Pochodzę z wielkopolskiej rodziny ziemiańskiej. Moim ojcem był Andrzej Pius Żółtowski, który zginął w Oświęcimiu 4 września 1941 roku. Moja matka nosiła panieńskie nazwisko Czetwertyńska. Dzisiaj, ponieważ snobizm panuje w Polsce dosyć powszechnie, muszę dodać, że to jest pochodzenie arystokratyczne. Mieszkaliśmy na Podlasiu, w powiecie Radzyń Podlaski. Chodziłem do szkoły w Pszczynie na Górnym Śląsku, gdzie przeszedłem do ostatniej klasy liceum i miałem zdawać maturę w roku szkolnym 1939/1940, co oczywiście mi się nie udało, ponieważ wybuchła wojna. Rodzeństwa miałem czworo i ja piąty. Byłem najmłodszy. Czterech kuzynów z rodziny mojego ojca zginęło w Katyniu. Jeden pozostał po wyjściu Andersa jako mąż zaufania i został zgładzony przez NKWD. Najstarszy brat z rodziny mojej matki, Seweryn Czetwertyński, był od 1941 roku do 1945 w obozach koncentracyjnych. Drugi brat wpierw był na Łubiance, a potem w Oświęcimiu, gdzie zmarł. Siostra mojej matki była prezeską Czerwonego Krzyża, znana jako Maria Tarnowska, komendant Wojskowej Służby Kobiet w powstańczej Warszawie. Więziona na Pawiaku w [latach] 1942–1943, [kiedy] została zwolniona. Moja najstarsza siostra wyszła za mąż za Jana Zamoyskiego. Druga z kolei odwoziła (jako opiekunka dzieci) kuzynkę do Zaleszczyk i stamtąd nie mogła już wrócić. Wyjechała z kuzynami za granicę i już nie wróciła do Polski. Trzecia moja siostra była ze mną w Powstaniu jako sanitariuszka w 1. Pułku Baonu „Góral” i wyszła razem ze mną, wpierw przez kanały, a później wyszliśmy z Warszawy jako cywile. Nie wiem, w jakim oddziale AK był mój brat w czasie Powstania, ale był przestrzelony przez głowę w pierwszym dniu. Został wyleczony w ciągu czterech dni. To jest pokrótce historia rodzinna.
Była cała rodzina z Wielkopolski, która zjechała na Podlasie, uciekła od możliwości zagarnięcia przez Niemców, oraz inni uciekinierzy, tak że dom był przepełniony. Dom był duży. Obecnie to jest liceum imienia Konopnickiej istniejące w naszym dawnym domu rodzinnym. Samo ogłoszenie o mobilizacji pamiętam, ponieważ graliśmy w tenisa na korcie, czwórka nas grała w debla. Przychodzi mój ojciec z bardzo poważną twarzą i mówi: „Ogłoszenie o mobilizacji”. Wtenczas dwóch kuzynów natychmiast wyjechało do swoich jednostek, bo mieli powołanie. Wpierw do domu a później do [jednostki]. Moja najstarsza siostra wyszła za mąż przed wojną. Myśmy pozostali na miejscu, oprócz siostry Betki (Elżbiety), która wyjechała z Marią Tarnowską (z ciotką) do szpitala w Lublinie z 6 na 7 września, a może z 7 na 8 września. Potem już nic o niej nie słyszeliśmy aż do pierwszej kartki ze Szwajcarii.
Mobilizacja była 29 albo 30 sierpnia. W naszej okolicy nie było w ogóle szos, właściwie nic się nie działo. Któryś z oddziałów kawalerii generała Kmicica-Skrzyńskiego przechodził w jakimś przemieszczeniu operacyjnym. Wtenczas paru znajomych nas odwiedziło, co dla nas było ogromnym podnieceniem patriotycznym. Oni mieli bardzo smutne twarze, to pamiętam. Radio było w domu jako podarunek (z poprzedniego roku) mojego rodzeństwa dla rodziców i po 17 września [usłyszeliśmy] wiadomości, że weszła Armia Czerwona w nasze granice. Część rodziny z Wielkopolski opuściła [nas], żeby wyjechać do siebie, oczywiście końmi, co było dosyć trudne, ponieważ konie były wtenczas jedyną dostępną siłą pociągową. Samochody były, po pierwsze, nieliczne, a po drugie, nie było benzyny. Sama wojna nie dostarczyła nam w tej okolicy absolutnie żadnych wydarzeń oprócz tego, że jeden samolot niemiecki zgubił czy zrzucił bombę niedaleko krowy, która była na pastwisku. To był jedyny przejaw zdarzeń wojennych w naszej okolicy. Dwudziestego siódmego września przybiegła kucharka mojego trzeciego wuja (który był jednym z organizatorów konkursu Chopina – Włodzimierz Czetwertyński), że go aresztowali bolszewicy. Mój ojciec był bardzo zorganizowanym człowiekiem i mieliśmy przygotowany wóz z pakunkami cennymi lub mniej i wyjechaliśmy dosłownie w dziesięć minut. Jak wyjeżdżaliśmy z naszego folwarku w środku wsi, powiedzieli nam, żebyśmy nie jechali na stację kolejową, która była na miejscu, ponieważ tam już są bolszewicy. Skręciliśmy na południe i później na zachód, przez lasy. Dostaliśmy się do miejscowości Suchowola, gdzie mieszkał najstarszy brat mojej matki. Stamtąd w nocy [pojechaliśmy] do Kocka. W Kocku była własność kuzyna mojego ojca. Nikogo już nie było, pałac był opuszczony. Zamieszkaliśmy oczywiście. Tam doczekaliśmy się bitwy kockiej, właściwie ostatniej bitwy kampanii polsko-niemieckiej w 1939 roku. Pamiętam, jak z moją siostrą patrzyliśmy, jak tyraliera niemiecka zbliża się poprzez łąki do pałacu, który jest położony na dużej skarpie nad Wieprzem. Pamiętam obrzydliwy widok mundurów, które na tle trawy i krzaków wyglądały wszawo, to była obrzydliwa zieleń. Pałac został natychmiast zajęty przez dowództwo niemieckie.
Pierwszą rzeczą było, że po ustaniu bitwy wszystkim mężczyznom w Kocku kazano wyjść na jedyne wzgórze, które znajdowało się niedaleko, poza miastem. Otoczyli nas karabinami maszynowymi. To byli wszyscy mężczyźni z całego Kocka. Większość ich była wyznania mojżeszowego, jak nazywaliśmy to przed wojną. (Bardzo ładnie to opisuje Hanna Krall, z którą zresztą rozmawiałem na te tematy). Nie zdawałem sobie sprawy. Miałem niepełne siedemnaście lat i nie zdawałem sobie zupełnie sprawy z niebezpieczeństwa. Przetrwaliśmy od czwartej po południu do dziewiątej wieczór (wszyscy mężczyźni otoczeni karabinami maszynowymi), nie znając swojego losu. W końcu, o dziewiątej zdjęli karabiny i pozwolili wrócić do domu. Dowiedzieliśmy się, że mój ojciec i ksiądz proboszcz to były dwie pierwsze osoby na liście dziesięciu odpowiedzialnych za spokój w Kocku. Oczywiście z tym rozkazem, że jeśli ktokolwiek podniesie rękę na Niemców, to każdy z zakładników będzie po kolei rozstrzeliwany. Szczęśliwie dla mojej rodziny, to znaczy rodziców i rodzeństwa, okazało się, że adiutant głównodowodzącego tą operacją Niemca nosił nazwisko identyczne jak dowódca sił niemieckich w pierwszej wojnie światowej, który zajął Kijów, gdzie moi rodzice wtenczas uchodzili przed Niemcami. Mój ojciec był obywatelem niemieckim i miał obowiązek oczywiście służby wojskowej, której nigdy nie dokonał, i obawiał się oczywiście, że to mogło się skończyć sądem wojennym. Jego kuzyn, profesor Adam Żółtowski, żeby uniknąć służby wojskowej przestrzelił sobie prawą rękę z floweru i potem był na rozprawie wojskowej, czy to nie jest samookaleczenie, żeby nie służyć w wojsku niemieckim. Szczęśliwie jakoś uznano, że to był wypadek z bronią. Jego drugi brat służył w wojsku niemieckim i uzyskał nawet Żelazny Krzyż niemiecki Eiserne Kreuz, ale Paweł Żółtowski, siostrzeniec metropolity Sapiehy, nigdy, przez całą okupację tego krzyża nie wyjął. Adiutant powiedział, że jest bratankiem tego dowodzącego kiedyś na Ukrainie i wobec tego nastąpiły stosunki bardziej ludzkie między nim a moim ojcem. On informował mojego ojca, kiedy… Była jeszcze wtenczas niedokonana korekta strefy okupacyjnej, która się działa w czasie bitwy kockiej, mniej więcej. Pamiętam, jak któregoś dnia oświadczył mojemu ojcu, że możemy już wracać te czterdzieści kilometrów na wschód, gdyż wojska bolszewickie już ustąpiły z tych terenów za Bug. Wróciliśmy konikami, którym się nic nie stało. Przyjeżdżamy do domu. Była dziewiąta wieczór. Koło statuy Matki Boskiej, która stała na rogu między parkiem a wsią, stał posterunek niemiecki, oczywiście z bronią maszynową, który się dopytał: „Co to jest? Kto my jesteśmy? Godzina policyjna!”. Mój ojciec opowiedział, kim jest. Zajeżdżamy przed dom. Dom dla nas, a specjalnie dla mojej matki, bo tam się urodziła i wychowała przez całe swoje życie, był miejscem… Więcej niż pamięcią o całej rodzinie. Było zupełnie ciemno. Nie było nigdzie światła, a światło elektryczne pochodziło z gorzelni. Małe światełko wychodziło z okna na ganek przed podjazdem. Wyskoczyłem, zapukałem. Służący Jan odpowiedział i poszedł otworzyć drzwi. Otworzył drzwi. Moja matka drżącym, niepewnym głosem [mówi]: „Dobry wieczór Janie”. – „Dobry wieczór pani hrabinie”. – „Janie, co jest?”. – „Zginęło sześć łyżeczek od czarnej kawy”. Na tym dialog się skończył. To było coś tak nieprawdopodobnego, że po siedemdziesięciu czy iluś latach widzę tę scenę, pamiętam tony głosów i nie mogę tego zapomnieć. Ze zgrozy bitwy, która jednak była dosyć gwałtowna w Kocku i pod Kockiem, zgrozy wszystkich przemieszczeń, gdzie nie wiadomo, gdzie ludzie są, jedni aresztowani już, inni nie wiadomo, nagle ten całkowity spokój i jak gdyby ręka, która nas chroni. Moja babka, matka mojej matki, była bardzo zasłużoną osobą, finansowała powstanie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, robiła fundację w Warszawie, w ogóle była niezwykle światłą osobą. Myśmy uważali, że opiekuje się nami z niebios, jak to się kiedyś ładnie nazywało. Na tym się właściwie te zdarzenia wojenne zakończyły. Potem nastąpiła okupacja.
Nie. Wpierw próbowałem zdawać maturę w Zamościu razem z moimi dwoma kolegami z internatu z Pszczyny. To było dosyć niedobre, gdyż dom państwa Kowerskich gestapo wybrało sobie jako główną komendę i musieliśmy uchodzić (trzech chłopaków).
Mieliśmy dziwne zdarzenie. Gestapo przysłało jakiegoś oficera i dwóch podkomendnych, żeby zobaczyć, czy ta willa im się nadaje. Uprzedzono nas z dołu, z kuchni, że gestapo. To był dopiero styczeń 1940 roku. Przyszli na górę. Siedzieliśmy w pokoju, my i nasz starszy, miejscowy kolega, który uczył niemieckiego. Oczywiście niemieckie podręczniki na stole i nas trzech: Paweł Zamoyski, Moryś Potocki i ja. Was machen Sie hier? – „Uczymy się niemieckiego”. On wskazał ręką (w rękawiczce, pamiętam) podkomendnemu, żeby podniósł siennik z łóżka. Oczywiście pod siennikiem znajdowały się podręczniki innych nauk. Kurz powstał straszny. A ja zawsze cierpiałem na katar sienny. Staliśmy we trzech przed piecem, a oficer gestapo obok. Sięgnąłem ręką po chustkę do nosa, którą miałem w kieszeni. W tym momencie dostałem lewą ręką strzał w twarz. Pamiętam te sekundy. To mi się powtarzało później w innych okolicznościach. Człowiek, jak dostaje w twarz, musi oddać. Nie mogę oddać, bo przecież on mnie zastrzeli. Stałem nadal. Oni się zabrali i poszli. Na drugi dzień miałem trzy wielkie wrzody na twarzy. Nie z uderzenia i nie z infekcji, tylko po prostu z ogromnej nerwacji, jak się kiedyś nazywało: przejścia chłopca, który niby już dorasta, ale właściwie nie wie jeszcze nic o życiu.
Nazajutrz razem z Pawłem (Moryś odjechał do Warszawy, do matki, ojciec już był w obozie oficerskim, w tak zwanym oflagu) udaliśmy się na piechotę do Zwierzyńca, gdzie mieszkał mój szwagier i moja siostra. To było dwadzieścia trzy kilometry, któreśmy zrobili pieszo. [Szedłem] z dość sporą walizka, Paweł nigdy ze sobą nic nie miał. Mróz był niebywały. Chcieliśmy podjechać na sankach, które rozwoziły gnój na pola, ale smród był potworny, wobec tego szliśmy na piechotę. Doszliśmy i czuliśmy się bardzo dobrze, kondycja była dobra. To jest próba zdania matury. Potem ktoś wymyślił (mój szwagier zdaje się) i pojechałem, żeby studiować w Krakowie. To była szkoła, która miała pozwolenie na prowadzenie szkolenia, Wyższa Szkoła Handlowo-Administracyjna. Mieszkałem (1940-1941) jeden rok w tej szkole. W 1941 roku były masowe aresztowania na Podlasiu. To była tak zwana Action AB niemiecka, która polegała na tym, żeby wyaresztować całą inteligencję w kręgu Generalnej Guberni. W pierwszej kolejności zaaresztowano rodzeństwo i kuzynów mojej matki. Ojciec wyjechał do Warszawy, matka została z moją siostrą na miejscu. Ale mój ojciec się tak bardzo denerwował o moją matkę, że wrócił. Został trzy dni później aresztowany. To był kwiecień, po Wielkanocy 1941 roku. Mam listę wszystkich wywożonych z więzienia lubelskiego do Oświęcimia. Mój ojciec ma tam numer 519. Był wywieziony 30 lipca, a 8 września 1941 roku moja matka dostała telegram, że umarł z powodu ostrego zapalenia jelit. O prawdziwym powodzie jego śmierci dowiedziałem się w 2003 roku. Został włączony do osób, które zostały uśmiercone próbnym użyciem cyklonu. Było sześciuset jeńców sowieckich i dwustu pięćdziesięciu Polaków. Listy tych uśmierconych nie ma nigdzie, ale uzyskałem wszystkie możliwe informacje z muzeum w Oświęcimiu, całe szczęście, że po śmierci mojej matki. To jest jak gdyby cezura mojego dorastania.
Oczywiście po tym fakcie była konfiskata majątku, całkowity jakichkolwiek zasobów. Pracowałem później przez rok jako kasjer w nadleśnictwie koło Görlitz, po czym przyjechałem do domu. Majątek został zwrócony mojej matce, gdyż Niemcy uważali, że ci Niemcy, którzy prowadzili go dotąd, byli typowymi oszustami wojennymi, mimo że Niemcami. Skorzystali z faktu, że majątek należał do mojej matki, a nie do ojca: wobec tego powinno się go zwrócić. Zwrócili go, z tym że nakazali, żeby inny Niemiec został kierownikiem całego gospodarstwa i żeby zamieszkał w naszym domu rodzinnym. Był nadzwyczaj przyzwoitym człowiekiem, siostrzeńcem inżyniera Diesla, który był, jak wiadomo, twórcą motorów dieslowskich. Ponieważ był bardzo nieznośnym młodzieńcem, więc go wysłali do Indii Wschodnic, gdzie się rozpił potwornie. U nas w domu jego ekscesy pijackie były nieznośnie. Mnie tam nie było, już byłem w Warszawie. Ale był na tyle przyzwoity, że jak jechał na jakąś inspekcję końmi mojej matki (to znaczy należącymi do majątku) i ze stangretem, pracownikiem mojej matki i jacyś partyzanci wyskoczyli z lasu, postrzelili go, to ten człowiek, będąc postrzelonym nakazał stangretowi, żeby stwierdził w żandarmerii, że to się stało poza granicami majątku mojej matki. Całe szczęście, jeszcze dojechał żywy, powtórzył żandarmerii, że to się nie stało na terenie majątku mojej matki i nie było z tego powodu żadnych dochodzeń. Jego następca był folksdojczem z Grodziska Wielkopolskiego i był człowiekiem paskudnym, tchórzliwym. Spotkałem go na ulicy Hożej w Warszawie jako komisarza do zagospodarowania Szczecina po wojnie. Umknął czym prędzej. Nigdy więcej go nie zobaczyłem.
Podaję te wiadomości, żeby wskazać, że terror, który taki był nasilony w późnym 1943 i 1944 roku w Warszawie, w ogóle w całej Generalnej Guberni, narastał. Narastał tak, jak, powiedzmy, wyrasta jakieś młode drzewko albo miły pies, który ze szczeniaka robi się bardzo sympatycznym przyjacielem. Narastanie tego terroru, że ciągle jest kara śmierci, że właściwie nie ma żadnego terenu, gdzie można spokojnie coś czynić czy coś.... Jedyne spokojne miejsce z czasów okupacji to, pamiętam, lasy. Lasy były absolutnie niepodległe Niemcom, bo oni się bali wejść do lasów. Lasy były opanowane głównie przez Armię Krajową i Bataliony Chłopskie. […]
Dostałem zawiadomienie o nominacji na podporucznika 15 października 2001, a zakończyłem moje wojskowe zajęcia w roku pańskim 1944, pięćdziesiąt siedem lat [temu]. Nie doczekałem się uznania przyznanego mi Krzyża Walecznych, bo mi oświadczono w komendzie, że nie ma kartonu na wydrukowanie legitymacji. W końcu otrzymałem Krzyż Walecznych i legitymację z Londynu, w roku 1981. [Fakty te] podaję dla lepszego zrozumienia tego okresu.
Żeby zakończyć okres powstaniowy: w końcu, jakeśmy dostali rozkaz ewakuacji z ulicy Belgijskiej, to był moment, kiedy dostałem awans na kaprala. To było 15 sierpnia. Byłem wpierw wyznaczony do jakiejś akcji, którą przeprowadziłem dosyć sprawnie, nikt nie zginął. Zostałem pochwalony przed frontem, co wprowadziło mnie w stan nadzwyczajnego upojenia patriotycznego, o którym chętnie dzisiaj mówię, mimo że zdaję sobie sprawę, że później były tego niedobre konsekwencje. Czy my, młodzież rocznik 1922 (1944 rok Powstanie) zdawaliśmy sobie z czegokolwiek sprawę, jeśli chodzi o następstwa? Nie mówię o tym, czy zginiemy, czy nie zginiemy, czy ktoś zostanie postrzelony, czy nie postrzelony. To nie była decyzja, to był normalny, wypływający z naszego wychowania obowiązek każdego mężczyznę, że służy w wojsku, jest żołnierzem swojego wojska.
Opowiem historię z lipca 1944 roku. Zawsze lubiłem grać w brydża, niedawno w programie II radia Gucio Holoubek wspominał mnie, bośmy bardzo często grali razem. W lipcu były imieniny mojego starszego kolegi, Witolda Iłłakowicza. Zaprosił na konkurs brydżowy. Miało być dziesięć stolików, czyli czterdzieści osób. Oczywiście z radością byłem. Mój najbliższy przyjaciel, Tadeusz Paszkiewicz też, sympatia (tak zwany „Bryzol”) Brzezicka Krysia i cały szereg innych osób. Staraliśmy się bardzo dobrze grać. W końcu proszą na kolację. Odbywało się to na placu Dąbrowskiego. Siadamy, oczywiście jest wódka. Jego rodzice mieli dosyć dużo pieniędzy w okupację. W pewnym momencie ktoś starszy od nas dwóch (mojego przyjaciela i mnie, względnie Krysi) wstaje i zaczyna przemowę. Sądzimy, że żeby wznieść toast za solenizanta. Tymczasem to jest przemowa o sytuacji narodowej, sytuacji naszej i w końcu jest postawiona teza, że w pewnych okolicznościach nie należy wykonać rozkazu. Jeśli ktoś nie służył w wojsku, to może nie zrozumie; jeśli tak, to zrozumie. Było to porażające zupełnie. Zrobiła się śmiertelna cisza, te czterdzieści osób zupełnie ucięte. Tadeusz Paszkiewicz (on zginął w czwartym dniu Powstania) był strasznie brzydki i czerwienił się, ale w tym momencie był prawie burakowo czerwony. Wstał i powiedział bardzo spokojnym głosem: „Co warty jest żołnierz, który nie dochowa przysięgi?”. I usiadł. W nastroju okupacyjnym, w nastroju niewątpliwie patriotycznym, w nastroju kompletnego obrzydzenia Niemcami i nienawiści do każdego [Niemca], który idzie, to było nieprawdopodobne: ten apel, ta teza i ta odpowiedź. Do tego stopnia, że ja, który mam dość dobrą pamięć, nie pamiętam, co się stało po tym powiedzeniu. Wyszliśmy koło szóstej rano, po zakończeniu rozgrywek brydżowych, ale nie pamiętam ani jednej minuty potem – ucięło. Podaję ten przykład, żeby zilustrować, jak bardzo nastroje były wyśrubowane, ten spokój i ta dezynwoltura, że czasami się pije, czasami się tańczy po nocach w prywatnych mieszkaniach, co oczywiście żeśmy robili, to wszystko było na tle niby normalnego życia.
Do tego stopnia, że w październiku 1943 roku wysiadam z tramwaju na Marszałkowskiej przy Pięknej (mieszkałem na Pięknej 1B, w domu Tarnowskich) i idę do domu spokojnie, Piękną. Nagle żandarmeria: „Stop!”, zamykają ulice, nie wolno dalej iść. „Stać!”. Stoimy. Mżawka jest, obrzydliwa pogoda, czwarta po południu. Wracałem z wykładu konspiracyjnego, podchorążackiego. Stoimy. Nadjeżdża ciężarówka, potem druga. Wyładowują. Wyskakują więźniowie. Białe [ślady] na ustach, widocznie zagipsowane. Stawiają ich pod murem dawnej ambasady niemieckiej i na naszych oczach rozstrzeliwują. Dwie ciężarówki. Z tym że ostatnia czwórka nie była rozstrzeliwana, tylko musiała sprzątać i wrzucać ciała z powrotem do ciężarówek. Odjechali. Szperę [sztrajfę? – red.] niemiecką, żandarmską odwołali (nie mówiąc nic). Natychmiast znalazły się jakieś kwiaty, bo krew płynęła naprawdę obficie. Skręciłem w Kruczą, bo tam była jakaś knajpa, i zapaliłem pierwszego papierosa w życiu. I wróciłem do domu. Czasami, niezależnie od człowieka, zdarzają się takie chwile (mówię o wojnie), kiedy człowiek nie przeżywa tego, co widział, ale to się odkłada. Potem, już po wojnie jest się (tak jak w moim życiu, mniej więcej do dwóch lat) nie bardzo zrównoważonym. Dlaczego znalazłem się w 1. Pułku Szwoleżerów?
W Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt. Nie, utrzymania nie. Majątek był zwrócony mojej matce i dostawałem na to, żeby się karmić, płacić czynsz i tak dalej. Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt to była wtenczas bardzo dobra legitymacja, nic poza tym. Jednocześnie studiowałem, żeby zdać maturę, i [odbywałem] przeszkolenie podchorążackie, nawet z ćwiczeniami w terenie, koło Królikarni.
Nie skontaktowałem się, ze mną się skontaktowano. Byłem młodym człowiekiem, który był tak zwany zielony. Dlaczego zielony? Warszawiacy zawsze mieli o sobie przekonanie, że są znacznie bardziej rozgarnięci niż tacy ze wsi. Ja byłem zawsze chłopcem ze wsi, nigdy w wielkim mieście nie przebywałem. Pszczyna była powiatowym miastem, ale przed wojną powiatowe miasto to nie była wielka metropolia. (Byłem tam tego roku, na obchodzie siedemdziesiątej piątej czy którejś rocznicy prywatnego internatu. Byłem jedynym żyjącym, który tam był, i musiałem coś opowiadać). W każdym razie byłem chłopcem ze wsi i byłem strasznie głupawy. Nie to, że głupawy w szkole, to nie, ale głupawy z niedorosłości, z obycia wśród wielkiego miasta, jakim wtenczas była Warszawa. Wciągnął mnie Tomasz Kępiński, który był oficerem 1. Pułku Szwoleżerów, był uczestnikiem kampanii w polsko-niemieckiej wojnie w 1939 roku i był wpierw w ZWZ, a później już w Armii Krajowej. On mnie zwerbował. Wtenczas żeśmy zaczęli chodzić na przeszkolenia, które się odbywały prywatnie w rozmaitych mieszkaniach, między innymi w mieszkaniu, w którym mieszkałem. Oczekiwanie na wybuch Powstania w [gronie] pięciu chłopaków odbywało się w mieszkaniu Piękna 1B, gdzie mieszkałem. Uznane było jako dobre. Niemcy mieszkali, niemiecka dzielnica zaczynała się od narożnika dalej, na Aleje Ujazdowskie, niemieckie Sieges Allee.
Jakoś w tej chwili wszystkie nauki niemieckiego mi wróciły i coś potrafię, mimo że nigdy się nie znalazłem w Niemczech z dobrej woli. Uciekłem zresztą z transportu razem z moja siostrą. Nie znoszę niemieckiego języka. Jeśli chodzi o moje nauki, to mogę powiedzieć, że [znam] biegle angielski, francuski, dodatkowo niemieckiego się uczyłem w czasie okupacji i rosyjskiego. Odmówiłem używania języka niemieckiego po wojnie. […] Nie mam dzisiaj [negatywnych] uczuć do Niemców – mimo że z mojej krótkiej relacji można zdać sobie sprawę, że mógłbym – bo jestem wierzący. Kto inny będzie wymierzał sprawiedliwość. Ale moje życie zostało całkowicie zniszczone przez Niemców. Zresztą niektórzy pisarze, a głównie jeden, napisali, stwierdzając zimno i jednoznacznie, że Niemcy zniszczyli Europę. Doznałem ze strony drugiego okupanta dotkliwych, ale nie osobistych uszkodzeń, mimo że byłem w jakichś okolicznościach…
Opowiem jedno, bo to jest dosyć symptomatyczne. Był jednoosobowy proces mojego szwagra, Jana Zamoyskiego, w sądzie wojskowym, w 1951 roku. Na sali była tylko rodzina, to znaczy dwie matki (moja matka i matka mojego szwagra), moja siostra, jego brat z żoną i ja. Jakaś prasa oczywiście. Oskarżającym był sławny prokurator Ligęza. W pewnym momencie pułkownik Szlemiński, który był prowadzącym proces o szpiegostwo, zwraca się z pytaniem: „Oskarżony jest żonaty?” – „Tak”. – „Nazwisko panieńskie żony oskarżonego brzmi Żółtowska, tak?”. – „Tak”. – „Żona oskarżonego ma brata Andrzeja, tak?”. – „Tak”. –„Gdzie w tej chwili znajduje się szwagier oskarżonego?”. A ja tu siedzę. On dwa lata siedzi w śledztwie, zupełnie nie wie, co ja robiłem. Co było robić? Wstałem i powiedziałem dwa słowa: „Na sali”. Postałem pół minuty i usiadłem. Proszę mi wierzyć, że nie miałem żadnego dalszego ciągu tego zapytania. Dwadzieścia lat później okazało się, że mój imiennik, tylko o imieniu Kazimierz Żółtowski (bo Szlemiński, powiedział, że był łącznikiem między WiN a NSZ) istniał rzeczywiście, uciekł do Francji. Poznałem jego syna dwadzieścia pięć lat później, bo on już nie żył. Więc co może czyjaś pomyłka? Moja obecność, która była zupełnie dobrowolna, bo nie zostałem wezwany na ten proces. Gdybym nie był, to wiadomo, co by było. Miałbym zatrzymanie, zaaresztowanie, śledztwo i tak dalej. Musiałbym się wytłumaczyć albo nie wytłumaczyć, bo te czasy nie były od tłumaczeń, tylko były raczej jednostkowe oskarżenia. To co mówię, to wydaje mi się, że daje otoczkę i jak gdyby przeżycia czy przemyślenia, czy jakieś wrażenia człowieka, który ten cały okres przeżył bardzo świadomie. Dzisiaj mam lat prawie dziewięćdziesiąt (uje rok) i zdaję sobie sprawę dużo zimniej i dużo spokojniej. Samo Powstanie było obowiązkiem, było niebezpieczne oczywiście. Było znakomicie wybrane. Ulica Belgijska była blisko Dworkowej, na której był główny oddział żandarmerii, [więc] była dosyć bezpieczna ze względu na bombardowania.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 11 sierpnia 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Byłem chłopcem ze wsi. Byłem w internacie na Górnym Śląsku, a moi rodzice mieszkali na Podlasiu. W Warszawie nigdy przedtem nie byłem więcej jak trzy dni. Przyjechałem we wrześniu, żeby w końcu zdać maturę w konspiracji, bo nie zdążyłem. Mój rocznik, żeby zdawać maturę, to był 1939/1940, ale to było już niemożliwe, bo wszystkie szkoły średnie były zamykane przez Niemców. Pierwszą próbę robiłem w Zamościu. Nie udało się, bo willę, w której mieszkaliśmy we trzech, gestapo sobie zajęło jako główną siedzibę, aresztując i wysyłają do Dachau właściciela. Przyjechałem we wrześniu 1942 do Warszawy i początkowo zetknąłem się z jakimiś równolatkami czy luźnymi znajomymi.
Moja ciotka, siostra mojej matki (która była prezeską Czerwonego Krzyża – Maria Tarnowska) wezwała [mnie] i powiedziała, że należy. Wobec tego późniejszy mój dowódca, Tomasz Kępiński, porucznik szwoleżerów z kampanii wrześniowej skierował mnie na konspiracyjne przeszkolenie podchorążackie. Równocześnie studiowałem, żeby zdać maturę. Jest rzeczą dosyć symptomatyczną, jakie było napięcie, które bardzo trudne jest oddać. Nie pamiętam ani miejsca, ani daty, jak zdawałem maturę w 1943 roku, chyba w maju. Nie pamiętam z tego absolutnie nic, bo te napięcia równoczesne… Tu była zbiórka podchorążacka, a tam, na innej ulicy, było nas pięciu, którzy mieli zdawać maturę. Z tym że o ile na [kompletach] (żeby zdać maturę) znałem po imieniu i nazwisku wszystkich, o tyle w konspiracji podchorążackiej, czyli przeszkoleniu wojskowym, z nazwiska znałem tylko mojego kuzyna, a poza tym nie znałem nikogo z nazwiska. Nie wiedziałem, ani gdzie mieszkają, ani kim są. Znałem ich po imieniu. Raz szedłem na przeszkolenie na ulicę Kruczą 46 albo 48, byłem na wysokości dzisiejszego hotelu „Grand”. Wtedy hotelu nie było, a Krucza była dużo węższa.
Szedłem prawym chodnikiem, a naprzeciwko szedł oficer niemiecki. W momencie jak byłem z nim równolegle (trochę szybciej szedłem od jakiegoś pana, który równolegle ze mną szedł) oficer niemiecki wyjął rewolwer i zastrzelił tego pana. Reakcja wówczas była [taka], żeby nie okazać zainteresowania, w dodatku jak się było chłopakiem. Już nie byłem chłopakiem, miałem skończone dziewiętnaście lat. Przeszedłem, żeby przypadkiem coś się dalej nie stało.
Nigdy się nie dowiedziałem, co to było, dlaczego to było. Przyszedłem na spotkanie. Tam, pamiętam, żeśmy mieli przeszkolenie z bronią, jak rozłożyć pistolet maszynowy [typu] Sten, jak go złożyć potem, jak go uruchomić i tak dalej. Gdzie ta broń się przechowywała? Przeważnie w tym miejscu, w którym były zbiórki, ale więcej nikt o nic się nie pytał.
Nic. To było właśnie zabezpieczenie konspiracyjne. Im mniej się wiedziało, tym bezpieczniejszy był człowiek. […] Ale powiem, że bieg zdarzeń okupacyjnych u mnie w pamięci (mimo że mam dobrą pamięć) zupełnie się zatracił. Pamiętam pewne szczegóły, ale nie pamiętam dnia po dniu, prócz tego, że oczywiście umawialiśmy się ze znajomymi, których krąg był dużo większy już po pierwszych paru miesiącach.
Muszę wtrącić, bo pamiętam jeden przykład. Jechałem, żeby odwiedzić bardzo ładną dziewczynę, i stałem na przystanku tramwajowym na ulicy Chałubińskiego, przed domami oficerskimi, które były zajęte przez Niemców. Tam był przystanek, który się nazywał „Przy dawnym pomniku Sapera”. Stoję, inni ludzie też, czekamy na tramwaj. Podchodzi do mnie marnie wyglądający chłopak, młody człowiek i mówi: „Pan jest Żydem”. Na to się odwróciłem od niego i nic nie powiedziałem, wzruszyłem ramionami. Facet drugi raz podszedł i mówi: „Zwariowałeś?”. Odpowiedziałem właściwie i posłałem go do wszystkich diabłów. Nadjeżdża tramwaj. Wsiadamy. Wsiadam pierwszy, nie oglądając się na niego, ale kątem oka widzę, że on za mną wsiada. Później, już w dzisiejszych czasach, przemyślałem to zdarzenie i pomyślałem sobie, co by to było, gdyby na moim miejscu był autentyczny człowiek pochodzenia żydowskiego. Trzeba by mieć bardzo silną wolę, żeby nie ulec strachowi. Tym szmatławcom (myśmy ich tak nazywali) płacono na policji chyba pięćdziesiąt złotych od przyprowadzenia domniemanego żydowskiego obywatela. To właściwie mnie zupełnie nie dotknęło, bo było tak odległe od mojego osobistego bezpieczeństwa, że w ogóle na to nie zwróciłem uwagi.
W przeszkoleniowej konspiracji podchorążackiej zakazano nam w uczestniczenia w innych kółkach konspiracyjnych. To był zakaz. Rozkaz, który się nazywa zakazem.
Szkolenie wojskowe i koniec. Ale szkolenie wojskowe było bardzo dogłębne, bo myśmy mieli szkolenia terenowe na skarpie pod Królikarnią z bronią nienabitą. Później, w czerwcu 1944 roku (może to był maj, w każdym razie po mojej maturze, o której wspominałem, że nie wiem, gdzie się odbywała; wiem, że zdałem) byliśmy na przeszkoleniu, na manewrach, pod Opatowem w majątku oficera 1 Pułku Szwoleżerów. Tam odbywaliśmy regularne przeszkolenie w terenie z bronią, z atakami. Teren był opanowany przez Armię Krajową do tego stopnia, że Niemcy w promieniu trzydziestu kilometrów w ogóle się nie pojawiali. To później, w ofensywie sowiecko-niemieckiej się nazywało przyczółek sandomierski.
Tego rozkaz ani przeszkolenie nie przewidywało. Byliśmy szkoleni na to, żeby walczyć o niepodległość Polski. Przeszkolenie było namiastką regularnego obowiązku przeszkolenia wojskowego, które każdy młody człowiek (mężczyzna) miał w Polsce. Dalszych celów myśmy nie [znali]. Żeby uświadomić i przywołać, a właściwie odpowiedzieć na pytanie, przywołam jeszcze raz imieniny mojego starszego kolegi z internatu na Górnym Śląsku, Witka Iłłakowicza. W jego imieniny w 1944 roku (te imieniny były na początku lipca) miał być wielki konkurs brydżowy. Gram w brydża od piętnastego roku życia, dzisiaj mam osiemdziesiąt dziewięć lat, wobec tego praktyka jest dosyć długa. Bardzo nas podniecał ten konkurs brydżowy. Czterdzieści osób, dziesięć stolików, bardzo się przygotowywaliśmy, żeby zająć najlepsze miejsce, jakie można. Podnieceni rozmawiamy. Mówią, że kolacja, trzeba przerwać. To było na placu Dąbrowskiego, po stronie ulicy Królewskiej. Siedzimy w czterdzieści osób przy stole, bardzo dobra kolacja i w pewnym momencie jakiś starszy pan (dla mnie starszy, bo miałem dwadzieścia jeden lat) wstaje. Myślę, że żeby wznieść zdrowie solenizanta. Tymczasem to jest wykład polityczny, który się kończy sentencją, że w pewnym momencie nie należy wykonać rozkazu. Zapadła taka cisza, jakby w ogóle ludzi nie było w tym dużym pokoju. Mój najbliższy przyjaciel i jedyny wtenczas, Tadeusz Paszkiewicz, po minucie (wszyscy milczą, on i ja byliśmy jednymi z najmłodszych) wstał i straszliwie czerwony na twarzy mówi: „Co jest warty żołnierz, który nie wykonuje rozkazu?”.
Byliśmy gotowi wtenczas, kiedy dowódcy nam dadzą rozkaz, co mamy robić. Nie pamiętam z moich dni okupacyjnych jakichś dyskusji politycznych. Zupełnie nie.
Tak, wiedziałem.
Nie, to raczej było ustawione przez starsze osoby, to znaczy przez moją ciotkę, która pewnie dała znać komu należy, żeby mnie wciągnąć. Sam nie występowałem ani szukałem tej drogi, zupełnie nie. Jak we wrześniu 1942 roku znalazłem się w Warszawie, to przeszkolenia zaczęły się już w październiku, tak że moje przeszkolenie podchorążackie trwało trzy miesiące 1942 roku, cały 1943. Przysięgę składałem po powrocie z manewrów w Opatowskim. To był wczesny lipiec, sam koniec czerwca 1944.
To było u mnie w domu, w mieszkaniu mojej matki na Pięknej 1B. Pamiętam [ten moment], ale nie pamiętam kto był, oprócz tego, że domyślam się, że oczywiście był porucznik Kępiński. Późniejsze, dosyć gwałtowne przeżycia, zupełnie wymazały niektóre momenty wcześniejsze. To jest konieczne i to się zdarza każdemu (oprócz pana Bartoszewskiego, z którym jestem razem w Towarzystwie Bibliofilów warszawskich, któremu prezesowałem).
Nie trzeba było przeczuwać. Po pierwsze mniej więcej od połowy lipca dostaliśmy zakaz opuszczania Warszawy. To był rozkaz. Ponieważ moja matka musiała opuścić dom rodzinny na Podlasiu (ponieważ tam były codzienne napady bandyckie), przyjechała do Warszawy. Miała jechać do mojej najstarszej siostry, do Ojcowa. Nie mogła jechać sama. Śmierć mojego ojca w Oświęcimiu była dla niej zupełnym końcem świata. Napisała dla mnie i dla mojej siostry w pożegnaniu, że po śmierci papy pustki po nim nic i nigdy nie zapełniło. Rzeczywiście była ciężko dotknięta, a mimo to w domu rodzinnym na Podlasiu, po śmierci mojego ojca, przyjęła na zamieszkanie profesora Juliusza Kleinera, wykładowcę ze Lwowa, stuprocentowego polskiego Żyda, który uczył moje dalsze kuzynki (po wyjeździe do Warszawy rzadko byłem w domu) i który sobie zupełnie nie zdawał sprawy z niebezpieczeństwa. Ale gros z tego, co teraz tak bardzo nieuczciwie się zarzuca… Wszyscy na folwarku i we wsi (bo to się rozchodzi) wiedzieli o jego pobycie u nas w domu, we dworze i nigdy żadnej pogłoski nawet o tym, że [on u nas] jest, nie było. A to była duża wieś.
Musiałem poprosić o pozwolenie mojego dowódcę, czy mogę ją odwieźć do Ojcowa. Wtenczas podróże koleją były koszmarne. Dostałem pozwolenie. Odwiozłem matkę szczęśliwie do Krakowa i tam spotkała się już z kimś z rodziny, tak że do Ojcowa już nie pojechałem czy pojechałem (już obojętne). Wracałem od razu nazajutrz, bo takie miałem pozwolenie, tylko na czterdzieści osiem godzin. W drodze powrotnej zatrzymali pociąg Kraków–Warszawa na stacji w Radomsku: Alles raus! Żandarmi, psy, wszystko co chcieć. Wszystkich wyładowali. Nie wiedziałem, czy moja kenkarta była fałszywa, czy była prawdziwa, bo w jakiś dziwny sposób miałem kenkartę wyrobioną w Warszawie, dopiero jak przyjechałem. Przedtem nie wiem, czy zgubiłem, czy nie. Coś było, ale umknęło mojej pamięci, co się stało. Myślę sobie: „No, teraz się okaże”. Wszyscy podróżni oprócz Niemców, ale wagony Nur für Deutsche były osobne... Pociąg odjechał. My, cały tłum, stoimy na wąskich peronach. Przechodzimy przez baraczek i wąski korytarz, gdzie siedziało chyba dwóch oficerów. Mieli grubą księgę, w której sprawdzali wszystkie numery kenkart. W momencie kiedy składałem kenkartę, myślę sobie: „Prawdziwa, nieprawdziwa? Prawdziwa, nieprawdziwa?”. Nie miałem na to żadnego wpływu. Okazało się, że była prawdziwa i puścili mnie. Czekaliśmy, już nie wiem, do której, na następny pociąg. Ale powiem pani, że jakoś tak mnie Pan Bóg stworzył, że nie denerwuję się w takich podbramkowych momentach. Jakoś całkowicie mnie opuszcza jakiekolwiek zdenerwowanie. Wróciłem do Warszawy we właściwym momencie. Dopiero bardzo, bardzo późno zdałem sobie sprawę, że to było o tak - [o włos od niebezpieczeństwa? – 2. płyta - 28:55].
O prawdziwej śmierci mojego ojca dowiedziałem się dopiero sześćdziesiąt dwa lata po śmierci. Muszę to powiedzieć jeszcze raz: nikt nie wiedział, dlaczego i jak mój ojciec zginął w Oświęcimiu. Przyszedł telegram do Milanowa, do mojej matki: Ihre Mann gestorben ist – przez dotkliwe zapalenie jelit. [W liście było] trochę przekręcone nazwisko. Pojechały obie z moją młodszą siostra do Lublina, do gestapo, gdzie były przedtem wielokrotnie, tłumacząc i dając zaświadczenie z władz rolniczych, że [ojciec] jest potrzebny do administracji majątku. Były jakieś prześwity, że można zapłacić, żeby wrócił z Oświęcimia, a tu nagle taki telegram. Wróciły z potwierdzeniem od jakiegoś gestapowca, że rzeczywiście. Z relacji mojej siostry wynikało, że ten gestapowiec był jak gdyby zawstydzony, miał niewyraźną twarz, bo obiecywał przedtem, że będzie wezwany do Lublina i może... Nikt nie wiedział, jak [ojciec] umarł. Nie było świadka, nie było nikogo. W mojej rozmowie w muzeum w Oświęcimiu… Spowodowana była tym, że wystąpiłem o odszkodowanie niemieckie za używanie majątku mojego ojca w Wielkopolsce przez cały czas okupacji. W odszkodowaniu, które przyznano mnie i moim dwóm siostrom, było napisane, że za okrutne cierpienia, a nie jako odszkodowanie za używanie nieruchomości, majątku i tak dalej. Odwołałem się od tego. Powiedzieli mi, że tylko z jednego tytułu może być odszkodowanie. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale zacząłem drążyć ten temat i dowiedziałem się, że w zaświadczeniu o zgonie wystawionym przez Niemców, które się zachowało w Oświęcimiu (ale z mikrofilmów, które były odesłane z Moskwy), był podany dzień 4 września 1941 roku, godzina osiemnasta. W dodatku na tym zaświadczeniu nie było nagłówka, że to jest obóz w Oświęcimiu, Konzentrationslager Auschwitz, tylko podana była tylko ulica: Auschwitz, ulica taka a taka, z numerem. Wytłumaczyła mi pracownica (bardzo inteligentna i sympatyczna) z muzeum w Oświęcimiu, że dla wystawienia fałszywego, niezgodnego z prawdą zaświadczenia o śmierci, władze Oświęcimia w ten sposób wystawiały akty zgonu, nie inaczej (w tym wczesnym okresie, bo to jest przecież 1941 rok, to jest dopiero rok istnienia). To jest jedno. Nie było żadnej listy obecności w Krankenstube, że mój ojciec był chory. Nie ma, nie istnieje. Nie ma nic. Nigdyśmy nie mogli zrozumieć, o co chodzi. W końcu słyszałem pana Bartoszewskiego, który mówił, że w pierwszych dniach września 1941 roku Niemcy użyli po raz pierwszy, próbnie, cyklonu w obozie w Auschwitz. W tej rozmowie, mówię: „Proszę pani, dostaliśmy wiadomość od współwięźnia, który spał na pryczy obok mojego ojca i który, mimo że nie mógł odnaleźć mojej matki w Polsce, przy śmierci zobowiązał swoją siostrę, żeby odszukała ją i zawiadomiła, że leżał obok i był zdrowy, i spodziewał się zwolnienia. Nazajutrz go nie było. Nie był przyniesiony jako zabity w pracach, gdzie były wykonywane, nie był zabity podczas apelu. Zniknął, następnego dnia zniknął”. Według muzeum w Oświęcimiu był jednym z tych, na którym użyto próbnie, pierwszy raz cyklonu do uśmiercenia. Wiedzą w muzeum w Oświęcimiu, że było w tej egzekucji sześciuset jeńców sowieckich i dwustu pięćdziesięciu Polaków. Według mojej rozmowy z muzeum, jedyne wyjaśnienie jest, że został właśnie w ten sposób uśmiercony.
Śmierć mojego ojca była bardzo dla mnie dotkliwa, bo wtenczas Niemcy zabrali wszystko. Skonfiskowali majątek, nie było nic. W 1941 roku pracowałem pod Gorlicami jako kasjer leśnictwa. Pracowałem tam, ponieważ przedtem byłem w szkole administracyjno-handlowej w Krakowie. Ale śmierć mojego ojca zostawiła mnie dosłownie zawieszonego na gałęzi. Miałem przy sobie sto złotych i nic. Daleko od rodziny, komunikacji żadnej, bo telefony nie działały w ogóle, względnie nie można było rozmawiać. Wiadomości z domu żadnych. Zupełnie nic. Poczułem się zupełnie zawieszony w próżni. Dlatego tak często do tego wracam, bo niektóre wcześniejsze zdarzenia rzutują później na życie człowieka.
Potem jest rok 1942, rok później – człowiek jest młody, zaczyna reagować inaczej. Z przeszkoleniem podchorążackim wróciliśmy do Warszawy, po manewrach (tak mogę określić) w Opatowskim. Było zabawne, że z kolegami wracaliśmy do Warszawy pociągiem i było to 13 maja, w dzień bombardowania Warszawy przez Sowietów. Nie wiem, w co chcieli trafić, w każdym razie pociąg się zatrzymał, wysiedliśmy w Zalesiu Górnym i zaczęliśmy iść do Warszawy na piechotę. Drogą kozienicką czy piaseczyńską dochodziliśmy do niej. Idziemy szosą: ja, sanitariuszka i kolega. Nagle słyszę tupot koni na szosie, tupot dobrej pary koni, bo to człowiek ma w uszach (a dużo później importowałem koni do Ameryki). Oglądamy się, podjeżdżają moja siostra i brat, oczywiście z psem mojej siostry. Opuścili Milanów, bo już była o kilkadziesiąt kilometrów Czerwona Armia. Pies przeżył Powstanie w Warszawie. Zasłużył na to w dodatku. Naprawdę kolorowo w moim życiu było. Oczywiście wsiedliśmy na bryczkę, dosyć było ciasno, dojechaliśmy do Warszawy bardzo wygodnie i bardzo żeśmy się uradowali.
Krąg konspiracyjny był trochę rozluźniony, bo wiedziałem, że ona jest sanitariuszka, wiedziałem, kto jest moim kolegą, niektórych już rozpoznawałem z nazwiska. Robi się stan pogotowia, mniej więcej koło 20 lipca. Nie wolno opuszczać Warszawy, trzeba być pod telefonem, jak nie pod telefonem, to jakaś łączność. Potem jest zbiórka u mnie ,na pierwszy alarm, który był chyba 27 lipca.
Jak najbardziej, ale nim to się stało, między 27 a 31 lipca była ucieczka Niemców ulicami Warszawy, która była tak wspaniała dla wszystkich przytomnych ludzi! Stałem razem z innymi przy Alejach Jerozolimskich, a tam tabuny Niemców w pojazdach najbardziej nieprawdopodobnych, krowy były z tyłu, z przodu jakieś chabety, którymi oni ciągnęli przez całą Warszawę. Tysiące! To było przez dwa dni dosłownie, więc wiedzieliśmy, że Niemcy uciekają. Żeśmy odczuwali głęboką radość, że oni tak samo cierpią, jak nas wyrzucali kolejno, przez te wszystkie lata. Jak ucieczka się skończyła (bo Niemcy kazali omijać Warszawę i nie wiem, w którą stronę skierowali cały ruch), był drugi alarm, który był chyba 29 lipca. Wtenczas u mnie w mieszkaniu nocowali koledzy. Było nas chyba pięciu, próbowaliśmy grać w brydża, ale jakoś nie szło, nikt nie miał głowy do tego. Alarm był odwołany i dopiero nazajutrz był drugi alarm. W drugim alarmie zbiórka też była u mnie w mieszkaniu, na Pięknej 1B, z tym że mamy się pojawić nazajutrz. Będzie rozkaz, gdzie mamy się pojawić.
Pierwszego sierpnia przyszedł [łącznik] (kto nas zawiadomił, nie pamiętam), że mamy się stawić na ulicy Dowcip koło Czackiego. Stawiliśmy się o godzinie piętnastej, odprawa trwała do piętnastej trzydzieści. Potem mieliśmy czterdzieści pięć minut, żeby się pożegnać z rodziną, po czym stawić się ponownie, o godzinie szesnastej. Godziny, zdaje się, niedokładnie podaję. Zgromadziliśmy się o szesnastej. Z moim kolegą szkolnym z Górnego Śląska (to był brat mojego szwagra) byliśmy osłoną dekawki, którą wieźliśmy broń na punkt zbiorczy 1 Pułku Szwoleżerów w Porcie Czerniakowskim. My dwaj siedzieliśmy z tyłu. To nie była limuzynka, tylko półciężarówka z plandeką. Z przodu było dwóch innych: właściciel samochodu (który był przez cały czas w Powstaniu) i jeszcze ktoś. Z Dowcip dojechaliśmy do Portu Czerniakowskiego bez żadnego niebezpieczeństwa i bez jakichkolwiek zapytań niemieckich. Stawiliśmy się o wpół do piątej. Zostaliśmy sformowani, jak to się nazywa w wojsku. Byłem w pierwszej dziesiątce, żeby wyskakiwać na ulicę Czerniakowską i atakować koszary szwoleżerów. Przede mną stał jakiś podporucznik małego wzrostu, którego w życiu nie widziałem. Przez uchyloną furtkę, która była w murze (niewielka, żelazna), widzimy, że nadjeżdża para koni z wozem pełnym karabinów.
Tak. Dwóch Niemców wiezie je do koszar szwoleżerów, które były zajęte przez Niemców. Mówimy: „Panie poruczniku, atakujemy”. Spojrzał się na zegarek i powiedział: „Jest pięć minut do piątej, mamy o piątej zaczynać”. Order Virtuti Militari otrzymuje się w wojsku normalnie za wybitne [zasługi], ale również wtenczas, kiedy się działa przeciwko rozkazowi. Porucznik tego nie zrobił. Strzelaninę w Warszawie było słychać, ale on chciał być punktualny i nie pozwolił. Jakeśmy wypadli po pięciu minutach na ulicę, to oczywiście tych dwóch żołnierzy zatrzymało konie, zeskoczyło, wyjęło parę karabinów i zaczęło do nas strzelać. Myśmy przeskoczyli na drugą stronę i wpadli na tereny Legii. Był tam basen pływacki i tak dalej. Przez to wszystko żeśmy przelecieli, bo widzieliśmy, że nie możemy atakować koszar, bo nie ma jak, nie ma czym. Przebiegliśmy od Czerniakowskiej do Myśliwieckiej, koło trybun. Chcieliśmy atakować koszary od ulicy Myśliwieckiej, przez kanał, ale okazało się, że tam są chyba cztery rzędy siatek, drutu kolczastego. Leżymy po stronie budynku między Myśliwiecką i budynkiem Legii. Leżę pierwszy w stronę koszar. Na rogu Myśliwieckiej i Rozbratu był wielki bunkier z ciężkim karabinem maszynowym, z którego Niemcy pruli do nas jak do kaczek, jak kiedyś się mówiło. Niewiele mogli zrobić, bo myśmy leżeli za płasko. Nie wiem, ten karabin nachylenia już nie mógł mieć niżej? Dosyć, że nic się nam nie stało, nikt nie był ranny. Ale jak się stamtąd wydostać? Przed nami koszary, z tyłu bunkier, więc jedyna droga, to z powrotem przez budynek stadionu Legii, ale drzwi były zamknięte na klucz. Całe szczęście, że drzwi były oszklone. Ktoś rozbił szybę i pierwszy wskoczył. I tak jeden po jednym żeśmy skakali. Dwóch zostało przez Niemców zastrzelonych. Wiem, że się zbierałem do skoku i myślałem sobie (bo miałem ciągle w ręku stena), jak skoczę z tym świństwem. Myślę sobie: „Rybką”. Jak skoczyłem, to nigdy w życiu takiego skoku nie zrobiłem. To był skok chyba na cztery metry wprzód, rybką przez okienko. Znalazłem się w budynku na podłodze. Nic mi się nie stało. Już było ciemnawo, około ósmej wieczór. Trzy godziny trwały te wszystkie nasze zwroty.
Przeszliśmy na Przemysłową, gdzie nas w jakiejś kuchni odkarmiono. Wróciliśmy przez Czerniakowską do portu, żeby wziąć swoje chlebaki, któreśmy tam zostawili. Nie było nic, nie było nikogo, a 1 Pułku Szwoleżerów były trzy szwadrony, to znaczy mniej więcej pięciuset ludzi.
Tak.
Nie mnie było oceniać. Miałem stena, kolega miał rewolwer, a na trzeciego nie patrzyłem. Jeden miał jakąś dobrą broń, pamiętam ten karabin, bo potem myśmy go używali. Karabin bez muszki, ale strzelał z niego cudownie. Dość, że z Portu Czerniakowskiego dowódcy, to znaczy nasz porucznik Kępiński oraz szef, porucznik „Góral” (nie znałem go w ogóle i nie wiedziałem, jak się nazywał), wyprowadzili nas w nocy wałem wiślanym aż na Siekierki.
Tak.
Tak. Walki nie nawiązaliśmy, bo po prostu oceniono, że to jest samobójstwo, że absolutnie nie można tego robić. Jak się wycofaliśmy na Siekierki, tośmy nocowali. Ja z moim kolegą Pawłem Zamoyskim znalazłem się w jakiejś szklarence i bardzo chętnie zasnęliśmy. Była trzecia rano czy druga. Obudził nas potworny upał. Nazajutrz, 2 sierpnia było słońce na nieboskłonie i myśleliśmy, że w tej szklarence się ugotujemy. Nie wolno było wychodzić. Ktoś nas uratował, otworzył drzwi czy myśmy sami otworzyli. W dodatku byliśmy głodni. Jednym słowem, jakoś ten dzień przebył, po czym żeśmy z Siekierek przeszli na Sadybę oficerską, to jest po drugiej stronie Jeziorka Czerniakowskiego. Dowództwo się umieściło w dużym, piętrowym domu i trzymaliśmy prawą stronę głównej ulicy, która wiodła do Wilanowa. Lewą stronę trzymała Armia Ludowa, która (doszło to do mnie w każdym razie) była cudownie uzbrojona. Będziemy bronić się przed atakami żandarmerii z Wilanowa. Myśmy tam chyba spędzili dwie noce albo jedną noc. Zdobyliśmy samochód zaopatrzeniowy, ciężarówkę niemiecką. To znaczy nie ja, ale koledzy zastrzelili Niemców. Dosyć, że nam się dostały papierosy. Ci, którzy byli z lornetkami, zobaczyli, że natarcie żandarmerii z Wilanowa idzie z naszym kierunku. Od razu łącznika do Armii Ludowej, że idzie natarcie, a tam nie ma nikogo. Zwinęli się i już ich nie było. Jestem na czujce pierwszy w stronę Wilanowa, w wykopie, ze sławnym stenem. Czekam. Po dłuższej chwili zacząłem ich widzieć, pojedyncze sylwetki. Szmer za mną, podchodzi kolega szwoleżer i mówi: „Panie podchorąży, wszyscy się wycofali”. – „Na pewno? Idź sprawdź”. Błogosławię do dzisiejszego dnia tego kolegę. Zupełnie nie wiem, kto to był. Poszedł i wrócił. Powiedział: „Nikogo nie ma”. Na to oświadczyłem, że się wycofujemy i chyłkiem, bokiem, trochę pod drzewami, trochę w rowie doszliśmy do jeziorka. Wtenczas miałem dobry wzrok. Widzę, że dowódca, porucznik „Góral” jest w cieniu większego dębu po drugiej stronie jeziorka. Przeskoczyliśmy mostek na jeziorku, szybko, chyłkiem. Podszedłem do porucznika i zameldowałem, że zwinąłem czaty. „Dziękuje wam. Odmaszerować!”. Odmaszerowałem, po czym żeśmy przeszli, można powiedzieć, marszem ubezpieczonym, chyba w ciągu nocy (późnym popołudniem, później była noc) koło klasztoru Bernardynów, potem przez pola, które dzisiaj nazywają się Stegny. Weszliśmy na Mokotów koło Królikarni.
Byłem dosyć dumny z tego, że mam broń automatyczną. Do tej pory nie mogłem z niej strzelać, bo (za przeproszeniem) nie było do kogo, ale miałem. Myśmy mieli dowództwo na Mokotowie, na Goszczyńskiego koło Szpitala Elżbietanek. Dużo willi było zajętych przez dowództwo całego Mokotowa, myśmy się gdzieś przytulili, zupełnie nie pamiętam gdzie.
Nie, nie było do kogo. Niemcy byli na odległość niewidzialną. Jeszcze Mokotów nie jest bombardowany i dostajemy rozkaz, żeby zająć ulicę Belgijską w nocy z 5 na 6 sierpnia. Nie wiadomo, co jest na ulicy Belgijskiej. Idziemy marszem w nocy (koło północy wyszliśmy) wzdłuż parku Dreszera, przez Puławską, we wschodnią stronę ulicy Puławskiej i podwórzami, za kamienicami wzdłuż Puławskiej, żeby zająć Belgijską. Jestem w jakimś trzyosobowym patrolu, żeby badać ze stenem w ręku. Na ulicy Belgijskiej straszliwie dużo szkła i kompletna cisza. Nic nie słychać. Cisza jest totalna. Tylko szkło, którego jest taka ilość, że człowiek nie może stąpnąć, żeby nie nadepnąć na szkło. Dostałem rozkaz (nie wiem, w jaki sposób do mnie trafił), żeby zająć pierwszą kamienicę od Puławskiej. We dwóch wchodzimy do kamienicy po schodach. Cisza zupełna, nic się nie dzieje. Idziemy po schodach, w końcu na drugim piętrze próbujemy drzwi. Otwarte. Wchodzę do wewnątrz, okazuje się, że to jest kawalerka, która ma okno dające widok na ulicę Dworkową, która jest zajęta przez żandarmerię niemiecką. To jest mój punkt obserwacyjny, siedzę ze stenem, kolegę odsyłam, żeby zawiadomił dowódcę, gdzie jestem i tak dalej. Jest pełna noc, nic nie widać. Co chwila Niemcy wysyłają serię z broni maszynowej, ot tak, w powietrze. Nie wiem, po co i do kogo, bo nas w ogóle nie widać. W momencie kiedy seria ustaje, u mnie w kawalerce zaczyna bić zegar na ścianie i odzywa się kanarek, zaczyna śpiewać. Trochę to dziwne dla mnie wrażenie. Czekam dalej, gapię się przez okno, czy nie ma ataku żandarmerii. Nie ma nic. Znowu seria z broni maszynowej, znowuż to samo. Cisza i nagle kroki na klatce schodowej, ciężkie kroki. Noc, jestem sam, mam sten w ręku. Myślę sobie: „Co to będzie?”. Kroki były dziwne, czujne. W końcu przez drzwi pokazuje się morda dużego wilczura. To on się tak skradał. Czyj był, nie wiem. Powąchał mnie i odszedł. Gdzieś koło czwartej rano przyszedł zmiennik. Poszedłem, gdzieś mnie położono spać.
W tej kamienicy zajęliśmy kwatery na drugim piętrze. Wcześniej miałem posterunek na samym narożniku kamienicy, gdzie był dawniej sklep. Był atak czołgów niemieckich od strony Dworkowej. Miałem w ręku ciągle mój sten. Nie mogłem z niego strzelać do czołgu oczywiście, więc pilnie obserwowałem, co ten czołg robi. Czołg nie wiedział, co ma robić, bo myśmy byli ukryci zupełnie. Nasza strona była zajęta przez 1 Pułk Szwoleżerów, a druga strona Puławskiej była zajęta przez Pułk „Baszta”. Czołg jechał (to był „Tygrys”) stanął. Miał za sobą linkę i coś małego, mały czołg. Myślałem sobie: „Psia krew, żeby kogoś podesłać (ale nikogo obok nie ma), żeby przeciąć linkę i mały czołg sobie zachować”. Czołg strzelał wpierw do kamienicy na drugą stronę Puławskiej, potem gdzie indziej, potem jeszcze raz, po czym nie wiedząc, co robić, zaczął się wycofywać i ciągnął to świństwo. To małe świństwo, co było za czołgiem, to był sławny „goliat”, którego oni chcieli oczywiście puścić na kogoś, ale nie wiedzieli w którą stronę i do kogo, bo myśmy siedzieli cicho.
Nie wiedziałem w ogóle o jej istnieniu na świecie. Czołgi tak, ale „goliata” pierwszy raz w życiu widziałem, tak że nie wiedziałem, co to jest. Ale chciałem go zdobyć.
Potem mieliśmy dosyć spokojne dni, bo nic się nie działo, ale przed oknami naszej kwatery, na obecnym skwerku między Dąbrowskiego a Różaną, na chodniku leżały trzy trupy cywilów, zastrzelone, nim myśmy tam byli. Chwilami w dni, które były gorące, człowiek myślał, że one się ruszają biedne. Oczywiście to były trupy. Któregoś dnia, później w sierpniu, ekipa Czerwonego Krzyża sprzątała trupy wszędzie, gdzie mogła je znaleźć, gdzie były widoczne. Jak się wychylili, to był cudowny marsz, takiego marszu nie widziałem nigdy, nawet wykonanego na filmie. Belgijska patrzy się na wschód i od Puławskiej trochę idzie w dół, na skarpę. Był księżyc i dymy. Na tle księżyca i dymów posuwała się wielka chorągiew Czerwonego Krzyża i sunąca ekipa sześciu osób. To nie był marsz, to było posuwanie się, to był ruch tak zwolniony, jak normalnie nikt nie zwalnia, nawet na pogrzebie. To było nadzwyczajne. Oni doszli (to jest duży kawałek ze trzysta metrów Belgijskiej) do Puławskiej i zobaczyli leżące trupy. I oczywiście z chorągwią Czerwonego Krzyża weszli na Puławską. Stałem przed kwaterą i widziałem to. W tym momencie zostali ostrzelani ostrzegawczo przez Niemców. [Strzelali] nie do nich, ale na jezdnię czy w powietrze. Musieli się wycofać, a myśmy te trupy mieli przed nosem, o trzydzieści metrów, przez siedem tygodni.
Byłem dowódcą posterunku willa Chowańczaka. Nic się nie dzieje. Przedtem był jeszcze atak, ale to jest ważniejsze zdarzenie. Rozmawiam z kolegą w pokoju oddalonym o jeden pokój od tylnej fasady, patrzącej się na Dworkową. Rozmawiam z nim, siedząc w fotelu. Okno było o metr ode mnie, po prawej stronie, framuga równoległa do mego ramienia. W pewnym momencie znalazłem się na ziemi, twarzą na podłodze, ogłuszony totalnie, ale żywy. Myślę sobie: „Kto mnie pozbiera, bo stukam butami o podłogę? Co się dzieje z nim?”. Przyszli koledzy, podnieśli mnie, postawili na nogi. Byłem zupełnie oszołomiony. Wiedziałem, że leciała mi krew, bardzo czy nie bardzo, nie wiem. Zszedłem drabiną z pierwszego piętra w tył, do Belgijskiej, żeby się dostać do sanitariatu. Szedłem dosyć szybko. Pamiętam, że się wstrzymałem przed drzwiami sanitariatu, żeby nie wydać się spłoszony. Wszedłem i powiedziałem: „Idźcie do willi Chowańczaka, bo tam chyba dużo osób zginęło”. Bo usłyszałem tylko huk, nic więcej. Leżałem. We framugę okna Niemcy wstrzelili duży pocisk z takiej broni, co strzela w górę i spada w dół. Ten pocisk uderzył we framugę okna i cały rozprysk poszedł nie we mnie, tylko na ścianę, gdzie stał mój kolega. Byłem przekonany, że on nie żyje oczywiście. Okazuje się, że pamięć jest w tym momencie zawodna. Jego tam już nie było, on akurat odszedł. Tak że tylko ja byłem poszkodowany. Od tego czasu źle słyszę na ucho. Jak później wymierzyłem, metr i pięć centymetrów ode mnie duży pocisk upadł. Jakiś czas leżałem w szpitaliku, byłem ranny trochę w głowę, trochę w rękę. Bardzo mi dobrze było. Szpitalik był po drugiej stronie Belgijskiej, w podziemiach fabryki farmaceutycznej Gajewskiego.
Raz strzeliłem w okolicach Belgijskiej i nic dalej się nie stało. Miałem iść do rusznikarza, który był na dalszym Mokotowie. Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani przez naszego dowódcę, porucznika „Górala”. Były posterunki, nie wolno było opuścić ulicy Belgijskiej, trzeba było się zameldować. Przechodzę na drugą stronę Belgijskiej. (Mój kolega Paweł Zamoyski na Belgijskiej w czasie Powstania uruchomił trzy samochody, które znalazł po garażach, ale jeździł na krótkim odcinku, bo nie było gdzie). Posterunek mnie zatrzymuje przedziwnym pytaniem (to było oczywiście w nocy): „Co pan tu robi, panie hrabio?”. W życiu nie miałem tak głupiego pytania o tak dziwnej porze. Okazało się, że to był rikszarz, który był też w naszym pułku i z którym jeździłem od czasu do czasu, ponieważ miał postój na ulicy Pięknej róg Kruczej, na placyku tak zwanym WC (teraz tam jest restauracja wietnamska albo już nie ma). Pamiętam ten dialog, pytanie i odpowiedź: „To samo co wy”.
Mówię, że idę do rusznikarza. Puścił mnie. Poszedłem do rusznikarza, który mi powiedział, że mój sten ma zerwaną nitkę w chłodnicy i trzeba zmienić broń.
To był sten produkcji konspiracyjnej, produkowany w Starachowicach.
Od wszystkiego się różnił. Od bergmanna się różnił, od... Miał bardzo krótką lufę. Magazynek był dwudziestonabojowy, kaliber dziewięć. Łatwy do obsługi, łatwy w noszeniu, łatwy do schowania. Można go było powiesić pod płaszczem i nie było widać. Bardzo często używany.
Najpiękniejszą broń, jaką kiedykolwiek miałem w ręku. To był ręczny karabinek maszynowy thompson ze zrzutu. Cudowna broń.
Nie. Dostałem. Byłem podkomendny, mnie dowódcy przydzielili tę broń i koniec. Otrzymałem. Byłem bardzo szczęśliwy, ale jej nie użyłem. Znowuż nie było do kogo.
Robiliśmy atak na Dworkową. Prowadziłem patrol trzyosobowy (dwóch i ja) na Dworkową. Była ślepa kamienica, potem był mur, który się ciągnął aż na dół, przez skarpę. Mieliśmy broń: wielki granat gammon z trotylu, parę sidolówek, jeden granat obronny. Ja miałem wielkiego kolta sześciostrzałowego. Bardzo ciężki był. Trzeba było pokonać całą odległość między willą Chowańczaka a murem Dworkowej, od strony dzisiejszego parku Morskie Oko. Startowaliśmy chyba o godzinie jedenastej trzydzieści i czołgaliśmy się przez kartoflisko. Wtenczas tam było kartoflisko. Doczołgaliśmy się mniej więcej na trzy metry od muru i mój podkomendny „Rudolf” mówi: „Panie podchorąży, tu leżymy”. Mówię: „Nie”. Pewne momenty pamiętam świetnie, mówię: „Pod sam mur”. Rzeczywiście, przylgnęliśmy do muru i czekaliśmy. Mieliśmy atakować, kiedy ustanie ostrzał z naszych stanowisk na Dworkowej. Zastanawiam się, gdzie ten gammon (to straszliwa, plastikowa buła trotylu) rzucić. Zdecydowałem, że rzucimy (on miał potworną siłę rażenia, tak twierdzono) w tę ślepą ścianę, to dostaniemy się do środka, do jakiejś klatki schodowej. Rzucał mój podkomendny szwoleżer, też rikszarz, on miał dobry rzut. Jak już ogień się wstrzymał, mówię: „Idź, rzuć”. Podsunął się ku Puławskiej, odszedł na jakieś parę metrów i rzucił tę wielką bułę plastikową w ścianę. W tym momencie zobaczyłem potworny błysk i jego, który jakby robił lewitację, był zawieszony w powietrzu, po czym spada. Oglądam: jest mały śladek, nic więcej. Kamienica bardzo dobrze stawiana i mur był potwornie mocny. Staraliśmy się zapalić budynki wewnątrz podwórza na Dworkowej, ale się nie udało. Postrzelałem. W końcu był bardzo przykry moment, bo mówię sobie, że trzeba się wycofać, bo jak rano nas tam znajdą w jakiś sposób, to nie mamy co robić. Wobec tego dałem rozkaz wyczołgania się z powrotem. Moja droga była taka, że się natknąłem nosem na jakiegoś biednego człowieka, trupa, który był w kartoflisku, ale ominąłem. Wszyscyśmy szczęśliwie wrócili do naszych, od strony Belgijskiej. Bardzo byliśmy ciekawi, co nasze trójki dalej, w stronę Skarpy zrobiły. Okazuje się, że nie miały żadnego celu przed sobą, więc niewiele ten atak dał.
Nie. Oprócz tego, że nasz wachmistrz „Zemsta” miał kontakt absolutnie praktyczny. Gdziekolwiek byśmy nie stanęli: czy na Siekierkach, czy na Sadybie, czy na Belgijskiej, zawsze miał narzeczoną, a narzeczona była kucharką. To się powtarzało przez całe Powstanie. Wachmistrz „Zemsta” był genialny również pod tym względem, że zawsze miał jakąś wódkę. Przeważnie była przenoszona w kanistrach po benzynie, miała smak potworny. Ale skutek był właściwy, to znaczy człowiek czuł się trochę lepiej. Jedzenie było zawsze produkowane przez którąś z narzeczonych. Miałem dość ścisłe, wysokie buty, a po wyjściu z Powstania miałem [dużo] luzu, więc schudłem wyraźnie.
W końcu, 27 września weszliśmy do kanałów. To znaczy dostałem rozkaz, tak jak wszyscy inni, wejść do kanałów, żeby się dostać na Śródmieście.
Wejście do kanałów było na skrzyżowaniu Puławskiej. Cembrowina dosłownie na środku Puławskiej, na wylocie Dąbrowskiego, wtenczas Szustra.
Nie było żadnych chętnych. Był rozkaz: „Wycofujemy się”. Porządek był taki: mężczyzna – kobieta, mężczyzna – kobieta. Część sanitariatu została w szpitaliku w podziemiach Gajewskiego, po drugiej stronie. Nie zostałem włączony w poczet dowódcy, porucznika „Górala” (piętnastoosobowy, o ile pamiętam), ponieważ byłem ranny z granatnika. (Żeby uzupełnić atak na Dworkową – uruchomili granatniki w ciągu nocy i pociski padały daleko za nami w kartoflisko, nic nam nie robiąc, więc moja decyzja była bardzo słuszna). Jak myśmy wchodzili, to odległości między klamrami... Kanał był bardzo głęboko pod ziemią. Przed włazem była wielka barykada zbudowana chyłkiem, ale bardzo mocna, ze wszystkimi umocnieniami i dużym wałem ochronnym, tak że wchodziło się bezpiecznie do włazu. odległość pomiędzy klamrami była duża. Jestem średnio wysoki, trzeba było wyciągnąć nogę. Jestem przy końcu klamer i nagle na głowę mi coś spada. Biedactwo, sanitariuszka, która była malutka, nie trafiła na klamrę i spadła mi na głowę. Nie była ciężka, nic jej się nie stało. W każdym razie wylądowała na mnie. Znaleźliśmy się w kanale i idziemy. Pamiętam wyraźnie parę scen. Pamiętam zapach suszonych śliwek.
Tak. Mam świetną pamięć węchową. Jestem daltonistą, ale pamięć węchową mam bezbłędną. Była godzina dziewiąta wieczór, jak wszedłem, a wyszedłem na wylocie Wilczej w Alejach Ujazdowskich, o godzinie siódmej rano.
Był, ale nie moją rzeczą było sprawdzać. Szedłem gęsiego, tak jak mnie ustawiło dowództwo. Nie pytałem się, kto był dowódcą, kto był przede mną. Miałem się trzymać tego, co przede mną, a ten co za mną, miał trzymać się moich pleców.
W najlepszych miejscach, w tak zwanym burzowcu [sięgała] mnie do pasa, więc tej małej za mną było mniej więcej po nos. Cieczy człowiek nie czuje już, zapachu nie czuje. W każdym razie z Belgijskiej w Aleje Ujazdowskie nie idąc prosto, nawet idąc do Belwederskiej, pod górę, jak długo można iść? Godzinę, półtorej? Ja szedłem jedenaście godzin. Marsz odbywał się z ciągłymi postojami, nieustannie. W pierwszym okresie był to duży burzowiec, w którym stałem wyprostowany i nic się nie działo. W pewnym momencie stoimy, jest wody dość sporo i ciureczek. Moje skojarzenia wtenczas, które do dziś pamiętam i powtarzam: „O, ktoś spuścił wodę w jakimś klo”. Zapomniałem zupełnie, że w ogóle wody w kranach nie było, nigdzie. Ten ciurek skojarzył mi się z normalnym życiem. Zdałem sobie z tego sprawę. Były zasieki zrobione przez Niemców w kanałach, przez które trzeba było przechodzić. One były z worków cementu, z desek i z drutu kolczastego. Jak szedłem, już były rozgarnięte, tak że trzeba było tylko przejść. W końcu doszliśmy do jakiegoś skrzyżowania i coś było przede mną. Nasz oddział, który znalazł się w kanałach, wynosił sto dwadzieścia jeden osób. Z tego wyszło, o ile pamiętam, siedemdziesiąt osiem.
Koło mojej siostry, która była sanitariuszką i która szła z tyłu z doktorem, jeden z kolegów nie wytrzymał, stwierdził, że się dusi. Moje doświadczenie mówi, że to nie było duszenie się z powodu jakichś gazów, to był nerwowy ścisk dróg oddechowych z powodu napięcia. On chciał popełnić samobójstwo i w końcu umarł koło niej. Lekarz, z którym ona szła, nasz lekarz oddziałowy, gdzieś się zagubił z dwójką osób i nikt o nich więcej nie słyszał. Podaję to z relacji moich świadków. Koło mnie wszyscy się uratowali. Jedną panią, która już nie żyje, strzeliłem w buzię, ponieważ zaczęła za moimi plecami histeryzować. Oczywiście od razu się uspokoiła. Najprzyjemniejszy kawałek kanałów był pod ulicą Górnośląską. Czyściusieńki, ocembrowany, woda tylko na samym dnie, bo duży spadek, ale trzeba było iść w fatalnej pozycji. Szedłem na kolanach, ale miałem obciążenie, bo miałem worek z amunicją, chyba z dziesięć kilo. Po czołganiu się na Górnośląskiej oddałem to „Rudolfowi”, który koło mnie szedł. Pod ulicą Wiejską było fatalnie, bo było dużo wody ze spalenizną, z jakimś popiołem i nie można było iść na kolanach, trzeba było iść zgiętym w pół, jak na mój wzrost. Fatalnie, ale trwało to krótko i wyszliśmy.
Rozmawiałem z panem Andrzejem Wajdą i powiedziałem: „Pan okłamuje widza. W kanale nic nie widać! Nic zupełnie! To jest totalna ciemność! Jedyne momenty światła to wtenczas, kiedy właz jest otwarty przy jakimś posterunku niemieckim”. Totalna ciemność! Jedenaście godzin w zupełnej ciemności. Nie ma nic. Początkowo były jeszcze bateryjki, co się przyciskało przycisk i on się ładował, ale to się wyczerpało po godzinie czy po półtorej. Latarki ślepły, nie było nic widać. Tam trzeba było być niewrażliwym i bez wyobraźni. Szczęśliwie mnie Pan Bóg w tym momencie tym obdarzył. Nie miałem żadnej wyobraźni, nie myślałem o niczym. Szedłem, ponieważ szedłem i koniec. Trzeba było iść.
Nie. Doszły do mnie słuchy. Czekaliśmy na Wiejskiej na zgodę, żebyśmy wyszli. Później było, że pułkownik „Karol” (taki miał chyba pseudonim) wycofał oddziały z Mokotowa bez uzgodnienia z głównym dowództwem w Śródmieściu. Myśmy rzeczywiście na Wiejskiej pod ziemią czekali [długo] na pozwolenie. Zegarek był, ale go nie było widać, więc nie wiem, jak długo, ale długo. W końcu dostaliśmy zgodę na wyjście. A jeśli chodzi o powrót, to moja koleżanka, równolatka mojej żony, weszła dobrowolnie nazajutrz po wyjściu, z dwoma innymi, żeby szukać ewentualnych zgubionych i rannych w kanałach.
Po tej trasie. Żyje do dziś.
Mój kolega dał mi wódki. Ponieważ byłem dosyć głodny, więc w kamienicy naprzeciwko wylotu Wilczej, po wschodniej stronie Alej Ujazdowskich, poszedłem na pierwsze piętro, zobaczyłem piec, położyłem się na podłodze i zasnąłem. Obudził mnie mój brat, który mnie tam znalazł. Okazuje się, że piec był zimny, ale ja spałem jak suseł. Wódka zrobiła mi bardzo dobrze. Potem już oficjalnie zostałem odesłany do cywila (z obowiązkiem meldowania), ponieważ nie wiadomo było, gdzie szwoleżerów poślą, na który odcinek frontu.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 22 sierpnia 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Bardzo szczegółowe pytanie. O ile pamiętam, to było pięć osób plus ja, czyli sześć.
Oczywiście granaty obronne i „sidolówki”. Miałem w końcowym okresie Powstania bardzo dobrą maszynową broń, thompson ze zrzutu, wspaniałą broń. Przedtem miałem stena, a moi podkomendni mieli zwykłe pistolety. Chyba jeden miał pistolet maszynowy, niemiecki bergmann.
Tak, wszyscyśmy mieli drelichowe kombinezony. Coś w rodzaju kombinezonu, który się wciągało na ubranie i było wobec tego jednolite.
Aprowizacja była dziełem wyłącznie (z punktu widzenia odbiorców, to znaczy mnie, który byłem żywiony) wachmistrza „Zemsty”. W jaki sposób potrafił wynajdywać nasze zaprowiantowanie, nie mam zielonego pojęcia. Staram się przypomnieć sobie cokolwiek z jakiegokolwiek posiłku. Nie jestem w stanie.
Nie. Cudownie wykończona, wspaniała, elegancka, bardzo funkcjonalna. Na piętrze były pokoje sypialne, hol i łazienka, bardzo ładna i widna, a na parterze – nie bardzo pamiętam, bo parter był zajęty przez jakichś lokatorów, którzy się tam schronili. Myśmy byli na piętrze. Na piętro wchodziło się od tyłu, drabiną, bo od strony Belgijskiej wejście było zamknięte. Od strony ulicy Puławskiej willa była w odległości dziesięciu, piętnastu metrów od garbarni Chowańczaka, w której nikt nie rezydował. Myśmy podejrzewali, że tam Niemcy się zakradają i robiliśmy patrole w nocy, żeby znaleźć, czy rzeczywiście są, czy nie ma. Nie odważali się nigdy podejść fizycznie do naszych posterunków, oprócz jednego rajdu czołgu, który chciał rozwalić nasze barykady, w jakikolwiek sposób zdać sobie sprawę, kogo mają naprzeciwko. Ponieważ myśmy nie odpowiadali na ogień czołgu, bośmy nie mogli, wobec tego nic z ich penetracji nie wynikło.
Na naszym odcinku, od ulicy Puławskiej do dzisiejszej Belwederskiej (właściwie trochę bliżej) tak [to wyglądało]. Patrole niemieckie i nasze spotykały się w rejonie dzisiejszego parku Morskie Oko, we wszystkich uliczkach. Myśmy wysyłali patrole dla ratowania szpitala na Chełmskiej. Szpital na Chełmskiej był jednym z większych ówczesnych szpitali. Oczywiście Niemcy go zbombardowali i się palił. Wtenczas myśmy mieli za zadanie ratować rannych ze szpitala oraz ratować sam szpital, żeby się nie spalił do końca. To było już po przekroczeniu linii ulicy Belwederskiej, wzdłuż Chełmskiej. Dolna była w naszym rejonie, zajęta przez nasze oddziały. Nie mówię: szwoleżerów, ale inne oddziały. Niemcy nie odważali się na atak frontalny dzisiejszą ulicą Sobieskiego, bo spodziewali się dosyć silnej obrony. W kwartale między ulicą Chełmską a brzegiem parku Łazienkowskiego spotykaliśmy się (i my, i Niemcy) z [oddziałam] wycofującymi się po 15 sierpnia. Tam dochodziły patrole obrony ulicy Czerniakowskiej, elektrowni. W ten sposób myśmy mieli zazębiające się linie obrony z oddziałami działającymi na Czerniakowskiej.
Myśmy mieli ciągły ostrzał południowej strony ulicy Belgijskiej, która jest budowana na skarpie wiślanej, tak że tam jest duża różnica terenu. Na przykład nasz szpital w fabryce farmaceutycznej Gajewskiego był właściwie pod ziemią. Nie był w równym poziomie, co ulica, tylko piętro niżej. Skarpa powodowała, że fabryka schodziła piętro niżej. Kiedyś, już za naszych, wolnych czasów, był tam bazarek na ulicy Boryszewskiej. Całe zaplecze ulicy Puławskiej, w stronę Belwederskiej, to wszystko było w naszych rękach i była łączność z głównym Mokotowem, gdzie było dowództwo koło szpitala na Goszczyńskiego.
Regularnie otrzymywaliśmy „Biuletyn Informacyjny”. Krążył do czytania. Chyba trzy razy (bardzo to przeżywaliśmy) był łącznik przez kanały, przychodzący ze Śródmieścia.
Meldunki składał oczywiście tam, gdzie należy, to znaczy w dowództwie. Natomiast jeśli ktoś znał… Znałem osobiście łączniczkę, która żyje i mieszka w Belgii obecnie, panią Romerową, a w wtenczas Czarnocką, która przeszła raz i poprzez znajomych opowiadała, co się dzieje w samym Śródmieściu. Ale regularność wiadomości o tym, co się dzieje w Śródmieściu czy na Starym Mieście, myśmy wyłącznie mieli przez gazetkę „Biuletyn Informacyjny”. Innych nie pamiętam.
To nie było mi potrzebne, bo zamordowanych miałem przed nosem przez całe siedem tygodni. Myśmy zajęli Belgijską zupełnie bezludną, nie było ani jednego człowieka. Potem się okazało, że w piwnicach ktoś mieszka czy ktoś się chowa, czy przebywa, ale tam nie było w ogóle ludzi. Ludzie chyba uciekli, względnie zostali po prostu zastrzeleni. Myśmy w ogóle, jako oddział szwoleżerów, nie przekraczali ulicy Puławskiej. To była granica naszej obrony. Z drugiej strony ulicy Puławskiej, ku Polu Mokotowskiemu, ku ulicy Niepodległości, już był Pułk „Baszta”. Dla wyjaśnienia: Pułk „Baszta” był w czasie okupacji sformowany jako osłona Komendy Głównej Sztabu, ale tak się zdarzyło, że większa część znalazła się na Mokotowie. Dzisiaj należę organizacyjnie do Pułku „Baszta”.
Tak, była uroczystość 15 sierpnia, którą pamiętam bardzo wyraźnie. Na południowym podwórzu ulicy Belgijskiej, osłoniętym od Niemców dwoma rzędami kamienic, niewidocznym, było pierwsze wymienienie szwoleżerów do dekoracji. Zostałem awansowany na kaprala.
Jak najbardziej. Potem dowódca, porucznik „Góral” przed frontem wymienił paru z nas i byłem bardzo tym zaszczycony, przeżyłem to. Być wywołanym przed front dla uznania moich zasług (nie wiem, jak to nazwać) było to wspomnienie jak gdyby wszystkich książek przeczytanych na temat wojny bolszewickiej czy jakichkolwiek książek o jakiejś wojnie.
Romansu żadnego nie było. To jest kompletna bzdura i wymysł. Dziewczyna przypadkowo się znalazła i przypadkowo była pod opieką jakiejś starszej kobiety, z którą po prostu nocowała na parterze. Romansu ani chłopaka w tym nie było. Ona była (przepraszam, nie powinno się tak mówić) serdecznie głupia i naiwna. Koniecznie chciała jeść pomidory. Przy willi Chowańczaka, od strony skarpy, był ogródek, gdzie były warzywa. Uprzedzałem i tak samo mój zastępca, jak ja nie byłem na służbie, uprzedzał: „Nie wolno wychodzić po świcie do ogródka!”. Zakaz był kompletny. Były czteroskrzydłowe, oszklone drzwi na ogródek i można było zejść po schodkach. Były pomidory i bardzo się czerwieniły. Było w ten sposób, że miałem służbę, przylatuje do mnie któryś ze szwoleżerów i mówi: „Postrzelono dziewczynę w ogródku!”. – „I co?”. Ona się czołgała wśród pomidorów i któraś seria od Niemców dokończyła jej życia. Wtenczas zszedłem na parter i do piwnicy (ktoś był jeszcze w piwnicy) i zapowiedziałem pod groźbą wysiedlenia z piwnicy, że nie wolno absolutnie wchodzić do ogródka, chyba że w nocy. Ale chyba „w nocy”, o ile pamiętam, to nawet ominąłem. Dwa dni później jej opiekunka idzie o siódmej czy szóstej rano, kiedy jest zupełnie jasno, do tego samego ogródka po inne pomidory, bo chce pomidora. Znowuż jest postrzelona przez Niemców. Szczęściem wyczołgała się i wciągnęliśmy ją do domu. Jakoś wygląda, żywa. Pytam się: „Gdzie pani jest ranna?”. W tym momencie ona wypluwa kulę z ust. Jakimś cudem (to był rykoszet) kula jej utkwiła w buzi, zdaje się, że wybijając jeden ząb i to było wszystko. Wtenczas już zamknęliśmy na łańcuch drzwi, żeby przypadkiem kogoś nie kusiło. Ale ta niezmierzona naiwność!
Nie mieli głodu, bo żywili się przy nas.
Nie.
Udałem się pod piec w kamienicy, naprzeciwko wylotu ulicy Wilczej, na pierwsze piętro i zostałem pod piecem. Dlaczego? Bo straszliwie byłem zmęczony i po prostu spać mi się chciało. Pod piecem znalazł mnie mój brat, który przez cały czas Powstania był w Śródmieściu. Jak mnie znalazł, tak mnie podniósł i poszliśmy do naszego mieszkania na Piękną 1B, które było kompletnie wyszabrowane, jak to się nazywało wtenczas. Ale gosposia, która zawdzięczała swoje życie naszej suczce i obiecała jej wszystko, to znaczy przeżycie (chyba to jedyny pies, który się uchował w czasie Powstania żywy, obiecała, że nie da go na pożarcie), miała schowany dla nas (nie zapomnę nigdy, co to był za smak) rosół grzybowy z łazankami. To było coś tak niesłychanie dobrego, że dzisiaj, po siedemdziesięciu latach jeszcze wspominam i smak, i to, że przechowała to dla nas. Było to naprawdę nadzwyczajne. Gosposia była osobą pochodzącą z Nowego Sącza. Robiła najlepsze knedle ze śliwkami, jakie jadłem w życiu.
Potem był dosyć przykry moment. Myśmy nocowali w mieszkaniu, ale ciotka Maria Tarnowska, prezeska Czerwonego Krzyża i dowódca Wojskowej Służby Kobiet w Powstaniu, była w ciągłym kontakcie z dowództwem. Wobec tego, mimo że zachowywała całkowitą tajemnicę i zupełną dyskrecję, jak wracała nocować, to jej nastrój czy jej twarz, czy jej zachowanie, od zrazu nam dawało coś do myślenia. Pamiętam ówczesne [myśli]: „Boże jak to było dobrze! Było się w oddziale na Belgijskiej, nikt nic nie wiedział, wszyscy tylko pełnili swoją służbę i było świetnie. A w Śródmieściu ten mówi jedno, drugi mówi drugie”. Okropne! Od razu osaczało żołnierza. Mimo że byłem ranny i wobec tego siedziałem w domu, byłem narażony na tak zwane działanie środowiska, działanie wszystkich, którzy gadają. Jedni gadają jedno, inni gadają co innego. Niektórzy są wtajemniczeni, inni nic nie wiedzą, ale też gadają. To było naprawdę okropne. Pamiętam, że kiedyś, w tych paru dniach między kapitulacją (myśmy nie wiedzieli, czy będzie kapitulacja, czy nie będzie, to było wiadomo tylko poprzez prasę, czyli „Biuletyn Informacyjny”) zgłosiłem się na adres, gdzie nasz oddział miał zakwaterowanie. To było gdzieś koło Kruczej. Tam spotkałem jednego z kolegów, który powiedział, że właściwie jesteśmy rozformowani i żebym wracał do siebie. W końcu powiedzieliśmy sobie z moją siostrą... Ona wyszła [z kanałów] dwie godziny później niż ja, mimo że weszła prawie tak samo.
Ten sam kanał, ta sama marszruta, ten sam oddział, tylko ona szła z sanitariatem i z lekarzem, a ja szedłem w środkowej dwudziestce. Myśmy sobie powiedzieli, już jak żeśmy się dowiedzieli o podpisaniu kapitulacji, że nie będziemy czekali na wejście żandarmerii niemieckiej, która opanowuje miasto, tylko wyjdziemy przedtem.
Nie, jako cywile. Byłem przez dowódcę, który zresztą [wyszedł] z nami jako cywil… Też był ranny, tylko ciężej niż ja. Był ranny od bomby sowieckiej, która zamiast spać na Dworkową i na Niemców, wpadła na nasze pozycje i rzeczywiście było trochę ofiar. Miał bardzo ciężko poranioną jedną nogę, z którą przeszedł przez całe kanały i się nie zakaził. Tak to bywa. On wychodził z nami jako cywil. Myśmy z moją siostrą postanowili: „Wychodzimy przed tym, nim żandarmi się pokażą u nas”. Żyliśmy w wolnej Polsce i nie chcemy oglądać Niemców. Tymczasem w przeddzień (to chyba był 3 października) nagle z ulicy, przez bramę wchodzi dwóch żandarmów. Mąż mojej ciotki, starszy pan, groźnie wyglądający, znakomicie znający niemiecki (był dyplomatą cesarza), pyta się po niemiecku groźnym głosem: „Co wy tu robicie?”. Byłem przy tym, słuchałem z okna. Mój wuj miał bardzo groźny głos. Wyglądał dosyć imponująco i jak się spytał po niemiecku głosem właściwym, to znaczy nie znoszącym sprzeciwu: „Co wy tu robicie?”, oni się tak speszyli, że zaczęli mu się meldować i powiedzieli, że już odchodzą. Wtenczas mój wuj polecił stróżce zamknąć bramę na klucz, żeby przypadkiem nikt nie wszedł, to znaczy Niemcy. Myśmy wtenczas z moją siostrą zdecydowali, że już wychodzimy. Nasze wychodzenie nie było skomplikowane, bo po pierwsze nie mieliśmy nic. Całe nasze mieszkanie było całkowicie wymiecione z ubrania, z jedzenia. Gosposia Stasia coś zachowała, ale ubrania w ogóle zniknęły. Miałem śmierdzący dosyć, ale wyprany już kombinezon powstańczy, buty mi służyły te same, bardzo były odporne na wszystko. Postanowiliśmy, że wychodzimy już zaraz, koło czwartej. Wtenczas z rozmaitymi znajomymi, którzy nocowali na ulicy Pięknej… To była Beata Papmell, córka modystki – to znaczy [jej matka wyrabiała] kapelusze – ówczesny półnarzeczony mojej siostry, to dwa, jego przyjaciel, to trzy, do tego się dołączył nasz dowódca, czyli Tomasz Kępiński, to cztery. Nasza cioteczna siostra, która nie znalazła już matki i nocowała gdzieś u znajomych, też [poszła] z nami. I nasza suczka. Myśmy w siedem osób... Ówczesny narzeczony mojej siostry (niezupełnie narzeczony, bo ciągle się nie mogli zdecydować, czy się żenią, czy nie, i tak było przez szereg lat) dołączył do tej grupy jakąś całkiem ładnie wyglądającą, młodą dziewczynę. Chyba po czterdziestu latach dowiedziałem się, kto to była ta dziewczyna. To był ostatni łącznik, wręczała pieniądze „Grotowi” Roweckiemu. Panna Zboińska, która była łącznikiem dla wręczenia pieniędzy „Grotowi” Roweckiego, nie pamiętam, na której ulicy. On wtenczas przeszedł do swojego mieszkania konspiracyjnego na ulicy Spiskiej.
I tam był aresztowany. To była ostatnia osoba z organizacji, która się z nim kontaktowała. Ja o tym nie wiedziałem. Sądziłem, że ten człowiek, który nie ożenił się z moją siostrą, znalazł sobie bardzo atrakcyjnie wyglądającą młodą osobę. Myśmy w tej grupie, jako cywile, wymaszerowali z Pięknej o godzinie szesnastej, 3 października.
Nic nie trzeba było, wychodziło się. Potem, jak myśmy wychodzili z Pięknej blisko Ujazdowskich, Kruczą dołączał cały sznur ludzi. Mijając Kruczą, miałem jedyne wrażenie całkowitej wolności, bo nie miałem dosłownie nic własnego, a na ulicy Kruczej porzuconych futer i dywanów było na wysokość mniej więcej jednego metra. Dosłownie ulica była zasłana, bo oczywiście nikt nie mógł udźwignąć tego, co miał. Idziemy, idziemy, robi się coraz szerszy strumień ludzi, którzy dochodzą ulicą Śniadeckich, gdzie był ostatni polski posterunek.
Żadnych. Ale to się odbywa bardzo powoli. O ile pamiętam, gosposia wyszła wcześniej. Myśmy dochodzili tam i była kontrola niemiecka. Ponieważ nie mieliśmy ze sobą broni, szliśmy jako cywile i tylko patrzyliśmy się, żeby nie wyglądać jak jakieś ukrywające się siły zbrojne.
Miałem wpuszczony w długie buty, więc to nie wyglądało tak... Nie miałem nic innego, coś musiałem na grzbiet włożyć, bo to był październik. Dosłownie: nie miałem jakiegokolwiek ubrania. Tak żeśmy doszli potem ulicą Filtrową, potem chyba Grójecką, w końcu doszliśmy do Dworca Zachodniego.
Były posterunki niemieckie wzdłuż [ulicy]. Wpierw były gęsto, potem rzadsze, ale w każdym razie uciec nie można było. Doszliśmy do Dworca Zachodniego, gdzie zalegał tłum. Była godzina mniej więcej ósma trzydzieści wieczór, siąpił deszczyk, było szaro, buro, zimno i paskudnie. Ludzie zalegali dosłownie wszędzie. Wejście na Dworzec Zachodni, na perony jest wpierw w tunelu, potem się wychodzi schodami na wysokość peronów. Wszyscy czekali. Wejście do tuneli było strzeżone przez dwóch facetów, którzy jedyne, co robili, to machali karabinami po grzbietach ludzi wchodzących. To jest to, co widziałem.
Nikt nic nie wiedział. Komunikacja z Warszawą [będącą] dosłownie o miedzę, była żadna. Nikt z nas nic nie wiedział, co jest zaraz za granicami miasta, tam gdzie jak gdyby już nie ma okupacji wojskowej.
Nie.
Wiedziałem, że ona jest bardzo ważną osobą, ale nic poza tym. Jej stały posterunek każdego dnia to była ulica Jaworzyńska, bo to był główny szpital Czerwonego Krzyża, w którym był jej punkt główny. Jej dyskrecja (którą podziwiałem nawet wtenczas, kiedy tłumaczyliśmy jej pamiętniki, które wydałem) była taka, że jak w Brazylii pisała swoje wspomnienia, to jeszcze zachowywała dyskrecje okupacyjną i nie wymieniała nazwisk, prawie żadnego. Oprócz niemieckich, to naturalne. Gdybym to nie ja redagował jej wspomnienia, to w zasadzie one byłyby nieczytelne, bo skróty: J.Z., M. albo zdrobnienie imienia, to ja wiedziałem, kto to jest, ale poza tym to byłoby nie do odcyfrowania.
Ówcześnie nic. To była osoba, która w bardzo szerokiej rodzinie była absolutnym guru. To była osoba, do której się wszyscy zwracali o poradę, wszyscy chcieli znać jej zdanie. Miałem tego dowód, bo już po wojnie, w 1946 roku, zamieszkałem w jej pokoju i znalazłem w jakichś jej rzeczach list z brytyjskiej strefy okupacyjnej, od człowieka pytającego się, czy on ma wracać do Polski, czy nie. Odległy pociotek, który przez całą wojnę w ogóle nie był w Polsce, do niej ten list kierował, a nie do kogo innego. Nie mówiąc o tym, że przez cały czas ona starała się jak mogła najbardziej, poprzez jakiekolwiek możliwości, wydostać swojego brata z obozu. Mój ojciec już zginął, jej brat młodszy czy starszy od niej też zginął, ale najstarszy brat, Seweryn Czetwertyński jeszcze był. Był zwolniony dopiero w Buchenwaldzie, a nie w Oświęcimiu. Jej znajomość, wprowadzenie we wszystkie sprawy konspiracyjne… Ona była na Pawiaku przez pół roku, oskarżona o nielegalne przyjmowanie pieniędzy ze Szwecji.
Wychodzimy i jest obrzydliwy deszczyk, obrzydliwe zimno, nie mamy nic do jedzenia. Jest nas grupa: Oleś Wielopolski, Tomek Zamoyski, Zboińska, Krysia Czet, Tomek Kępiński i nas dwoje – siedem [osób]. Nie wiadomo, co robić. Na całe szczęście... Do dziś dnia nie rozumiem, wszystkie możliwe sytuacje w Powstaniu miały miejsce. Nagle pomyślałem sobie, że nie mogę wśród swoich znajomych iść dosłownie o krok za małą potrzebą, jak to się mówi. Wobec tego wymyśliłem sobie, że pójdę za tunel, z drugiej strony. Poszedłem i pod murkiem sobie ulżyłem. W tym momencie zauważyłem, że do tego tunelu jest otwarte okno, dosyć wysoko, ale otwarte i przez nie można się dostać i wejść na peron bez bicia przez wąskie przejście, gdzie wszyscy się pchali. Wróciłem i powiedziałem, że coś takiego znalazłem. Dwoje naszych (myśmy ich nazywali z francuska éclaireur czyli skauci, poszukiwacze) zbadało, czy rzeczywiście dobrze [widziałem], czy nie przyśniło mi się czy coś. Rzeczywiście, stwierdzili, że można po prostu sięgnąć ręką, podnieść się i wskoczyć z okna do wewnątrz. A tam nie ma Niemców, tylko cały tunel był przegrodzony slalomem: tu murek tu murek, tak że szło się zygzakiem aż do wyjścia na peron. Suczkę podsadziliśmy idealnie, Maryś (siostra) ją odebrała, ja ją podniosłem, wszystko było świetnie. Najgorzej było z naszą kuzynka, która była sławnie niezgrabna i zawsze nosiła pustą menażkę. Zamiast zeskoczyć jakoś, zaplątały jej się nogi i zwaliła się, robiąc potworny hałas w tunelu, co było groźne, bo myśmy myśleli, że wszędzie są żandarmi, którzy pilnują porządku. A na dole nikogo nie było. Jakeśmy się w te siedem osób znaleźli już na wolnym przejściu, to żeśmy wyszli na peron. Na peronie stał pociąg.
Nikt z nas nic nie wiedział. Absolutnie nic. Ani dokąd idzie pociąg... W każdym razie wywozi nas z Warszawy i to jest pociąg, do którego wszystkich ładują. Jak wydostać się stamtąd inaczej? Nie ma innego sposobu. Weszliśmy do otwartej lory (nie do zamkniętego wagonu) i jeden z naszych panów natychmiast zasnął, bo miał stołeczek myśliwski, który pozwalał usiąść. Zaczęliśmy jechać. Pociąg ruszył, była gdzieś dziesiąta wieczór. Oleś Wielopolski znał niemiecki tak jak polski i objaśniał, co krzyczą Niemcy na poszczególnych postojach, które zdarzały się co chwila. W Ursusie on usłyszał... Jak [pociąg] ruszył, to następny przystanek, stoimy, czytamy: „Pruszków”. Nie wyładowują nas, ale ludzie zaczynają się wymykać. Nikt nie strzela, to myśmy z tego wagonu wyszli, po prostu zeskoczyliśmy na ziemię. Jakimś boskim zrządzeniem wpierw żeśmy szli nie na stronę Pruszkowa, tylko odwrotną. Potem trafiliśmy na jakiś kanał, który gdzieś przepływa, czy jakąś rzeczkę w Pruszkowie. Proponowałem, żeby przechodzić, bo mnie kanały w ogóle nie dotknęły psychicznie. Dwoje (moja siostra i Oleś Wielkopolski) wyszło, żeby poszukać i trafili na jednoosobowy posterunek niemiecki z karabinem, który strzegł mostu na tej rzeczce. Nikt go nie zastrzelił ani on nikogo nie zastrzelił, bo się bardzo bał. Powiedział: „Nie możecie ani na prawo skręcić, ani na lewo. Na prawo są »Ukraińcy«, a na lewo NSDAP”. Szli więc między porzeczkami i trafili na domek organisty, który nas przenocował w swojej letniańce, w ogródku. Na drugi dzień (jeszcze śpię, na podłodze oczywiście) poczęstował nas jajecznicą. Każdy miał jakąś wódkę. Słyszę rano krzyk mojej siostry: „Są pomidory!”. To był pierwszy okrzyk wolnościowy, który po Powstaniu usłyszałem. Potem zaczęliśmy się pytać (ona już wyszła na miasto) i dowiedzieliśmy się, że można się poruszać, że nie ma Niemców na ulicach.
To był sam Pruszków, serce Pruszkowa, domek organisty.
Pomagali, jak mogli, a tłum był niezmierzony, wszyscy byli. Sprzedawali jarzyny, dla warszawiaków to było ważne. Okazuje się, później z literatury się dowiedziałem, że z Dworca Zachodniego czy z okolic ludzie po prostu wymykali się ciurkiem, przez pola, po prostu wychodzili. Myśmy nic tej nocy nie wiedzieli, nie znaliśmy okolicy Dworca Zachodniego, nie wiedzieliśmy w ogóle jak się stamtąd wydostać.
Tak, pięć dolarów dwadzieścia pięć centów za całe Powstanie, w walucie amerykańskiej. Pięć dolarów było [w papierku] i dwudziestopięciocentówka.
Znaleźliśmy się we dworze u mojej kuzynki, pani Kurnatowskiej, w Młochowie. Tam odnalazł nas mój szwagier, który przyjechał z Ojcowa wielką ciężarówką RGO, żeby ratować rodzinę i wywieźć takich jak my, wymykających się czy ocalałych z Warszawy. To było chyba tydzień później. Pamiętam, że z moją siostrą (nie wiem, skąd były pieniądze, ja pieniędzy w kieszeni zupełnie nie miałem, ale widocznie ona gdzieś miała ukryte) poszliśmy do Nadarzyna na targ, żeby mi kupić jakieś ubranie. Ubranie zostało mi kupione i w Krakowie się okazało, że to było ubranie męża jakiejś znajomej. Było to coś tak śmiesznego! Na mnie spodnie były za krótkie i za szerokie w pasie, ale ona je poznała. Jak dzisiaj opowiadam, staram się opowiadać bez tak zwanych szalonych emocji, ale pamiętam zupełnie wyraźnie ten koniec świata, w momencie kiedy widzę, że najbardziej szanowana i najbardziej wtajemniczona osoba, czyli ciotka Tarnowska, jest mało powiedzieć: zaniepokojona. Jest tak pogrążona w depresji, że to aż widać na jej twarzy. Że chodzą słuchy, że już się poddajemy, ale tu nic nie ma, nawet nie bardzo mamy gdzie się położyć. Łóżka jeszcze były, a czy prześcieradła były? Chyba nie. Pieniędzy w ogóle nie ma. Napięcie, że właściwie nie ma nic.
Całkowita niepewność, zupełna. Obowiązek się spełniło, to znaczy obowiązek wojskowy, i w tej chwili nie ma nic. Ani jakiegoś odniesienia się ani pójścia po ratunek – nic.
Pamiętam ciągłe powtarzanie sobie o czerwonej zarazie.
Znałem. Pamiętam, jak go ktoś wypowiadał na Belgijskiej. Tak dużo zależy od psychiki człowieka! Starałem się, żeby mi to nie rzutowało na moje codzienne zachowanie. Nie można się poddawać temu, co jak gdyby na boku się dzieje, w czym nie biorę udziału. Mogę wpływać na to, co się dzieje, co zależy ode mnie. Jak na przykład stałem na posterunku i był czołg, który strzelał, musiałem albo zameldować naszym pozycjom, że kieruje się do nas, albo cokolwiek. Coś, co zależało ode mnie, muszę wykonać i na to nie wpływało żadne napięcie czy ogólne przemyślenia. Ogólnych przemyśleń starałem się nie mieć. To był chyba mój ratunek w kanałach.
To jest za duże myślenie, zanadto odległe myślenie. Natychmiastowe myślenie to było: gdzie zjeść, co zjeść, gdzie się przenocować i za co żyć. Krąg rodzinny, który był duży, ale właściwie zorganizowany, był tak duży, że tam, gdzie odwiozłem moją matkę, czyli do Ojcowa, do mojej siostry… Jak żeśmy wyszli, nie miałem pojęcia, jak się tam dostać, ale wiedziałem, że tam można się dostać. Jak odwiozłem mamę, to było tam spokojnie i – powiedzmy – normalnie. To było jakieś odniesienie, ale nie było żadnego sposobu komunikacji. Nie było telefonu, nie było niczego. Poczta pantoflowa. Moja matka miała jedyną wiadomość o nas trojgu poprzez jej brata (miała trzech braci), tego, który był organizatorem konkursów Chopinowskich – Włodzimierz Czertwertyński. Ciotka kazała mu wyjść, powiedziała: „Nie masz wieku na to, żeby brać udział w Powstaniu”. Wyjście z Warszawy było wtenczas umożliwione przez Niemców 15 sierpnia i on wyszedł z Warszawy. W jaki sposób potem się przedostawała do Krakowa, nie wiem, ale w każdym razie był. On wiedział o tym, że mój brat był postrzelony i wiedział, w jakiś sposób, że jesteśmy z moją siostrą na Mokotowie. To była jedyna wiadomość.
Sytuacja jest taka: jest bardzo późny wieczór, wielka willa w Ojcowie. Podjeżdżało się ślimakiem pod willę. Jakeśmy wjeżdżali ciężarówką w obejście willi, przed wejściem stoją: matka mojego szwagra, moja matka i chyba moja siostra. Zobaczyłem, że jak moja siostra z Powstania (Maryś) wysiadła, wyskoczyła, a ja wstałem, to moja matka w tym momencie po prostu zniknęła. Padła na ziemie zemdlona, bo w ogóle się nie spodziewała. To są takie fotograficzne scenki, które pamiętam.
Potem była zupełnie nieprawdopodobna scenka. To był 19 stycznia 1945 roku. Wyglądam przez parterowe okno. Szosą, którą myśmy podjeżdżali, z góry schodzi człowiek, mężczyzna, który niesie na ramieniu karabin. Na karabinie, na lufie wisi czajnik, a na kolbie z tyłu wisi garnek. Mówię: „Zobaczcie, co się dzieje?! Co to jest?!”. To był pierwszy żołnierz Armii Czerwonej, którego w życiu oglądałem, oprócz roku 1939 na stacji kolejowej w Milanowie. Zupełnie nieprawdopodobne: wszędzie strzelają, bombardują, nie wiadomo, co się dzieje ciągle, przez pięć lat, a tu idzie sobie wszawo ubrany żołnierz i ma czajnik na karabinie i garnek z drugiej strony. Człowiek by nie wymyślił takiej sceny, a ja widziałem. Nie zmyśliłem tego, nie potrafię zmyślać.
Próby represji. Pierwsza to było nieporozumienie jakieś. Nocowałem wtenczas w Krakowie, u mojego kolegi ze szkoły, na ulicy Krupniczej 7 chyba. Niedobra stróżka, dozorczyni (nie wiem dlaczego, nigdy jej w życiu nie widziałem) zamykała bramę nie o ósmej, tak jak powinna, tylko przynajmniej kwadrans po siódmej i w ogóle nie otwierała. Znalazłem się za kwadrans ósma, w czerwcu 1945 roku. Wtenczas próbowałem handlować cukrem pomiędzy Wrocławiem a Krakowem.
Mój kolega z Powstania, Jerzy Fail, był świetnym strzelcem. Chodziliśmy na polowania na Niemców. Ja pudłowałem, a on zawsze trafiał. Jakimś sposobem rodzina mu kupiła motocykl. Wyjechał ze swoją dziewczyna na błonia w Krakowie. Sowiet potrzebował motocykla, wobec tego jego zastrzelił, ją zostawił, motocykl zabrał. Tak się skończyło. Najgłupszy koniec życia, jaki słyszałem.
Przed końcem: 1945 rok, czerwiec.
Tak. W zasadzie po wojnie.
Próby były takie, że trzeba było się meldować. Po pierwsze w jakiś sposób starałem się odzyskać jakiekolwiek pieniądze, żeby żyć. Wymyśliłem sobie, że pojadę na Podlasie, do rodzinnego domu, że może tam ktoś ma jakieś pieniądze, które mi udzieli do życia. Właściwie to było całe szczęście. Opuściłem Ojców i (na piechotę naturalnie) poszedłem do Krakowa, żeby znaleźć jakąś okazję, bo zawsze łapało się okazję. Znalazłem się w Lublinie i dopiero w Lublinie, po jakichś dwóch tygodniach, dowiedziałem się, że w Ojcowie wyaresztowano wszystkich mężczyzn, to znaczy mojego szwagra, wuja, brata mojego szwagra, ich kolegę i moja ciotka została zaaresztowana zamiast swojego męża, bo powiedziała, że nie puści, żeby go aresztować, wobec tego mogą ją aresztować.
W ogóle nie było zarzutu, po prostu byli aresztowani. Powszechny zarzut to było szpiegostwo na rzecz Niemiec. W każdym razie z pamiętników mojej ciotki [wiem, że] była przez oficera sowieckiego o to oskarżona. Na to odpowiedziała, że to jest bzdura i nie ma o czym mówić. Nie pamiętam już jej tłumaczenia. W tym momencie byłem poza Ojcowem.
Cudownie mi się trafiło, żeby się dostać do Lublina: był jakiś żołnierz sowiecki, który odprowadzał samochód osobowy swojemu dowódcy do Kijowa. Dojechaliśmy do rzeki San, na której nie było mostów, i on mi powiedział, że jeżeli chcę się dostać do Lublina, to żebym wysiadł i znalazł jakąś polską ciężarówkę w kierunku Lublina. Znalazłem wojskową. Ale w wojskowej ciężarówce, która była żelazna, było tak potwornie zimno (to był wczesny marzec), że wysiadłem i krążyłem wokół. Chodziłem wokół ciężarówki. Nie bardzo miałem czym się przykryć. Jakąś kurtkę miałem. W pewnym momencie podchodzi do mnie facet, sowiet mundurowy, niebieski otok (jeszcze nie wiedziałem, co to jest niebieski otok), który zaczyna mnie legitymować. Miałem kenkartę okupacyjną, która była wydana w języku niemieckim. On mi mówi, że ja jestem giermaniec. Ja na to mówię: „Jesteś idiotą. Jestem bieżeniec z Warszawy. To są niemieckie dokumenty, ale jestem Polak, przecież widzisz”. Ponieważ nie byłem onieśmielony, powiedział, że mam siadać do ciężarówki i nie chodzić. Podszedłem do szoferki, a dopiero w szoferce zdałem sobie sprawę, co to znaczy niebieski otok. Szofer, żołnierz 1. dywizji kościuszkowskiej, która przyszła z Rosji, był biały jak ściana. Był tak przerażony, że nawet w nocy zobaczyłem, że jest biały. Pytam się: „Co się stało?”. On mówi: „Siadaj!”. Siadłem, było potwornie zimno. W końcu, jak wysiadłem w Dębicy, on mi mówi: „Ty wiesz, że to było NKWD?”. Dla mnie NKWD to było coś znanego ze słuchu, ale nie z doświadczenia, a on z doświadczenia wiedział. Moje szczęście było właściwie całkowite, bo nie byłem aresztowany, enkawudzista mnie wypuścił. Ale w Lublinie mi się nie poszczęściło. Trafiłem na sąsiada mojej matki, który tak potwornie się bał, że bał się nawet ze mną rozmawiać, bo istniał przepis, że nie wolno właścicielowi [majątku] znaleźć się w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od własnego domu.
Dowiedziałem się w Lublinie. Przepis ten trwał bardzo długo. Ponieważ przeczytałem ustawę o reformie rolnej (wybiegam w przód) w 1947 roku pojechałem ciężarówką, która była w przedsiębiorstwie, które prowadziłem (pomoc dla sierot wojennych) i zacząłem odbierać meble z własnego domu.
Odbierać od użytkowników, to znaczy: od Urzędu Bezpieczeństwa, od Starostwa i od gimnazjum, które zajmowało nasz dom na wsi. Bardzo dużo tego odebrałem. Bardzo sympatyczny był pierwszy dyrektor tego liceum. To liceum dzisiaj bardzo dobrze prosperuje.
W tym samym budynku, w moim rodzinnym domu, w którym się wychowała moja matka, który zbudowali moi dziadkowie. Bardzo im się dobrze wiedzie. Jestem z nimi w bardzo przyjaznych stosunkach. Ofiarowałem im część mojej biblioteki i jeszcze część chcę ofiarować. Była tam bardzo poważna i bardzo cenna biblioteka mojego dziadka, która niestety spłonęła w Warszawie. Ale to już jest skok, można powiedzieć, przez wieki. Pojechałem i pan dyrektor Głuszek, niesłychanie sympatyczny człowiek, uważał, że oczywiście, te meble są moją własnością. W Warszawie można je było bardzo dobrze sprzedać i to był poważny dochód dla mojej matki. Z matką się dzieliłem pół na pół. Przepraszam, że przeskoczyłem.
Kończy się wojna, mój brat znika. Stale mieszkał w Krakowie, nie chciał mieszkać w Ojcowie. Przestał pojawiać się gdziekolwiek. Później się okazało, że uciekł w popłochu niemieckim, który był w czasie ich wycofywania się, i dostał się do Wiednia. Stamtąd się dostał do Szwajcarii, gdzie była trzecia z moich sióstr, mieszkała i żyła normalnym życiem, ale o tym się dowiedzieliśmy znacznie później. Tutaj jesteśmy: moja matka, siostra powstaniowa i ja.
Oczywiście. W dodatku nie było gdzie tych mebli postawić. Jeden pokój zakupiłem od pani Pawłowskiej na ulicy Pięknej 1B, na drugim piętrze.
Tak, tylko przedtem mieszkałem na parterze. Teraz kupiłem sobie jeden pokoik z trzech. W dwóch pozostałych były dwie samotne panie. To są już sytuacje trochę zabawne.
Próbowałem i dostałem bardzo wiekopomną (która się nie przechowała, nie wiem dlaczego) odpowiedź od kancelarii Bieruta, że przyjęcie mnie na studia na uniwersytet nie leży w kompetencji kancelarii prezydenta. Możliwe, że nie leży, ale ponieważ dostałem przedtem odmowę, więc oczywiście zgłosiłem się. Raz w życiu byłem na przyjęciu u prezydenta Bieruta w Belwederze. Byłem wtenczas tłumaczem dla misji UNRRA. Ponieważ dzięki moim rodzicom znałem dobrze język angielski i język francuski, a podczas okupacji nauczyłem się niemieckiego i rosyjskiego, więc byłem do tego [przygotowany]. Dosyć tego, że w UNRRA byłem tłumaczem i przy pierwszym przyjęciu dla misji UNRRA siedziałem naprzeciwko prezydenta Bieruta i pani Górskiej. Jedno mnie śmieszyło, że miałem na sobie szare spornie i jakąś kurtkę, z zupełnie nieprawdziwego zdarzenia, a to było wieczorem. Wino czerwone było podawane nie z etykietą jakiejś firmy, tylko z numerem i miało numer trzydzieści sześć. Takie scenki trafiają człowiekowi raz na zawsze w pamięć tak, że nie można ich odkleić.
Że musiało, to jest pewne, bo nasze nastawienie (to znaczy całego mojego pokolenia) po prostu przekroczyło stan normalnej reakcji na niemieckie prześladowania. Myśmy byli na skraju wybuchu nieskoordynowanego. Nie mówię, że ja osobiście, bo jestem zawsze dosyć przemyślany. W czasie Powstania tak samo udało mi się coś myśleć i dlatego przypuszczalnie nie zostać zabitym. Ale to było na skraju niekontrolowanego wybuchu powstańczego. To było jedno. A z historycznej perspektywy: dziś uważam (mam prawie dziewięćdziesiąt lat), że Stalin poprzez wybuch Powstania nie odważył się włączyć Polski jako osiemnastej republiki Związku Radzieckiego. Przekonał się, że Polacy są absolutnie nie do ujarzmienia, zupełnie nie do ujarzmienia. Przeżyłem niejedno i nie tak dotkliwie jak inni, ale prawie trzydzieści lat (do upadku Gomułki) ciągłych oskarżeń, że jesteśmy zdrajcy, że jesteśmy najemnicy imperialistów, że jesteśmy szpiegami dla Niemców. Wszystkie oskarżenia i uwięzienia poszczególnych ludzi z mojego otoczenia. Niezależnie od aresztowania mężczyzn z całej mojej rodziny w marcu 1945… Oni siedzieli w Kielcach. Przeżyli odbicie więzienia przez AK i potem wrócili do tego więzienia, bo mój szwagier zdał sobie sprawę, że nie może po prostu się ukryć, bo ma tak liczną rodzinę. Mój wuj nie mógł iść po prostu fizycznie, bo to była zima. Wobec tego we trzech wrócili do więzienia. Naczelnik więzienia przyjął ich z otwartymi rękoma, po prostu jako gości, zostawił cele otwarte i dał jedzenie. Ale nim to się stało, to trzeba było dowozić im pieniądze, żeby mogli się wyżywić. To były trzy osoby z rodziny. Rodziny mężczyzn zaaresztowanych też to robiły, wobec tego się stworzyła cała, można powiedzieć, spółdzielnia ratunkowa. Wielu ludzi wtenczas ten oddział Armii Krajowej wyzwolił z więzienia i uchronił ich od śmierci naturalnie. Znałem wtenczas Kielce dosyć dobrze. Obrzydliwe miasteczko. Kiedyś mnie Sowieci obrabowali po drodze. Trzeba było jakąś okazję mieć do Krakowa, a stwierdzili, że już dalej nie jadą, żebym im oddał pieniądze. Miałem tylko dwadzieścia złotych, więc im wręczyłem te dwadzieścia złotych, a on powiedział: „Nie, wszystko”. Zaczął szperać po kieszeniach i zabrał, co miałem, zegarek też. Takie przygody były.
Zacząłem pracować w UNRRA. Wpierw w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, gdzie byłem szefem protokołu dyplomatycznego, ale pan Jędrychowski nie skorzystał dalej z moich usług i pracowałem tylko sześć tygodni. Potem nagle z Londynu dostałem wiadomość, czy bym nie poprowadził pomocy amerykańsko-angielskiej dla sierot wojennych w Polsce. Przyjechał brat dosyć sławnego dziennikarza angielskiego Megridge’a [??], stwierdził, że dość wystarczająco mówię i piszę po angielsku. Wtenczas poznałem moją żonę, która została sekretarką tego biura. Myśmy biuro pomocy dla sierot wojennych prowadzili od listopada 1946 do grudnia 1949, trzy lata, z wielkim pożytkiem. Kiedyś wszedłem do muzeum starej Warszawy z jakimiś znajomymi z zagranicy. Schodzę na dół i na dole jakiś bardzo starszy człowiek. Mówi: „Dzień dobry, panie Andrzeju”. Jest rok 1997 czy 1998. Mówię: „Dzień dobry”. – „Pan mnie nie pamięta z »Krainy uśmiechu«?”. To była nazwa jednego z domów dziecka. Mówię: „Oczywiście, że pamiętam”. Dziecko, którym myśmy się opiekowali w tym domu dziecka, jak i innymi. On mnie widocznie dobrze pamiętał i zapamiętał jako człowieka, który mu pomógł.
Pomoc finansowa, materialna, to znaczy ubiór i jedzenie.
Bo wtenczas decyzją Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej zostaliśmy zamknięci, co było bardzo śmiesznym zdarzeniem. Po pierwsze: przyszła milicja i zaaresztowała wszystkie kartoteki. To były po prostu nazwiska dzieci, którymi żeśmy się opiekowali. To była comiesięczna kwota wypłacana. Część z nich przychodziła osobiście, a część (jak domy dziecka): kierowniczka przyjeżdżała, żeby odbierać, albo jeździłem samochodem i oddawałem. Nic innego nie było. Magazyn szczęśliwie uchroniliśmy od władania przez milicję. Wtenczas polecono mi (przez ministerstwo), że mam napisać list do swojej dyrekcji w Londynie, że zamykamy biura. Skonstruowałem list po angielsku, z nazwiskiem i imieniem dyrektora departamentu, który mi o tym [powiedział]. Pojawiam się w ministerstwie, siadamy, jest jego sekretarz. Ledwo czytam, że na polecenie dyrektora (z nazwiska), ten człowiek dosłownie dostał absolutnego… Jakbym go strzelił w brzuch. Mówi: „Co pan wyprawia?! To nie ja!”. – „Panie dyrektorze, przyszedłem z brulionem pisma, które mam wysłać. Ustalmy treść, to napiszę. Przecież przyszedłem, żeby ustalić treść, a nie co innego”. Uspokoił się. Ustaliliśmy nowy termin. Po tygodniu przychodzę. Jakoś inaczej skonstruowałem list. Ale co widzę? Siedzi pan dyrektor oraz dziewięciu ekspertów. Było czterech tłumaczy (nic nie przesadzam) z angielskiego na polski i czterech tłumaczy z polskiego na angielski, a ja byłem jeden i miałem lat dwadzieścia siedem. Była to najzabawniejsza sytuacja w moim życiu. Pomyślałem sobie, że to jest zupełny absurd, to jest Kawka (wtenczas byłem dobrze oczytany). Jeden człowiek, który chce jak najlepiej, pomaga sierotom, kanalizuje pieniądze dla polskich obywateli, a naprzeciwko dziewięć osób, które jego kontrolują, żeby tego nie robił. Szczyt absurdu.