Anna Dalecka-Liszka „Czarna Hania”
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Byłam uczennicą Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. Ukończyłam trzy klasy i szykowałam się do czwartej klasy na małą maturę. Ale już jak wybuchła wojna, to czwarty rok byłam na kompletach, zorganizowanych dla naszych klas przez dyrektorkę Martę Frankowską. Potem dopiero w czasie okupacji chodziłam do Statkowskiej. To było oficjalne liceum handlowe, ponieważ potrzebowałam jakiegoś dokumentu, ono mi go dawało. Tam robiłam maturę.
W czasie okupacji poszłam na kursy zorganizowane przez profesora Edwarda Lipińskiego, do tak zwanej Miejskiej Szkoły Handlowej, która przerabiała program późniejszego SGH. Powstanie spowodowało, że nie ukończyłam szkoły. Dopiero po wojnie, jak już powróciłam do Polski, to ukończyłam SGH.
- Niech pani opowie kilka słów o swojej rodzinie. Jaki wywarła wpływ na pani wychowanie?
Ojciec umarł w 1936 roku. Matka została z trojgiem nieletnich, bo wszyscy byliśmy nieletni. Mój brat był jeszcze młodszy ode mnie. Wszyscy byliśmy uczniami. Dużo zajęć ponadprogramowych było w domu. Uczyłam się grać na pianinie, miałam konwersacje z niemieckiego. [Prowadziliśmy] normalne życie, pracowite.
- Gdzie państwo mieszkaliście przed wojną?
Na ulicy Wilczej, między Marszałkowską a Kruczą.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Byłam wtedy już od dłuższego czasu na prowincji, w Mińsku Mazowieckim. Zdążyłam wrócić z Wilna, bo już była mobilizacja. [Wysłano] mnie pod opieką konduktora, bo byłam nieletnia, dojechałam szczęśliwie sama z Wilna do Warszawy.
Tutaj to już była całkowita mobilizacja. Pociągi chodziły, jak chciały. Dużo było pociągów pancernych. Przede wszystkim był jeszcze dom. Trafiłam do domu, ale zatrzymałam się w Mińsku Mazowieckim, gdzie jeszcze moja matka kończyła wakacje. Zabrała nas stamtąd do Warszawy dopiero 4 września, czyli w trzy dni po wybuchu wojny. Tego dnia Anglia bodajże czy Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. To był jedyny radosny moment w tym strasznym czasie. Więcej nie pamiętam z początków.
- Gdzie mieszkali państwo w czasie okupacji?
Dom został zbombardowany 13 września. Dokąd nie wyszłam do Powstania (1 sierpnia), to tam mieszkałam cały czas.
Tak.
- Czy pani wykonywała jakieś zajęcie podczas okupacji?
Owszem, dla zdobycia dokumentów, bo nie miałam żadnych dokumentów. Okresowo pracowałam u Wedla, bo
Ausweis od Wedla był bardzo dobry, bo Wedel pracował dla Niemców. [Dostałam tę pracę] po grubej znajomości, bo mój ojciec był kolegą Jana Wedla jeszcze z gimnazjum państwowego. Przyjęto mnie z łaski, nie płacono mi nic, ale dostawałam deputat w słodyczach i jadałam obiady, bo Wedel był wzorowym, modelowym przedsiębiorcą.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Mój brat jako młodszy pierwszy należał do konspiracji poprzez szkołę. Moi rówieśnicy też cały czas pracowali w konspiracji. Uważałam, że muszę też coś robić, bo to niepodobna, żeby młodsi ode mnie pracowali w konspiracji, a ja nie. Zostałam wprowadzona do AK. Koledzy poświadczali moją gotowość i wiarygodność. Dostałam się, ukończyłam kurs sanitarny w dawnym szpitalu Ujazdowskim, bo on jeszcze pracował w czasie okupacji. Kiedy wybuchło Powstanie, zostałam skierowana do nazaretanek na ulicy Czerniakowskiej. W ich klasztorze był pierwszy szpital, do którego trafiłam. Niemcy nas bardzo szybko rozbili, bo obok był dawny pułk szwoleżerów, który Niemcy zajęli i stamtąd robili wypady. Nad ranem z 1 na 2 sierpnia w nocy trzeba było opuścić [szpital]. Tylko ciężko chorzy zostali z siostrami zakonnymi, reszta musiała się kryć, uciekać, a wojsko wycofało się na Wilanów.
- Do jakiego oddziału pani należała, jak wybuchło Powstanie?
Należałam do sanitariatu. To było takie zgrupowanie sanitariuszek. Nawet nie wiem, jak to się nazywało oficjalnie, ale wiem, że pierwszą moją pracą były właśnie nazaretanki.
To był dzień wybuchu Powstania.
1 sierpnia.
- Jakie były pani dalsze losy, bo mówi pani, że Niemcy rozbili oddziały.
Myśmy z młodszą ode mnie koleżanką Marysią Mariańską schowały się w chałupach, bo wtedy Czerniakowska była zabudowana chałupami, gdzie jezdnia była prawie na poziomie dachu. To były straszne czasy. Ale jakoś nas nie spalili ani nie szukali specjalnie, bo wojsko odeszło. Niemcy zajęli [szpital]. Co zrobili ze szpitalem, nie bardzo wiem. Kiedy ustały poszukiwania rozbitków, przez płoty, pola uciekałyśmy na Dolną, bo słyszałyśmy, że jeszcze jest AK na ulicy Dolnej. Nawet potem chodziłam zobaczyć. [Zastanawiam się czasem], że ja, taka nie za bardzo zdarna, przeszłam tyle płotów. Ale co robić, ze strachu człowiek dużo potrafi.
Poszłyśmy. Dostałyśmy sygnał od miejscowej ludności, że AK jest na górze, na Mokotowie. Zgłosiłyśmy się, bojąc się bardzo i kryjąc się, weszłyśmy ulicą Dolną na górę, na Puławską, a potem dalej. Trafiłyśmy do WSK, to była Wojskowa Służba Kobiet. Dano nam przydziały. Mnie i koleżankę wsadzono do Pułku „Baszty” jako pomoc sanitarną, łącznikową.
- Tam była pani do końca Powstania?
Niezupełnie, bo wojsko się przemieszczało, zmienili kwatery. Najpierw [wojsko] stało na Krasickiego, gdzie trafiłam, a potem się trochę błąkałam. Był moment, że spotkałam starszego od siebie znajomego, który chciał nas wyprowadzić z Mokotowa, nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy ze wszystkich stron otoczeni przez Niemców. Chcieliśmy przejść przez Okęcie, [to była] najgorsza droga, jaką można sobie wyobrazić. Bardzo szybko Niemcy nas powstrzymali. Stały niemieckie „Tygrysy”. Jak zobaczyły, że coś się rusza, to strzelały. Na szczęście nie trafiły. Pełzałyśmy wtedy w liściach kapuścianych (jeszcze kapusta była na polach) z powrotem na Mokotów, gdzie bałyśmy się, że ostrzelają znowuż nasze placówki, bo nie miałyśmy ani hasła, ani odzewu. Jako cywilna ludność chciałyśmy się przedostać, ale jakoś udało się i wróciłyśmy na Mokotów. Nasza wyprawa przez Okęcie się nie udała.
- Na Mokotowie była pani do końca?
Do końca.
Do kapitulacji.
- Jak pani zapamiętała Niemców w czasie Powstania? Miała pani styczność z żołnierzami niemieckimi?
Nie. Raczej nie. Owszem, widziałam, że w niewoli są żołnierze niemieccy, że robili porządki to tu, to ówdzie, ale nie miałam kontaktu z Niemcami.
- A z przedstawicielami innych narodowości, z Ukraińcami?
Nie. Tylko słyszałam o Węgrach. Węgrzy przyjechali bryczuszką zaprzężoną w konia. Wjechali na Mokotów od strony Wilanowa. Byli rzeczywiście, ale nie miałam z nimi kontaktu, bo miałam bardzo niską [rangę]... W ogóle nie miałam żadnych [uprawnień] do tego, żeby być przy jakichś rozmowach.
- Pani zajmowała się opatrywaniem rannych?
Początkowo tak, póki miałam własny sprzęt. Ale jak mi kazali wyrzucić... Zgłosiłyśmy się z własnym sprzętem, z własnymi fartuchami. Mój ojciec był lekarzem, więc skrócono mi fartuch ojca i dopasowano, tak że byłam przygotowana. Ale jak straciłam własny [sprzęt], to już nie było czym [opatrywać rannych], bo nie było dla mnie [materiałów] i nie mogłam dostać w „Baszcie” żadnego instrumentu, wszystko było rozdane.
- Czy pamięta pani, jak ludność cywilna przyjmowała walkę waszego oddziału?
Bardzo dobrze. Właśnie podkreślam to, co mało kto podkreśla, że ludność cywilna nie przeklinała nas, chociaż poniosła największe straty. Jeszcze nas zachęcała i pomagała w miarę możliwości, żebyśmy jakoś nie dopuszczali Niemców do nich, bo niektóre niepoinformowane oddziały niemieckie wjeżdżały od Wilanowa w Puławską i wpadały w pułapkę. Potem już byłam tylko łącznikiem.
- Jak pani zapamiętała życie codzienne podczas Powstania, zwykłe codzienne czynności.
Największym problemem było dla mnie (czego nie lubiłam) gotowanie i pomoc w kuchni. Nie było jeszcze tak zwanej ogólnej jadalni czy jadłodajni, każdy oddział sam sobie gotował. Wiem, że były straszne kłopoty ze zdobyciem żywności, ale to też nie do mnie należało.
Woda była długi czas. Potem już pod koniec Powstania nie było wody, nie było się w czym myć, nie było nic. Ale z początku wszystko jeszcze działało.
- A jeśli chodzi o życie religijne w czasie Powstania?
Przychodził ksiądz oczywiście, udzielał nam ogólnego rozgrzeszenia. Spowiedzi indywidualnych prawie nie było.
Jeśli w ogóle były, to były zbiorowe.
- Czy pamięta pani jakieś formy życia kulturalnego, czy były przedstawienia organizowane na Mokotowie?
Nie, nie pamiętam.
- Jakie było najgorsze pani wspomnienie z okresu Powstania, kiedy wychodziła pani z Warszawy?
Właściwie sama nie wiem, wszystko było koszmarem, ale jakiś najgorszy moment to chyba to, że wracaliśmy jak niepyszni z wyprawy na Okęcie i spotkanie z „Tygrysem”. [...] Spotkanie w chatce z żołnierzem AK, który siedział przy zwłokach swojego dowódcy. Myśmy dali znać, powróciwszy na Mokotów, że jest człowiek, Polak, że pilnuje zwłok swojego dowódcy. To było bardzo smutne wrażenie. On się nie orientował zupełnie, co się stało, dlaczego on tu jest sam. Przede wszystkim był głodny. Dzieliliśmy się z nim, czym się dało, co mieliśmy przy sobie. Tragicznych momentów nie pamiętam.
- Czy pozostały pani jakieś dobre wspomnienia z Powstania?
Z Powstania, jak już wychodziliśmy, kiedy von dem Bach-Zelewski przyjął kapitulację i byliśmy już na fortach mokotowskich, bo tam oficjalnie kapitulowała „Baszta” i wojsko, to usiłowałam się dostać jako młody cywil, żebym wyszła z ludnością cywilną. Nawet niosłam paczki jakimś zakonnicom, bo myślałam, że będzie bezpieczniej. Ale Niemcy wszystkich młodych wyciągnęli z tłumu, mnie też. Nie bardzo wiedziałam, czy wtedy nas rozwalą od razu, bo do pewnej godziny mieli się zgłosić żołnierze AK, a to już było po godzinach.
- Pani zdecydowała zostać jako ludność cywilna?
Chciałam wyjść z ludnością cywilną z Mokotowa, ale nie udało mi się.
- Jakie były pani losy po Powstaniu?
Trafiłam, tak jak większość ludzi... Jako sanitariuszka miałam ciężko rannych na furce. Lżej ranni siedzieli na furce dookoła. A wszystko co miałam, to była butelka z wodą, że jak ktoś bardzo był spragniony, to mogłam mu dać trochę się napić.
- Wychodziła pani z rannymi cywilami?
Nie, z wojskiem. Tak doszliśmy przez Włochy do Ursusa (czy odwrotnie). Tam już był podział na mężczyzn, kobiety, rannych. Byłyśmy w taborach kolejowych, w wielkich halach.
W Pruszkowie.
Bardzo szybko, bo jeszcze we wrześniu, a to było po kapitulacji, był apel, żeby kobiety wystąpiły. Myślałyśmy, że nas gdzieś przeniosą do innego pomieszczenia. Ale okazuje się, że nas zapakowano do pociągu towarowego, nie pytając się, kto jest kto. Chociaż von dem Bach-Zelewski obiecywał nam traktowanie jako jeńców wojennych, zapakowano nas do pociągu i pojechałyśmy w nieznane. Dojechałyśmy do Stutthofu. Niezupełnie, bo jeszcze trzeba było przesiadać się na kolejkę wąskotorową. Dojechałyśmy w otwartych wagonach. To była koszmarna podróż, ponieważ był to wagon zaplombowany, towarowy, kryty. Nie było żadnej ubikacji, nic.
- Same kobiety były w wagonie?
W tym wagonie było nas czterdzieści. To wszystko wojsko, nie cywile. Cywile pojechali... Jeśli chodzi o kobiety, to one pojechały prawdopodobnie tym samym pociągiem, ale innym wagonem.
- Zawieziono was do Stutthofu?
Do Stutthofu.
- Proszę opowiedzieć swoje przeżycia obozowe.
W obozie…
To jeszcze był wrzesień, bo to było bardzo krótko. Kapitulacja była chyba 27 września, ale nie jestem pewna daty, a to jest oficjalna kapitulacja. Tak że krótko byłam w Pruszkowie. Natomiast podróż nocą pociągiem, po której znalazłyśmy się w Stutthofie była jeszcze we wrześniu.
Pierwszą noc prawie przestałyśmy, bo obóz nie był przygotowany na żadne transporty, a tym bardziej na wojskowe.
- Ile osób było przywiezionych w pani transporcie?
Tego nie pamiętam. Ale musiało być parę tysięcy, bo to był duży cywilny [obóz]. Nas, które były kłopotem dla obozu, ponieważ traktowane miałyśmy być jako jeńcy wojenni, było tylko czterdzieści. Tymczasem trafiłyśmy do zwyczajnego obozu koncentracyjnego.
Siedem tygodni byłyśmy w [niewielkim] pomieszczeniu. Czterdzieści [kobiet] – stałyśmy dzień i noc, siedziałyśmy bez mebli, tylko wyprowadzano nas do Waschraumu w ciągu dnia ze trzy razy. Tak czekałyśmy na to, aż coś w naszej sprawie zdecydują wyższe władze niemieckie. Otóż Lagerführer chciał się nas pozbyć i są na to dokumenty. Pisał na wszystkie strony, żeby zabrać tych jeńców wojennych, bo jemu sprawiają tylko kłopot, ale nikt się o nas już nie upomniał. W końcu on po siedmiu tygodniach... My siedem tygodni leżałyśmy w [małym] pomieszczeniu jedna na drugiej, bo nie można było inaczej. Siedziałyśmy, czekałyśmy na wyrok, ale w końcu on zdecydował, że nas trzeba włączyć do zwyczajnego obozu. Dla urozmaicenia, dla odróżnienia nas od cywilnej ludności dali nam opaski na lewe ramię, notabene z „AK”. A to miało być nie AK – Armia Krajowa tylko als Kriegsgefangenen (jeńcy wojenni). To było po siedmiu tygodniach od przywiezienia. Już był listopad, już było bardzo zimno. Tak włączono nas do obozu. Byłyśmy rozczarowane, bo ciągle się dopominałyśmy o traktowanie nas jako jeńców wojennych, ale nic z tego nie wyszło.
- W Stutthofie doczekała pani wyzwolenia?
Nie, ewakuacji.
Ewakuacji obozu, bo pierwsza była ewakuacja obozu w styczniu, gdzie masa [jeńców] padła w czasie mrozów. Ale byłam ciągle chora i ciągle bałam się, że mnie skrócą życie za długi pobyt na rewirze w tamtejszym szpitaliku – zostałam. Wtedy chorowałam na tyfus plamisty, miałam flegmonę, miałam zapalenie nerek, oskrzeli. Wszystko, co można sobie zafundować w czasie pobytu w obozie.
- Była pani ewakuowana w drugiej grupie?
Byłam później ewakuowana. Jeszcze urodziny Hitlera obchodziłam w obozie; była uroczystość, orkiestra grała.
- To był kwiecień 1945 rok.
Tak. To był kwiecień 1945, ale dodam, że nas przeniesiono. Początkowo byłyśmy na tak zwanym nowym lagrze, na bloku. Ale jak już nas zostało tylko trzynaście, to właśnie doktór Anna Paszkowska (świętej pamięci, bo to zacności kobieta) robiła starania, żeby nas wydobyć z tego nowego lagru i przenieść przynajmniej na stary, gdzie były trochę lepsze [warunki], czyściej było, nie było takiej plagi tyfusu.
Przeniesiono nas, trzynaście dziewcząt z AK z nowego lagru na stary lagier i było przyzwoicie, ale stosunki się nie zmieniły. Przyszła kolejna ewakuacja, już Gdańsk był w rękach Rosjan, już były naloty rosyjskich samolotów, nawet na obóz. W niedzielę palmową bardzo nas zbombardowali. Poszłam na transport, zgłosiłam się do wyjścia, bo nie wiedziałam, uważałam, że trzeba skorzystać z okazji. Może się da uciec.
Podróż była bardzo długa. Najpierw wsadzono nas do wagonów kolejki wąskotorowej. Dowieziono nas do Nickelswalde, (nie umiem powiedzieć, jak to się nazywa, ale to podobno była Mierzeja Wiślana, już jak Wisła wpada do Zatoki). Nas wysadzono na ląd, potem nas przesadzono na inny statek. Siedziałam na pokładzie i widziałam, jak nas wieźli z Nickelswalde na wprost, na Hel. Kazali nam wysiąść w porcie na Helu. W ten sposób zobaczyłam po raz pierwszy umocnienia Helu, to był 1945 rok. Było ogromne bombardowanie. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Uciekłam w głąb falochronu, daleko od lądu, bo tutaj samoloty (nie wiem czyje) prawdopodobnie rosyjskie bombardowały zabudowania portowe. Daleko na redzie stał wielki transatlantyk, do którego Niemcy ładowali ewakuowaną ludność. Olbrzymi statek, który się nie mieścił w porcie helskim, został przepołowiony. Widziałam to na własne oczy, jak się zrobiło czarno od ludzi na wodzie. Niemcy zwijali się jak mogli, żeby jak najwięcej uratować. Wszyscy to byli Kaszubi, Litwini, prawdopodobnie Polacy. Wszyscy, których los doprowadził do ewakuacji.
Potem alarm ustał, zapędzono nas do barki. Rzeczne barki na nas czekały. Niemcy ładowali nas do rzecznych barek, które miały tylko dach i były bardzo płytkie. Holownik nas ciągnął, miał działka przeciwlotnicze. I tak był wyposażony jeszcze porządnie. Było strasznie ciasno, nas po prostu nasypano z góry. [...] Dostaliśmy na drogę kawałek suszonej koniny, kawałek chleba i odrobinę margaryny. To był nasz cały posiłek na niewiadomo jak długo. Okazuje się, że wędrowałam morzem dwa tygodnie. Holownik ciągnął nas, wyrzucał zwłoki, bo przecież tam masa [ludzi] umarła, i wszystko szło za burtę.
Chciałam tylko podkreślić, jaka była ciasnota. Siedziałam w kucki, z dwóch stron przyciskały mnie inne ludzkie postacie, a na brzuchu miałam swoje zawiniątko z jedzeniem. Nagle czuję, że jakaś ręka skrada się do tego mojego całego majątku, który nie wiadomo na ile miał mi starczyć. Ugryzłam go w rękę, bo nie mogłam ruszyć własnymi rękami, taka była ciasnota. On cofnął tą rękę, a ja ocaliłam swoje bardzo skromne zawiniątko.
- Gdzie tymi barkami dopłynęliście?
Na pewno byliśmy w Stralsundzie. Potem byliśmy na Rugii w Sassnitz. Dano nam pić, o dziwo, bo myśmy byli spragnieni wody słodkiej, nawet nie jedzenia, tylko słodkiej wody. [...] Dzień był przepiękny, tak że obejrzałam sobie od strony mola całe Sassnitz. Potem postanowiono nas wieźć dalej na Zachód. Przyczepiono do naszej barki holownik, który nas holował daleko na Zachód. Jeszcze byłam z drugiej strony wyspy Rugii w Lauterbachu.
To był mój taki występ, że wyszłam nawet na ląd. Trafiłam na polskiego piekarza, który pracował u Niemców. Okazał się bardzo pożyteczny, bo wypiekł chleb i dał obozowiczom, znaczy mnie i innym. U niego zjadłam jakąś zupę na mleku. Pozwolił nam się obmyć, tak że to był poczciwy człowiek. Ale wróciłam i umówiłam się z koleżanką (bo jeszcze była jedna z AK od nas, późniejsza profesor Pelz), ona została na lądzie, ja wróciłam na barkę. Następnego dnia rano wybierałam się do niego przekonana, że uda mi się dojść. Tymczasem Posten niemiecki nie pozwolił mi już wyjść poza zakres portu. Nawet – jako argument – strzelił mi pod nogi. Rzeczywiście w niedługi czas potem również rzeczną barką odpłynęliśmy na zachód, ale tam już była Dania i zbliżało się moje wyzwolenie. Wyzwolona zostałam 5 maja 1945 roku.
Przez Duńczyków. Tam był chyba Montgomery. Zresztą nic nie wiem. Wiem tylko, że zajął się nami duński Czerwony Krzyż. Przywódca Niemców pożegnał nas po niemiecku, z tłumaczem, że losy się odmieniły, że oni teraz idą do obozów, a my idziemy na wolność, żeby ich zbytnio źle nie wspominać.
W Lauterbachu myśmy się odłączyli od konwoju. Nasza barka czy nasz holownik wpadł na skały podwodne, co spowodowało, że nie mógł się wydostać. Przechył barki był duży, tak że jeden bok był wysoko, a drugi był nisko, prawie nad samą wodą. Niemcy nas ewakuowali z tej barki. Marynarka niemiecka nawet nam ugotowała zupę w nocy. To trzeba dodać, prawdę powiedzieć, byłam zdumiona, że tak nas [pożegnali]. Bałam się, że skacząc z tego wysokiego, podniesionego brzegu skoczę obok małej łódki pontonowej, ale nie, udało mi się wycelować.
Myśmy nie byli w stanie jeść, mimo że oni zrobili jakąś kaszę z konserwą, to myśmy tylko pili. Byliśmy odwodnieni, będąc cały czas na Bałtyku, bo nie mieliśmy słodkiej wody [do picia]. Jednak okazuje się, że Bałtyk jest dość słony.
W Danii już były normalne losy... Duńczycy szybko nas rozebrali. Przywozili nas karetkami pogotowia sprowadzonymi dwadzieścia kilometrów z miejscowości Stegen. Część poszła do szpitali, a część tak jak ja, zorganizowano dla nas prowizoryczny szpital w hoteliku. W hoteliku w Klinholmie zrobiono szpital. Byłam tam za posługaczkę, tłumaczkę, sanitariuszkę, ale oni przywieźli pielęgniarki z prawdziwego zdarzenia. Wyszykowali cały szpital, jak się należy. Doktor Fenger przyjeżdżał parę razy w ciągu dnia. Doktor Montergen też się nami zajmował. Duńczycy, chociaż sami nie byli bogaci, bardzo serdecznie się dzielili tym, co mieli. Potem była już oficjalna repatriacja do Polski.
Przed Bożym Narodzeniem 1945 roku. Już było po wojnie.
- To było na zasadzie dobrowolności?
Tak, dobrowolności. W obecności Duńskiego i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża można było się wypowiedzieć, czy się chce wracać, czy nie chce się wracać. Jedni szli na jedną stronę, drudzy na drugą. Chciałam wrócić, ponieważ miałam [w Polsce] matkę, siostrę, nie wiedziałam nic o moim bracie. Nie wiedziałam, że już nie żyje, bo on był u „Krybara”. Poległ w obronie Poczty Głównej na Wareckiej. Chciałam wracać. Małe były widoki na to, żeby nas z Danii gdzieś wypuścili. Dużo osób zostało. Część wyjechała, część się rozproszyła. Tak z grubsza wyglądał nasz powrót.
Wracałyśmy z Kopenhagi, w Langelinie oficjalnie zostaliśmy załadowani na statek pasażerski „Prince Christian”. Jechaliśmy cały czas pod reflektorami ze statkiem, który znał torowiska, bo przecież Bałtyk był zaminowany. Oświetlony był na wszystkie boki i strony, żebyśmy nie wpadli na bomby, które się urwały, na miny. Tak dojechałyśmy do Gdyni. W Gdyni pisaliśmy podanie z prośbą: „O przebaczenie nam naszej winy, że jesteśmy z AK”, bo cały czas były tylko napisy: „Śmierć zdrajcom z AK”. Pisałam podanie, żeby nas objęto jakąś łagodną, nie wiem czym... Dosyć na tym, że dostaliśmy jeszcze jakiś jadalny deputat od Duńczyków ze statku, oni coś nam dali na drogę. [...] Potem czekałyśmy na pociągi, które wyglądały rozpaczliwie. Bez szyb, połamane, zdewastowane, bałagan przepotworny. Jechałam wtedy do Lublina, bo tam była siostra mojej matki. Jedyny adres, który pamiętałam. To były ogromnie trudne czasy. Na tym się skończyła moja tułaczka. Ale stamtąd wróciłam czym prędzej do Warszawy. Nie miałyśmy mieszkania, borykałyśmy się strasznie, ale jakoś wytrzymałyśmy. To byłoby na tyle.
Warszawa, 21 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski