Barbara Jaworska-Jakubicz „Elgert”
Barbara Jaworska-Jakubicz z domu Łączyńska, pseudonim „Elgert”, urodzona w roku 1928, 26 stycznia. Rodzice moi: Jan Łączyński i Adamina Adamczewska. Tata pochodził spod – można w tej chwili powiedzieć – Warszawy, bo Osieck to jest bardzo blisko Otwocka, a mama z Poznańskiego, więc z dwóch przeciwnych rejonów. Poznali się w Warszawie, pobrali się i tu mieszkaliśmy do 1933 roku. Potem przeprowadziliśmy się do Rembertowa. Mieszkałam tam 33 lata, rodzice dwa czy trzy lata dłużej. Byli w spółdzielni WSM-owskiej i przenieśli się do Warszawy.
- Dzień wybuchu wojny zastał panią w Rembertowie. Czy pamięta pani ten dzień?
Dzień wybuchu wojny bardzo dobrze pamiętam. Bawiłam się w ogrodzie skakanką i bardzo dużo samolotów latało nad głowami. Ponieważ teren Rembertowa to był teren praktycznie wojskowy, często było słychać strzały armatnie (w czasie spokoju), bardzo dużo ćwiczeń samolotowych. Z jednej strony miałam Pocisk, czyli fabrykę amunicji, z drugiej strony był poligon tak zwanej CWPiech, wyższa szkoła oficerów piechoty. Cały teren był praktycznie zapełniony ludźmi związanymi z wojskiem bądź pracującymi w wojsku. Tego dnia (piękny, słoneczny 1 września) mój brat, który już był w harcerstwie, został rano zawołany przez kolegów na czujkę przy stacji kolejowej. Wyszedł, a ja się bawiłam w ogrodzie. Ktoś słuchający radia (bo okna pootwierane) powiedział: „Słuchajcie! Wybuchła wojna!”. Konsternacja, co dalej? Co robić? Mama w odmiennym stanie z moją siostrzyczką, która się urodziła 1 stycznia 1940 roku. Co robić? Pamiętam ten dzień, który nie wywołał u mnie żadnych strachów, lęków, tylko jak brat wrócił, to mówił, że bardzo niespokojnie jest na drogach dojazdowych między Warszawą i poligonem, wyższą szkołą oficerów a nami, pociągi zatrzymane. Dezorientacja była tego dnia.
- Jak wyglądało państwa życie w czasie okupacji?
W czasie okupacji było ciężko. Dlaczego było ciężko? Bo urodziła się siostrzyczka i tata usiłował pracować. Pracował w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych, ale ze względu na wybuch wojny został w domu bezradny. Co więc robiliśmy? Wiem, że rodzice sprzedawali złoto, rzeczy piękne, jeśli chodzi o bieliznę, i to był ich dochód. Z tego żyliśmy. Było źle, pamiętam głód. To znaczy tak było na początku, potem tata dostał się z powrotem do swojej wytwórni. Tam prowadził magazyn narzędzi precyzyjnych, więc miał dość spokojną pracę. Dostawał deputaty w postaci mąki, kaszy. To co tydzień było rozliczane i przynosił wypłatę mamusi: dwa złote, trzy złote. Pamiętam te kwoty, bo potrącano koszt żywności, którą otrzymywali pracownicy. To była wegetacja. Wiem, że zorganizowały się, dość szybko mamy i zaczęły kombinować, co robić, żeby jakieś pieniądze zdobyć. W Rembertowie rozpoczęła się produkcja papierosów. Byli panowie, którzy się zorganizowali, kupili maszyny do cięcia tytoniu i tata, jak wracał z pracy, jadł kolację i przez całą noc chodził i kręcił korbą, żeby ciąć tytoń. Potem to rozprowadzano na domy i mieszkańcy napełniali gilzy i w paczkach oddawali producentowi. To były grosze na pewno, ale były. Potem w Rembertowie rzeźnicy się skrzyknęli, ubój robili w swoich zakładach, a potem mięso przemycało się do Warszawy na bazary. Tam zaopatrywali się warszawiacy w świeże mięso. Przewoziło się rankiem. Rzadko ja to robiłam, częściej mama, ja pilnowałam siostry, a mama dostarczała te rzeczy, tak jak inne mamy. Tak się działo, że jedna drugiej dawała znać czy pomagała. Ogromna była spójność, pomoc, zrozumienie. Nie było jakichś ansów między tymi paniami, tylko żeby ratować młodzież i żeby mieli co jeść – chleb – i żeby przynajmniej raz na tydzień albo na dwa tygodnie był kawałek skwarka, żeby okrasić. Zupę gotowała mama, często ja gotowałam, bo pojechała zawieść te rzeczy. To były kartofelki rozgotowane. Tarłam kartofelek na tarce, tak jak się robi na placki ziemniaczane, i tym miąższem zaprawiałam zupę, żeby była gęsta, czyli właściwie kartoflanka.
Im byłam starsza, tym [bardziej] zaczęły się dziać nasze tajemne rzeczy, jak również teatrzyk, do którego żeśmy wszyscy należeli. To była odskocznia od szarości dnia. Bardzo ważne dla nas było to i rozpoczęcie pracy tajnej w harcerstwie. Brat jeździł do Warszawy, bo był związany z 21. [drużyną] bardzo silnie. Przyjeżdżały do nas instruktorki, koledzy.
- Jak powstał teatrzyk? Jak działał?
Teatrzyk powstał w początkach jako teatrzyk dla dzieci i młodzieży, teatrzyk, który będzie wystawiał baśnie. W związku z tymi baśniami młodsze dzieci były przygotowywane do różnych tańców, bycia krasnoludkiem, bycia jakimś innym ludkiem, a starsza młodzież – teksty. Różne były, „Królewna Śnieżka” i szereg takich. To był okres uśpienia, moim zdaniem, czujności gestapo. Owszem, przychodzili, zaglądali na przedstawienia. Nic tam groźnego nie było przeciw państwu niemieckiemu. Potem zaczęły się sztuki Bałuckiego, „Gęsi i gąski”, były sztuki takie, że trzeba było dużo i dobrych tekstów mówić. Oczywiście staraliśmy się, żeby przemycić coś polskiego. Przemycaliśmy w ten sposób, że pani Pigułowska, która była naszą opiekunką teatru, reżyserką, miała kontakty z magazynem Teatru Polskiego. Tam jeździła z chłopcami, wypożyczały im znajome panie stroje. Bardzo to było piękne. Jak wyszedł kolega, który miał odpowiednią rolę, w mundurze polskim, to co się działo na sali? Tylko chustki i łzy. A jak był okres świąt Bożego Narodzenia i była szopka, byłam Matką Boską z drugą koleżanką na zmianę. Jak wszedł inwalida wojenny z I wojny w mundurze wojskowym z opaską, bo ranny, z laskami, to już w ogóle szloch jeden wielki po sali poszedł. To były przemycane rzeczy. A na zapleczu kolega grał cichutko na fortepianie „Bogurodzicę”, żeby dać tło muzyczne. Tak żeśmy te spektakle urządzali. One jednoczyły bardzo dużo młodzieży, jak myślę i tej, która była zaangażowana w rolach i wykonaniu, i tej tak zwanej pomocniczej: przy szatni i przy wejściu, i bileciki. Wspaniałe działanie, moim zdaniem hołd dla kierownika szkoły, pana Sosnowskiego, na Syberię wywiezionego po wojnie, tak samo dla pani Pigułowskiej, która się uratowała, w tym sensie, że wyjechała z Rembertowa ze względu na męża. Zresztą wszyscy się rozpierzchli po wojnie, którzy się bali. Rzeczywiście, było prześladowanie.
W czasie okupacji chodziłam na komplety do gimnazjum. Pamiętam naukę profesora Ciąćka. Musieli profesorowie uczyć po trzy, cztery przedmioty, bo nie było tylu chętnych, odważnych. To kosztowało życie młodzieży i tych, którzy wykładali. Nie pamiętam nazwiska polonisty, ale też wspaniały człowiek. W każdym razie młodzież była chętna do uczenia się, a przede wszystkim do czytania. Wypożyczaliśmy jedni drugim książki, bo tu znaleziono, tam ktoś dał. Po prostu pochłanialiśmy wiedzę. Po wojnie poszłam do liceum i w 1947/1948 roku robiłam maturę.
- Tajne nauczanie odbywało się u kogoś w prywatnym mieszkaniu?
Tak, u pana Łazarkiewicza, kolegi taty, ojca kolegi mojego i mojego brata. Mieliśmy tam trzy czy cztery lekcje: historię, łacinę, matematykę i jeszcze jakiś przedmiot. Polski odbywał się zupełnie gdzie indziej. Żeśmy kursowali, wiedzieliśmy, gdzie następna lekcja, gdzie mamy pójść. Chodziło się tak, żeby ukryć książki, po prostu idzie się ulicą, wchodzi się do jakiegoś domu, a tam zza koszuli wyciągamy swoje zeszyty czy notatki. Tak wyglądała rzeczywistość.
- Jak się zaczęła pani przygoda z harcerstwem?
Od brata przede wszystkim. On zaczął się kontaktować z kolegami, swoimi rówieśnikami. Trzech ich było w „Żbiku”: Marek Łączyński, Tadeusz Kotuniak (nie żyje) i zapomniałam, bardzo ze sobą zgrani, rozumiejący się. To wszystko przyjmowało formę koleżeńskich kontaktów, żeby nie było widać, ale były momenty, że chodziliśmy do lasu wilanowskiego między Rembertowem a Wawrem. Znając teren dobrze, w krzaki chodziliśmy i dziewczyny się bawiły, robiły tak zwaną zasłonę, a chłopcy byli w głębi i uczyli się postępować z bronią. Jedni drugich uczyli w ten sposób, żeby było bezpiecznie. Jak chodzili z dziewczynami (jak zwykle młodzież, chłopcy i dziewczyny), nikt się domyślał. To nie było duże skupisko, cztery, pięć dziewcząt, dwóch, trzech chłopców. W ten sposób oni albo się uczyli, albo nas uczono. Las był naszym domem, piękny las wilanowski, zwany nie od Wilanowa, tylko na tym terenie (w kierunku Mińska) najwcześniej powstał chyba Sulejówek albo któraś z bliskich miejscowości i był zarejestrowany w naszych dawnych aktach jako Villa Nova, czyli pewnie nowy dom, willa. Od tej nazwy wilanowski las. To był las, w którym były ćwiczenia wojska, różne rzeczy działy się w tymże lesie i obok.
- W jaki sposób się werbowaliście wzajemnie?
Myśmy żyli w ogromnej przyjaźni jeszcze z okresu szkoły. Chodziłyśmy bądź do jednej klasy, bądź znałyśmy się, bawiłyśmy się razem w początkowych latach, końcu lat trzydziestych. Poszłam do szkoły wcześniej, jako sześciolatek, do prywatnej szkoły w Rembertowie, bo brat był już po drugiej klasie szkoły podstawowej, powszechnej tak zwanej. Powiedziałam rodzicom, że ja też muszę chodzić do szkoły. Pan, najukochańszy kierownik Zdzisław Sosnowski, powiedział, że nie mają prawa przyjąć sześciolatka. Mama błagała, żebym chociaż siedziała w klasie. Nie. A na terenie Rembertowa była prywatna szkoła pani Adamskiej. Do tej szkoły poszłam i jako sześciolatek zaczęłam się uczyć. Dobrze mi szło. Po dwóch latach szkoły u pani Adamskiej przeszłam do państwowej szkoły. Uczyłam się bardzo dobrze. Stąd się przyjaźniłyśmy, bawiłyśmy się i zaczęłyśmy się ściągać, z tym że nie wszystkie. Przez Alę Paciorkowską, która była córką oficera i w czasie okupacji mieszkała w pobliżu nas razem z mamą (bo się usunęły z kolonii oficerskiej), później [były ściągnięte] Lila, Jana i Ala Lewicka. Przyjaciółką mojej bardzo bliskiej koleżanki, Zosi Brzeczkowskiej, była Irena Jaroszkiewicz. Ona też była córką podoficera, mieszkała na kolonii podoficerskiej. Była oficerska i podoficerska, przedzielone były te dwie kolonie. Mieliśmy kolegów, którzy kopali piłkę. Były mecze, to na meczach się spotykaliśmy. Przychodziły dziewczęta patrzeć, który dokopał dobrze drugiemu, i oklaskiwać czy śmiać się, jak nie wyszło. Młodzież w Rembertowie bardzo była zwarta, pomimo że z tej wielkiej grupy część była w „Parasolu”, część w „Zośce” (to późniejsze lata okupacji). Myśmy były w późniejszym „Żbiku”, a chłopcy byli w różnych innych. „Zawiszaków” było dużo, jeszcze było jakieś harcerstwo. Była organizacja lewicująca w Rembertowie, dość silnie zorganizowana i BCh. Ale to nie znaczyło, że myśmy mieli do siebie jakiekolwiek pretensje. To była młodzież.
- Czy przed wybuchem Powstania było coś wiadomo, czy spodziewaliście się czegoś?
Tak. Brat rozmawiał z rodzicami. Podejrzewaliśmy z bratem, że tata też pracował w podziemiu, ale absolutnie nic nie dotarło do nas. Marek rozmawiał z ojcem i powiedział, że czekają na wybuch Powstania, że trzeba będzie pójść. W dniu, kiedy poszłam (28 lipca) z rozkazem do Piotra Osińskiego, jak wróciłam do domu, mama powiedziała, że Marek już poszedł, wybucha Powstanie.
- Proszę opowiedzieć o tym, jak poszła pani z rozkazem. Od kogo pani go dostała?
Rozkaz dostałam od pani Paciorkowskiej, która była jak gdyby parasolem nad nami. Z tym rozkazem miałam pójść do Piotra Osińskiego (którego dobrze znałam, bo przyjeżdżał do Marka, do Rembertowa) i podać mu ten rozkaz. Działo się to w zawrotnym tempie. Musiałam dojść do pętli na Gocławku, bo nie było połączenia Rembertów- Warszawa. Tam wsiadłam w tramwaj i jechałam do centrum, do Marszałkowskiej, żeby przejść do ulicy Pięknej. Bardzo duży był ruch wojskowy, samochody, podwody. Niemniej po trochu dotarłam na miejsce. Piotr pracował w instytucji, to było coś związanego z kotłami. Dzwoniłam, nikt nie odpowiadał. Było wejście z bramy do tego zakładu. Postanowiłam usiąść i zaczekać, aż on przyjdzie. Czekałam długo, dwie, trzy godziny. Nadjechało wesele, czyli Niemcy otoczyli bramę. Jeden z oficerów wszedł do bramy. Nie znam dalszego ciągu, bo w bramie było sporo panów, którzy rozmawiali, była młoda kobieta z dzieckiem, cieciowa z miotłą, ja na schodkach. Trudno mi policzyć, ilu tam ludzi było. Kiedy zobaczyłam Niemców, zniszczyłam rozkaz, który był na cieniutkiej bibułce, jak od papierosa, maleńki, zwinięty. Ponieważ byłam obca, wiedziałam, że będą legitymować ludzi, stanęłam przy pani z dzieckiem, która natychmiast ruszyła na ten oddział niemiecki. Szła na otoczenie bramy, oni się rozsunęli, przepuszczając ją i mnie. Potem się złączyli. Myśmy spokojnie doszły do rogu Marszałkowskiej i Pięknej. Pani się do mnie nie odezwała ani słowem, ja do niej też nie. Przypuszczam, że zrozumiała, że jestem trefna. Do skrzyżowania żeśmy doszli i poczułam, że mi nogi odmawiają posłuszeństwa. Nerwy puściły i przy budce z papierosami za rogiem usiadłam na ziemi, nie mogąc się ruszyć. Pani mi zniknęła z oczu. Po iluś minutach poczułam, że moje nogi są sprawne, wstałam i szybko [poszłam] w kierunku Marszałkowskiej. W Alejach [Jerozolimskich] wsiadłam do tramwaju idącego w kierunku Pragi. Wsiadłam to za duże słowo, gdzieś na winogronach, które tramwaje miały, gdzieś na stopniu byłam przyczepiona, ktoś mnie trzymał, żebym nie spadła. Tak dojechałam przez most na stronę praską, potem Zieleniecką do Grochowskiej. Czy się przesiadałam, czy nie, nie przypominam sobie. Dojechałam do Gocławia, wysiadłam i szłam do domu, zmęczona, zrozpaczona przede wszystkim. Nie wykonałam rozkazu, nie oddałam tego, co mi polecono, żebym oddała do tych rąk. Przyszłam do domu. Najpierw wstąpiłam do pani Paciorkowskiej, która mieszkała niedaleko i powiedziałam, że niestety nie doręczyłam. Powiedziała: „Trudno”. Przyszłam do domu i mama mi powiedziała: „Marka nie ma. Poszedł”. Wtedy już wiedziałam, że się zaczęło. Dlatego Piotra nie zastałam, bo oni już byli zgrupowani u kolegi. Później mi opowiadał kolega, że kiedyś usiłowali w czasie Powstania przyjść do tego miejsca, gdzie Piotr pracował, bo w piwnicach mieli broń. Niestety nie dotarli, nie można było się przedrzeć do tego pomieszczenia. Po prostu nie mogli pokonać ulicy, może byli widoczni, może znaczni. Wiem tylko, że jak „Żbik” objął teren na Chmielnej przydzielony w Powstaniu, tak do końca Powstania oni się nie wycofywali, nie zmieniali. Byli na tym samym miejscu, aż do wyjścia z Powstania.
- Jak wyglądały dla pani kolejne dni Powstania? Spędzała je pani w Rembertowie?
Tak. Rembertów miał również mieć godzinę „W”. Nie mógł mieć, dlatego że niemieckie pancerne pociągi zajęły tory przez miasto, przed miastem i za miastem. To podzieliło naszą tajną akowską organizację na bezradnych, dlatego że część magazynów była po jednej stronie, część ludzi po drugiej. Nie było szans przejścia przez tory, gdzie stały niemieckie pociągi, i został odwołany wybuch Powstania w Rembertowie.
Przyszedł rozkaz od doktora Amałowicza, który był głównym dowódcą służby sanitarnej AK w rejonie „Dęby”, żeby założyć szpital. Ponieważ były wypadki czerwonki, tyfusu, chodziło o założenie zakaźnego szpitala. Wybrano budynek szkoły pani Adamskiej, do której chodziłam jako maluch, i tam żeśmy organizowali, przenosili łóżka ze szpitala, który był chirurgiczny (wówczas na ulicy Jagiełły, w tej chwili chyba Dwóch Mieczy się nazywa, bo to uległo zmianie). Organizowałyśmy szybko ten szpital zakaźny. Udało się nam to zrobić. Ten szpital to była potrzeba ogromna, ale również przykrywka. Mieliśmy oddział chłopców na strychu zakamuflowany, tak żeby nie było widać, że tam ktoś jest. Mieliśmy tak zwanych chorych, kolegów, którzy byli na tymże terenie w znaczącym stosunku do Sztabu Armii Krajowej. Oni byli chorzy. Egzystowałyśmy, nosząc pomoc bliźnim w okolicy, jeśli istniała taka [potrzeba], a nam pomagali z kolei mieszkańcy w ten sposób, że przynosili nam chleb czy mąkę. Mieliśmy dwóch lekarzy. Jeden z tych lekarzy przyszedł z chirurgicznego szpitala, z Jagiełły. Drugi lekarz to był Żyd, który się ukrywał, moim zdaniem, przez całą okupację, bardzo blisko tej posesji, w domku w ogrodzie. To cud, musieli nasi lekarze wiedzieć, że on przetrwał tyle lat z rodziną, z dziećmi, z żoną. On był głównym lekarzem tego szpitala. W ten sposób egzystowaliśmy. Niemcy przyjechali skontrolować szpital. Żeby się nic nie wydało, to co pół piętra były miski z dezynfekcją. Mówiliśmy, że to jest dla osób, które przychodzą, ze względu na bakterie. Niemcy przysyłali nam Rosjan, bo był na terenie Pocisku obóz dla jeńców rosyjskich. Ci, którzy tam zachorowali, to Niemcy nam przywozili tych chorych. Myśmy mieli trzech jeńców rosyjskich u siebie. Ukrywaliśmy jednego spadochroniarza, też wśród chorych, ale takich chorych, którzy nie infekowali, na sali, która była bezpieczna. Wiedzieliśmy kiedy, bo Niemcy mówili, że przyjeżdżają. Wtedy ci, którzy musieli mieć temperaturę, dostawali w pupę zastrzyk. Byli rozgorączkowani, więc nie do kontaktów. Tak żeśmy ich ratowali przez dwa miesiące, od 1 lipca [sierpnia?] do końca sierpnia [września?]. Jedenastego sierpnia [września] armia radziecka zajęła Rembertów z polską armią Berlinga.
- Skąd się wziął spadochroniarz?
Nie potrafię powiedzieć, czy to był rosyjski, skąd on był. Był ukrywany, więc doktor Amałowicz wiedział, kim jest ten człowiek. Do niego przychodzili panowie i cichutko rozmawiali na wiele tematów. Nie wiem, jacy, skąd.
- Wróćmy do momentu, gdy do Rembertowa wkroczyły wojska rosyjskie.
Było bardzo duże bombardowanie i nasz szpital przeniesiono do sąsiedniego domu. Był niewykończony, tylko były kleinowskie sklepienia. Do piwnic chorych żeśmy zabrali, a ci, którzy byli w stanie być zabrani przez rodziny, to rodziny zabrały tych chorych do domu. Nie było mnie kilka dni, bo zainfekowałam się czerwonką i musiałam wrócić do domu, leczyć się. Leczenie polegało na tym, że od przyjaciół mama dostawała jabłka kwaśne szalenie i te jabłka jadłam. To był system skurczu jelit, żeby nie było częstego wychodzenia. W pewnym momencie było duże bombardowanie. Mama zabrała mnie i siostrę do jednej z willi obok. Ukryłyśmy się, bo nasz domek był ładnym domkiem, ale był delikatny, nie nadawał się, żeby do piwnicy wejść. Ukryliśmy się. Tam byli panowie, którzy przeszyli I wojnę światową. Wiedząc o tym, że bardzo źle wyglądałam, źle się czułam (mama powiedziała zresztą, że jestem zainfekowana), dali nam wydzielone miejsce. Jeden z panów powiedział, że w czasie I wojny światowej te dolegliwości leczyli kaszą gryczaną podaną w tłuszczu. Mama powiedziała: „Nie jestem w stanie. Mam suchary tylko dla dwojga dzieci”. Za godzinę pan przyniósł kaszę gryczaną gotowaną, tłustą i powiedział do mnie: „Zjedz to, dziecko”. Mama mówi, że nie mamy wyjścia, bo jeśli nie przestanę reagować na tę czerwonkę, to koniec. Myśmy w szpitalu miały wypadki śmierci. Lekarstwo to same jabłka, belladonna czy jakieś inne. Nie pomagały. Chętnie się zabrałam za tę kaszę, zjadłam i zamurowało mnie na tydzień. Więc pan miał rację. Mówił, że to były okopy, była wojna i to był cudowny lek na te dolegliwości.
- Największą trudnością było zdobyć tę okraszoną kaszę.
Była duża piwnica, było dużo osób, ktoś miał tę kaszę po prostu, biegiem ugotowali. Żal było tej nastoletniej dziewczynki, która skazana była. Nawet w świadomości swojej miałam, że nie wyjdę z tego. Jak poczułam się lepiej, tak mamę zostawiłam w piwnicy i wróciłam do szpitala, do swoich chorych. Już wróciłam do piwnicy w sąsiednim domu i byłam świadkiem jak przyszedł frontowy żołnierz, „bajec”, w amerykańskiej broni (wszyscy się tym zachwycali) i powiedział: „Wolni jesteście!”. Szpital został rozwiązany w ciągu dwóch, trzech tygodni i wróciliśmy do domu. Domy, mieszkania wszystkie były zajęte przez polski sztab armii Berlinga.
Dopiero w styczniu atak ruszył dalej na Warszawę. Cały czas płonęła, były dymy i pożary. Rembertów jest bliziutko Warszawy, nasze okna z kuchni wychodziły w kierunku Warszawy. Wiem, że to był niesamowity dramat dla mamy. A tata, jak już weszli Rosjanie, wziął rower i wycofał się w głąb, na wieś, z różnymi rzeczami, żeby zdobyć trochę żywności. Niewiele przywiózł. Przed końcem, zanim Rosjanie zajęli, Niemcy przeczesali wszystkie domy i wszystkich mężczyzn zamknęli na terenie Pocisku, na terenie, gdzie mieli obóz dla jeńców rosyjskich i 11 lub 10 sierpnia wypędzili wszystkich w kierunku Nowego Dworu. Tam w pociągi. Wiem, że tata był w obozie w Erfurcie, w Niemczech. Obóz pracowniczy, bo ci ludzie, co ich zgarnęli, to byli starsi panowie, to nie była młodzież. Wrócił po roku bądź niecałym roku.
- Czy od razu mieliście wiadomość, że pani tata się znalazł w Erfurcie?
O tacie nie wiedzieliśmy nic. Dopiero jak tata wracał do Polski, wracał w dużym tłumie ludzi, ktoś był z Rembertowa, jakiś pan, któremu się udało, dojechał do Rembertowa.
Szybciej. Powiedział, że pan Łączyński wraca, żyje. Była pierwsza wiadomość. Zaraz powiem, co myśmy jeszcze z mamą zrobiły. Chciałam powiedzieć jedną rzecz
à propos Powstania. W połowie Powstania, gdzieś koniec sierpnia (mnie nie było w domu, bo byłam w szpitalu) przyszła łączniczka z Warszawy z kartką od Marka, na której było napisane: „Żyję. Pozdrawiam. Marek”. Nic więcej. Ta dziewczyna miała bardzo dużo tych kartek, do każdej kartki musiała na pamięć nauczyć się adresu. Ona przepłynęła Wisłę. To było przerzucenie kurierki na drugą stronę. W każdym razie ta karteczka to był jego charakter pisma. Mama w stu procentach wiedziała, że to on, bo mama bez przerwy płakała, patrząc na te dymy, pożary, nie była pewna, czy żyje. Nie tylko mama, panie, których dzieci, synowie czy córki zostały w Warszawie. To był taka gwiazdka dla nas, że on żyje. Żeśmy przechowały tę karteczkę. Jak Marek już do Polski przyjeżdżał, to żeśmy mu ją dały. Co się z tym stało, nie wiem. Pisał pamiętniki cały czas i prosimy Boga o te pamiętniki, żeby się znalazły, bo wydaje nam się, że on nie chce się pozbyć tych pamiętników. Zgoda, jest sparaliżowany w tej chwili, pół ciała ma [sparaliżowane], dla niego to jest bardzo ważne. Nie wiemy, co tam dopisywał czy pisał. Ale cenne byłyby chociażby dla 21. WDH, która istnieje i która zgromadziła piękne archiwum „Żbika”.
- Co się działo z pani bratem? Gdzie się znalazł po zakończeniu Powstania?
Po zakończeniu Powstania wywieziono ich do obozu. Nie powiem jakiego, trzeba szukać w dokumentach. Razem z dwoma czy trzema kolegami uciekli z tego obozu niemieckiego i dostali się do Włoch, do armii Andersa. Skończył wojnę w szeregach armii Andersa. Rozwiązanie tego wszystkiego nastąpiło w Londynie. Był w Londynie. Nie wiem, jaki był jego sposób na życie. Baśniowy przypadek dosłownie (chyba tym musiał zarabiać): stał na ulicy i szkicował ładne elementy, domy. Zaczepił go jakiś pan, oglądając to, i powiedział, żeby do niego przyszedł. Okazało się, że to profesor z artystycznej szkoły graficznej. [Brat] rozpoczął studia, ożenił się z koleżanką, którą poznał w wojsku. Po skończeniu szkoły dostał pracę w Exeter jako dziekan Wydziału Grafiki, sztuki. Po 1980 roku przyjechał do Austrii z drugą żoną, rozwiązując wcześniej swoje małżeństwo z pierwszą żoną. Druga była Angielką, a Austriaczka jest trzecią żoną. Nie ma dzieci. Poznali się w Belgii na jakimś konkursie, była pianistką.
- Wróćmy do historii, jak się panie przygotowywały na powrót taty.
Bardzo ciekawa historia. Jak dowiedziałyśmy się, że tata wraca, postanowiłyśmy, mama przede wszystkim… Była ciocia, która zaopiekowała się siostrzyczką, ona miała cztery latka tylko. Myśmy z mamą pojechały do Warszawy. Tradycyjnie: Gocławek, tramwaj. Most pontonowy był założony i tym mostem pontonowym przeszłyśmy na drugą stronę. Nowym Światem szłam ścieżką na wysokości chyba pierwszego piętra: góra dół, góra dół, wszystko było w ruinie do Alei Jerozolimskich. Alejami Jerozolimskimi na Dworzec Zachodni, bo tam miał przyjść pociąg z ludźmi powracającymi z obozów niemieckich. Jak przyjechałyśmy, to kolejarze powiedzieli do mamy: „Proszę pani, nieprędko, nie wiadomo, czy za dzień, czy za dwa, bo jakieś ważne pociągi muszą być puszczone na linii i oni czekają na możliwość przyjazdu do Warszawy”. Myśmy wróciły tą samą drogą do Rembertowa. Tata za kilka dni przyjechał sam. Radość, ulga ogromna, że ojciec jest.
- Miała pani kontakt zarówno z wojskami niemieckimi, jak i radzieckimi. Jak ich pani ocenia w porównaniu do chłopców, którzy uczestniczyli w Powstaniu? Co może pani powiedzieć o żołnierzach niemieckich, radzieckich?
Niemcy to Niemcy, żeśmy przeżyli okupację i moje zdanie się nie zmieniało, jeśli chodzi o tę armię. Tak jak ją zapoznałam w pierwszym roku wojny, taka była do końca. Rosjanie byli dla mnie zagadką. Dlaczego nie idą na pomoc? Dlaczego Warszawa się pali? Dlaczego giną ludzie? Dlaczego? Bez przerwy było „dlaczego”. Jak Rosjanie zajęli praktycznie cały teren Rembertowa, pewien fragment oddali sztabowi armii Berlinga. To było wzruszające słuchać ich, bo oni byli ściągnięci z Syberii, z różnych stron Rosji i dla nich było najważniejsze pobić Niemców, pójść. Z nikim nie można było rozmawiać na temat, co się dzieje, dlaczego. Właściwie te tematy były omijane. Tolerowałyśmy tylko tych, którzy mieli w sobie pychę, że nareszcie wolność przychodzi. W mojej pamięci okres przedwojenny, lat trzydziestych, to było moje najpiękniejsze dzieciństwo, wspomnienia patriotyczne i szkolne, radosne, wszystko było cudowne. Tak pamiętałam swoje dzieciństwo: promienne, jasne. Tata pracował, mama z dziećmi, spacery wycieczki. Co mogło być piękniejszego? Później, po wyzwoleniu, ze względu na brata (w swoim życiorysie musiałam, idąc do pracy, pisać) nie dostawałam pracy, bo byłam „zapluty karzeł reakcji” czy coś w tym stylu, niebezpieczna osoba. Dostaję się do pracy, żeby donosić na Zachód, jestem szpiegiem może. W każdym razie przeżyłam dramatyczne lata. Po wojnie, po maturze zapisałam się, bo lubiłam pisać, na Wydział Dziennikarski. Zdałam egzamin, zaczęłam studia, ale w czasie tych studiów zorientowałam się, że jestem bez szans, niepartyjna
primo – odpadam z mety, po drugie – dziennikarstwo zostało zabrane z Uniwersytetu Warszawskiego, było wdrożone do Akademii Nauk Politycznych. Nie odpowiadało mi to, jestem absolutnie apolityczną osobą.
- Czy z perspektywy lat i z tego, że obserwowała pani Powstanie z prawej strony Wisły, według pani Powstanie było potrzebne?
To był zryw, pragnienie wolności. Obserwowałam siebie, swoich kolegów, koleżanki, którzy by w ogień poszli, gdybyśmy wiedzieli, że pomożemy. To nie prywatna sprawa, to był naród. Myśmy byli jednością, Polakami. Po wojnie przeżyłam dużo rozczarowania.
- Jak wyglądało życie religijne w czasie okupacji i Powstania?
Nasz ksiądz, który był proboszczem w Rembertowie, był jednocześnie kapelanem w Armii Krajowej. Później się dowiedziałam oczywiście. Nie było możliwości spotykania się, zgrupowań, chodzenia w grupach. Jeszcze w czasie okupacji brat mi powiedział (nie pamiętam, który to rok był, 1943 czy wiosna 1944), że ksiądz prosił, żebyśmy po spowiedzi zameldowali się rano w takim i takim dniu w katedrze Świętego Jana. Tak się stało. Grupą kolegów, koleżanek pojechaliśmy, każdy osobno, kikując na siebie, żeby dać znać, czy nie trzeba pomocy. Dotarliśmy do katedry Świętego Jana. Tam malutkie światełko przy ołtarzu w głębi, ciemno. Jak weszliśmy w głąb, to widać było gromadkę. Jak to za okupacji było, ludzie chodzili w szarych rzeczach, czarnych rzeczach, tak że to był nijaki tłum. Żeśmy podeszli bliżej, msza święta się odprawiała. W pewnym momencie ksiądz powiedział: „Proszę młodzież, żeby ustawiła się w rząd przed ołtarzem, a państwa proszę, żeby położyć prawą rękę na lewym ramieniu u każdego”. Myśmy się ustawili. Mieliśmy przygotowane karteczki z imieniem do bierzmowania. Czułam czyjąś rękę, nie wiem czyją. Rozpoczęło się bierzmowanie. Ksiądz, który bierzmował, musiał być biskupem, był w czarnej pelerynie, szaty kościelne miał pod peleryną. Ksiądz, który prowadził księdza biskupa, również w czarnej pelerynie. Zbierał od nas te kartki i cichutko mówił imię. Tak zostaliśmy bierzmowani bez przygotowania, nikt mi nie mówił, na czym ten sakrament polega. Sama doszłam do tego, że na pewno będę bierzmowana na rycerza Matki Bożej, tak sobie wymyśliłam i z tą wiarą poszłam. Ksiądz nie miał szans nas zbierać, przygotowywać.
- Skąd się wziął pani pseudonim?
W czasie, kiedy składałam przysięgę w Armii Krajowej, [w czasie] przyjęcia mnie i moich koleżanek do Armii Krajowej… W mieszkaniu pani Zofi Paciorkowskiej to się działo, [przysięgałyśmy] na Krzyż Powstańczy z 1863 roku dziadka mojej koleżanki. Dostałyśmy rozkaz ustawić się w rzędzie i każda otrzymała po jednej literze alfabetu i szybko nazwiskami miałyśmy się rejestrować. Stałam na miejscu „E” i było mi bardzo trudno wymyślić cokolwiek, i stąd moje nazwisko okupacyjne: Elgert.
Warszawa, 26 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska