródmieściu dwa razy. Raz wymierzał karę dwóm kolegom, którzy byli wesołkami i dla kawału, i z głodu zabili pieska zabawnej pani porucznikowej. Pani porucznikowa była cywilem, chodziła w papilotach i w szlafroku, i wołała swojego pieska: „Fifinka! Fifinka!”. Piesek plątał się między ludźmi, aż się zaplątał w ręce tych dwóch, skądinąd bohaterów na Starówce. Zabili pieska, ugotowali, zjedli, bardzo się tym chwalili.
Pani porucznikowa poskarżyła „Barremu”, który od czasu do czasu chodził z pejczem. Klapnął jednego i drugiego pejczem, czego oni nie mieli mu za złe. Uciekli z krzykiem. Aprobowałam tę karę, bo ja bym kolegom większą karę wymyśliła. Nawet im powiedziałam, że kazałabym im chodzić na czworaka i szczekać, bo pies im nic nie zawinił. Nie byli bardziej głodni niż inni i nie należało tego robić kobiecie. Z kolei następny raz widziałam „Barrego”, jak poszłam do niego z meldunkiem. Moja szefowa Ama zgłosiła zażalenie, że jeden z kolegów źle się w stosunku do mnie zachowywał, ordynarnie. Niesłusznie się zachował, bo miał pretensje do mojej poprzedniczki, ale wpadł, jak ja byłam na nocnym dyżurze. Był niegrzeczny, Ama to słyszała, zameldowała „Barremu” i „Barry” mnie przeprosił. Jego przyboczny poprosił, czy wypiłabym z nim lampkę wina. Powiedziałam: „Nie, ja jestem harcerką i nie piję” – bo już znów byłam harcerką.
Ostatni raz widziałam „Barrego” na placu przy ulicy Zgoda, jak Wachnowski przyszedł się z nami żegnać. Słyszałam, jak „Barry” się z nami żegna, jak Wachnowski do nas przemawia. Było bardzo uroczyście. „Barry” powiedział, a Wachnowski potwierdził, że z tym dniem wszyscy mamy szarżę o stopień wyższą. Co się potem nigdy nie sprawdziło, stopnie dostawaliśmy dopiero znacznie później. [Powiedział], że ci, którzy walczyli i byli ranni na Starówce dostaną Krzyż Walecznych, co też nigdy później się nie spełniło i nie sprawdziło. Rodziny koleżanek, które zginęły, wnioskowały o ten krzyż przez Londyn i Londyn przyznawał. Nie wiem, czy potem weryfikowały. My nie dostaliśmy. Mnie się wydaje, że gdyby to ode mnie zależało, gdybym miała prawo wydawać takie opinie, wszyscy ludzie, którzy byli na Starówce powinni dostać Krzyż Walecznych. Chociaż różnie się zachowywali, wszyscy byli żołnierzami. O ile my, nawet młodzi, wybieraliśmy swój los, to im los został przypisany. Zwróciłabym na nich znacznie większą uwagę, niż to ich później w Polsce spotkało. To byli bardzo, bardzo zasłużeni warszawiacy.

  • Którego dnia było przemówienie Wachnowskiego?

Teraz dokładnie tej daty [nie pamiętam]. Mogę powiedzieć w przybliżeniu, że to było już po kapitulacji, po zawieszeniu broni.

  • Czy wychodziliście z bronią?

Były trzy możliwości. Niektórzy zostawali. Kolega, miły Łukasz, który pomagał mi przynosić wodę namawiał mnie, żebym została w Warszawie z jego rodziną, przygotowali schron. Ignaczak z ojcem proponowali, żebym wyszła z nimi, z cywilami jako rodzina, jako siostra. Dziewczyny od razu szły do cywila; Marysia Kowalewska, Ninka Sielska, Ama, Grażyna – one od razu szły do cywila. Postanowiłam, że idę do obozu z moimi chorymi. Czułam [się w obowiązku]. Ponieważ jestem żołnierzem, to dzielę żołnierski los. Wyszłam z bronią. Był nią mały, damski pistolecik na dwie kule. Kolega dał mi na Starówce wtedy, kiedy się mówiło, że jak Niemcy i ich sojusznicy łapią, to się zachowują okrutnie w stosunku do kobiet. Gdyby chcieli mnie zgwałcić, to mam łobuzowi przystawić prosto do skroni, a sobie prosto w usta. Miałam piętnaście lat i zapytałam: „Dobrze, dobrze. Ale po czym ja poznam, że on chce mnie zgwałcić?”. Powiedział: „No to lepiej oddaj tę broń”.
Nie oddałam. Miałam ją ze sobą. Broń zdawało się na Kercelaku – popsutą, bo wszyscy psuli. Trzymałam ją w ręce, a stary Niemiec, może Ślązak, powiedział: „Daj, daj. Daj, daj”. Szliśmy do obozu. Droga była straszna. Odwróciłam się i zobaczyłam czarne niebo nad Warszawą. Obok mnie była łąka z kwiatkami, ze stokrotkami i dużo ludzi. Zobaczyłam koleżankę ze szkoły, która złapała mój bagaż: „Uciekaj! Uciekaj! My tutaj jesteśmy! Tu jest blisko!”. Nawet stary Niemiec, który nas prowadził, odwracał się, nie bardzo mu zależało, żeby wszystkich doprowadzić. Ale nie mogłam zostawić [rannej]. To była „Panterka”, moja podopieczna z wrzodem w gardle. Szłam z nimi do Ożarowa. Byliśmy tam krótko, [spaliśmy] na betonie. Władowano nas do zapchanego wagonu. Nie wiem jak długo jechaliśmy, ale długo. Z „Panterką” miałyśmy miejsce przy zadrutowanym okienku, można było wystawić rękę.
Przez całą drogę, dopóki byliśmy na terenie Polski, ludność stała przy torach. Podawali nam wodę, pomidory, ogórki, salutowali. Bardzo to było wzruszające. Na ostatniej stacji powiedzieli: „Pożegnajcie się, bo tu już my jesteśmy na końcu”. Wjechaliśmy na teren niemiecki. Wdrapałam się na to okienko, chociaż miałam rękę pokrwawioną od drutów. Wdrapałam się jeszcze raz, żeby zobaczyć, jak wygląda ziemia wroga. Zobaczyłam sielski, polski obrazek. Chatka, brzozy i staruszek pykający fajeczkę. Pomyślałam sobie, że ich wojna nie dotknęła. W pociągu dziewczyny się podniosły, wzięły się pod ręce, bo kolebało i zaczęły śpiewać… jakąś patriotyczną pieśń. Moja podopieczna „Panterka” siedziała na dziurze. To była dziura, żeby można się było załatwić, jedyny sposób. Na przekór patriotkom zaczęła śpiewać „Góralu, czy ci nie żal?”. Tak wjechaliśmy do niewoli.
  • Dokąd dojechaliście?

Najpierw do Lamsdorfu. […] Był obozem zupełnie nieprzygotowanym na jeńców, zwłaszcza na kobiety. [Zebrano nas] na małej przestrzeni w kilku barakach po jeńcach rosyjskich, a więc znów brudnych, zawszonych, bez latryny. Zbudowano nam latrynę na zewnątrz, coś w rodzaju przezroczystego szałasu z gałęzi nad dołem. Myć można się było tylko na zewnątrz, gdzie była jedna rynna z kilkoma kranami, a zaraz obok byli chłopcy z Powstania, Polacy. W ogóle nie było warunków do życia, do mycia, do załatwiania się. Był kontakt listowny. Przerzucało się listy z jednej strony na drugą. Kamień był owinięty w papier. Dostałam stamtąd list od wielu kolegów, między innymi od tego, którego przeprowadziłam kanałem. Byłam tam krótko, bo nagle bardzo zachorowałam. Dostałam ponad czterdzieści stopni gorączki. Wiem, bo wzięłam ze sobą termometr. Mierzyłam gorączkę, nie mogłam wstać na dyżur, sprzątanie, byłam nieprzytomna.

  • Jaka to była choroba?

Mówiono, że szkarlatyna. Nie wiem, czy to była szkarlatyna, wszystko mnie bolało. Gorączka, traciłam przytomność. Było mi strasznie zimno, to w momencie przytomności założyłam na siebie to, co mogłam. Dzięki temu miałam trochę rzeczy. Trafiłam na izbę chorych, gdzie było kilka wspaniałych kobiet. Między innymi Hanka Pomorska, która później, w innym obozie prowadziła nam chór. Krystyna Trebert-Szczepanowska, tkaczka, która prowadziła wykłady z historii sztuki, też już w innym obozie. „Hanka” [Halina] Krajnik, uczennica; Prendecka Krysia [wówczas Kunowska] uczennica. Jeszcze dużo innych dziewczyn, o których kiedy indziej może wspomnę. Byłyśmy bardzo chore. Majaczyłam. Najukochańsza koleżanka zmieniała mi okłady i w chwilach przytomności pytałam, czy jest aniołem. Podobno inne też miały takie majaczenia, że trafiły do nieba, można powiedzieć. Może nam się to niebo należało, może trzeba je było wymyślić.
Uratowała nas nadzwyczajna kobieta. Doktor „Malina” Jadwiga Beaupré, lekarka. W czasie Powstania straciła syna, była już wdową. Umiała się z Niemcami wykłócić o wszystko, co trzeba. Obóz został zlikwidowany w końcu października. Chłopcy zostali przeniesieni do różnych innych obozów. Zdrowe dziewczyny też do innych obozów, a my, ciężko chore i bardzo osłabione, znowu zamkniętym wagonem z trupią czaszką zostałyśmy przewiezione do obozu, który się nazywał szpitalem jeńców wojennych w Zeithain. Był podobozem Mühlberg. Najpierw byłyśmy na ścisłej kwarantannie, gdzie przychodziła do nas tylko kochana, wspaniała doktor „Malina” i dość przyzwoity, tłusty Stabsarzt Niemiec – przezywaliśmy go „doktor Schnaps”.
Od niego zależało, czy uzna nas za zdrowe i wyśle nas na roboty (bo konwencja nie była przestrzegana) albo do innych obozów, czy jeszcze zostaniemy. Na ścisłej kwarantannie byłyśmy do grudnia – ze szczurami, z insektami, głodne. W styczniu zostałyśmy przeniesione do centralnej części obozu, gdzie był już szpital z prawdziwego zdarzenia. Przywieziony z Warszawy, ze sprzętami, z medykamentami, ze wspaniałymi lekarzami. O tym szpitalu, lekarzach i ludziach można by mówić bardzo długo.

  • Ale zajęli się wami?

Tak. Z tym, że my już byłyśmy zdrowsze. Nawet zaczęłam już tam [wykonywać] różne prace, między innymi obierałam brukiew, co jest makabrycznym wspomnieniem. Ręce były starte do krwi o szorstką spódnicę. Było głodno, chłodno. Lekarze byli wspaniali. Ludzie byli dzielni. Był na przykład prawdziwy reżyser, który w tamtych obozowych warunkach, będąc ciężko rannym i cierpiąc robił prawdziwy teatr zawodowy. Był aktor Milewski, który tam występował. Dostąpiłam zaszczytu i też występowałam w przedstawieniu jako biedna, wiejska dziewczyna i gromko wołałam: „Święty o Boże! Święty o mocny! Święty o nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami!”. W jednej parze z Kazimierzem Kąkolem, który później był ministrem do spraw wyznań w Polsce. To były ciężkie czasy, ale ludzie byli wspaniali. Tak jak zresztą w czasie Powstania. Później trudno mi było znaleźć ludzi równych tamtym. Łatwiej jest być bohaterem w ekstremalnych warunkach, w jakiejś chwili, w jakimś czasie, a trudniej jest być w zwykłym, ciężkim życiu. Już są inne wymogi, inne życie. Trudno mi było potem znaleźć takich ludzi.

  • Kiedy zostaliście wyzwoleni?

Zostaliśmy wyzwoleni 23 kwietnia. 1 kwietnia była Wielkanoc. Mój barak, moja czwórka chodził jeszcze z gaikiem – dzięki Hance Pomorskiej, która nas nauczyła śpiewać i Krystynie Trebert-Szczepanowskiej, która nam z byle czego zrobiła stroje, wypożyczając od innych rozmaite łaszki. […] Można było pójść do aliantów, którzy najpierw weszli, ale potem szybko się [wycofali]. [Zjawiła się] tylko forpoczta; przyjechał Murzyn, rozrzucał czekoladę. Cofnęli się za Łabę. Potem na konikach przyjechali Rosjanie, potem uciekali miejscowi Niemcy; biedni, starzy, dzieci i ciągnęli marny dobytek. Ci, którzy na pewno nie byli winni, ale którym wystawiono rachunki, los wystawił rachunki. Potem przyszli Rosjanie, szło zdrożone wojsko, często z karabinami na sznurkach, ale szli. Cały czas szli. Obóz przejął dowódca rosyjski, Leontiew. Niemcy odchodząc proponowali, że możemy iść razem z nimi uciekając przed czerwoną zarazą. Poszła tylko jedna kobieta i szybko wróciła.
Myśmy wszyscy zostali. Mogliśmy, jak powiedziałam, pójść z Niemcami, uciekać za Łabę. Jedni patrioci uważali, że naszym obowiązkiem jest pójść do aliantów głosić prawdę. Inni uważali, że cokolwiek nas spotka (a już wiedzieliśmy, że jesteśmy bandytami z AK), to musimy wracać. Najbardziej uciekali jeńcy radzieccy. Wiedzieli, że grozi im kula w łeb. Stalin powiedział, że żołnierz radziecki ostatni nabój przeznacza sobie, do niewoli nie idzie. Oni uciekali i między innymi namawiali niektóre z naszych koleżanek, żeby też uciekały za Łabę. Cały mój barak, czwórka, wrócił pierwszym, dużym zorganizowanym transportem konnym. Najpierw major Leonow dał nam nawet pojazdy zmotoryzowane, ale inny oddział zwycięskiej armii nam te pojazdy zabrał. Tak że do Polski wracaliśmy taborem zaprzężonym w konie.
Niemcy były spalone. Na murach był napis Sieg oder Sibirien. Wyludnione [ulice], ludzie byli biedni. Pani doktor pomogła nawet jednej Niemce, która umierała w połogu. Dałyśmy jej nawet trochę jedzenia. Z nami wracały też kobiety, bo w drugiej części mojego baraku urodziło się trzynaścioro dzieci. Tak że przy niektórych porodach byłam nawet w pewnym sensie obecna, bo prześwit między salami był taki, że się widziało, co się tam dzieje.
Wróciliśmy. Wiedzieliśmy, że wracamy i nie będą nas hołubić. Nie hołubili. Nie miałam specjalnie dużych kłopotów. Aczkolwiek już na moście, jak szłam w battle dressie w czapce, z żołnierskim plecakiem, to z drugiej strony podszedł chłopak i powiedział: „Zdejmuj to, bierz mnie pod ramię. Odprowadzasz mnie. Chcesz trafić prosto do obozu”. Od razu mnie chłopak ostrzegł.
Po studiach dostałam przydział pracy do Instytutu Wydawniczego „Nasza Księgarnia”. Ówczesna dyrektor, pani Kubarowa powiedziała: „Nie mogę cię przyjąć, bo ja cię przyjmę do pracy, a wy będziecie do mnie strzelali”. Była Żydówką, przedwojenną komunistką. Roześmiałam się, bo co mogłam powiedzieć w takiej sytuacji. Niemniej do pracy mnie przyjęła. Dosyć szybko wyszłam za mąż za chłopaka z „Parasola”. Nie tego, któremu nawymyślałam, ale być może podobny. Mój mąż i oni mieli jednak gorsze sytuacje [niż ja], wielu z nich siedziało. Mieli nawet polecenie od szefów, żeby się zapisywać do jakichś organizacji młodzieżowych. W 1951 roku dostał nakaz opuszczenia Warszawy. Akowcy z „Parasola” też dostawali taki nakaz, bo zniszczyli Warszawę, bo byli bandytami. Po skończeniu studiów przaśny blondas, miły chłopak w komisji kierującej do pracy powiedział mi, że też powinnam odpokutować za zniszczoną Warszawę i też „Do widzenia z Warszawy”. Inni byli mądrzejsi. Między innymi działacz młodzieżowy, później profesor Reykowski też stanął w mojej obronie i powiedział: „Ale nie! Ale skądże! Ona musi zostać”.
Nie mogę powiedzieć, żebym miała specjalne trudności. Dopiero w momencie, gdy męża chciano wyrzucić z Warszawy. Jakoś mu się udało odwołać, to wtedy chciano go wcielić do wojska. Wiadomo, że oni wszyscy szli do karnej kompanii, do kopalni. Jak się odwoływał, że jest jedynym żywicielem, to powiedzieli, że żona może pójść do pracy. Dziecko jest chore (bo już mieliśmy pierwszego syna), to może iść do szpitala, albo może iść do żłobka. Znalazł ludzi, którzy prawdopodobnie poręczyli za niego i w końcu pozwolono mu pracować, zostać w Warszawie. Nie dostaliśmy mieszkania, chociaż jako fachowiec po studiach miał obiecaną i pracę, i mieszkanie. I pracy musiał sobie szukać, i mieszkania musiał sobie szukać.

  • Odwdzięczyła się ojczyzna…

Nie ojczyzna, to nie ojczyzna. W ojczyźnie ludzie byli porządni i przyzwoici. To ówczesne władze. Myślę, że ojczyzna była w porządku. Powiem taki drobiazg. Mój kuzyn też był w AK. Jego matka powiedziała, że szuka go bezpieka. Zniknął. Powiedzieli, że był aresztowany. Nikt z dorosłych jakoś się nie kwapił, żeby go szukać. Próbowałam najpierw nadawać paczki do różnych więzień, bo jak paczka jest przyjęta, to znaczy, że on jest. Nigdzie w więzieniu go nie było. Będąc naiwną, beztroską i może zbyt ufną [dziewczyną], poszłam do głównego urzędu bezpieki, bo powiedzieli mi, gdzie jest. Powiedziałam, że szukam brata, który był aresztowany. Siedział mężczyzna i zapytał mnie: „A ty też byłaś w AK?”. Powiedziałam: „Tak, ale byłam ujawniona”. Jak żeśmy wrócili z obozu, to wszystkie nasze dokumenty były przekazane do PCK i się nie ukrywałam. Powiedział: „Zaczekaj tutaj”. Do żołnierza, który stał w pokoju na warcie powiedział: „Uważaj”. On wyszedł, a ten powiedział: „Zjeżdżaj stąd”. Powiedziałam: „Niby dlaczego?”. – „Bo cię aresztują”. Mówię: „Przecież ja nic nie zrobiłam”. Powiedział: „Zjeżdżaj, bo cię kopnę!”. No i zjechałam. Ten żołnierz był na służbie, był w polskim wojsku – to była dla mnie ojczyzna. Nie ten, który aresztował mojego brata czy kolegów mojego męża. Niektórzy jego koledzy byli aresztowani. Jeden o pseudonimie „Kropka” miał połamane ręce, inny był zrzucony ze schodów, stracił zęby. To nie ojczyzna, to ówcześni nadzorcy. Do ojczyzny nie mam pretensji.



Warszawa, 20 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Barbara Wiktoria Lewandowska Pseudonim: „Wirta” Stopień: sanitariuszka Formacja: AK, Zgrupowanie „Sosna”, Oddział „Barry”, 15. ŻDH Dzielnica: Starówka, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter