Antoni Czarkowski
Nazywam Antoni Czarkowski, urodzony 22 kwietnia 1928 roku w Rozdrażewku, powiat Krotoszyn, województwo poznańskie.
- Miejsce, w którym pan się urodził, to była wioska?
Wioska. Najnormalniejsza wioska. Matka zmarła, jak miałem trzy lata. Było jeszcze rodzeństwo. Ojciec nie mógł poradzić sobie z gromadką dzieci i tak się złożyło, że jego kuzyn, mieszkający w Poznaniu, był bezdzietny – brzdąca sobie wybrał i na mnie wypadło. Jedni się ucieszyli i drudzy. Dalsze [moje] losy są związane z Poznaniem, nie z miejscem urodzenia. Potem były tylko odwiedziny i wakacje, ale
de facto to zostałem wychowany w Poznaniu – pierwsze szkoły, wszystko było w Poznaniu.
- Jak pan wspomina wioskę? Jeździł tam pan na wakacje?
Tak. To znaczy, jak to na wsi, hulaj dusza. Kto był na wsi, to [wie], co będę opowiadał, jak było. Przeważnie to były szkolne wakacje. Mile wspominam w każdym bądź razie. Teraz też parę razy tam byłem, ale to już nie jest ta wieś. Jednak jest zupełnie inaczej. Postęp jest i uroki już właściwie przeszły.
- Pana rodzice mieli gospodarstwo?
Nie. Rodzice prowadzili gospodę, właściwie zajazd to się nazywało. To było przy drodze między Krotoszynem a Ryczowem – zawsze ruch był z jarmarku na jarmark i tak dalej. Tak że nie mogę powiedzieć, że byli rolnikami. Ojciec nie był rolnikiem. Jak na owe czasy, to trudno nawet powiedzieć, jaki zawód. Oberżysta, może tak.
Też Antoni. Tak że rodzina trzyma się tego imienia.
- Gdzie w Poznaniu pan zamieszkał?
W Poznaniu mieszkanie [było] na Łazarzu. Kuzyn był szewcem i miał zakład szewski. Paru czeladników było, uczniów. Miałem cztery lata, gdy już byłem u kuzyna ojca. Znalazłem się w zupełnie innym świecie. [Zobaczyłem] tramwaje. Taki chłopczyk to był pierwszy raz w pociągu w ogóle. W pamięci to się utrzymało. Wojna w 1939 roku przewróciła wszystko. Ponieważ było okupacja, dosłownie od pierwszych dni zupełnie coś innego zaczęło się dziać w mieście, od razu. Wywózki, wysiedlenia i tak dalej. Ojciec – bo tak go nazywałem, dla mnie był ojcem, bo mnie wychowywał – postanowił zwijać żagle i wyjechać z Poznania do Generalnej Guberni. Najpierw sam pojechał. Oczywiście na fałszywe, podrobione dokumenty, bo Niemcy nie dawali żadnych przepustek, nie wolno już było opuszczać zajętych terenów. Do Reichu należał już wtedy Poznań i Poznańskie całe, i Pomorze. Na rekonesans pojechał, zobaczyć, jak jest. Czy można, czy nie można. Jak drogę przebyć. Granica między Poznańskiem a Generalną Gubernią była w Kole. Koło było miastem granicznym między dwoma dzielnicami. Wynalazł miejsce bardzo szczęśliwie, nawet z obsługą. Przez znajomych doszukał się mieszkania po jakimś ambasadorze, ale niestety nie mogę sobie przypomnieć jakiego państwa. [...] Gosposia została tylko, a cała rodzina uciekła przed Niemcami. Było wspaniale urządzone całe mieszkanie, biblioteki. Gospodyni ucieszyła się, że ktoś będzie z nią, bo sama tylko została w tym bardzo bogatym mieszkaniu. Ucieszyła się, że jeszcze ja będę, wszystko w porządku, tylko przyjechać. Postaraliśmy się o nowe, fałszywe przepustki, żeśmy przeflancowali się, że tak powiem, z Poznania do Warszawy, do tego mieszkania. Gwiazdkę żeśmy spędzali już na nowym siedlisku. Tak się złożyło, że zaczęło więcej ludzi uciekać z Poznania i już był punkt zahaczenia u nas, byliśmy jednymi z pierwszych, którzy wyjechali z Poznania. Tak że zaczęło się już ciasno robić, bo nieomal każdy kąt był zajęty. Gosposia zaczęła się troszkę denerwować, że za dużo ludzi i tak dalej. Tak się złożyło, że znowu szczęście dopisało i ojciec znalazł mieszkanie na Mokotowie.
- Gdzie znajdowało się to pierwsze mieszkanie?
Hoża 1. Ta chałupa [jeszcze] jest. Narożnik Hożej i placu Trzech Krzyży. Winda zawsze była, chyba drugie piętro. Cała reszta rodziny – znajomych, nieznajomych – została tam, a myśmy, że tak powiem, po angielsku się zmyli i mieszkaliśmy już na Mokotowie, ulica Wiktorska 16 albo 11. Dwa pokoje, kuchenka, mała łazienka, korytarzyk jeszcze mniejszy. Najpierw jakieś łóżko, potem tapczanik, krzesła. Okazało się, że w pobliżu był stolarz, który reperował i robił [meble], tak że nam dorobił kwietniki, nie kwietniki. Tak żeśmy sobie urządzili to nowe mieszkanie, ale co robić i z czego żyć? [...] Bądź co bądź wszystkiego nie można było z Poznania zabrać. Poznań okupację bardzo ciężko przechodził. [Ojciec] miał dużo znajomości, bo gdy jeszcze był w Poznaniu, to miał kontakty handlowe z Warszawą. Tak że już odświeżył to osobiście, wszystko załatwił na Starówce, na Podwalu, wynajął lokal i co teraz zrobić? Wszystkim się buty drą, kalosze dziurawe, masa roboty. Wziął się [za to] i było dobrze. Do czasu Powstania jakoś przeżyliśmy, względnie w dostatku można powiedzieć.
- Pomagał pan tacie w zakładzie szewskim?
Byłem chłopcem jeszcze. Zresztą nie pozwoliłby nawet.
Tak. Skończyłem podstawówkę. Zacząłem, mieszkając jeszcze na Hożej, czwartą klasę – to było w prywatnych mieszkaniach, bo szkoła była zajęta przez Niemców, adresu nie powiem, bo [dom] chyba nie miał numeru w ogóle, tak na dziko było to wszystko zorganizowane – żeby nie stracić roku. Jeszcze w powszechniaku.
- Jak pan już mieszkał na Hożej, to zaczął pan chodzić do szkoły, żeby nie tracić roku?
Mama pilnowała, żeby nie stracić [roku]. Chłopak z Poznania, inny akcent, inne środowisko. Najgorsze, że [w szkole] była koedukacja. Dziewczęta były, a ja byłem w Poznaniu w męskiej. Tam byli tylko sami chłopcy, a tu dziewczynki. Miałem kłopoty, bo nie byłem przyzwyczajony do tego. Jeszcze mnie [nauczycielka] posadziła przy dziewczynce, to jak tutaj przeżyję? Ale przeżyłem. Przyzwyczaiłem się do tego, że tak było. Do końca tak było, ale nie w tej szkole, tylko po przeprowadzce na Mokotów była inna szkoła. Trzeba to przeżyć, to się dopiero wie.
- Ta dziewczynka z ławki była chociaż sympatyczna?
Bardzo. Byłem tak zadowolony, że nie wiem, czy bym nie wrócił do Poznania. To jest szok. Sami chłopcy i potem raptem jest taki przeskok.Po przeprowadzce na Mokotów to i musiałem zmienić szkołę. Z drugiej strony Puławskiej była ulica Grottgera i szkoła podstawowa. Piękny gmach, nowoczesny. Oczywiście już były następne klasy, ale też niedługo, bo zostaliśmy wysiedleni. Niemcy zajęli [szkołę] na koszary czy szpitale. Tak że musieliśmy gmach opróżnić. W rozsypkę poszła cała szkoła, bo nie było gmachu, który by nas pomieścił. Tak że zostaliśmy przekwaterowani na ulicę Dolną na Mokotowie. To był normalny dom – magistrat wysiedlił wszystkich, żeby wprowadzić szkołę – zastępczy gmach. Też nie zmieściliśmy się wszyscy. Dostaliśmy ciekawy budynek w alei Szucha. Jak myśmy się przeprowadzali, to od placu Unii Lubelskiej był narożny dom i do tego domu był przyklejony niski, jednopiętrowy budynek – parter i jedno piętro, i duży ogród, pole właściwe, nic nie było, tylko chwasty – tam były ostatnie klasy, piąta, szósta, siódma. To już byliśmy w alei Szucha. Aleja Szucha była w dzielnicy niemieckiej, tam było miejsce kaźni i tak dalej. Taki układ był, że myśmy byli wydzieleni, odległość była zachowana między naszą szkołą. Nie wiedzieliśmy nawet, co się dzieje w alei Szucha. Do siódmej klasy wszystko ładnie, pięknie było. Ciasno było, pół klasy było w jednym pomieszczeniu, pół klasy w drugim pomieszczeniu. Przy otworze drzwiowym stał nauczyciel i miał wykład. To była jedna klasa tylko pół tu, pól tu. Skończyłem siedem klas.
- Jak chodził pan do tej szkoły, to mijał pan często Niemców?
Jeździli po ulicy. Dojeżdżali, wyjeżdżali. To były dopiero początki okupacji. Jeszcze nie byli tak... Myśmy nie odczuwali tego, w każdym bądź razie, że to jest ta aleja, chyba świadomości nie mieliśmy. Potem dopiero, w późniejszych latach było wiadomo, co się dzieje. Co dalej? Jakiś fach. Jaka szkoła, co wybrać? Na ulicy Sandomierskiej była szkoła mechaniczna w randze gimnazjum. Olbrzymie warsztaty były, wyposażone, kuźnia, odlewnia, masa tokarek. Panowie mistrzowie byli, co uczyli zawodu. Pierwszy rok ładnie przeszedł. W drugiej klasie Niemcy powiedzieli: „Pójdziecie teraz uczyć się zawodu na Okęcie, do remontów samolotów. Zobaczymy, czego żeście się nauczyli”. Tak było, że trzy dni żeśmy pracowali, uczyli się zawodu na Okęciu, a resztę w szkole. Teraz mieliśmy już z wojną do czynienia, bo samolotów było od groma. To jest JU-88, skrót od Junkers. Szczęście, że byli Polacy zatrudnieni – też starzy, jeszcze z polskich czasów. Po niemiecku nic nie rozumiałem. Oni pośredniczyli między Niemcami. Jak rano o szóstej [zaczynałem], to [pracowałem] do szóstej wieczorem. To była mordęga. Człowiek nieprzyzwyczajony do takiego drylu. Ale trzeba to było przeżyć.
- To było dwanaście godzin. Dostawał pan jakieś wynagrodzenie?
Żadnej wartości to nie miało, to były grosiki, ale trzeba było odbierać. To była parodia jakiegoś wynagrodzenia. Raz w południe zupka na blaszanym talerzu i to wszystko. Trzeba było z domu przynosić i jeść dopiero. Czy zawodu się nauczyłem? Można powiedzieć, że tak, bo jednak było na czym się uczyć. Ale cóż, okropne warunki, bo samo lotnisko było utrzymywane właściwie przez jeńców radzieckich. Zima nie zima – musieli odgarniać pasy startowe, nie dawali nic jeść. Myśmy mieli mało, to jeszcze żeśmy się dzielili, jak było można. Pod dużym ryzykiem, bo Niemcy nie dopuszczali, żeby jakieś kontakty z nimi utrzymywać. Biedni ludzie, coś potwornego. Potem było jeszcze gorzej, ale dla nas to było niezrozumiałe, jak można tak ludzi traktować, jeszcze tym bardziej żołnierzy. Najgorsze były dojazdy i przyjazdy. Okęcie – trzeba było wracać do domu na Mokotów, to prawie przez całe miasto musiałem przejechać, przez Śródmieście. Komunikacja okropna. Właściwie to na zderzaku cały czas się jechało albo na osi, na tak zwanym cycku. Czasami już rodzice powiedzieli: „Chyba chłopak nie wróci”, bo wracałem do domu dopiero jedenasta–dwunasta, i rano, o szóstej, już [musiałem] być [w pracy]. Spało się trzy–cztery godziny najwyżej i już trzeba było jechać. Trzeba było być o szóstej, bo inaczej to kłopoty były.
- Musiał pan mieć jakąś specjalną przepustkę, bo była godzina policyjna.
Nie było sprawy z tym. Na papiery, które miałem, to każdy tylko salutował i:
Los. To był jedyny plus, że wrócę, bo mam papiery, że nie zginę. Ginęli ludzie bez wieści. Jedyny plus był z tego, że troszkę nauki tylko. Ale jak zaczął się 1944 rok, to już odczuwało się, że Niemcy słabną, już mniej samolotów, już gorzej było, takie rupiecie przyjeżdżały, że nie dawały się w ogóle do remontu, tylko trzeba było je złomować. Już nie było dyscypliny, bo właściwie nie było co robić. Jak nie przyszedł, to nie przyszedł i tak nic nie było do roboty. Taki luz się zrobił, że przestałem w ogóle chodzić. Ostatnie miesiące przed Powstaniem przestałem chodzić. Papiery miałem, nikt mnie nie gonił, nie sprawdzał, czy chodzę, czy nie chodzę. Byłem zawsze jeszcze uczniem.
- Miał pan jakieś kontakty z konspiracją?
Nie wiem właściwie, co to konspiracja.
Za duże słowo – konspiracja. Wszyscy właściwie byli nastawieni: anty-okupant. Co się dało, to się robiło. Właściwie nic się nie robiło, żeby na tak zwanego żółwia, tylko spokojnie, nie wyrywać się do przodu. Taki sygnał, na [murach] żółwia malowali, to wiadomo było, że to jest symbol – spokojnie, nie spieszyć się.
- Jak reperował pan samoloty, to zdarzało się, że śrubki pan nie dokręcił?
Było. Może się klapa urwie, jak jest u góry. Tak były potem pogruchotane samoloty, podziurawione, że już nie było co sabotować. Niemcy, ci z obsługi, na początku byli twardzi, potem im już też rura zmiękła, już nie byli tacy wymagający. Rozprężenie było ze wszystkich stron.Miałem kolegę, syn dozorcy, Czesio Pankiewicz. Do innych szkół chodziliśmy. Jeszcze nim było Okęcie, to myśmy [z chłopakami] z innych ulic w piłkę sobie pograli.1 sierpnia przychodzi matka z miasta, była u brata – mieszkał na Hożej, w pierwszej naszej siedzibie – dowiedziała się, że będzie prawdopodobnie Powstanie, że będzie to, że będzie tamto. „A wy co tu siedzicie?”. To jak siedzimy, to pójdziemy zobaczyć, co się dzieje w mieście. Żeśmy wiedzieli, że Niemcy już w popłochu wracają na jakichś furmankach, w tramwaju nawet jeden poharatany siedzi z drugim. „To już idzie na naszą [stronę] teraz”. Na Puławskiej żeśmy wsiedli w tramwaj i jedziemy. I fajno jest. Dojechaliśmy, minęliśmy plac Zbawiciela, od razu tramwaj stanął nie na przystanku. Ludzie tu lecą, tu biegną, krzyczą, coś się dzieje. Patrzymy przez okno: „Co jest?”. Widzimy, jak z Oleandrów wybiegają żołnierze – można powiedzieć cywile, ale z pistoletami – strzelają. Atakują – to były bunkry właściwie. Barykada zrobiona z kozłów z kolczastym drutem i dwie strzelnice po bokach, na chodnikach betonowych. Wymiana ognia. [Niemcy] strzelają z mauzerów, a tu [nasi mają] pistolety. Było wiadomo, jaki będzie efekt tego. Co drugi padał, musieli się wycofać. Niemcy już opanowali całą Marszałkowską, zamknęli z tej strony, do Oleandrów jeszcze poszli, do Pola Mokotowskiego. Oleandrów się kończy na Polu Mokotowskim, na ulicy Polnej. Tyle było wojny. Muszę wrócić. Widzimy, co jest: strzelanina, kulki, tylko pryskać trzeba z ulicy, żeby nie dostać. Otwarte drzwi – bach. Warzywny sklep, lada, kosze, jak warzywniak taki. Za nami jeszcze ktoś się dostał. Było z piętnaście osób w tym małym kramie, jedno pomieszczenie: lada, małe drzwi i jakaś skrytka, pakamera metr na półtora. Na ulicy już zaczęło się ładnie. W drzwiach ktoś stanął, zaczął strzelać, tu jakiś granat,
Hände hoch! To za ladę się schowaliśmy, jak ktoś wejdzie, to będzie masakra. Jak na złość jeszcze trzy Ukrainki też uciekły z ulicy. Dziewczyny piętnaście-szesnaście lat, pucołowate takie i one wyjdą. [Są] żołnierze, to one wyjdą. „Nie, bo wszystkich rozstrzeliwują! Nie pytają się kto, co i jak”. Żeby nas nie ujawniły, że tylu ludzi w bunkrze siedzi. Ale jak teraz wydostać się stąd? Strzelanina, raz ktoś stoi, potem nie ma, cisza. Te się wyrywają, żeby wyjść. Musimy coś wykombinować. Przypomniał sobie właściciel, że było wejście dalej. Jest zamurowane i prawdopodobnie będzie cienka ściana. Dalej, my dłubiemy. Faktycznie, jest jedna cegła, druga. Z domu słyszą, że się [przebijamy], to pomogli. To w try miga zostało rozwalone, wchodzimy do środka – ach! Jesteśmy kawałek dalej, za nami jest to piekło. Przygodnych ludzi było już dużo, co prawda nie przez warzywniak, tylko z ulicy weszli do bramy. Co dalej robić? Jestem tylko z Czesławem Pankiewiczem. Zobaczymy, jak przejść do następnego domu albo przez Oleandrów i dalej, ale wszędzie jest strzelanina. Wszędzie! Na ulicę to absolutnie nie ma co wychodzić. To żeśmy tak przesiedzieli. Było jedno wolne mieszkanie. Tak że wszyscy przygodni się polokowali. Panie z tego domu zorganizowały kuchnię. Co kto miał, to się składał. Panie się składały, mąkę, coś kombinowały. Tak że była kawa „Enrilo”. Niemiecka firma to robiła, „Enrilo” się nazywało. Nie mówiło się kawa, tylko „Enrilo”, każdy wiedział, co to są za żołędzie.Tak że myśmy z głodu nie cierpieli. Podziwiam te kobiety, że tak się zorganizowały. Było trzydzieści osób przygodnych zupełnie, nieznanych, bo skąd. Tak żeśmy w wolnym mieszkaniu [siedzieli]. Na podłodze, coś się kombinowało i w piwnicy na ławce. Spanie na ławce to jest ciężka sprawa, głowa boli, odciski. Nawet chusteczka nie pomoże.To był jeden dzień. Pierwszy dzień Powstania. Drugi dzień Powstania to jeden kolega z sąsiedniego domu, w naszym wieku, został sam w mieszkaniu. Tak się zgadaliśmy, bo sam był, to szukał piwnicami. Cała komunikacja to absolutnie nie ulicą, tylko piwnicami. Z piwnicy do piwnicy. Z korytarza wykuta w tym fundamencie, w tamtym fundamencie, takie przejścia były. Tak że do Pola Mokotowskiego były przejścia. „Jestem sam, wy jesteście sami, to chodźcie do mnie”. Zdzisław chyba [się nazywał]. Zaprosił nas do siebie. Można było usiąść na czymś miękkim. Tylko pamiętam, żeśmy byli w trójkę. U tego kolegi minął drugi dzień Powstania. Trzeciego dnia Powstania było na tyle ciekawie, że spłonął już sąsiedni dom, naprzeciw, już był podpalony. To były dwa bliźniacze domy. Jeden narożnik był Marszałkowska – Oleandrów, drugi narożnik był taki sam budynek, tej samej konstrukcji, te same klatki schodowe. To były bliźniaki, ale rozstawione. Co robić? Podpalają po kolei. Jak zaczął się palić, to jak następny nie chciał się zapalić, to podpalali celowo.Trzech nas jest. Taka sytuacja, trzeba jakoś ludziom pomóc. Przy tym troszkę się skubnęło i dali się najeść, i coś robić. Przeprowadzamy ludzi. Jak zaczęło się palić, to jest popłoch. Każdy coś szykował, niezbędne rzeczy, i przechodziło się do tego [miejsca], gdzie się nie paliło. Ale znowu pali się, więc dalej. Ludzie – wcale się nie dziwię, bo bym też to samo zrobił – ile uniosę, tyle noszę. To może nie tak. Po piwnicach to ciasno, pod nogami ktoś coś zostawił, to ludzie się przewracali. Pełno dymu. Zdzichu sobie przypomniał, że ma maski z LOPP przedwojennego. To maski będziemy zakładać. Było więcej, kto już nie mógł wytrzymać, to dostawał maskę. Przeważnie to tylko namoczona twarz i żeśmy przeprowadzali. Byliśmy w maskach, to nam łatwiej było przeprowadzać. Potem było tak ciemno, [tyle] dymu, że żeśmy przeciągnęli linę zakamarkami, każdy chwytał się liny i szedł naprzód. Nie [możesz się] cofać, nie [możesz iść w] bok, bo zginiesz. Tak żeśmy wszystkich ludzi przeprowadzili. Zasłużyliśmy na to, żeśmy dostali coś zjeść w ostatnim domu. Narożnik Polnej – Oleandrów i Pole Mokotowskie. Już dalej nie było gdzie uciekać. Tylko w tym jednym domu [byli] wszyscy lokatorzy z wszystkich domów.
Ciasno. Była olbrzymia pralnia i pełno ludzi z tobołami, z tym wszystkim. [Byłem] w marynarce tylko, bo koszulę zdjąłem, żeby wyschła, powiesiłem na trzepaku. Teraz co? Ostatni dom. Krzyk, lament, w sąsiednim domu babcia ma kanarki i ona nie pójdzie. Co zrobić? Żeśmy ją wreszcie przekonali, żeby poszła stamtąd, ale takie sytuacje też były.
Wzięła. Ale nie dziwię się – co miała, to właśnie to, co kochała. Teraz jesteśmy w pułapce, bo to była właściwie pułapka celowa. Po co chodzić po chałupach, jak można wykurzyć wszystkich? Jak do ula, coś z pszczołami się dzieje, tak samo z nami się stało. Jesteśmy w pułapce. Od razy: Czy ktoś umie po niemiecku?”. Jedna pani się zgłosiła, poszła gdzieś. Przychodzi, teraz wyjść na ulicę, w szereg się ustawić i czekać.Zaczęli ludzie tak po kolei wychodzić. Jak pierwszy, drugi [wyszedł], nic się nie dzieje, to dalej. Może gdzieś w pomieszczeniu, już nie ma do czego wracać, bo przecież jest popalone. Jeszcze charakterystyczna rzecz. Jak już ludzie wyszli z domu, z tego mieszkania, tośmy otwierali kran, żeby nie do zlewu, tylko na podłogę [woda się lała], żeby dom ratować. Nasiąknie wodą, to coś zostanie z tego domu.
- Dlatego był pan cały mokry i musiał wysuszyć marynarkę?
Tak, została koszula. Marynarkę miałem. Tak gwałtownie poszła wyprowadzka, że bez koszuli byłem, w samej marynarce i portki.Ludzie wychodzą. Cały sznur ludzi młodych, tak jak w życiu bywa, wszystkie przekroje wiekowe. Jeden drugiego trzyma, jeden drugiego podpiera, jeden do drugiego ma pretensję, a trzeba było [iść] i tak dalej. Ale mówi się trudno.
„Trzeba było jednak nie robić tego Powstania, a teraz mamy”. Ludzie z pretensjami. Trzeci, który był, podszedł do niego – nie wiem, czy to był Ukrainiec, czy Niemiec – bo miał ręce do góry, rękaw się odwinął, zegarek był. „Aaa!”. Zdzisiu był twardziel taki, że jak mu dynksnął, to ten kozła wywinął – co mu zegarek będzie brał. Ale drugi przyszedł i mu w głowę strzelił. To nie przelewki. Co prawda to był już pierwszy. Selekcja – ci wte, ci wewte. To miejsce było na Oleandrów, na narożniku Marszałkowskiej. Była bramka zrobiona. Ustawili się, nie wiem, gestapowcy czy żołnierze. W każdym razie mundurowi Niemcy, w hełmach, w pełnym uzbrojeniu, z granatami. Mężczyzna to dosłownie mógł mieć siedem lat, mógł mieć sto lat. To był mężczyzna dla nich i [oddzielali ich] na jedną stronę, a kobiety na drugą stronę. Mężczyznom [kazał] kłaść się pod Litewską przy słupie ogłoszeniowym, który stoi dotąd. Chodnik jest szeroki, jest parkan i szpital. Cały chodnik już jest. Jak sardynki, jeden przy drugim, mężczyźni starsi, młodsi. Myśmy się rozdzielili, że Zdzisiek był, Czesiek i ja. Nie jesteśmy trójka żadna. To zaraz podejrzenie [by było], jak trzech takich chłopaków? Myśmy się rozdzielili, dokleiłem się. Starsze małżeństwo było, to pytam się: „Czy mogę być waszym synem?”. Zrozumieli od razu, żeby nie był ktoś obcy, co on tu szuka, żeby nie było podejrzeń. Nazwiska nie pamiętam, ale bardzo chętnie zaraz: „Tak, tak, tak. Już wiemy o co chodzi”. Ale to na niewiele się zdało, bo wszystko bractwo się przemieszało. Segregacja – kobiety na lewo, mężczyźni położyć się. Jak była większa grupka, to jeden z żołnierzy brał i przeprowadzał chodnikami do placu Zbawiciela. Też leżę twarzą do chodnika. Widzę – Czesław jest, ale przecież nie wstanę, bo bym zaraz w łeb dostał. Bierze mnie Ukrainiec, chłopak osiemnaście-dziewiętnaście lat, szczuplutki:
Chadi. Jak iść, to iść. W Oleandrów z powrotem. Widzę, już trupy leżą. Nim zdążyłem się zorientować, to też w łeb zaświeciło i koniec. Tak sobie powiedziałem: „Właściwie koniec”. Co może być? Jak ci leżą, to i ja będę leżał. Tyle się wie z życia. Ta atmosfera, pochodnie, domy, z każdego okna bucha dym, wali się coś. Tu strzelają, tu krzyczą, przeklinają. Powiedziałem sobie: „Koniec”. Jednak nie był koniec, bo tak mi po łbie chodziło: „Musisz wiedzieć, co się z twoim ciałem dzieje po śmierci”. Byłem przekonany, że nie żyję, tylko czuję, ale po co to jeszcze się męczyć. Jednak było tak, że żyłem. Ale nie byłem przekonany co do tego, że żyję. Jak można z tego wyjść i wiedzieć, co się dzieje dookoła? Od razu czuję, że za nogę mnie ciągnie. Buty chce czy co? Jeszcze pomogłem. Jak chcesz, ukradnij, co mnie po butach. Chwycił mnie za nogi bardziej i ciągnie. Byłem bez koszuli. Po szybach, po tym wszystkim mnie targał do okienka, do piwnicy. Jak tak jest, czuję to i widzę go, szczupaka daję. Jak się okazuje, już było pełniutko trupów, aż po okienko. Tak jak dubla dałem, słyszę tylko:
Żywiot! Żywiot! Jeszcze szybciej przebierałem w tych trupach, zjechałem zupełnie na dół, ciemno, drzwi, same mury – cholera – jest dziura. Skok na korytarz. Teraz co? Z powrotem nie [pójdę]. Na podwórze. Jestem na podwórku, wychodzę, też nie. Z powrotem. Jednak może na to podwórko, drzwi otwarte na parterze, duża kuchnia. To były mieszkania siedmiopokojowe, właściwie dwa mieszkania na jednym piętrze. Już się pali, pomrok jest, widać, co jest w mieszkaniu, jak kuchnia – graty, nie graty, wszystko. Ale są drzwi jeszcze, jadalnia, w jadalni to wszystko stoi, co dalej? Jeszcze dalej jest pokój duży, cała ściana jest, jakaś kotara wisi. Zza kotary – widocznie wyczuł mnie albo coś – dziadek wychodzi, siwiutki (tak jak ja teraz) chudziutki. Wychodzi, story odsunął, usiadł na łóżku i patrzy na mnie, a ja na niego: „Co pan tu robi?”. – „Mieszkam tu”. – „Pan nie widzi, co się dzieje? Nie zabrała pana rodzina?”. – „A po co? A na co?”. Tutaj czuję, że już wszystko mam sztywne. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, wiem, że żyję. Kredens, prześcieradła, trzeba łeb owinąć, woda leci, elegancki człowiek jest.
- Chciałam wrócić do momentu, jak Ukrainiec wyciągnął pana z tej grupy. To był pana rówieśnik?
Tak, tak.
- Prawie pana rówieśnik i on do pana strzelił?
Tego nie widziałem, bo byłem tyłem do niego. Prowadził mnie przed sobą, strzału nie słyszałem. Tego się nie słyszy. Wiadomo, że kula śmiertelna jest niesłyszalna. To wszyscy żołnierze wiedzą. Nie wie, która kula go trzasnęła. [...]
Nie słyszałem absolutnie nic. Ale że cała marynarka była sztywna, to wiem, bo taką miałem. Krwi musiało ładnie ubyć.
- Ale faktycznie pana postrzelił?
Tak, zupełnie w sam środeczek, w szyję, ale tu wyszło. Tak dochodzę, że musiałem być ciekawski i patrzałem w prawo, twarz była obrócona, a on nie strzelał wprost, bo czasami taki odruch jest. Tak ładnie się złożyło, że przeszła między kręgami, ale nie ruszyła żadnych życiodajnych nerwów – tylko w aortę rąbnęło, bo krwi dużo wyszło – i szczęki nie ruszyło. Bo jakby szczękę zahaczył, to by wszystko się rozerwało. Bo to jak gnat – w drzazgi by poszły.Prawdopodobnie pan „ukraińczyk” był na laku, bo oni pili na umór, żeby troszkę to sumienie [zagłuszyć]. Pewnie też brało, że jak nie wypije, to nie potrafi tego zrobić. To jest dowiedzione, że to wszystko jest na olbrzymim laku robione, pijaństwie.
- Podświadomość dawała do zrozumienia, że pan nie żyje?
Co miałem zrobić? Tylko się przekonywać, że nie żyję. Z tym szedłem, bo wiedziałem, że rozwalą. I co? Kopnę go? Będę się mścił na człowieku? Koniec, co zrobić. Są takie rzeczy. To tylko w kinie albo gdzieś, że bohater.
- Wydaje się panu, że pan nie żyje, ale jednak czuć ciało. To jest niesamowite uczucie.
Właśnie. Byłem przekonany, że musze wiedzieć, co z moim ciałem się dzieje. Bo czułem, jak mnie chwycił za nogę, jak patrzy na mnie, jak plecy mnie bolą. Poparzony to byłem dopiero w piwnicy, bo w żużle wleciałem dupskiem, cały tyłek miałem poparzony. Potem miałem troszkę na nodze, ale to pestka.
- Co było dalej? Za kotarą był starszy pan.
Jesteśmy w pokoju. Byłem elegancki, spytałem się: „Czy mogę wziąć prześcieradło albo coś, bo pan widzi, że jestem ranny”. – „Proszę bardzo, niech pan sobie bierze”. I spał, nie wiem, czy spał, ale położył się. Teraz co? W michę nalałem wody, obwinąłem, [ucieszyłem się, że] jeszcze głową mogę ruszać.To jest parter bardzo niski. Z okna, z parapetu to metr i podwórko. Świetne miejsce obserwacji. Widzę, jest brama, wejście do klatki schodowej. Podwóreczko małe, dziesięć na dziesięć było. Jestem w kuchni, okno, drugie okno, widzę drzwi do klatki schodowej i resztę całego [domu], i śmietnik, i tak dalej. Teraz tak, dziadek śpi w łóżku, nic nie chce. Wziąłem krzesło, usiadłem i czekam, co dalej będzie się działo? Zaczęło się dziać. W kuchni od razu rumor jakiś. Coś spadło, coś jest, ktoś coś mówi. Mnie podniosło. Dziadek śpi. To musi być ktoś obcy. Nie ma co czekać i zaryzykować. Może wszyscy przeszli do kuchni, nikogo nie ma na klatce schodowej. Trzeba zaryzykować. Jeszcze tylko wziąłem jakąś mokrą szmatę. Otwarłem, na dół, na asfalt i: ratataa – do tych drzwi. Nikogo nie ma. Na schody i do góry. Pierwsze piętro, drugie piętro. Cisza, to dobrze. Do kuchni wchodzę. Bo była zasada, że wszystkie mieszkania były pootwierane, z wyjątkiem jednego, ale to jest oddzielna sprawa. Gdzie się tu schować? W kuchni, przy schodach? Może na dół zjechać? Jak dostać się na drugą klatkę schodową? Nie wiedziałem, że mogłem po mieszkaniach przejść do klatki schodowej, bo to była klatka dla służby, służbówka, a frontowa była z drugiej strony. Ale nie wiedziałem. Właściwie powinienem wiedzieć, bo w mieszkaniu na Hożej tak było. Chwyciłem się liny od windy, rozkołysałem się, przeskoczyłem na drugą stronę i byłem na frontowej klatce schodowej. Po co? Nie wiem. To z powrotem znowu. Oczywiście do szafy się schowałem, w tych lumpach, w tym wszystkim, zerwałem jeszcze na siebie [jakieś rzeczy]. Co dalej? Wszędzie widziałem szmery, widziałem niedobrze, zwidy. Jak pokutnik po tych mieszkaniach się włóczyłem. Doszedłem aż do strychu. Strych – dachu nie ma, już był spalony, tylko niektóre krokwie jeszcze są niedopalone, jakieś kable. Dachu już nie ma, ale kable wiszą. Jak się dostać, jak tu ktoś wejdzie, tu wypalone i jest się jak na talerzu? Tu musi być szeroki gzyms, no tak, bo to dach i jest gzyms szeroki. Ale jak się dostać? Są kable, podchodzę – „O! Mocny, będzie dobry”. Pociągnąłem. Kabel był wmurowany w cegły. Cegły wyciągnąłem sobie na łeb i byłem gotowy facet. Mam wgłębienie. Jak długo? Nie wiem. Już w każdym razie noc była. Potem sobie dopiero uświadomiłem: „No tak, znowu żeś sobie narobił”. I teraz co? Teraz na dół, wobec tego, na strychu już nie ma czego szukać. Z klatki schodowej jest wejście, jakaś pakamera, już coraz bardziej gorąco się robi. Ale wanna jest, położyłem się w wannie. Była przestrzeń miedzy posadzką a wanną, więc była chłodna. Zasnąłem w wannie. Było już jasno, jak się obudziłem. Teraz, co dalej?
- Szukał pan, bo taki wewnętrzny strach panem kierował. Wszędzie było źle?
Wszędzie źle. Nie mogłem znaleźć miejsca. Jak będę, to będę wiedział.
- Nie spadły panu buty w tym szybie?
Tak jest, poszły na dół i komuś na łeb spadły. Ktoś był na dole i papierosa zapalał, i wtedy buty na niego spadły. Wszystko się sypało, to może nie zauważył.
- Może było tak, że najpierw panu spadły buty, a on przyszedł dopiero później, bo prawdopodobnie to był Niemiec. Pan zobaczył ognik z papierosa?
Tak. Zapalał papierosa. Dochodzenie zrobiłem, bo to było jednak tych dwóch, co ich spotkałem, i oni też byli w kuchni.
- Jednak panu się nie wydawało?
To było wszystko autentycznie.
- W wannie znalazł pan wreszcie schronienie i przespał się trochę?
Przespałem się. Teraz muszę schodzić na dół, zobaczymy, co jest. Schodzę na dół, jestem przy drzwiach, stoi jakiś kubeł – niby woda. To były jakieś pomyje. Troszkę obmyłem się, wychodzę na podwórze. Patrzę – okienko do piwnicy. Przy okienku siedzi dwóch i jedzą sobie spokojnie. Jeden mnie zauważył, drugiego szturchnął: „Zobacz”. Musiałem wyglądać tak, że myśleli, że to jakaś zjawa, cholera, czy coś. Przestraszyli się. I teraz: „Nazwisko! A co? Gdzie byłeś?”. Mówię: „Byłem na strychu”. – „Co? Jak byłeś na strychu, nie spaliłeś się?”. – „Nie – mówię – po piwnicy to wszyscy rajbrują jak nie wiem”. – „To niemożliwe. I ty jesteś u góry?” – „I wam też radzę do góry. Do góry!”. Dali się namówić, jeszcze wzięli ze sobą [coś] do jedzenia: „To dalej, idziemy do góry”. Jesteśmy już znowu u góry, jest kuchnia. Wchodzimy do kuchni, jest woda, jest wódka, jest coś do jedzenia, jakiś chleb. To dalej, wypijemy. To była moja w ogóle pierwsza wódka w życiu. Jak takiego sztachańca mi dał, to byłem gotowy. Jeszcze zjadłem coś, to wszystko przeczyściło przez wódkę. Nie paliłem, nie piłem, bo harcerz przecież. Coś jeszcze znaleźliśmy. I do góry. Jedna wanna, a nas trzech. A tylko w wannie można było wytrzymać. To wszystko fajczyło się jeszcze. Wszystko się paliło, wszystko było na tych rusztach, jak nie tu, to tu, to się pali i pali.Zaczęło się takie życie właściwie we trójkę. Trzeba coś zorganizować, jakąś skrytkę, bo mowy nie ma, żeby wyjść. Słychać, że patrole wciąż przechodzą z alei Szucha na Pole Mokotowskie. To znowu grupę jakąś przynieśli, rozstrzeliwują, krzyk, lament. Tak to się kotłowało.
- Jak żeście podzielili się wanną?
Na każdym piętrze były łazienki i wanny. Potem, jak już wystygło, to nie było takie ważne.
- Ale wcześniej była jedna wanna, a was było trzech.
To na zmianę. To jeszcze troszkę, jeszcze troszkę.Tamci byli zdrowi, to znaczy nie był ani ranny, ani nic. Mnie zaczął już dokuczać tyłek, szyja. Ci dwaj myśleli, że wykrwawiam się albo coś, a jednak żyję. Zmienili mi wszystkie opatrunki, żadnych zabiegów chirurgicznych nie było trzeba, bo to był wlot, wylot, nie było nic poszarpane. Łba tylko pilnowali, żeby nic się nie działo. Ale z tyłkiem to był kłopot nie z tej ziemi. Podziwiam Michalika, tego najstarszego, że on to robił.To musiało okropnie wyglądać, bo widziałem, pokazywał ten cały opatrunek, który mi robił na tyłek. Musiało wyrwać to wszystko. Ropa z krwią, ze wszystkim, ile dziur było, takich kraterów. Od czasu do czasu trzeba było to jednak zdejmować, bo fizjologiczne potrzeby. W nocy chodzili do piwnicy szabrować. Ubrania, jedzenie i w ogóle, co potrzeba, noże, jakieś nożyczki, co do użytku potrzebne. Nawet potem książki przynosili do góry. Trafił na blaszany puchar z zakrętką – oliwa. To uratowało moje życie, bo gangrena by była na pewno, żeby nie ta oliwa. [Wziął] szmatę, oliwą nasączył, przykleił mi na dupsko, bandaż i mogłem chodzić. [Wcześniej] nie mogłem ruszać się ani nic. To wszystko strupy się robiły. Tak mnie ładnie wyleczył, każdemu polecam na oparzeliznę tylko olej, wypróbowane. Najmniej miałem kłopotu z szyją. Łbem ruszałem w miarę. Tylko z tego wylotu taki ładny sopelek, pięć–sześć centymetrów, zawsze wyciągałem. Jeszcze coś mi się zrobiło, ale długo nie trwało.
Krwi. Ropy pewnie albo coś, takie różne paskudztwa. Ci dwaj panowie, każdy miał swoją historię, jak znalazł się w tym domu razem ze mną. Pan Michalik – żonaty, dwie córki, jedna miała siedem, jedna dwanaście lat. Oczywiście w domu zostały, a tata poszedł ze szwagrem do miasta, zobaczyć, co się dzieje. Bo wszyscy szli zobaczyć, co się dzieje. Tak się działo, że zostali zamknięci w kościele na placu Zbawiciela. Strzelanina i wskoczyli do kościoła, żeby się ratować, przeżyć strzelaninę. Zostali jeden dzień. Na drugi dzień:
Alles raus! Wszyscy won z kościoła. Księża nie księża, wszyscy. On ze szwagrem też, jak
Raus, to
Raus. Poszedł w miejsce tej egzekucji, która była. Wszystkich dookoła, którzy byli do rozwałki, to sprowadzali i to było ich krematorium. Całą paczkę, co była z księżmi, z siostrami, była selekcja, wszyscy zostali rozstrzelani. Michalik i jego szwagier na bok. Jak na bok, to na bok. Jak wszystkich rozstrzelali, to:
Komm! i [kazali] wrzucać ich do krematorium przez okienka, do tej spalarni, do piwnicy. Jak wrzucać, to wrzucać. Patrzy jeden na drugiego, co będzie – wrzuca, wrzuca. Michalik mówi do szwagra: „Ostatni my skaczemy”. Niemiec albo Ukrainiec jakby to słyszał i strzelił do szwagra, zabił. A Michalik, jak to widział, to wiuu, nura dał i przekopał się, kulnął się razem z trupami i spokój. Leży w tych trupach i teraz, co dalej? Jest jasno. Tu się pali, a Niemcy zaglądali, czy on żyje, czy nie żyje. Poszli potem. Mówił jeszcze, że dolali benzyny. Jak buchnął ogień, to wtedy uciekł. Ale nie pasowało mi to, bo był żar. Jak lał, to już by mu strzeliło w papę w tym okienku, ale taka wersja była. Niech tak będzie. Tak że był naocznym świadkiem śmierci swojego szwagra.Jak się uspokoiło, to wygrzebał się i uciekł piwnicami. Ciemno, noc. Idzie, od razu [trafił] na jakąś głowę, ciepła. Patrzy: „Kto to?”. – „Swój”. Spotkał się z tym trzecim.
- Pan był ranny, Michalik uratował panu życie, opatrunki robił. Ustaliliście taki regulamin?
To później, to już była wyższa szkoła jazdy. Spotkał Tymińskiego. Też był moment, że jeden drugiego mógłby zakatrupić. „Kto?”. Szczęście, że jeszcze się dogadali. Powiedział: „Swój”. Bo w takich wypadkach, to kto pierwszy, ten lepszy, ten przeżyje. Ale dogadali się. Potem poszli na to podwórko i mnie spotkali, i w trójkę już żeśmy byli u góry. Już bardzo dużo było wypalone, góra była jako tako do egzystencji. Teraz jest taki układ, że pokoje, pokoje, pokoje, potem jest mała ciupka, to jest łazienka. Tak że pięknie to pasowało, że nie było widać i to było tak zamaskowane, jak gdyby. Żeśmy legowisko zrobili i przebywali. Trzeba było chodzić, ale to był punkt zborny, że spało się i tak dalej. Jest już nas trzech. Teraz tak: siedzimy w pomieszczeniu, coś mnie pikło, przeszedłem się korytarzem i na końcu korytarza wchodzi starszy pan. Wystraszył się, ja się wystraszyłem. „Kto? Polak?”. – „Polak”. Oczywiście. Było widać, że nie żaden żołnierz, tylko starszy pan z brzuszkiem. Mówię: „To teraz jest nas czterech”. To dobrze. Graba.Okazuje się, że pan Jan Tymiński też na Marszałkowskiej prowadził sklepik warzywny, nie warzywny. Każdy handlował, czym się dało. Niemcy też [ich] wyprowadzili, selekcję zrobili, żonę na Marszałkowską, na barykadę do powstańców, a jego postawili, żeby trupy wrzucał. To był starszy pan, to mu nie za bardzo szło. Niemiec: „Ach!” – i jego też popchnął. To nura dał, ale ten za nim strzelił i [starszy pan] się skulnął. Jak jeszcze usłyszał, że strzelił, to już chyba nie żyje. Okazuje się, że w łokieć dostał i miał przestrzelony łokieć.Był sam, postrzelony, boli go to i ta żona… Można sobie wyobrazić, był u kresu. Bo żyje jeszcze – boli, ale żyje. „Gdzie się tu powiesić? Tu, cholera, nigdzie nie pasuje. Pójdę zobaczyć do góry, może co jest”. Poszedł do góry i nas zastał. Ten moment to zawsze przypominał sobie: „Szczęście, że poszedłem do góry i na ciebie trafiłem, bo bym się powiesił”. Nie widział wyjścia. Co on sam zrobi?Była nas czwórka. To były pierwsze dni Powstania.
- Ta historia pokazuje, że nie należy nigdy tracić nadziei.
Tak by wynikało, że jednak zawsze jest chociaż iskierka i [trzeba] ją wykorzystać.Jest nas czterech mężczyzn w różnym wieku. Ja szesnaście lat. Takie towarzystwo się zebrało. Potem był Tymiński, około dwudziestu lat. Pan Michalik między czterdzieści a czterdzieści pięć, a pan Jan Łatwiński, tak go szacuję, pod sześćdziesiątkę. Bardzo sympatyczny pan, taki jowialny, z wszystkim się zgadzał, z wszystkimi się kolegował. Bardzo przyjemny był. Pan Michalik był gasmajster, lubił sobie wypić, potem przez to różne kłopoty były. Pan Tymiński był skryty. Nie wiem, miał jakieś tajemnice czy coś. W każdym razie był milczek. Nie w znaczeniu jakiś podstęp. Był usłużny, ratował, z wszystkim się zgadzał, ale mało co wiemy o jego życiu osobistym. Jaki był Tymiński? Typ Cygana właściwie, miał śniadą cerę, czarne, krucze włosy, ale był okay. I Czarkowski, szesnastolatek. Siebie trudno oceniać.Pan Tymiński, kawaler, był ślusarzem. Jak na złość zakład, w którym był, był w pobliżu ulicy Polnej, właściwe już był w likwidacji, poszedł zobaczyć, zastał go moment [wybuchu] Powstania. Został wygarnięty z domu, w którym był, całą gehennę przeszedł, selekcja była. Mężczyzna, to na rozwałkę go. Dwóch Ukraińców czy może więcej, w każdym razie ci, co rozstrzeliwali, już im się znudziło prawdopodobnie to strzelanie, to go wzięli i z niego sobie zrobili żywy cel. W aptece „Anca” było wejście z samego narożnika, oszklone i duże pomieszczenie, regały z lekami, kotara i wejście na zaplecze. Im to tak się podobało, że postawili go przy wejściu. To był szmajser, niemiecki karabin maszynowy ręczny. Jeden powiada: „A ty uciekaj”. Chłopak [myśli:] „Jak uciekać, to uciekać”. Dyla dał przez całe pomieszczenie – tratatata – już był przy samych drzwiach, przewrócił się, za kotarę się dostał. Też pewnie dziwił się, że wszystko widzi i słyszy. Siali za nim i byli przekonani, że po takiej sieczce to musiał być trup. Nawet nie sprawdzali, czy [żyje], a był cały. Ale kity to miał jedna dziura i same frędzle. Co za szczęście chłopak miał. To był trzeci. Czwarty, to już mówiłem na samym początku, jak było. Takie towarzystwo było. Czterech rozbitków
vis-à-vis koszar niemieckich, w szpitalu dziecięcym – ulica Litewska. Dom, w którym myśmy się chowali, dzielił chodnik Marszałkowskiej, jezdnia. Drugi chodnik na wysokości Litewskiej, szyny, ogrodzenie, zieleń i koszary były w szpitalu dziecięcym. Takie sąsiedztwo mieliśmy. Żeby przetrzymać, bo wyjście na dół było absolutnie niemożliwe. Bo jak nie od placu Unii, jak nie od placu Zbawiciela, wciąż był ruch. Szli wszyscy do koszar na Litewskiej. Bez przerwy ktoś chodził. Jakby ktoś nas zobaczył, to jak amen w pacierzu rozwałka by była.Jak tutaj urządzić się, żebyśmy cało z tego wyszli? Trzeba [ustalić] cały regulamin. Żeśmy obserwowali. Gdzie okna były, to tylko otwory zostały, okien nie ma, nie ma ram. Tu możemy wejść tylko dołem. Był plan cały, oczywiście nie rysował tego, tylko [trzeba było] pamiętać, że tutaj możemy przejść. Dyżur był: jeden na klatce schodowej, frontowej, drugi na służbowym.Zaopatrzenie – specjalistami byli Tymiński z Michalikiem. Oni to sobie zawłaszczyli i bardzo dobrze, byłem do luftu, przecież chodzić nie mogłem. Mieli monopol na to i bardzo dobrze się spisywali, wszystko wnosili do góry, do pakamery, którą myśmy mieli. Nowe ubrania, wszystko i jedzenie. Przede wszystkim woda. W pierwszych tygodniach to jeszcze woda była. Co prawda w piwnicy, na piętrach już nie było takiego ciśnienia, żeby szła woda, ale w piwnicach była. Trwało i trwało, bo to „siurkało”, ale była. Jak potem już nie było wody, po miesiącu, a może nawet dłużej, to odkrycie mieliśmy w wannach, w mieszkaniach.Był przepis czy zwyczaj, że w czasie wojny trzeba zawsze mieć pełną wannę wody. Zawsze trzeba mieć rezerwę. Tak było. Ludzi już nie było, ale każdy miał wodę w wannie. Oczywiście, że jak się paliło, to wyparowała część, tynki zaczęły spadać, woda, która została miała taki kolor, jak była malowana łazienka. Przez to wiedzieliśmy, że była woda z trzeciego piętra, zielona była z drugiego. To była woda. Jedzenie. Samą wodą nie można żyć. Worek grochu, piękny. Nie, że byłem taki głodny, to był ładny groch. Jak potem dowiedziałem się, to był jakiś gatunek „Wiktoria”, duże grochy. Wór potężny, papierowy, podwójne, potrójne całe opakowanie. Worek, może i dwa worki mąki, nie powiem, czy była pszenna, czy żytnia. W każdym razie była mąka. To z podstawowych rzeczy. Jest jedna sprawa, która nas w ogóle uratowała. Sama groch i mąka to za mało. Złożyło się, że jedno mieszkanie było zamknięte. To niebywałe było, że wszędzie było pootwierane, popalone, a to mieszkanie było nieruszone ani z przodu służbowego, ani z zaplecza. Nie było ruszone. Było tak zabezpieczone – blachy, sztaby, kłódy jakieś, forteca. Z początku [myślimy:] „Jest, to jest. Tylko, żeby nikt nie przylazł z tych szwabów albo co. Nie wiadomo, czyje to jest”. Nazwiska nie ma, nie ma nic.Po dwóch albo trzech tygodniach nie wytrzymaliśmy. Jak to możliwe. Już się wszystko kończyło. Zobaczymy, co jest. Kiedy to włamanie zrobić? Czym? Tymiński, ślusarz, zaraz coś wykombinował, jakieś łomy powyginał, przymiarkę zrobił, czy tutaj zacząć, czy tam zacząć. Fachowo się wziął do tego, ale powiada: „Musimy hałasu narobić, trzeba odkuć”. To poczekamy. Jak będzie wielka strzelanina na ulicy, to w tym czasie zrobimy, że łomot się zleje z tamtym. I tak się stało. Taki moment był, rejwach na Marszałkowskiej, szybko zeszli na dół. Włamanie zrobili. Boże! Tak bogatego mieszkania nie widziałem i chyba nigdy nie będę widział. Prawdopodobnie nie niemieckie, bo nie było niemieckich książek – jakieś Hitlery albo coś – nic nie było takiego. Nie Niemcy w każdym bądź razie, ale trudno powiedzieć, bo angielskie, francuskie książki, wszystko było, niedźwiedź był, bogactwo nie z tej ziemi. Ale spiżarnia! Balerony, szynki. Rany Boskie! To był majątek w tym żarciu jak nie wiem. I bufet. Wódki, już z nazw nawet [nie pamiętam], ale Michalik to był koneser i były miętówki, pomarańczówki – jasny gwint – tego było niesamowicie [dużo].Co jeszcze było? Przede wszystkim w kuchni żeśmy znaleźli taki liliput kozy. Były małe, okrągłe piecyki, z tyłu się wrzucało, był ruszt, to palenisko, popielnik, rura do tego. Koza mówili na to, ale to była miniatura. Tak jak zabawka. To było piękne. I do góry, wszystko do góry. Wódka do góry, całe żarcie żeśmy wyciągnęli, wszystko, co się dało do jedzenia. Potem dla ducha coś. Pierwszy raz „Dekameron” przeczytałem. Masę rzeczy [zabraliśmy], oczywiście nie jakieś luksusowe, tylko to, co nam było potrzebne do egzystencji.Teraz, co zrobić? Włamanie było. Komuś z mieszkańców się przypomni albo coś i co to jest, jak to jest? To wszystko się spaliło, a tu wyrwane drzwi. Kiedy? Potem musiało być. W czasie to tak wypada, że ktoś rabuje. Myśmy denaturatu, spirytusu po dywanach, zapałkę i sfajczyło się, że już nikogo nie kusiło szperać.Zawsze miałem duże obiekcje. Potem też myśmy mieli: „Czyje to było? Czy ktoś się nie upomni o to?”. Nikt się nie zgłosił. Bo tych dwóch przecież zostało, nie byłem już w Warszawie. Ludzie różnie zachowują się w takim czymś. To i tak by się spaliło i tak by się spaliło. Ale że myśmy spalili, to jest coś. W każdym razie, że nikt się nie zameldował do nas. Żeśmy spalili to, żebyśmy mieli spokój u góry. Mieliśmy spokój do tego stopnia, że zaczęły się bombardowania dzielnicy niemieckiej. A ruskie nie umieli dobrze celować, chcieli zbombardować szpital, a zaczęły się nam odłamki sypać na głowę w chałupie. Dachu nie było. W nocy naloty robili swoimi kukuruźnikami, takie dwupłatowce – ładnie, po cichu leciał, tak że nie obudził nikogo. Oni z worka sypali granaty, nie sypali dobrze i na nas czasami też. Tak że Michalik raz się obudził z tego wszystkiego i ładny odłamek nad głową miał w mur wbity. Parę centymetrów i by był zgilotynowany. Takie były przygody. W każdym razie zaopatrzenie było.
- Był jeszcze jeden wielki zrzut.
To było w sierpniu. Desant, zapomoga broni, amunicja, żywność, opatrunki. Piękna pogoda, niebieściutkie niebo, ani chmurki, ani nic. Nie było żadnych alarmów, nic, spokój. Od razu ruch w koszarach niemieckich, coś się dzieje. Zaczyna mruczeć coś po niebie. Widzimy klucze fortec amerykańskich. Myśmy nie wiedzieli, że to fortece były, teraz wiem. Były samoloty duże, cztery silniki. Z nich bomby wylatują. Jedna torpeda za drugą, to już z nami jest koniec. Jak zaczną bombardować, to nie gruzy, tylko będą Szucha rąbać, a my tuż, tuż. Potem spadochrony się pokazały nad cygarami. Myśmy myśleli, że to jest zrzut jakiejś armii. Okazało się, że pakunki się nie ruszają, nie ma ręki ani nogi, tylko jest cygaro. Dochodzimy do tego, że to są zrzuty broni. Teraz, żeby tylko na nas nie spadło. Bo też amen. Przyszliby do góry. Zresztą widzieliśmy, bo cygaro spadło na dach szpitala. Tak klapnęło, spadochron wypuścił powietrze z czaszy, klapnął i leży. Patrzymy – klapa była, wejście – podniósł Niemiec, patrzy, czy się rusza, czy się nie rusza, też nie był pewien, co to jest. Podniósł to, co to było, to nikt nie wie. Moment, gdzie to spadnie. Była radość, że coś się dzieje. Ale dla nas mogło bardzo źle się skończyć, gdyby to wpadło, obojętnie, czy to by była bomba, cokolwiek by spadło. Bardzo poszukiwany był jedwab. Spadochron był z jedwabiu. To było poszukiwane jak nie wiem. Gdyby tak spadło chociaż samo to cygaro ze spadochronem, już by był dla nas klops.Zapałki. Co za skarb mieć zapałki w takim czasie. Co byśmy zrobili, gdybyśmy zapałek nie mieli.
Sprawa zapałek. Tak szczęśliwie się złożyło, że [przez] przypadek zdobyliśmy tyle, że nam starczyło. Dziwna historia jest z tym związana. Był okres, że Niemcy wysadzali spalone domy, żeby zamknąć ulicę, żeby nie była przejezdna, przewracali wypalone kamienice. Upatrzyli sobie, że jak przewrócą dom, w którym myśmy się chowali, to będzie zamknięta ulica Oleandrów. Ale z kolei potrzebna im była do komunikacji koszar, które były na Rakowieckiej i przechodzili Oleandrów, Pole Mokotowskie i Rakowiecka.Sprawa wysadzania budynków, ruin, właściwie można powiedzieć, to było [po to], żeby zniszczyć, żeby zrównać z ziemią Warszawę. Pewnego dnia zaczęli kuć otwory w naszym domu. Wiedzieliśmy, że tak jest, bo obserwowaliśmy, jak robią w sąsiednich budynkach. Najpierw jest kucie, potem przyjeżdża [i zakłada] ładunki wybuchowe, potem jest przerwa, potem są sygnały, trąbki, żeby żaden patrol albo coś nie przychodził i wysadzanie. Łomot straszny, dym. To myśmy obserwowali w sąsiednich budynkach. Pewnego poranka słyszymy kucie w naszym budynku. To już myśmy wiedzieli, że na nas teraz kolej. To była tragedia. Teraz mi się włosy jeżą, jak sobie pomyślałem, co nas czekało. Ta bezradność. To jeszcze są saperzy na dole, gdzie tu uciekać. Tylko do nieba, w postaci jakiegoś befsztyku. Trzeba się przygotować i na to. Pan Michalik dużo miał z budownictwem [do czynienia], orientował się, co i jak. Wykombinował, że klatka schodowa jest najmasywniejsza w budynku, bo jest komin, mury i schody przełożone rozbiegami. Jest najtrwalszym obiektem budynku. Staniemy wszyscy na ostatnim podeście u góry i będziemy się modlić. Co będzie, to będzie. No i tak było. Cały rytuał, wykucie, przywieźli, trąbią. Jeszcze jedna sprawa nam została. Gdyby ktoś przeżył, powiedzmy jeden, a ktokolwiek by był ranny i zaczął wrzeszczeć, jęczeć, to byśmy się ujawnili. To miał zgodę pozostałych przy życiu do uśmiercenia go, żeby nie wydać pozostałej dwójki, trójki. Jeden z drugim to przyjął do wiadomości i zgodził się z tym.Teraz czekamy na wyrok. Jest już wszystko uszykowane, trąbki są, wszystko jest, ulica wolna. Hops, rypnęło strasznie. Naładowali tego. To były bardzo grube mury, to było siedem pięter i podskoczyło to wszystko razem z nami. Dym, trzymamy się za ręce. „Zdrowy?”. – „Zdrowy”. – „Zdrowy?”. – „Zdrowy”. – „Czterech nas jest?”. – „Jest nas czterech”. I podest się trzymał też, stropy stoją. U góry i niżej stropy są. W porządku, jeszcze mamy szansę życia.
- Dwa wysadzenia przeżyliście. Za pierwszym każdy skrył się gdzie indziej, a później było następne. Wtedy trzymaliście się za ręce?
O tym mówię. To było to najważniejsze, które było ostatnie. Przeżyliśmy i chałupa była, o tyle znowu bezpieczna się stała. Jeszcze lepiej, bo na dole zapadły się schody. Były do przejścia, ale z wielkimi trudem, bo były powyrywane i tak dalej. Pierwsze stropy w piwnicy klapnęły. Ujawnił się sejf, był zamurowany. Olbrzymia skrzynia podwójna. Wszystko, jak sejfy powinny być budowane, jakieś klameczki, nie klameczki. Coś zrobimy z tego, zobaczymy, co jest. Znowu Tymiński się przydał, bo ślusarz. Nawet sprytnie mu poszło jakoś i żeśmy otwarli to. Okazało się, że w sejfie były same zapałki. Ładne paczuszki z papierem, ze wszystkim, ich było parę sztuk. Czy to była próba wytrzymałości na żar, czy co, że i zapałki przeżyły ogień, to wysadzanie, to wszystko? Była próba niezawodna. Producent tych sejfów powinien to w reklamie podać – robię takie, które wytrzymały Warszawę, paliła się, wysadzali. Całe szczęście, że był sejf, bo mieliśmy zapałki. Dlaczego zapałki? To nie chodziło o to, żeby papierosy palić, tylko trzeba było gotować, a gotować to tylko na ogniu. Nie było przecież prądu ani gazu. Była zasada. Mówiłem o piecyku lilipucie. To były dwie cegły, liliput w odpowiednim pomieszczeniu musiał stać, gdzie wiatry były, żeby dym nie wyszedł na zewnątrz. To były wyznaczone stanowiska. Były dyżury, które pilnowały ognia. To był taki święty ogień, bo nie można było jakiejś szczapy, bo zaraz by było podejrzane, że jeszcze po tylu tygodniach wypalone i dymi się coś. Zaraz by była ciekawość. Na klatce schodowej były skrytki dla służby, były stare buty, nie buty, ale było mnóstwo półek i półki były z pięknego [drewna], sosny czy coś, tak pięknie się łupało. Bo była cienka deska, trzeba było łamać, wiórek zrobić i to wrzucało się po kolei, i ładnie się paliło bez dymu, bez niczego. Była gwarancja, że przez pół godziny [gotowania] namoczony groch był do jedzenia i zacierka, kulki z mąki. To był ładny saganek, przejechane, gęsta papa się zrobiła, każdy miał ćwiartkę, zjadł i to było nawet na cały dzień. Ale zostawało często, bo wciąż jedno i to samo. Jeszcze jak były boczki, to można było zjeść, ale to zostawało – „Będzie na kolację”. Tak że było sprawiedliwie wszystko dzielone, dokładnie i w ten sposób żeśmy przeżyli do... każdy miał inna datę. Myśmy kalendarza nie mieli. Nam się popieprzyły już potem te dni, jeden powiada, że jest piątek, [drugi, że] sobota. Taki galimatias mieliśmy, ale prawdopodobnie gdzieś pod koniec listopada już nam się wszystko pokończyło. I co dalej? Widzimy, że zaczynają chodzić po ulicy jakieś kolumny cywilów. Pan Łapiński, najstarszy, zdecydował, że wyjdzie i dołączy się do takiej kolumny: „Co się wyda, to się wyda. Już mam dosyć i ryzykuję”. Jak ryzykujesz, no to ryzykuj. Żeśmy ładnie się podzielili, papierosów, wyprawę dostał, to był skarb przecież. Podczas jednej z wypraw zaopatrzeniowych do piwnic zdarzyło się, że ktoś znalazł walizeczkę, niedużą co prawda, ale neseser, pełno pieniędzy było. To były z GG oczywiście, nie liczyliśmy tego, bo po co. Były pieniądze, ale co z tym zrobić? Żeśmy w karty grali, żeśmy podzielili na czterech, ale co to za gra? Więcej dawało uciechy, jak o zapałki [graliśmy], ale nie o te papiery. Człowiek sobie zdawał sprawę, jaka jest wartość pieniądza w tym czasie. To zwykły papier jest, nic więcej, tylko ludzie się umówili, że za to można żyć. Za to nikt nie może żyć w takiej sytuacji.
- Jak pan Łapiński zdecydował się wyjść, to dostał trochę pieniędzy?
Tak, dostał. Całe szczęście, bo okazało się, że pieniądze były ważne, a myśmy nie wiedzieli, bo skąd. Po rozróbie, jaka była, kiedy Niemcy dalej walczą – przecież front jest i pieniądze były warte. Myśmy to zostawili, nie wzięliśmy, żeby w razie jakiejś wpadki, skąd mamy takie pieniądze, walizkę pieniędzy. Żeśmy podzielili się, po parę tysięcy każdy wziął, największe nominały.Potem, jak żeśmy wyszli: „Czy cofniemy się po nie?”. – „Nie! Zgiń, przepadnij”. Nie chciało nam się, nikt nie podjął się tego, żeby po nie wrócić.Myśmy cały dorobek jednak zostawili. Gdy niedługo po Powstaniu, w styczniu 1944, byliśmy tam, już nic nie było. Wszystko było ładnie wyczyszczone. Skóry, książki, wszystko już było wyczyszczone.
- Kiedy ukrywał się pan z kolegami na górze, to przecież przyszedł moment, że nagle zrobiło się cicho. Przestały latać samoloty, nie było słychać strzelaniny.
Były takie momenty. Całą wojnę to bez przerwy nie strzelają, bo przecież by zgłupieli.
- Na początku naloty były codziennie. Sztukasy latały, kukuruźniki. I nagle zrobiła się straszna cisza.
Nie nagle. Nagle na pewno nie, bo byśmy to zauważyli, tylko czasowo. Bombardowanie Warszawy to było coś niebywałego. Jestem porucznikiem Wojska Polskiego i powąchałem prochu chociaż na ćwiczeniach, ale to, co było w Powstaniu, to się nie da [opowiedzieć].
- Pan jest świadkiem, pan to nawet opisuje w swoich wspomnieniach, że nagle przyszedł moment, że Niemcy byli w Warszawie, a kukuruźniki przestały latać. Przecież pan siedział w środku.
Już z nimi razem.
- Kukuruźniki przestały latać, chociaż Niemcy jeszcze byli.
Bo pewnie rozleciały się, przecież to dykta i płótno. Kukuruźnik, to tylko z worka można granaty wysypać, nic innego.
- Wcześniej kukuruźniki latały?
Tak.
- Później nagle przestały latać.
Czy myśmy się zastanawiali, czemu przestały latać?
- Proszę opowiedzieć o kobiecie, którą rozstrzelali Niemcy?
Mam to opowiadać? To ciężka sprawa. Jest zwykły dzień, każdy przy swoich sprawach. Podwórko budynku graniczyło z jakąś wytwórnią, która była po drugiej stronie. Podwórko, mur, podwórko i od strony Marszałkowskiej jest fabryka motorów. Jest wjazd z Marszałkowskiej na to podwórko i nasza chałupa jest bez okien, bez niczego. Jesteśmy zajęci i słyszymy krzyk starszej kobiety, bo jazgotliwy troszkę. Tylko starsze kobiety potrafią tak wrzeszczeć: „Olaboga!!!”. W pewnym momencie cisza – „Cholera, co tam się dzieje?”. Idziemy do okna, żeby popatrzeć i jest dwóch esesmanów, ranga jakaś, nie zwykli żołnierze, pistolety mają – żołnierze nie mają pistoletów – i w mundurach, elegancko, nie frontowcy. Między nimi stoi starsza pani, ubrana tak, jak wszystkie panie wtedy chodziły, chusteczka na głowie. Ona się tak drze, a oni ją dosłownie biją, katują. Wyrywają torebkę, a ona jeszcze więcej. Wreszcie rozerwali tobołek, co miała: „Cha, cha” – i ją zabił. Teraz kontrast – jej krzyk, wrzask, to wszystko i chichot szwabów, i strzał, i cisza. A my w oknie. Oni wiedzą, że to jest wszystko wypalone, co tam może być. Wyczuli pewnie nasz wzrok, bo tak odebraliśmy to, że zatrwożyli się, jak gdyby. Przeraziła ich ta cisza po strzale. To byli na pewno wyżeracze wojenni, ale to ich wzięło. Tak żeśmy to odczuwali. Zostawili tę kobietę, zwłoki. Nie wiem, czy wzięli torbę, czy nie, co mogła mieć? To było straszne. Nie mogliśmy dojść do ładu.
- Kiedy z kolegami opuścił pan swoją kryjówkę?
Łatwińskiego już nie ma. Poszedł. Do grupy dołączył i wszystko w porządku, ale gdyby wydało się, że on się ukrywał... Bo skąd jest? Na spytki by go wzięli, wie przydużo: „Na narożniku w chałupie przeżyłem”. Może by nie sypał, ale różnie z ludźmi jest. Na drugi dzień musimy tak samo wiać stamtąd. Cały dzień żeśmy się szykowali do tego. Żeśmy założyli to, co było najlepsze, żeśmy przyszykowali [jakieś rzeczy] w workach, które można na plecach nieść, ubraliśmy się podwójnie, potrójnie, jak się dało. Garnitur już żeśmy troszkę mieli. Wszystko było solidarnie podzielone. Resztki jedzenia, papierosy. Wódki już nie było ani kropelki, nie było co dzielić. Musimy wyjść. Mówi się trudno, bo dłużej nie [damy rady]. Nie ma wody. Woda się skończyła, żeśmy zaczęli już łapać deszczówkę. Ale to by trzeba jakąś dużą płaszczyznę zrobić, żeby było można z deszczu chociaż litr wody [uzbierać]. To jest mrzonka, bo byśmy musieli jakieś płachty mieć nieprzemakalne. To musimy wiać stąd. Co będzie, to będzie. Nie ma egzystencji. Już zaczęły nawet pierwsze śniegi sypać przed świętami. Jesteśmy uszykowani. Wszystko było w gruzach pochowane, to co zostało. Schodzimy na dół po schodach rozwalonych. Jakoś jeden drugiego podtrzymał i zeszliśmy. Teraz pierwsze kroki na ulicy. Co prawda żeśmy buty mieli poowijane, żeby nie trzeszczało po szkle, po tym wszystkim. Idziemy. Na razie wszystko gra. Przy murze idziemy truchtem, pochyleni, tak jak Bóg przykazał, regulamin. Jesteśmy na Polu Mokotowskim. Teraz to zabudowane jest Pole Mokotowskie. W czasie wojny to były ogórki działkowe. Każdy płachetek [ktoś] uprawiał, jakieś roślinki, jeden drugiemu kradł, ale był warzywniak dla okolicznych. Nawet Tekla pisała, żeby też jakąś działkę [wziąć]. Mówię: „Co się narobimy, nakopiemy, zasadzimy i jak urośnie, to na pewno pierwsi nie będziemy przy tym”. Idziemy przez to Pole Mokotowskie. Do Rakowieckiej żeśmy doszli. Prostopadle do Rakowieckiej są duże budynki piętrowe, koszary. Z jednej strony Rakowieckiej jest pole, a z drugiej są koszary, więzienie i wszystko. Jest Rakowiecka. Teraz dyla dać przez ulicę. Nim żeśmy się namyślili, to drzwi się otwarły w koszarach. Jak było względnie cicho, tak jak otwarli drzwi – Niemcy albo Ukraińcy, czort ich wie – światło i: cha, cha, cha, Heili heilo, jak to oni. Jasny gwint, żeśmy wdepnęli, ale [wyszli] pewnie tylko się wykrzyczeć albo co. W każdym bądź razie trwało to troszkę i to nas sparaliżowało. Wrócić nie wrócimy, bo gdzie? Musimy iść dalej. Potem weszli do środka i jakoś się uspokoiło. Idziemy dalej. Ulic to już nie pamiętam, ale pierwsze – doszliśmy do domu Michalika, ulica Starościńska. Żeśmy podeszli pod dom. Okazało się, że tylko cztery ściany zostały, a rodzina Bóg wie gdzie. To idziemy dalej. Idziemy na Sandomierską, koło budy ślusarskiej, gdzie się uczyłem. Idziemy dalej. Gdzie? Do mnie, na Wiktorską. Po drodze trafiliśmy na jakiś ogródek. Nogi od kapusty były i kawałek łebka. Jezus, jakie to dobre. Takie korzenie, zawsze jak kapustę widzę, to mi się przypomina to. Po takim czasie troszkę warzywka było. Idziemy dalej. To już Michalik wie, że domu nie ma, a [co się stało] z rodziną, nie wie. Teraz idziemy na Wiktorską. Chałupy dobre, całe, meble, wszystko jest pootwierane. Cała Bałuckiego, Szustra, wszystko było. Do Służewca żaden dom nie spalony. Nasze mieszkanie, wszystko było – albumy, tylko skrzypce gwizdnęli. Teraz kontrast. Zaczyna być dzień, a my gruzaki. W gruzach to żeśmy się dobrze trzymali. Człowiek był bezpieczniejszy jak teraz. Wtedy nie wiemy, co jest. Wziąłem parę zdjęć i na strych – żeśmy zawsze jak najwyżej [wchodzili]. Żeśmy obserwowali, co się dzieje. Okazuje się, że jak się zrobiła jakaś godzina, to przyjechali samochodami ciężarowymi. Pełno cywili i jakieś kałmuki, ze wschodu jakieś skośnookie. Niemcy mieli pomagierów z różnych nacji i szaber po mieszkaniach. Całe szczęście, żeśmy się tak schowali na strychu, bo na strychu już nie szukali. Jak myśmy byli, to nie byli w domu, gdzie mieszkałem, ale już w sąsiednich byli. Wyglądało to tak: weszli do takiego domu i przez okno [wyrzucali] pierzyny, futra, wszystko. Na trzecim [piętrze] widzę parasol letni, kolorowy. „Patrz, zobacz” – woła. Wszyscy lecą, a on z parasolem z parapetu [skoczył] i parasol się odpiął, i pacnął, i się zabił. To byli cywile. Teraz, czy się ujawnić, czy nie? Załadowali w tri miga, co im się podobało i pojechali. Co tu robić? Jedzenia nie ma, bez przerwy szabrują. Idziemy dalej, na Służewiec. Już zaczyna być jasno, więc trzeba się gdzieś schować, do willi, na dach. Patrzymy, co tu jest, czy ktoś żyje na tym Służewcu, czy nie. Idzie pani ulicą, środkiem, około trzydziestki i śmiało wali. Schodzimy na dół i teraz, kto pójdzie z nią rozmawiać, żeby nie w trójkę. Kto pójdzie? Najmłodszego wyślemy, zaufanie wzbudza. Wyszedłem na jezdnię, ażeby mnie widziała z daleka i kiwam. Idzie na mnie. Mówię: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „Wie pani co, nie jestem zorientowany, ale gdzie tu najbliżej, chciałbym wyjść z Warszawy”. – „Jak to wyjść? Gdzie pan tu mieszkał?”. Mówię: „Nie mieszkałem, tylko jestem ze Śródmieścia i teraz już przyszedłem tutaj i nie wiem właśnie, bo tak nie znam tej dzielnicy, jak można wyjść, czy w ogóle można wyjść?”. – „O, panie, to jest ciężka sprawa, bo jest granica Warszawy i patrole chodzą. Nie wpuszczają nikogo i badają tych, którzy są, bo jest posądzenie, że na szaber ludzie wchodzą. Niby dla siebie, na swoje mieszkanie, ale przy tym golą innych”. – „A pani ma jakieś znajomości?”. – „Nie, panie. Mam pół litra”. – „To do pani doszlusuję, może razem wyjdziemy”. – „Wie pan, ale o której godzinie?”. – „Ewentualnie na panią poczekam”. To się wiła. Kicha. Jak wiem, że w tę stronę dalej, to już wystarczy. „To może jakoś wyrobię i do widzenia pani”. Siedzimy, tylko ani jednej dachówki nie było na tych willach. Coś by trzeba było przekąsić wreszcie, tę kapustę. Znaleźliśmy bochenek chleba, ale wszystkie kolory tęczy miał. To było laboratoryjne chowanie pleśni. Wszystkie kolory, zielone, czerwone i to ładne było. Taki chleb to już jest tyle dni. Nie mieliśmy przecież nic z chleba, ale zjedliśmy to. Zdechnę, a zjem. W środku było jeszcze jako tako, ale z zewnątrz to już żeśmy jednak skroili, ale może jest troszkę, milimetr chociaż. Musimy iść dalej. Noc żeśmy między kominami przespali i zaczęło świtać, bo żeśmy zegarków nie mieli. Idziemy. Maszerujemy, nikt nas nie widzi, nikt nie słyszy, żywej duszy nie ma, ciemno. Przeszliśmy tory wyścigowe na Służewcu. Na ukos dosłownie, po [ławkach], gdzie ludność siedzi, przeszliśmy i wychodzimy. Coraz jaśniej się robi i na samym polu, po długim czasie, na wolnej przestrzeni słupy. Co mamy teraz zrobić? Gdzie się mamy schować? Trzeba zrozumieć, że takiej sytuacji od dłuższego czasu nie było, żebyśmy byli na otwartej przestrzeni. To jest niemożliwe. Rwiemy przez to. Są jakieś cztery ściany i w środku komin. O! Jest, może tutaj przesiedzimy. Jakiś domek i to było spalone, był komin w środku i cztery ściany. Nic, żadnych okien, gołe ściany. Zaraz do tego biegiem i myśmy się schowali. Pusto, ale jest gdzie tyłek schować. Jedzie ktoś na rowerze. „Żeby nie było trzech...”. – „A pieprzyć! Trzech, nie trzech, wychodzimy”. Byliśmy tylko załatwić się. „O, panie, dobrze, że się widzimy. Panie, tu była gdzieś stodoła”. – „Tutaj, nie”. – „A gdzie tu najlepsza miejscowość jest? Zaraz, jak to się nazywało?”. – „Gorzkiewki”. – „Gorzkiewki, tak”. Były Gorzkiewki, ale trzeba iść. „Jest strumyk, za ten strumyk troszkę, górka i jest zabudowa, Gorzkiewki”. Idziemy. Strumyczek jest, wszystko ładnie, ale przy strumyku z drugiej strony rozlewisko, żołnierz niemiecki stoi i kiwa się, jakby ryby łowił. Co on robi? Ale nic. Patrzymy na niego, on na nas, ale odwrócił się i poszedł. To my ciach – idziemy do pierwszej lepszej chałupy. Były już zabudowania i kobieta żurawiem sięga po wodę. Podchodzimy: „O, dobrze, że panią widzimy, ma pani tutaj jakiś kubeczek albo coś, bo nam się tak chce pić”. – „To chodźcie. Wejdźcie do domu”. Jak do domu, to do domu. Wchodzimy, dzieci, trzy pokolenia, pełniutko ludzi. Mała chałupa i szwagry, nie szwagry, to wszystko jest. Okazało się, że byli Poznaniacy, wysiedleni z Poznańskiego. To później żeśmy się zgadali. Teraz mówimy kawę na ławę: „Jesteśmy z Warszawy, żeśmy wyszli”. – „Co? Jak? Teraz? Po Powstaniu? Już dawno się skończyło. Gdzie wyście byli?”. Gadu, gadu, trzeba by wypić coś na tę uroczystość. Tutaj jeden jest, co pędzi. I teraz się okazało, że pieniądze są, to można kiełbasy kupić i żeśmy forsy dali, przywieźli, biba taka jak nie wiem. Michalik miał teściów we Włochach, ale to jest ileś kilometrów, do tego godzina policyjna. „Tu jest sąsiad, ma wóz osobowy i już zna drogę, to was zawiezie”. – „No to dobrze”. Żeśmy go namówili, żeby jechał – ładnie żeśmy zapłacili, a oni poczuli, że forsa, to by wszystko zrobił. Zajechaliśmy – Włochy. Żona z córkami Michalskiego i ciepło, i woda jest, i wszystko. Tak się skończyła gehenna warszawska.
- Tam pan doczekał wyzwolenia, końca wojny?
To jest druga sprawa.
- Gdzie pana zastało wyzwolenie?
Dokładnie dowiedziałem się w dniu 9 maja w Kurowie, Radomskie. Ktoś wystawił w szkole radio i cała uroczystość, wiwaty, to wszystko przez radio było słychać, że jest koniec wojny.
- Czy z tej czwórki wszyscy przeżyli wojnę?
Na pewno przeżył Michalik, na pewno przeżył Łakomski, a czwarty to nie wiadomo. Ktoś nawiązał kontakt z jego matką i ona nic nie wiedziała o tym chłopaku. Wie, że przyjechał, poszedł gdzieś i zniknął. Ślad po nim zaginął. Nikt nie wie, co się z nim stało.
- Spotkał się pan po wojnie z tą dwójką?
Nie.
- To skąd pan wie, że przeżyli?
Z Michalikiem byłem dużo czasu, jeszcze po wojnie.
- Ale później spotkał się pan z nim?
Potem już nie. Jak było rozstanie, amen, więcej spotkań nie było. Z Łatwińskim też nie. Jak wyszedł od nas, to już z nim się nie spotkałem.
- Tak że nie zna pan ich późniejszych losów. Czy oni jeszcze żyją?
Nie żyją. Ile lat by musieli mieć? To byli już starsi faceci. Byłem najmłodszy, a już też mam osiemdziesiąt.
- Nie próbował pan ich szukać, pisać do nich?
To było tak świeże wszystko, że jak człowiek wszedł w inne towarzystwo, to nie chciało się wracać. Tym bardziej że różne nastawienie było tych, co przeżyli i w ogóle uczestniczyli w Powstaniu. Takie czasy były.
Przeżyli. Matka całe Powstanie przeżyła na Mokotowie i była nawet tłumaczem, bo świetnie po niemiecku umiała. Powstańcy złapali Niemców, żeby z nim się dogadać, to zawsze musiała przychodzić i tłumaczyć. Jak potem [było] szykowanie kolumn, wyprowadzanie ludzi, cywilów, to angażowała się w to, żeby szwabów jakoś ugadać, żeby po ludzku – jak wynieść, to wynieść, ale nie kopać przecież. Tym się zajmowała. Potem pojechała do mojego ojca rodzonego, do Jędrzejowa, bo był wysiedlony z Rozdrażewka do Jędrzejowa. Znała jego adres i pojechała do niego. Po Powstaniu pojechała i była u niego.
- Jak nazywała się pana „przyszywana” mama?
Nazywała się Tekla Dudek.
Walenty Dudek.
- Państwo spotkali się w Jędrzejowie?
To nie jest tak. W ogonku po chleb, w Radomsku.
- Gdzie spotkał pan swoją sympatię, miłość z piaskownicy, panią Ewę?
Z Teklą to w ogonku po chleb, w Radomsku. Z teściową się spotkałem w Radomsku, byłem u fotografa – na rynku był fotograf – żeby wreszcie mieć fotografię i jakiś dowód. Byłem goły i wesoły. Nie miałem żadnego papieru. Z RGO, Rada Główna Opiekuńcza, to niby jakieś nazwisko mam.U fotografa jestem. Zrobił zdjęcie, opłaciłem, patrzę przez okno – moja przyszła teściowa idzie. Nasi rodzice, żony i moi, to byli przyjaciele, którzy znali się bardzo dobrze z czasów Wilhelma, bo byli Polakami w Niemczech. Polonia niemiecka była i poznali się w Towarzystwie Sokołów. Były towarzystwa gimnastyczne. Poznali się i pobrali potem.
- Później ożenił się pan z panią Ewą?
Tak.
- Bardzo dziękuje za rozmowę.
Dziękuję za cierpliwość w wysłuchaniu tego wszystkiego.
Poznań, 17 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama