Andrzej Kozarzewski „Skrzypiec”, „Bystry”
Nazywam się Andrzej Kozarzewski, urodziłem się 11 marca 1929 roku w Kielcach, w roku 1931 rodzice moi przeprowadzili się do Warszawy.
- Pana pseudonim i stopień przynależności do oddziału?
Miałem dwa pseudonimy. W harcerstwie miałem pseudonim „Skrzypiec” a w Armii Krajowej, w batalionie naszym harcerskim, Armii Krajowej Wigry – „Bystry”.
Byłem strzelcem. Wtedy nie miałem żadnego stopnia.
- Chciałam się dowiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Mogę tylko powiedzieć, że byłem dzieckiem. W 1939 roku miałem 10 lat, więc chodziłem tylko do szkoły.
- A gdzie pan chodził do szkoły?
Tu na Pradze, na ulicy Otwockiej, do szkoły numer 126.
- Jaki wpływ wywarła na pana rodzina, wychowanie, przed wojną jeszcze. Jakie to było wychowanie? Patriotyczne?
Było bardzo patriotyczne, bo mój ojciec był wielkim patriotą, zawsze mi mówił, żeby postępować w życiu zawsze dobrze, żeby być zawsze lojalnym w stosunku do swojej ojczyzny. Wychowywał mnie jako dziecko, uważam, bardzo dobrze.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji, jeszcze przed wybuchem Powstania?
Przed wybuchem Powstania, uczęszczałem jeszcze nadal do szkoły podstawowej. W roku 1941 mój kolega, który mieszkał tutaj, w tym domu tak samo, zaproponował mnie czy nie wstąpił bym do harcerstwa? Ja przed wojną należałem do zuchów, ale to się nie liczy. On mnie wprowadził do 78 drużyny WDH i od tego momentu poczułem się harcerzem. W każdym bądź razie, dopiero wtedy, kiedy nastąpiło, w tym pokoju właśnie, przyrzeczenie harcerskie i otrzymałem Krzyż Harcerski, ten właśnie, który tu trzymam tu w ręku, który jest dla mnie wielką pamiątką. Dlatego, że ten Krzyż, w miejscu, po prostu za mną to się znajduje to miejsce, otrzymałem z rąk Mieczysława Słonia, pseudonim „Jurand”, który w 1943 został rozstrzelany na ulicy Wawelskiej. Był to człowiek wspaniały, jeśli chodzi… mówię o Jurandzie… był to wielki patriota. Ta uroczystość [przyrzeczenia] odbyła się na jesieni 1942 roku. Złożyliśmy przyrzeczenie, przypiął mi ten Krzyż, który przetrwał przez to wszystko i nie zaginął. Dlatego właśnie że [Jurand] zginął, [Krzyż] ten stanowi taką wielką pamiątkę. Pamiętam tylko, że on powiedział krótko do nas, też patriotycznie, ale bardzo patriotycznie przemówił mój ojciec, który był tutaj na tej uroczystości i bardzo jestem wdzięczny ojcu, że to mieszkanie przeznaczył na lokal konspiracyjny.
Tu się odbywały zbiórki, szkolenia różne z bronią, na broni, że tak powiem, tu przechowywało się różne ulotki, różne konspiracyjne papiery.
- Czy brał udział pan w jakichś akcjach?
Brałem udział jako harcerz. Przede wszystkim żeśmy uczestniczyli w tak zwanym „małym sabotażu”, byłem za młody żeby uczestniczyć z bronią w ręku na jakieś tam akcje, ale żeśmy wypisywali hasła „Polska walcząca”, „Pawiak pomścimy”, „Wawer”, takie różne hasła, „Oktober”. No i we wszelkie święta czy to 11-go Listopada, czy 3-go Maja rozwieszaliśmy flagi. Na ulicy Ząbkowskiej na przykład brałem udział na Monopolu Polskim, tu w zajezdni na Kawęczyńskiej, zajezdni tramwajowej. Pod koniec 1943 roku, uczestniczyłem pamiętam na Targówku Przemysłowym, w sprzedaży „Dodatku Nadzwyczajnego”, który ukazał się pod tytułem… o ile pamiętam dobrze „Hiszpania przystąpiła do wojny”, a dalej był tekst wszystko konspiracyjny Armii Krajowej. Ja go sprzedawałem tutaj na ulicy Naczelnikowskiej i Księcia Ziemowita. O mały włos nie wpadłem, bo rozdając ten dodatek zauważyłem, że jakiś mężczyzna odszedł zaczął to czytać, potem kiwnął na drugiego, zaczęli się na mnie bardzo przyglądać i ja poczułem się bardzo zagrożony. Zauważyłem, że oni idą w moją stronę i zacząłem uciekać, widziałem, że mnie gonili. Przez wały uciekłem tutaj… udało mi się uciec. W każdym bądź razie w takich akcjach tylko uczestniczyłem, do lipca 1944 roku, kiedy Szare Szeregi zostały wcielone do batalionu, do Armii Krajowej jako batalion „Wigry”. Przysięgę już tą Akowską złożyłem tu na Naczelnikowskiej, tylko już nie pamiętam, czy to był czerwiec, czy lipiec 1944. Rozkaz koncentracji dostałem 29 lipca 1944 roku, a 30 lipca wraz z kolegami, bo tutaj był taki Jurek Raczyński, pseudonim „Bobo” i syn dozorcy, który należał też do organizacji Tadeusz Górniak pseudonim „Brzezina”, żeśmy razem wyruszyli na Powstanie, na koncentrację, na godzinę „W”. Pierwszą noc z trzydziestego na trzydziestego pierwszego spędziłem na ulicy Dolnej w Warszawie. Jeszcze chciałem zaznaczyć, że mama się moja trochę sprzeciwiała żebym ja szedł, mówi – gdzie, taki młody… Ojciec mówi – słuchaj my go nie możemy zatrzymywać bo i tak nam ucieknie. Tak by chyba było, bo ja za długo dojrzewałem do tego i czułem, ze muszę iść. Następną noc znalazłem się na ulicy Hożej, gdzie była już ta godzina „W”. Ja z ulicy Hożej wsiadłem, już nie pamiętam, w jakiś tramwaj i dojechałem na Krakowskie Przedmieście… Miałem się zgłosić na Kościelną 9 na Starym Mieście. Pierwsze strzały Powstania zastały mnie przy pomniku Mickiewicza. Wyskoczyłem z tego tramwaju, bo tam jeździły jeszcze wtedy tramwaje, [wbiegłem] w ulicę Kozią i do Miodowej… Dotarłem w każdym bądź razie na ulicę Kościelną.
- A czy pan tam sam szedł czy z oddziałem?
Ja wtedy byłem sam, a na Hożej był mój brat Jerzy Kozarzewski „Buntownik” i brat mój drugi Stanisław, pseudonim „Bóbr”, ale oni poszli później, ze mną nie, ja wyruszyłem sam. Ale tam spotkałem już swoich kolegów, tych właśnie, którzy tu nawet mieszkali w tym domu i w okolicy. Pierwszą noc zakwaterowali nas na ulicy Zakroczymskiej pod numerem szóstym no i tak się zaczęła ta moja… trudno powiedzieć… bo na razie jakby „zabawa” w wojnę. Jeszcze ani broni nie mieliśmy nic nam nie dali… zresztą byłem jeszcze młodym chłopakiem, niespełna szesnastoletnim, ale broni owało i przez pewien czas nie mieliśmy w ogóle broni. Więc używano nas do budowania barykad. Jak zostały zdobyte Stawki więc poszliśmy tam po prowiant, tam były olbrzymie [zapasy]… Niemcy tam mieli dużo produktów, a przede wszystkim umundurowanie niemieckie, panterki, płaszcze wszystko żeśmy przynosili i później żeśmy się poprzebierali w te mundury oczywiście mając opaski na prawym ręku. Dopiero pierwszą akcję zbrojną, i to muszę przyznać, że nie wiem jak ją przeżyłem, to przeżyłem w Banku Polskim na Bielańskiej. Z dziewiętnastego na dwudziestego znalazłem się w prawym skrzydle Banku Polskiego, który wychodzi teraz na ulicę Solidarności koło Pałacu. Myśmy tam dotarli w nocy, broń żeśmy tam mieli, granaty i butelki z benzyną i poszliśmy na wsparcie. Tak mi się wydaje, że to był 20 sierpnia, Niemcy zaczęli straszne bombardowanie przez sztukasy i cudem jakoś żeśmy uszli z życiem wtedy… Ale najważniejsze jest to, że po ustaniu tego bombardowania, dowódca nasz powiedział, że nadciągają czołgi od Placu Teatralnego, Bielańską tu w stronę Placu Bankowego, że my musimy iść do okien na pierwszym piętrze i obrzucić ich granatami. Nie wiem jak to się stało, ja do dzisiaj nie wiem dlaczego ja żyję, bo złapałem dwie butelki z benzyną, kolega mój jeden i drugi mieli granaty w ręku za mną, lecąc schodami na pierwsze piętro, pamiętam jak dziś… Wszedłem w pierwsze drzwi, takie, które tam były i zauważyłem, że tam już jest Niemiec. Dosłownie zetknąłem się z tym Niemcem na odległość… To był duży dosyć pokój, ale może dziesięć metrów... Nie wiem co się stało, bo on wystrzelił, puścił serię, nie trafił we mnie. Ja nie wiem. Ja dlatego mówię, nie wiem jak to się stało? Czy on się zdenerwował, że nie spodziewał się mnie, a ja natychmiast odskoczyłem jakoś na bok, tylko krzyknąłem kolegom, że tam są Niemcy. Oni rzucili jakieś granaty, żeśmy się wycofali. Ja powiedziałem dowódcy, który tam był na dole, sierżant Bryza wtedy dowodził też, mówię, że tam są już Niemcy, to on mówi musimy się wycofywać, i zaczęliśmy się wycofywać. Jakimiś tam, nie wiem, trudno mi teraz powiedzieć, różnymi przejściami, walały się pieniądze, te przedwojenne „górale”, w każdym bądź razie wycofaliśmy się. Jak się okazuje, Niemcy tego dnia zdobyli, ale Bank Polski w ogóle przechodził z rak do rąk kilkakrotnie. I następnego dnia nie umiem w tej chwili powiedzieć, czy to od Bartkiewicza… został znów z powrotem odbity. W każdym razie to było takie moje wielkie przeżycie, takie pierwsze moje zetknięcie się… ale właśnie z Niemcem, na którego natknąłem się, no nie wiem, ciągle się zastanawiam jak on nie mógł trafić. Ale stało się, widocznie Bóg tak chciał.
- Co dalej pan robił w Powstaniu?
Drugie moje takie olbrzymie przeżycie, to był wybuch czołgu na ulicy Kilińskiego… Ja widocznie miałem wielkie szczęście w Powstaniu, bo przeżyłem… 13 sierpnia, była piękna niedziela… a my jako, że ja byłem bardzo młody nie byłem tak wysyłany bardzo często na jakieś takie pierwsze placówki, czy to do Katedry Świętego Jana, czy gdzie, nie byłem ale żeśmy trzymali przy wewnętrznych barykadach, służby żeśmy mieli. Trzeba było znać hasło, odzew, jak ktoś szedł czy w nocy czy…. dużo ludzi tam wtedy chodziło.
- Ale wtedy był pan uzbrojony?
Tak, z bronią w ręku żeśmy pilnowali, z karabinem, z mauserami żeśmy pilnowali przeważnie na ulicy Podwale, na ulicy Długiej. Kwatery żeśmy mieli w Ministerstwie Sprawiedliwości Długa 7. I właśnie tego dnia, to była piękna niedziela, piękny dzień i żeśmy mieli o osiemnastej objąć służbę. Ja byłem na wartowni na parterze (tam nawet na budynku od strony Podwala jest nasza tablica pamiątkowa) i zauważyliśmy, że taki wszczął się entuzjazm, że ludzie zaczęli coś krzyczeć. Okazało się, że nadjeżdża… to nie był czołg, to była jakaś taka tankietka, jak to nazwać, pojazd taki pancerny… W każdym bądź razie był taki entuzjazm, że ludzie na balkonach byli, w oknach, ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że ten nazwijmy go czołg pułapka, wszędzie tak mówią, podjechał pod Podwale, ja z bratem wyszedłem, żeśmy rozmawiali, brat mój właściwie rozmawiał z tym co go prowadził, ja tylko sobie zapamiętałem, że to był bardzo młody taki mężczyzna czy żołnierz. Na tym transporterze, bo to właściwie był taki opancerzony, siedziało pełno dzieci w wieku sześć, osiem, dziesięciu lat, pełno ludzi. Gdyby ten czołg wybuchł wcześniej, nie wiem pięć minut, to i mnie i brata by nie było, ale ten czołg, po jakimś czasie ruszył. Tam rozebrano taką jedną z mniejszych barykad i zaczął jechać w kierunku, na Kilińskiego i miał wjechać podobno, nie wiem czy to jest prawda, miał wjechać do Ministerstwa na dziedziniec od strony Długiej 7. Ja i moi koledzy, Maciej Kolke, który jest nawet uwieczniony w każdej książce zresztą, Tadeusz Miller pseudonim „Brzask” polecieli i ja leciałem, za tym czołgiem żeśmy chcieli polecieć jak on jechał. Ale mnie mój dowódca Aleksander Soliński, „Albatros” widział, że ja lecę i powiedział ty nie, bo zaraz idziesz na służbę. I on mnie zawrócił. I dzięki niemu ja znów zawdzięczam życie, bo on mnie zawrócił i gdy się znalazłem za rogiem Kilińskiego i Podwala, nastąpił wybuch. Ja nie wiedziałem czy to… przypuszczałem… ja byłem jeszcze na zewnątrz, ale był tak potworny wybuch, że mnie przewróciło na chodnik. Myślałem, że krowa uderzyła, czy jakaś bomba, czy a może komuś z powstańców granat odbezpieczył się… nie wiedziałem co… ale zrobiło się ciemno. Dosłownie przez 15 minut nic nie było widać. Kurz okropny. Jak kurz ten opadł to było słychać straszne jęki, krzyki. Ja tego widoku w życiu nie zapomnę. Jak wyjrzałem na ulicę Kilińskiego i zobaczyłem dziesiątki ludzi, już nie chcę powiedzieć, że setki, bo zginęło około 300 osób. Jedni byli nieżywi a drudzy tak: ktoś nie miał dwóch rąk, albo jednej ręki, albo nogi, albo wnętrzności na wierzchu przytrzymywał sobie. Krew rynsztokiem to prawie… może przesadzam… ale tak jakby po deszczu, tak płynęła no i na murach były różne części. Najlepszym dowodem, że po paru dniach z ulicy Miodowej jeszcze z dachów szczątki jakichś osób [spadały]. Od razu nas wzięli do akcji zbierania. Kto się nadawał to do szpitala, właśnie do Ministerstwa, bo tam był szpital, znosiliśmy na ten dziedziniec tam, a później brałem udział w pochowaniu. Tam taki jest skwerek, do dzisiejszego dnia jest takie wgłębienie od Kilińskiego i tam żeśmy zaczęli chować. To było takie moje drugie straszne przeżycie, że naraz zobaczyłem tylu ludzi, poszarpanych, nieżywych albo bardzo ciężko rannych ludzi. A później, po 13 sierpnia to znów żeśmy wrócili do tych wewnętrznych… do tej służby. Czyli znowu tak – straż. Później w ostatniej fazie sierpnia, zostałem oddelegowany do takich oddziałów osłonowych, przy kościele Świętego Jacka na Freta. Nawet tu jest w książce Roberta Bieleckiego, on nas opisuje, żeśmy tam osłaniali odwroty tych ludzi, którzy wcześniej wchodzili do kanałów na Placu Krasińskich. Pamiętam, że 1 września, w nocy, dostałem rozkaz, żeby iść na ulicę Mostową i zawiadomić oddziały, żeby się zaczęły wycofywać. Że jest rozkaz żeby się wycofać. Nie można już było dłużej utrzymać tych pozycji. Wszystko się na około paliło w każdym razie zaczęłem iść, czołgać właściwie, po tej ulicy przy murze, ale zauważyłem, że tam w ogóle nikogo nie ma, Jak się okazuje, już wszyscy opuścili stanowiska, nie było nikogo. Więc ja wróciłem z powrotem, mówię, tam nikogo nie ma, więc dostaliśmy rozkaz, żeby się wycofać. Nie umiem powiedzieć już jakim cudem, jak my żeśmy szli, częściowo gdzieś piwnicami, każdy dom z drugim domem to były poprzebijane piwnice, mury, tak że była taka droga bezpieczniejsza, częściowo górą, bo miasto był zrujnowane zupełnie, Starówka. Dotarłem 2 września rano w okolice Placu Krasińskich na Długiej się znalazłem po tamtej stronie. Już było słychać krzyki tych jak żeśmy ich „kałmuków” nazywali… Ukraińców różnych, nie wiem kto tam własowców i Miodowa już była prawie opanowana i na wprost Freta za kościołem… tam wszystko byli Niemcy. Ale my żeśmy byli jeszcze na Długiej. Rano było bombardowanie, ale przeżyliśmy jakoś, po tym bombardowaniu od strony włazów wyleciała jakaś dziewczyna młoda, płonąca… Drugi kolega zaczął ją gasić i zaczęła krzyczeć, że pali się, że Niemcy podpalili kanały. Pierwsza myśl była taka, że trzeba się rozebrać z tego [munduru] i udawać cywili, bo już nie da rady. I tak żeśmy zrobili. Ja nie mogę odżałować [swojej legitymacji], ale może by i tak Niemcy mnie zabrali. Niektórzy koledzy utrzymali swoją legitymacje Armii Krajowej. [Ja swoją], którą miałem podarłem, zrzuciłem z siebie tą panterkę. Pamiętam sklep był taki, po prawej stronie ulicy Długiej, taki zburzony jakiś tam nie wiem. W każdym bądź razie mówię, no to zostajemy i koledzy moi też pozrzucali, ale w pewnym momencie zauważyłem, że tam się jeszcze jednak ktoś czołga do tego kanału. Ja nie namyślając się tak jak byłem, już nie miałem ani broni, ani nic i wszedłem do tego kanału. Jak się okazuje, to była przedostania grupa która weszła do kanału. Jak wchodziłem do kanału to zauważyłem jeszcze swego kolegę, Kazimierza Cieślaka, „Bunta”, który, ja mówię no to na pewno za nami wejdzie i będzie nam raźniej. Jak się okazuje nie wszedł już, ale przyszedł jeszcze chyba w tym ostatnim oddziale. Mi się wydaje byłem chyba w przedostatnim. Żeśmy tam weszli no i teraz gdzie iść? W lewo na pewno nie, bo to jest w stronę Żoliborza, wiadomo że trzeba iść na prawą stronę do Krakowskiego Przedmieścia. Nikt nie znał drogi, ale żeśmy zaczęli iść. Jak się okazuje, jak żeśmy wyszli na ulicę Warecką, to było nas jedenaście osób. Wiem, że za mną szła kobieta cywil, był jeden Żyd jakiś też, reszta powstańcy. Ale przede wszystkim utkwił mnie dobrze podpity jakiś porucznik, nie wiem z jakiego oddziału, który tam dyrygował jeszcze zdążył, żebyśmy tam weszli i on też wszedł. I idąc (ja tu opisałem w książce, którą pan Bielecki wydał) tym kanałem on się zaczął strasznie źle zachowywać, w sensie… po prostu był pod sporym wpływem alkoholu. Nie chciał iść, krzyczał. Zaczęli go najpierw uciszać, przecież to była ciemnica, ktoś miał początkowo jakąś latarkę, później kawałek świeczki. No ale powiedzieli, co my wariaci, przecież może być benzyna, nie można jej palić. Ale później właśnie cały czas po ciemku. Jaki finał wyszedł? Ten nie chciał iść, już nie wiem, kto dowodził na początku… tak się nazywa że dowodził, jakiś najmądrzejszy który prowadził mówi, zostawić go. Trudno nie chce iść to zostawić. I on został. Nie wiem czy on zginął, czy utopił się, czy może szedł właśnie z tymi następnymi, właśnie z tym Kazikiem Cieślakiem moim kolegą. My żeśmy doszli na Warecką to było przed szesnastą a wszedłem przed ósmą. Byłem około dziewięciu godzin w kanale. Byłem bardzo młodym chłopakiem, inna rzecz, że byłem bardzo przemęczony, bo my żeśmy walczyli, nie spali kilka nocy tam na Freta przy kościele świętego Jacka, ale już nie miałem siły wyjść. Wiem, że mnie wyciągnęli, coś mi tam wsadzili, jakąś linę pod pachę, wyciągnęli, podali rękę.Jakie pierwsze moje [wrażenie] po jakimś takim dojściu do siebie… Co zauważyłem? Był znów szok dla mnie, że ja zobaczyłem szyby w oknach, ja zobaczyłem młode dziewczyny z chłopaczkami idą pod rękę ulicą, siedzą piją sobie jakąś tam herbatę… Gdzie tam było piekło a tu jeszcze nie. Może w innych dzielnicach już było, ale tu jeszcze było względnie. I oddelegowano mnie na ulicę Kopernika, pod numer dwunasty, żebym tam się zgłosił, i tam mnie spotkała bardzo miła niespodzianka, bo spotkałem się z bardzo gorącym przyjęciem właścicieli tego mieszkania. Ta pani urządziła mi kąpiel gorącą, ja się nie myłem nie wiem ile czasu na Starówce. Kazała mi zrzucić wszystkie te brudy z siebie, ja śmierdziałem tymi ściekami, dała mi jakieś spodnie, koszulę. Powiedziała, że mam się zgłosić na ulicę Hożą. Ona tak tych ludzi, których tu przysyłano miała tam kierować. Ja się znalazłem na ulicy Hożej, w teatrze o ile się nie mylę on się nazywał Bohema. Wiem że tam gdzieś chyba czy na tej ulicy nie chce głupoty powiedzieć, było kino Urania zaraz przed wojną, w czasie okupacji, ja tam nie chodziłem do kina, bo nie chodziliśmy… Zawsze mówili, że same świnie siedzą w kinie… Ale w każdym bądź razie poszedłem tam i tam byłem długi czas. Parę dni kazali nam odpocząć, dopiero później byłem znów oddelegowany do budowy barykad, i uczestniczyłem w małych walkach na ulicy Czackiego i Świętokrzyskiej. Dopiero od chyba 20 września, znalazłem się na odcinku Radzymin, tak zwany, to jest Królewska ulica. Na samym rogu Królewskiej przy Marszałkowskiej gdzie teraz stoi wybudowany taki piękny wysoki dom. Gdzieś tam w którymś z budynków, byłem na pewno od strony Marszałkowskiej, bo jak patrzyłem przez te swoje okienko strzelnicze, bo żeśmy tam siedzieli z karabinami, to widziałem daleko Królewską ulicę i po prawej stronie były ruiny… chyba właśnie giełdy takiej przedwojennej. Tam byłem cały czas, już do końca Powstania. Nie mieliśmy tam specjalnie, jakiś takich, żeby nas Niemcy tam podchodzili, nękali nas granatnikami, ostrzałem różnym nie można było tam gdzieś się pokazać bo by tam człowiek życie stracił, no i też my żeśmy tam ostrzeliwali. Później były zrzuty, mieliśmy, więc mieliśmy, ludzie mieli, już tam, powstańcy, różną broń, więc ostrzeliwali. Widok na Ogród Saski, to mi utkwiło [w pamięci] sznur tramwai, który w czasie Powstania się zatrzymał, czasami w nocy były jakieś łoskoty w tych tramwajach, nie wiem, kto tam chodził, czy Polacy, czy powstańcy… Tam, 2 października, zastała nas kapitulacja. Zawieszenie broni było 2 października. Zrobił się spokój, nic, żadnych strzałów, my żeśmy tylko czekali czy będzie, przyjdzie rozkaz, że się tam nie dogadają z Niemcami i trzeba będzie walczyć, do końca, aż zamordują nas, czy ewentualnie właśnie jakoś się uratujemy. I jak się okazuje uznali nas za kombatantów, wcześniej nawet… Podpisali, „Bór” Komorowski, dowództwo Powstania, [podpisali] akt kapitulacji. 5 października żeśmy na Placu Narutowicza składali broń, w tym domu akademickim takim, który do dzisiejszego dnia stoi. Muszę przyznać, że Niemcy się względnie zachowywali kulturalnie do nas. Patrzyli tak z niedowierzaniem na nas, bo my tacy młodzi… byli i starsi, bo przecież było bardzo dużo powstańców po trzydzieści, czterdzieści lat… mniejszość może była ale większość była dwudziesty czwarty rocznik… tacy co mieli osiemnaście dwadzieścia lat. I w nocy po złożeniu broni, nocą nas na piechotę… żeśmy doszli do Ożarowa. W Ożarowie byłem parę dni, pamiętam utkwiła też mi taka, taki moment, że Niemcy przez megafony zaczęli nas namawiać że umundurują nas, że dadzą nam broń, że będziemy walczyć przeciwko Rosjanom, przeciw wschodowi… że tak powiem. Nawet zdarzyło się, takie były pogłoski, że ktoś tam się zgłosił, ale prawie nikt, bo nikt nie chciał być jakimś kolaborantem czy jakimś zdrajcą. Tam byliśmy chyba do siódmego, nas później załadowano w transport, w wagony bydlęce i jechaliśmy chyba dwie noce. Znalazłem się w obozie Fallingbostel, dla jeńców wojennych, gdzie tam byłem niedługi czas, ale spotkałem tam żołnierzy z września, jeszcze którzy siedzieli już niektórzy po parę lat, od początku od 1939 roku. Przemundurowano nas, dano nam mundury ładne, takie koszule to nie mundury ale w każdym razie wojskowe jeszcze mundury, i później, tam byłem ja i mój brat i mój kolega Zdzisio Śliwisz, pseudonim „Bery” który tu mieszkał na Kawęczyńskiej, jest obecnie moim przewodniczącym w naszym środowisku wigierskim. Później tam właśnie w tym Fallingbostel przechodziliśmy bez przerwy rewizje… Ale wszystko jakoś przeszło. Mnie, jako młodocianego rozdzielono i wysłano na komenderówkę najpierw do Dorstern, a później na komenderówkę do Münchenlandbach, to takie duże miasto było, teraz też przypuszczam, że jest bardzo duże, albo jeszcze większe. Było niezniszczone jeszcze pamiętam. Dopiero później jak zaczęły się naloty dywanowe, też nie wiem, jakim cudem żeśmy przeżyli, bo nas gnano do roboty, do zapór przeciwczołgowych, żeśmy robili, później po bombardowaniach do uprzątania ulic, do domów… A jeszcze przed tym bombardowaniem przychodził rano Niemiec jakiś i prosił od komendanta, że owszem potrzebuje dwóch trzech ludzi do jakiejś tam pracy… do ogródka skopać, coś takiego. My żeśmy mieli wszędzie na plecach KGF – (Kriegsgefanger) jeniec wojenny. Niemcy nas ogołocili ze wszystkiego, ja jakieś miałem drewniaki, onuce, później tam, były buty już. I tak pracowałem tam bardzo długo, do momentu kiedy… To był luty chyba 1945 rok, przeżyłem tam pierwszą gwiazdkę bardzo smutną, ale później, jak już podchodził front aliancki blisko, nas zaczęto ewakuować. Gnali nas przez Niemcy, już nie umiem powtórzyć, przez różne te niemieckie miasta, w każdym bądź razie, co chwila nas ubywało, bo koledzy uciekali. Któregoś dnia, jak już została nas tam bardzo niewielka [grupa], ci wachmani, Niemcy którzy nas pilnowali, oni czuli, ze już koniec wojny nadchodzi, to troszeczkę zaczęli przymykać oko. W pewnym momencie w jakiejś wiosce żeśmy zakopali się w jakieś siano i zostaliśmy. Ta garstka ludzi nie wiem, dwudziestu czy trzydziestu poszła z tymi Niemcami, a my żeśmy zostali, ja, „Bunt” właśnie i jeszcze tam paru kolegów. Najpierw gnano nas przez Fallingbostel, i za Fallingbostel, my żeśmy uciekli, bo zorientowaliśmy się, ze my żeśmy tam byli, ze tam jest obóz jeniecki. I z tego siana, później jak oni poszli to żeśmy cofnęli się i trafiliśmy do tego obozu jenieckiego Fallingbostel. Tam 14 kwietnia 1945 roku oswobodzili nas Anglicy. Był to taki entuzjazm, żeśmy zaczęli się całować z tymi murzynami, bo to też i murzyni byli i Anglicy byli i Amerykanie, w każdym razie większość było wojsk angielskich. Wtedy oni nas wciągnęli do takiej służby wartowniczej, już ci Anglicy i Amerykanie. Pilnowaliśmy jakiś tam składów. Nie wiedzieliśmy nic o rodzinie. Ja wysłałem list do kuzynki w Płońsku, nawet mam odpis taki… W każdym razie tutaj mam jeszcze taki odpis z Płońska, gdzie ona odpisała mi że o rodzicach moich nic nie wiedzą, tu jest mów numer, miałem numer jeniecki 140900, ale mówi, czy można wam przysłać paczkę. Wiem, że doszła jakaś paczka do tego obozu, co tam było jakaś cebula, kawałek kiełbasy… Ale mój ojciec, tak jak się dowiedziałem jak już wróciłem, szukał nas, przez Czerwony Krzyż i koledzy niektórzy zaczęli wcześniej wracać do Polski. Ja przez jednego kolegę, mój brat napisał list, daliśmy mu to i on tu dotarł, na tą Grajewską do tego domu, bo tu ja całe życie spędziłem w tym domu, można powiedzieć, bo mieszkam tu siedemdziesiąt trzy lata w tym mieszkaniu, od 1936 roku. Ten dom był tylko trochę naruszony dach, nie był zniszczony. Dostał parę pocisków, ale to już trochę podreperowane… jakaś rysa się zrobiła ale ocalał ten dom…Rodzice tu byli przez całą wojnę, przez całą okupację, przez Powstanie. Ja właśnie z tym Zdzisiem swoim kolegą i bratem moim „Buntownikiem”, pseudonim miał, wróciliśmy z Niemiec na same wianki w 1946 roku, przez most pontonowy. Też pamiętam ten moment, matka była w kuchni, ojciec był w tamtym pokoju, nie wiedzieli nic… W każdym razie, co chciałem jeszcze powiedzieć. Ojciec jak dostał od nas wiadomość, że żyjemy to odpisał, ten list doszedł do nas. Ja z bratem byłem na liście już do Australii, można się było wydostawać i myśmy… brat starszy był o pięć lat, to mądrzejszy trochę i mówi, to jedziemy, co tam… jedziemy, inny świat. Ale jak żeśmy dostali ten list to mówimy wracamy do Polski, i żeśmy wrócili transportem, właśnie na wianki. Dzięki temu że ojciec napisał ten list, że dotarł. Tak się jakoś wszystko ładnie składało. Pamiętam jak wszedłem do kuchni, ojciec siedział, a matka moja sobie drzemała na jakiejś kozetce, i jak zobaczyła mnie to zaczęła strasznie krzyczeć, z radości widocznie. Ojciec się przestraszył, że się dowiedziała, że zginęliśmy. Bo mój ojciec, jak się okazuje, jak została oswobodzona Warszawa, to mój ojciec przez zamarzniętą rzekę przeszedł tam i jak wrócił to był tak załamany, matka później mówiła, jak zobaczył pobojowisko, bo Niemcy przecież później jeszcze doszczętnie zniszczyli Warszawę, wysadzili później most. Warszawa nie byłaby tak strasznie zniszczona, żeby oni nie dokonali tego w późniejszym okresie. Ale wszystko się szczęśliwie złożyło i ja jestem o tyle szczęśliwy, że wróciłem w 1946 roku a ojciec umarł w 1947, dosłownie w rok po moim przybyciu, tak, że jeszcze ojca zastałem, żałuję bardzo, że nie doczekałem, żeby dłużej żył, bo myślę że moje życie osobiste później by się trochę inaczej potoczyło. Ale… potoczyło się jak było, młodo się bardzo ożeniłem nie z tą żoną obecną, bo to jest moja następna żona, w każdym razie byłem młody i głupi jak się ożeniłem.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy nieprzyjacielskich?
Miałem tylko spotkania, jeśli to z jeńcami.
Oni właściwie, ci akurat, którzy byli zakwaterowani w tym kinie Urania, większość z nich zginęła, dlatego, ze sztukasy rzucili tam bombę na swoich nie wiedząc, że oni tam są. Oni prawie wszyscy zginęli. Słuchali się rozkazów, jeżeli było powiedziane, że trzeba było rozebrać barykadę, czy na nowo coś ułożyć, nosili wodę, nosili jakieś inne tam rzeczy, taką tylko styczność… Innej styczności nie było.
- A czy oprócz czołgu-pułapki, spotkał się pan z jakimiś zbrodniami?
Nękali nas ci gołębiarze, tak zwani, na dachach. Byłem świadkiem w Ministerstwie na dziedzińcu, jak wcześniej złapano ojca i syna i rozstrzelali. Widziałem to rozstrzelanie, to było bardzo przykre.
Cywilami, ale byli różni folksdojcze, różni tacy…, którzy nie sprzyjali Powstaniu. Oni im dawali znaki, mieli jakieś race, malowali coś na dachach… albo strzelali po prostu z ukrycia i zabijali ludzi na ulicach. Ale tak z Niemcami bezpośrednio, oprócz tego co się w tym banku zetknęłem to nie miałem. Później tam jak żeśmy szli na Plac Narutowicza, wszędzie były szpalery Niemców, widziałem, że niektórzy mieli kamery, fotografowali, robili zdjęcia, być może, że człowiek gdzieś tam istnieje… Jak się uchowało gdzieś tam… Może sobie zachowali na pamiątkę. Byli w porządku w momencie składania broni. Gorzej było w niewoli, gdzie… tak jak koledzy mówili, chcieli sobie coś ugotować, jakiegoś ziemniaka, jak znaleźli, bo był straszny głód, to jak zauważyli to wszystko, skopali albo [zniszczyli]... Ale nie było tak zwanych pobić. W tym obozie w Fallingbostel, miałem tylko taką przykrą scysję z wachmanem, bo była pobudka rano i ja ją nie usłyszałem, i on wpadł i uderzył mnie kolbą i wybił mi ząb z przodu. To taką styczność miałem z Niemcem z tym wachmanem, ale nic nie mogę na to poradzić. Mówili - poskarż się! A komu tam się mogłem poskarżyć? Uderzył mnie, zaczął drzeć się na mnie, dlaczego ja nie wstaje… Straciłem ten ząb, to tyle. Mogło się gorzej skończyć.
- A jak pan zapamiętał jak reagowała ludność cywilna na działalność oddziału?
Bardzo dobrze początkowo. Początkowo naprawdę pomagała, był taki entuzjazm, wszyscy dawali co mieli, i meble i kołdry rzucali na te barykady, co kto [miał], pozbywali się wszystkiego, wyrywali płyty chodnikowe... gotowali nam jedzenie, Ale później w miarę upływu czasu już były takie trochę ubolewania, zmęczenie, że po co to, na co było, takie…A to wy odchodzicie, nas zostawiacie, a co z nami będzie. I tak było, że jednak dużo ludzi zginęło. Moi koledzy nie zdążyli tak jak mówię wejść do kanału tam na Starym Mieście i zostali wywiezieni, jako cywile, ale też mówili, że stali pod murami kilkakrotnie i nie wiedzieli czy ich nie rozstrzelają... Przetrwali, tylko pracowali u Niemców jakiś bauerów niemieckich, na polach.
- Czy miał pan styczność w czasie Powstania z innymi narodowościami?
Żydzi byli. Jeśli chodzi o Żydów to miałem styczność, bo nawet razem na stołówce w Ministerstwie jedli z nami jakiś czas obiady. Oddziały… już nie pamiętam czy Radosława… w każdym razie oddziały powstańcze oswobodziły „Gęsiówkę” i tam była spora grupa [Żydów] i część znalazła się w Ministerstwie. Oni też zostali użyci do pomocy, też do budowania czegoś, do noszenia wody, do gaszenia pożarów, bo przecież co chwila wybuchały pożary, te krowy bez przerwy wystrzeliwane… Myśmy tak nazywali, te miotacze niemieckie, to były bardzo groźnie.Po prostu czasami żeśmy jedli, ja koło drugiego tego [Żyda]. Ja nic do Żydów nie miałem i oni do mnie też byli bardzo uprzejmi. Oni zresztą byli tak szczęśliwi, że zostali oswobodzeni, nie wiem co się z nimi później stało, tak jak ten Żyd, który szedł z nami, to nie wiem co się dalej w Śródmieściu z nim stało, ale ocalał z tej Gęsiówki, był szczęśliwy może, bo może to był jeden z tych Żydów. Oni się cieszyli, bo myśleli… każdy z nas myślał że Powstanie potrwa dwa, trzy, cztery dni i koniec. Kto przypuszczał, ze sześćdziesiąt trzy dni będzie trwało Powstanie?!
- Jak wyglądało życie codzienne?
Początkowo było jedzenie jako takie, później już było bardzo krucho. Jakaś kasza była i myśmy to nazywali „zupę pluj”, bo to było z plewami, to gotowane było. Mieliśmy bardzo duże ilości cukru w kostkach, to jeszcze właśnie z tych Stawek, z tych zapasów [niemieckich]. Czekolada była i bardzo dużo było wina czerwonego. Ja przyznam się, że ja tam specjalnie nie piłem wina wtedy, ale wina było sporo, bo tam od Haberbuscha… w każdym razie z niemieckich składów też zdobyli dużo. Każdy miał wolną chwilę no to coś sobie tam przeprał albo skarpetki, albo onuce guzik sobie przyszył…
- Ubranie miał pan zdobyczne niemieckie?
Tak. Na Starym Mieście miałem, a później znów miałem panterkę w Śródmieściu. Później jak była już wyjście do niewoli, to nasz dowódca radził żeby zdjąć te panterki, przynajmniej nam… a niektórzy pozdejmowali, ale większość tak jak widzę na filmach ludzie szli po cywilnemu, zresztą tu nawet są te zdjęcia… Mówili - może Niemcy będą źli, lepiej zdjąć. Taka była prośba, żeby zdjąć i żeśmy pozdejmowali. Ja zdobyłem jakiś długi płaszcz, koc sobie przewiesiłem, tak ubrany wyszedłem do niewoli. I co jeszcze chciałem powiedzieć. Od 2 października, jak zapadła później już ta kapitulacja trzeciego, to wypłacono nam żołd, po dziesięć dolarów żeśmy otrzymali. Ja z bratem dostałem dwadzieścia dolarów. No i co zrobić? Dowiedzieliśmy się, że na ulicy Kruczej istnieje taki jarmark, czy coś tam… Było pełno takich jak wszędzie cwaniaczków. Znalazła się i żywność i masełko było i papierosy były, tylko wszystko, nie jeżeli ktoś nawet miał jakieś tam te pieniądze okupacyjne nie, tylko dolary. Wiem, że za dwadzieścia dolarów z bratem swoim właśnie Jerzym, to żeśmy kupili dwa bochenki chleba, osełkę masła i puszki jakieś od konserw, on chyba papierosy. To wszystko kosztowało dwadzieścia dolarów, ale mówię po co nam [te pieniądze], zaraz nam to odbiorą. I to [jedzenie] się przydało, bo Niemcy na całą drogę jak żeśmy jechali, tak jak powiedziałem dwie noce i dzień, a później znów też dalej żeśmy jechali, Niemcy nam nic nie dali. Dali nam później tylko po słonym śledziu na koniec, gdzieś jak otworzyli, to wrzucili nam… To jeszcze bardziej chciało się pić, bo wody nie było. Ale mieliśmy te za te dolary to jedzenie, to troszeczkę nam pomogło.
- Czy kontaktował się pan z najbliższymi, z rodzicami, w czasie Powstania, czy nie?
Nie, w czasie Powstania w ogóle. Przecież tu nie było żadnej styczności. Tutaj najpierw byli Niemcy a później jak weszli Rosjanie, to stali tutaj po tej praskiej stronie.
- Rodzice nie wiedzieli przez całe Powstanie, co się z wami dzieje?
Nic nie wiedzieli, ani ja nic nie wiedziałem. Też myślałem, może nie żyją, może dom został zburzony, nie wiem jak... A Niemcy tu wpadali, podobno bardzo szukali ale jakoś przetrwał mój ojciec i mama… przeżyli to wszystko. Muszę powiedzieć, że pomimo takich ciężkich chwil, to moja rodzina jakoś cudem ocalała. Bo i rodzice przeżyli tu i nas trzech poszło i trzech przeżyło. Z tym, że najstarszy brat wyszedł jako cywil. Przeszedł do Śródmieścia, nie ten „Buntownik”, tylko „Bóbr”, mój najstarszy brat. Bo my żeśmy [byli] w kompanii Edward w drugim plutonie, bo były dwa plutony. Pierwszy pluton na literę „A”, a my na literę „B” i to wszystko „Bajduś”, „Buntownik”, „Bery”… wszystko na „B” było. Później już nie, a początkowo wszystko było na „B”. Z rodzicami nie miałem żadnego kontaktu. Właśnie ten pierwszy kontakt to [jak] dostałem z bratem, że ojciec błaga nas, że żyje i matka żebyśmy wrócili. I wróciliśmy i tak się stało. Inna rzecz, że byłem tutaj bardzo, to już tak może nie o Powstaniu, ale trochę szykanowany, bo byłem bez przerwy wzywany na informację na Cyryla i Metodego…
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale w czasie Powstania, z kim się pan z kimś przyjaźnił?
Ja miałem to szczęście, że byłem właśnie, że się znaliśmy od okupacji, w harcerstwie. Później się poznało nowych i było bardzo dobrze.
- Czy uczestniczył pan w życiu religijnym?
Oczywiście, msze święte były, sam uczestniczyłem, brałem udział.
Prowizoryczny jakiś zrobiony ołtarzyk, byli księża, były nawet śluby, ja tego nie widziałem, nie byłem, ale wiem, że się takie odbywały ludzie zawierali małżeństwa. Przed każdą taką akcją jak gdzieś człowiek szedł, to byliśmy błogosławieni przez księdza. Msza była. W każdym razie księża byli, na bardzo dobrym poziomie. Byli tak samo patriotami jak i my.
- Stanęli na wysokości zadania?
Bardzo. Przynajmniej ja się nie spotkałem ze złym księdzem… może inni się spotkali…
- A czy docierała do pana w czasie Powstania prasa podziemna?
Radia nie miałem, czasami ktoś słuchał, nie mogę powiedzieć, żebym ja jakoś słuchał. Prasa to była bez przerwy.
- A jaka prasa, czy pan pamięta?
Takie biuletyny wychodziły takie różne, już nie pamiętam informacyjne ci harcerze roznosili, jeszcze młodsi ode mnie, po dziesięć, po dziewięć lat. Była taka poczta harcerska w czasie Powstania, oni roznosili różne… rozlepiali, różne były pisma też, obwieszczenia, ludzie stawali, czytali na ulicach i my też.
- Czy to od razu było komentowane?
Specjalnie trudno mi powiedzieć na ten temat, skomentować. Wiadomo, że było coraz gorzej, że te zrzuty wszystkie, co uczestniczyłem, niektóre odbierałem, ale to raz tylko, bo przeważnie większa część szła do Niemców, taka była prawda. Byłem akurat świadkiem jak strącili tego liberatora na ulicy Miodowej przed szkołą teatralną, żeśmy tam wszyscy zaraz polecieli ale to już tam nikt nie żyło, wszystko to były szczątki tego samolotu.
No był taki największy zrzut we wrześniu, taki że już myśleliśmy że desant. Tak było dużo i były te podłużne jakieś takie pojemniki i myśleliśmy, że to skoczkowie są. Ludzie zaczęli się całować, że idą na pomoc nam, że Polacy. A to się okazało, że to były [pojemniki] z amunicją, z żywnością, z odzieżą, ale większość przeszła tam na [niemiecką stronę]…
Docierało… Piaty dotarły, granaty angielskie, pierwszorzędne takie jak czekolada takie nacinane, obronne, bo to było tego mało. Cóż to było… przeważnie zaczepne granaty, przeważnie te niemieckie handgranaty, te tłuczki, tak się nazywały, albo granaty robione takim sposobem… przez powstańców… domowym. Były te tak zwane „filipinki”, bardzo ciężkie, groźne… zrobione przecież granaty przez naszych. Ale to były naprawdę… prawie z kilo [ważyły], trzeba było tak uderzyć... ale to były na czołgi przeważnie rzucane.
- Czy ma pan jakieś najgorsze wspomnienia z Powstania?
Moje takie naprawdę najgorsze uczucie, przykrości… to było jak musiałem wychodzić z Warszawy. Wyjście z Warszawy! Kapitulacja! Opuszczenie Warszawy. Pomimo, że byłem tak młodym chłopakiem, ale kochałam na swój sposób Warszawę, przeżyłem tu mnóstwo pięknych rzeczy, takich konspiracyjnych właśnie… No i ta Warszawa, taka zniszczona… taka sponiewierana, nazwijmy to… To mnie strasznie bolało. Co dalej?! Co z nami będzie?! Co z rodziną? Czy żyją? Wiem, że byłem ojca pupilkiem, bo byłem najmłodszy. Zawsze ojciec mój się cieszył... Kochał mnie za to… Powiedział, że nareszcie się urodził syn z większym nosem. Bracia mieli po matce trochę mniejsze i to ojciec był szczęśliwy, że z urody się trochę do ojca upodobniłem.
- Co działo się z panem od momentu wyzwolenia, po maju 1945 roku?
Wróciłem na wianki, tak jak mówiłem. Mostem pontonowym… nie pamiętam czy ten wysokowodny już istniał czy nie, ale my żeśmy jechali na pewno furą, z kolegą i z moim bratem, bo on też pochodził tutaj… tu kiedyś był Michałów, teraz to nazywają Szmulki, a Szmulki są oczywiście, ale kiedyś to był Michałów. Dlaczego Michałów? Bo się wywodził od tego kościoła. Kościół zafundowała przecież księżna Radziwiłłowa, a Michałem był jej mąż, książę Radziwiłł. I tu był Michałów do Wału i tu parę ulic. Dotarliśmy tak jak już mówiłem, jak się znalazłem w domu. Bez problemu. Problemy zaczęły się trochę później. Wzywano mnie bez przerwy na jakieś komisariaty, otrzymałem jakąś taką niby zapomogę z Czerwonego Krzyża, jakieś skarpetki, koszule ale najbardziej wzywali mnie na informację… Ciągle mówię, że miałem szczęście ja i brat… Przecież teraz się słyszy, to jest prawdą, ilu powstańców, którzy wrócili, zostało zamordowanych. Czy to w Rembertowie, czy wywiezionych w głąb Rosji. Mnie i brata mojego to ominęło. I drugiego też.Zaczęły się problemy, te wzywania i stawałem ciągle na komisję wojskową, ale odraczano mi. Miałem w książeczce napisane, że kategoria A – zdolny do służby linowej, ale ciągle mi mówili – nie, trzeba poczekać. W roku 1952, a musze powiedzieć, że pracowałem wtedy jako urzędnik, zataiłem, że byłem w ogóle w tym… ale pracowałem jako urzędnik w „Monitorze Polskim” w „Dzienniku Ustaw”, dostałem kartę wcielenia do wojska. Jak się okazuje, do żadnego wojska… no do wojska, ale to była tak zwana zastępcza służba wojskowa, a jeszcze konkretniej powiedzieć, to były bataliony karne powołane przez Ministra Obrony Narodowej przez ówczesnego marszałka Konstantego Rokossowskiego, który wydał taki dekret, żeby pewnych ludzi – akowców, kułaków, złodziei, bandziorów, wysyłać. Ja się znalazłem w Oświęcimiu, ale nie w obozie tylko przy obozie w Muzeum Oświęcimia istniała moja jednostka 2654. Trzy miesiące niby nas tam szkolono, ale to zawracanie głowy… Trochę nas pogonili po trawie, dwa razy wzięli nas na jakąś strzelnicę. A tak to papierki pozbierać, na apele i też byłem wzywany bez przerwy na różne [informacje]… Po trzech miesiącach zostałem skierowany do kopalni Brzeszcze, w Brzeszczach, które mieściło się osiem kilometrów od Oświęcimia. Akurat trafiłem na zmianę pierwszą w tej kopalni, tak że pobudkę mieliśmy o czwartej rano, trzeba było się umyć, łóżko posłać… musiało być oczywiście łóżeczko posłane, rzeczy ładnie w kosteczkę [poskładane]. To niby jak w wojsku, ale nic poza tym. Trzeba było osiem, dziewięć kilometrów dojechać do kopalni, przebrać się, na tym sznurze do góry swoje dzienne ciuchy zawiesić, a przebrać się w gumiaki. Była to kopalnia bardzo niebezpieczna, gazowo-wodna, tak że mowy nie było, żeby tam pojechać z jakimiś zapałkami czy z papierosami. Przed szóstą zjeżdżaliśmy szybem na dół. A na dół jak się zjechało, to trzeba było iść godzinę na piechotę do miejsca pracy. Tak że czasami jechała pusta kolejka, która jechała tam… tam ładowali, ona później wracała z węglem. Niektórzy tam wskakiwali, ja też kiedyś wskoczyłem, ale później mówię, nie. Bo jak się okazało to niektórzy potracili palce, bo to w biegu trzeba było wskakiwać, różnie to bywało… ale od tego się zaczyna, przecież ja nie byłem żadnym górnikiem… a miałem wtedy 23 lata już, jak mnie wzięto do tego wojska, ludowego nazwijmy. Już sama droga była… jak człowiek doszedł na ten przodek, to był zmęczony. Muszę się przyznać uczciwie, że ja się więcej bałem w tej kopalni niż w Powstaniu. Raz, że może w Powstaniu byłem młodszym chłopakiem… Ale tam [w kopalni] ta praca była tak ciężka i te wystrzały, te huki, później ta praca na kolanach, woda się lała na głowę, bo były odcinki gdzie lała się woda… przecież ten duży szpadel, człowiek nie ma tych rąk dużych ale wszystko jedno… na kolanach i na tą taśmę lecącą ten urobek tam wrzucał, to dziękuję. Do tej drugiej w pracy, do trzeciej, zanim się doszło z powrotem po pracy, wyjechało na powierzchnię, do łaźni, umyć się trzeba bo cały był umorusany człowiek, zanim znów ściągnął te swoje [robocze], i wciągnął te ciuchy i zapiął na tą kłódkę… teraz jazda znów, ponad pół godziny, więcej, no i wrócił, to taka obiado-kolacja w jednostce wojskowej. Jak tylko człowiek to zjadał to znów…
Dwa lata. Z tym, że muszę się uczciwie przyznać, że około pół roku to mi się udało pracować na powierzchni, bo przez parę miesięcy pracowałem w lampowni, gdzie ładowaliśmy dla górników lampy, i udało mi się, nawet wzięli mnie do rachuby, bo się dowiedzieli, że ja byłem urzędnikiem, że trochę tam umiem liczyć, trochę jestem podkształcony… to wzięli mnie tam i robiłem listy płac.
- I przez dwa lata pan w ogóle nie miał kontaktu z Warszawą?
Miałem. Moja matka przyjechała po trzech miesiącach na przysięgę wojskową. Do przysięgi nas nie brano do pracy, dopiero po przysiędze niby byliśmy bardzo wartościowi żołnierze i wtedy do pracy.Przyjechała na przysięgę moja mama, bracia mi przysyłali paczki.
- A pan w Warszawie nie był przez te dwa lata?
Byłem, dostałem tak zwany urlop. Mam nawet z domu zdjęcia. Przyjechałem, byłem… już nie wiem po ilu… po roku chyba pracy dostałem chyba tydzień urlopu, nie pamiętam, w każdym razie ileś dni ładnych urlopu byłem tutaj. I potem z powrotem pojechałem. Równe dwa lata [byłem w wojsku], bo w kwietniu 1952 [poszedłem] a w kwietniu 1954, zwolniono mnie z tego wojska. Początkowo, jak mówiłem, bez przerwy mnie wzywano na informację do Katowic, tam jakiś oficer pytał, dlaczego ja brałem udział [w Powstaniu]…? Już przed 1953 rokiem, bo się zrobiło dopiero lepiej troszeczkę w jednostce, w 1953 [roku] jak Stalin umarł, w marcu. Wtedy taka nastąpiła wszędzie odwilż i w wojsku też.
- A po powrocie w 1954 roku, był pan represjonowany?
Nie, specjalnie nie byłem represjonowany. Wróciłem do tej swojej pracy, ale już nie do tego działu, w którym byłem, bo tam już nie było miejsca, więc skierowano mnie do zaopatrzenia bodajże, ale ja tam wcale nie chciałem pracować, chciałem się jeszcze trochę uczyć. Przeczytałem później wiadomości w prasie, że są przyjęcia do teatru „Baj”, poszukują adeptów. W prasie po prostu, nabór taki… Ja się zgłosiłem, taki wstępny egzamin zdałem i jako adept zostałem przyjęty. Tam musiałem się zwolnić z tej pracy, z tego Ministerstwa… To był Urząd Rady Ministrów przy… bo najpierw Monitor Polski i Dziennik Ustaw a później byłem tam pod dziewiątym w Alejach Ujazdowskich w tym zaopatrzeniu. Ale jak to zrobić? Poszedłem do swojego naczelnika i skłamałem, przyznam się, powiedziałem – panie naczelniku, ja przecież nie kryłem, że byłem w kopalni, ja tu mam małą pensję, chcę wrócić z powrotem do kopalni pracować. Rzucić Warszawę, spodobało mi się – skłamałem… To znaczy co, nie chce pan…, ja mówię tak. I on mnie z miesięcznym [okresem wypowiedzenia]… poszedł mi na rękę. I tam poszedłem za grosze do tego teatru pracować, w Urzędzie Rady Ministrów miałem drugie tyle… Ale mnie i tak tam by wyrzucono, gdyby się dowiedzieli, że jestem… Bo to w ogóle było trudno dostać pracę, a jakby się dowiedzieli, że [służyłem] w Armii Krajowej…Byłem jeszcze na tych przesłuchaniach. Bez przerwy się mnie [pytali] dlaczego ja brałem udział w Powstaniu w Armii Krajowej? Ja im powiedziałem w końcu, nie wiem to był jakiś porucznik… obywatelu poruczniku, przecież ja byłem prawie dzieckiem, miałem niecałe szesnaście lat, nie miałem wyrobionego swojego światopoglądu i zgłosili się do mnie koledzy, którzy byli w harcerstwie, którzy akurat później podlegali pod AK. Gdyby się do mnie zgłosił ktoś z Armii Ludowej to może poszedłbym do Ludowej. I jemu to jakoś, nie wiem, czy przemówiło, czy uwierzył… Przyjął tą wersję i dał mi spokój. Więcej mnie nie wzywano. A kolega mój miał… jak pracowałem w lampowni, miał bardzo wielką przykrość jak powiedział, że coś było na temat, że Katowice przemianowali na Stalinogród… ja nie słyszałem, że on coś takiego powiedział, nie potrafię dokładnie powtórzyć, ale w każdym razie jakoś kpiąco powiedział i ktoś doniósł… niby to wszystko powstańcy, niby tam jacyś… nie wiem cywile, [ktoś] doniósł i on był zaaresztowany. Mnie wzywano do Katowic jako świadka, czy on tak mówił? Ja się wyparłem, powiedziałem, że nie słyszałem. To my skierujemy na badanie, sprawdzimy twój słuch, jak ty [nie słyszysz]. Jak to? Byłeś w lampowni i nie słyszałeś? Ja mówię – ja byłem zajęty, nie słyszałem… Stalinogród wiem, że jest, ale co tam mówił kolega… W każdym razie dostał trzy lata, ale chyba wyszedł wcześniej, bo później ta odwilż i to wszystko… W każdym razie była to też jakaś taka bardzo nieprzyjemna…
Warszawa, 11 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska