Andrzej Cezary Radwański
Nazywam się Andrzej Cezary Radwański, urodzony 7 lipca 1928 roku w Warszawie.
- Na początku bardzo bym prosiła, żeby pan opowiedział o swojej rodzinie, dzieciństwie, wychowaniu.
Ojciec Józef zmarł w 1940 roku na serce, mając lat czterdzieści dziewięć. Był urzędnikiem, w PKO pracował przed wojną i w czasie wojny, to znaczy ten okres. Matka, nauczycielka muzyki. Skończyła konserwatorium, instytut muzyczny w Warszawie przy Tamce. Wszyscy wiedzą, gdzie to jest. Rodzina nasza składała się z pięciu synów i jednej córki, to znaczy rodzice mieli pięciu synów i jedną córkę. Pierwszy syn w 1939 roku umarł, bodajże w kwietniu, ale to raczej umarł na zapalenie opon mózgowych czy coś. A drugi, najstarszy syn Tadeusz, zginął w obozie. Ale to potem jeszcze powiem. Siostra… I siostrę miałem. Właściwie najstarsza siostra była, a najstarszy brat Tadeusz, siostra Barbara.
Tak, 17. szkołę powszechną skończyłem w Warszawie na ulicy Dobrej róg Drewnianej, na Powiślu.
- W którym roku pan ukończył szkołę?
To już nie wiem. Chyba w 1942.
- A jak zapamiętał pan wybuch II wojny światowej?
[W czasie] wybuchu II wojny światowej byliśmy na wakacjach koło Otwocka, byliśmy z rodziną. Tak że nie byliśmy w Warszawie wszyscy, tylko był ojciec, najstarszy brat i siostra była do kapitulacji, do tego wszystkiego. A myśmy byli na wsi. Byliśmy na letnisku i zostaliśmy jeszcze na wrzesień, w związku z wojną, z tym wszystkim.
- I po wrześniu powróciliście?
Powróciliśmy. Nie mieliśmy dokąd wracać, dom nasz został spalony. Mieszkaliśmy na Ordynackiej 8 mieszkania 13. Spalony był zupełnie, nie było dokąd wracać. Ale jakoś ojciec załatwił, dostał mieszkanie na ulicy Nowolipki 10. Oczywiście puste było. Przyjechaliśmy z tej wsi z początkiem października, tam wprowadziliśmy się i mieszkaliśmy do 1941 roku. W 1940 roku ojciec umarł, jeszcze jak mieszkaliśmy w tym mieszkaniu. W 1941 roku powstało getto na Nowolipkach i zamieniliśmy się na mieszkania z Żydami, to znaczy niby na czas wojny. Dostaliśmy mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią na Miodowej, a tam przekazaliśmy trzy pokoje z kuchnią. Ekstra mieszkanie, zresztą dwa wejścia były, od kuchni, od frontu, marmurowe schody, wspaniały dom. Ale trudno, taka była sytuacja. Jak nam wiadomo, później powstanie było w getcie, i tam wszystko zostało spalone. Tak że straciliśmy mieszkanie w 1939 roku i później, podczas Powstania w 1944, no i oczywiście tą niefortunną zamianę straciliśmy. Ale to akurat tak się złożyło.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała nauka po wybuchu II wojny światowej?
Jeszcze chodziłem do tej szkoły na Drewnianą, chodziłem w dalszym ciągu i skończyłem siedem klas.
- Ta nauka, to rozumiem, że już to była jakaś forma tajnych kompletów, tak?
Później chodziłem na komplety, na tajne nauczanie, do gimnazjum ogólnokształcącego. A jednocześnie chodziłem do szkoły handlowej. To było tak uzgodnione, że do szkoły handlowej chodziłem, a jednocześnie chodziłem na te komplety do ogólnego.
- Z czego państwa rodzina utrzymywała się przed wybuchem Powstania?
Ojciec pracował, w PKO był urzędnikiem. Ale nie miał kierowniczego stanowiska, taki przeciętny był.
Po śmierci taty… Ten najstarszy brat pracował w warszawskiej elektrowni na Powiślu, a mama dawała lekcje, ale tych lekcji było bardzo mało, to była wojna, to parę tylko lekcji miała. Tak że sytuacja była bardzo ciężka. Byłem bardzo obrotny, starałem się… Byłem zawsze zaopatrzeniowcem i starałem się dostarczać, konkretnie mogę powiedzieć, to nie jest żadna tajemnica, przywoziłem zupę po prostu dla rodziny. Brat najmłodszy był wiele młodszy, w 1936 roku miał pięć lat, a drugi miał… Muszę policzyć… W każdym bądź razie wszyscy małe dzieciaki były. Przywoziłem im zupę w garnku glinianym. Na Woli siostry, zakonnice, prowadziły jadłodajnię. Przywoziłem, zaopatrzeniowcem byłem. W ogóle starałem się bardzo, żeby pomóc jakoś rodzinie. Jak trzeba było, to nawet pojechało się zahandlować. Pojechałem na Pragę, tam kupiłem dziesięć bochenków chleba, przywiozłem na Stare Miasto, sprzedałem i ten jeden bochenek zarobiłem, już przyniosłem do domu.
- Teraz może przejdźmy do okresu poprzedzającego wybuch Powstania. Czy w pana otoczeniu mówiło się o oznakach nadchodzącego Powstania?
Konkretnie, jeżeli chodziłem na komplety, na tajne nauczanie, to wszyscy należeli już do Armii Krajowej, do harcerstwa. Ja nie mogłem zdecydować się, żeby przystąpić do tej organizacji, ponieważ musiałem pomagać matce i braciom. Musiałem po prostu wyżywić ich, więc nie mogłem wstąpić do Armii Krajowej, bo to wymagało czasu. Zresztą ci wszyscy, którzy byli, mieli jakieś zaopatrzenie z domu, rodziców czy kogoś, a ja musiałem sam dostarczyć rodzicom, to znaczy matce i braciom jedzenie.
- A czy któryś z pańskich braci należał do konspiracji?
Właśnie nie wiem, z tym Tadeuszem to nie wiadomo, bo on był bardzo skryty i nie wiemy. Ale siostra należała, to wiemy o tym, bo ona skończyła szkołę pielęgniarską na Koszykowej w Warszawie, trzyletnią szkołę, po maturze oczywiście i ona była w konspiracji. Tam wszystkie pielęgniarki były w konspiracji. Podczas Powstania była na Ochocie. Tam nie udało się to Powstanie. Miała kłopoty, bo dostała się do niewoli. Była na targowisku, gdzie jest tak zwany Zieleniak, ale jakoś wybrnęła z tej sytuacji. Do Pruszkowa pojechała, tam miała znajomą koleżankę i one w Pruszkowie pracowały. Jeszcze wyszukiwały swoich akowców z tego pomieszczenia w Pruszkowie, z tego obozu. Niestety, myśmy jakoś się nie spotkali, bo może by brata wyciągnęła czy mnie, ale akurat w tym czasie nie pasowało.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał dzień wybuchu Powstania?
[Jeśli chodzi o] dzień wybuchu Powstania, to też tego dnia zaopatrzenie robiłem w tej szkole. Właśnie w tej szkole też taka organizacja była, na Świętokrzyskiej 27, gdzie te komplety były, to tam było środowisko Powstańców. Tego samego dnia przywiozłem im wyżywienie, makarony, jakieś inne rzeczy, nie wiem, co tam było jeszcze. W każdym bądź razie im dostarczyłem żywność, bo byliśmy wszyscy zżyci po prostu. Ten dyrektor był bardzo sympatyczny. Tak że była stołówka przy tej szkole, tak jak mówiłem. Wszyscy moi koledzy byli w konspiracji.
Później przyszedłem do domu, no i już przyszła siostra po obiedzie i powiedziała: „Będzie Powstanie”. Wzięła parę rzeczy, torbę czy coś, powiedziała: „Dwa, trzy dni będzie i wszystko będzie”. No więc tak sytuacja wyglądała. Już byłem wtedy w domu na ulicy Miodowej i widziałem, jak ostatni czołg przejechał przez ulicę Miodową i jechał na Żoliborz, czołg niemiecki. Strasznie szybko jechał i tam było słychać już strzały, to już przed godziną siedemnastą. Tak sytuacja wyglądała, więc jak tylko to się unormowało, to już następnego dnia od samego rana zaczęliśmy budować barykadę, zastawiając ulicę Miodową, bliżej tego miejsca, gdzie ten właz był do kanałów. Niedaleko to było. Też mniej więcej niedaleko tego miejsca samolot spadł po lewej stronie i spalił dwa domy. Ale ci piloci się uratowali, zdaje się, to byli Anglicy.
- Pamięta pan, jaki to był dzień?
Jaki to dzień był, to już nie pamiętam, ale wiem, że to było. Była wielka nadzieja wtedy, że może będą jakieś zrzuty, może będzie jakaś pomoc dla Powstańców. Ale jak się okazało, to później już nic nie było, tak że żeśmy już przeboleli, że to strata była tego samolotu. Uratowali się ci ludzie. Ale słabo było z tymi dostawami. Byłem cały czas blisko ulicy Miodowej. W następnym domu była siedziba oddziału Armii Krajowej. Więc co ja robiłem? Miałem piętnasty, szesnasty rok życia. Nie byłem członkiem Armii Krajowej, ale cały czas musiałem pomagać.
- Czyli pełnił pan służbę cywilną tak naprawdę przez cały czas?
Tak, rodzinną i taką pełniłem. Przychodzili do mnie Powstańcy, później chodziłem, przenosiłem jakąś żywność w workach, jakąś kaszę, jakieś coś. W naszym budynku była stołówka, to znaczy nie stołówka, tylko kuchnia. Gotowali dla tych żołnierzy, którzy byli obok. Musiałem zaopatrzyć rodzinę, ale już nie było jak zaopatrzyć, to co było, to się jadło. No i musiałem chodzić po wodę. Bo kto pójdzie po wodę? Nie można było wyjść na ulicę Miodową. Chociaż woda płynęła ulicą, nie można było wyjść, bo cały czas strzelali niemieccy snajperzy. […] Tam wyszła taka sąsiadka, dziewczynka, nawet może brat mówił o tej dziewczynce, że poszła, taka czternastoletnia. Też chodziła po wodę jak ja i zabita została. Nie wiem, czy ze strzału, czy z pocisku, ale w każdym razie zginęła, taka młoda dziewczynka. A ja chodziłem i wiadrami przynosiłem wodę, ale z innej strony. Nie na zewnątrz, na ulicę, tylko poprzebijaliśmy w murach przejścia, dziury, na drugą stronę. Nie od frontu, od drzwi, od ulicy, tylko z drugiej strony poprzebijaliśmy do następnych posesji i przechodziliśmy, dopiero tam woda była. Przynosiłem wodę. Taka sytuacja.
Też gasić pożary trzeba było chodzić. Jak co potrzeba, to zaraz Powstańcy przychodzili i wszędzie chodziłem, gdzie co było potrzeba. Tak że tak sytuacja wygląda z grubsza.
- Kiedy zaczęło już ować tej żywności, bo na Starówce sytuacja była gorsza z dnia na dzień, to jak wówczas wyglądało zdobywanie pożywienia?
Tak jak mówiłem, kuchnia była w naszym podwórzu. Było mieszkanie, co dozorca był, ale dozorca uciekł, podobno przez Wisłę przepłynął czy coś i tam gotowali Powstańcy, tak jak powiedziałem. Moja rodzina dostawała po misce tej zupy.
- Czyli w tamtym okresie Powstania Warszawskiego państwo nie doświadczyliście głodu?
Bardzo było ciężko, nic nie było, chleba nie było, nic nie było. Bardzo ciężko, skromnie. Nie mieliśmy zapasów żadnych w piwnicach. Tam byli niektórzy ludzie, co mieli, coś dzielili się niektórzy ludzie, ale bardzo skromnie żyliśmy. Tak że tutaj sytuacja bardzo była ciężka. No ale jakoś przeżyliśmy. Dom się oczywiście spalił. Ten dom, w którym mieszkaliśmy na Miodowej 20, spalił się i tylko zostaliśmy w piwnicy. Ale już nawet nie w swojej piwnicy, nie w tym domu, co mieszkaliśmy, tylko obok. Poszliśmy do kwatery akowców. Tam była kwatera, była masa papierów i mieli drukarnię. Ale w każdym razie myśmy się przenieśli do tego następnego budynku i tam piwnice też były większe. Tak że spalił się nasz dom. Nic nie można było [uratować]… Fortepian był…
- Pamięta pan dokładnie, kiedy to nastąpiło? To było jeszcze w sierpniu, tak?
Już teraz nie pamiętam tych godzin. W każdym razie mogę jeszcze powiedzieć, że tak jak powiedziałem, pierwszego dnia wieczorem, to jeszcze o tym Powstaniu… Już później radość była, bo tak trochę było słychać strzały armii sowieckiej, zza Wisły było słychać. Ale to wszystko się skończyło. Pierwszy dzień po Powstaniu, to znaczy Powstanie było wieczorem, a następnego dnia rano sytuacja była taka, że wielka radość była, bo patrzymy, a wszyscy dozorcy powyjmowali flagi nasze, biało-czerwone. Tak że wszyscy byli… Po prostu wielka radość, że lata okupacji przechodzą, że jesteśmy wolni w pewnym sensie. Ale niestety, długo nie było to wszystko, bo niestety następne dni były straszne.
- Jak państwo jako cywile, w miarę pogarszania się sytuacji, później zapatrywali się na Powstanie?
No to był zryw. Po prostu chcieliśmy, żeby była walka z okupacją. Powstańcy chcieli, żeby to było, ale to wszystko nie było zorganizowane tak, żeby była jakaś pomoc. Blisko stali za Wisłą nasi żołnierze, to znaczy ci ze wschodu, i armia sowiecka, nikt nie pomógł nam. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że oni tam są, stoją, a nie dają pomocy. Że pomoc idzie dopiero lotnicza z zachodu czy z Włoch. Tam dopiero przelatywały te samoloty.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał naloty niemieckie?
No Niemcy powinni opuścić, powinni się usunąć.
- Tak, ale chciałam się zapytać, bo pan wspomniał, że później nocowaliście w piwnicy.
Tak.
- Z dnia na dzień było coraz gorzej… A jak wyglądały warunki higieniczne?
O! Bardzo ciężkie. No to wychodzili, troszkę wychodziliśmy… Bardzo ciężko było, bardzo ciężko. Ale jakoś tak dawali sobie radę.
No to mówiłem. Wodę, to ja przeważnie dostarczałem i żeby cośkolwiek przepłukać sobie usta czy umyć cośkolwiek, to przynosiłem tę wodę pod obstrzałem. Tak że to sytuacja była bardzo ciężka. Ale później była ewakuacja, Powstańcy się ewakuowali kanałami i zostaliśmy sami. Jeszcze bombardowanie straszne było, później następnego dnia trochę ustało. Co się stało? Wszyscy się wycofali. Jeszcze były strzały, jeszcze się wycofywali Powstańcy i ewakuowali się kanałami. Tak że zostaliśmy sami, cywile zostali sami. Niektórzy Powstańcy zostali, poprzebierali się w ubrania cywilów. Niektórzy zostali, bo nie wszyscy tam poszli. Niemożliwością było, żeby wszyscy poszli, bo nie było tyle broni, wszystkiego. To z czym pójdą, z gołymi rękami pójdą? Tak że tutaj takie różne sytuacje były. Tak że wyszliśmy z tego piekła…
- Chciałam jeszcze zapytać, z kim pan się przyjaźnił w tych latach?
Z kim się przyjaźniłem?
W tamtym momencie to nikogo nie było z kolegów szkolnych. Jednego tylko spotkałem, co był obok w budynku, tam gdzie byli Powstańcy, tam spotkałem, na warcie stał. Jeden znajomy był, kolega, a tak to nikogo nie było. Nie było tutaj takich, bo miałem kolegów ze szkoły tylko.
- Czy w czasie Powstania uczestniczono w pana otoczeniu w życiu religijnym?
Tak, modlili się wszyscy oczywiście, tak.
- A czy w ogóle była możliwość spędzenia w jakiś sposób czasu wolnego? Przecież był pan młodym człowiekiem, narażonym na piekło wojny. Ale czy w ogóle występowały jakieś formy życia kulturalnego?
Nie, nie ma mowy, nic nie było mowy. Cały czas tylko człowiek musiał pilnować sytuacji. Wody dużo nosiłem i trzeba było, jak mówiłem, wykuwać te przejścia, żeby dostać się [gdziekolwiek]. Na zewnątrz nie można było wychodzić. Cały czas strzelali snajperzy niemieccy. Nie wiadomo było, nie dali rady Powstańcy ich wyłapać. To bardzo było ciężko. Opisują, mają swoje różne opowiadania, to mówią, że bardzo niedobrze. Skąd oni się brali i tyle amunicji mieli, czym strzelać do ludzi? To nie tylko jeden raz, ale codziennie strzelali. Nie wiemy, co to, nie można było [ich zlokalizować]. Gdzie oni byli? Kto był? Trudno było ich złapać. Gdzieś po dachach, nie wiem, co to. Nie można było w żaden sposób. Woda płynęła ulicą, a nie można było pójść, bo człowiek by dostał kulkę. Strzelali jak do kaczek.
- Czy podczas Powstania Warszawskiego czytał pan jakąkolwiek prasę podziemną, słuchał radia?
To cały czas były ulotki. Moi bracia młodsi też przenosili te ulotki do następnych domów. Blisko nas była siedziba Armii Krajowej. Nie wiem, wojewódzka czy jakaś była. Mieli nawet telefony. Druty były telefoniczne i mieli telefon. Teraz, w tej chwili nie wiem, kto tam był, w każdym razie jakaś była, wojewódzka czy jakaś. Kto to tam był? Nie wiem dokładnie.
- Teraz przejdźmy może do końca sierpnia i momentu ewakuacji Powstańców ze Starówki. Pan i pańska rodzina została jeszcze wtedy na Starym Mieście?
Wyszliśmy tak jak wszyscy i w kierunku Woli nas pędzili. Doszliśmy do [kościoła] wolskiego… Nie wiem, jaki to kościół, w każdym bądź razie po prawej stronie ostatni. W tym kościele zatrzymaliśmy się i oni tam rewizję później robili. Później czekaliśmy… [Dotarliśmy] do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim byłem, ale brat gdzieś się zapodział. Ja też osobno byłem i pojechałem, bo mężczyzn brali osobno, a matka z tymi chłopakami osobno była. Nas mężczyzn brali osobno, rewizję robili wszystkim i myśmy pojechali elektrycznym pociągiem do Pruszkowa z Dworca Zachodniego.
- Zanim jeszcze przejdę do czasu pana pobytu w obozach, to proszę powiedzieć, jakie jest dla pana najgorsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Najgorsze to dla mnie jest, że to taka sytuacja, że człowiek wychodzi z tego piekła, a z drugiej strony idzie do drugiego piekła i nie wiadomo, co będzie. Wielka niewiadoma. A wiedzieliśmy o tym, że na Woli pozabijali około pięćdziesięciu tysięcy niewinnych ludzi. Po kolei brali każdego, dom po domu. Myśmy wiedzieli, bo te wiadomości były. Nie wiadomo, co z nami będzie. Czy nas zabiją, czy nas nie zabiją. A jak się okazało, tośmy do Pruszkowa pojechali i w Pruszkowie przenocowaliśmy. Później w dzień spotkałem się jeszcze z mamą i z chłopakami. Później nas porozdzielali. Mężczyzn wzięli osobno, a kobiety, dzieci osobno. Jak rozdzielili nas, to z bratem poszedłem w jedną stronę, a mama z tymi w drugą stronę.
- Czyli w Pruszkowie spędził pan jedną noc, tak?
Tam byłem tylko jeden dzień chyba, bo później wysłali nas z trzeciego transportu do… Nie wiedzieliśmy, że do Oświęcimia. Kto mógł wiedzieć? Myśleliśmy, że na roboty dokądś. Tak że nie było żadnej paniki, żadnej rozpaczy. Na roboty wezmą, no to trudno. Koniec wojny, każdy liczył się z tym, że jest koniec wojny i idziemy na roboty. Jakoś przetrwamy to. No i taka sytuacja była. A jak się okazało, to ten transport był do Oświęcimia.
- Jak już państwo wiedzieliście, dokąd zmierzacie, to jakie były nastroje? Jak już państwo wiedzieliście, że będziecie w Oświęcimiu…
Nie wiedzieliśmy, do końca nie wiedzieliśmy.
- Do końca, tak. Ale jak już państwo dojechaliście, to jakie były nastroje?
O Boże! Rozpacz była straszna, bo przyjechaliśmy w dzień. Widzieliśmy już, jak to wygląda, druty, tych ludzi w pasiakach. Rozpacz straszliwa była. Następne przeżycie było. Nie wiedzieliśmy, nie było wiadomo – może nas zagazują, czy nas zabiją. Nic nie wiadomo było, wielka niewiadoma. Taka sytuacja.
- A jakie warunki panowały i w obozie w Pruszkowie i w Oświęcimiu?
W Pruszkowie była masa ludzi, nie było gdzie się położyć, nic. Bardzo ciężkie były warunki. Już trudno, się wytrzymało tą jedną noc. Mama z chłopakami była osobno, jakoś przetrwali to, nie było żadnych warunków. Bardzo ciężkie warunki były. Ktoś przywiózł jakąś zupę czy coś, ale naczyń nie mieli, nie mieli czym brać tej zupy. Taka była sytuacja. Ale tam piekło, tam tysiące ludzi było. Tak że do tego transportu nas skierowali i pojechaliśmy wagonami, oczywiście towarowymi. Myśleliśmy, że na roboty, a jak się okazało, to pociąg nas zawiózł do Oświęcimia Brzezinka.
- I porównawczo właśnie, jakie były warunki obozu w Brzezince?
Tam przyjechaliśmy, oczywiście na tej rampie powychodziliśmy: „Jesteśmy w Oświęcimiu, Boże!”. Straszna rozpacz. Kazali nam pójść, poszliśmy na boki gdzieś i tam oczywiście trzeba było się rozebrać, wszystkie rzeczy oddać do worka. Worek dostaliśmy, wszystkie rzeczy do worka i było spisanie ewidencji. Tam był przedstawiciel Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i tam spisywali jednocześnie. Niemcy robili swoją ewidencję, a Międzynarodowy Czerwony Krzyż też zrobił, bo nawet mam taki papier z Czerwonego Krzyża. No i cóż, dostaliśmy numer i byliśmy numerek. Nie byliśmy człowiekiem, tylko numerem, tak. 195062.
- Pan w Oświęcimiu przebywał aż do czasu wyzwolenia, tak?
Nie, nie, nie. Dwa tygodnie byłem w Oświęcimiu, razem z bratem byliśmy. Ale myśmy się podzielili, bo on tak wcześnie poleciał, pierwszy poszedł do tej ewidencji, do tego wszystkiego. Ja trochę tak się nie spieszyłem, tak że już poginęliśmy. Dwa tygodnie byłem w Oświęcimiu, ale po dwóch tygodniach zorganizowano transport do Mauthausen. Transport do Mauthausen przygotowali i żeśmy pojechali do Mauthausen. Po dwóch tygodniach, w tej chwili to musiałbym w dokumentach zobaczyć, jakie dokładnie te daty były. W papierach to są. W każdym razie około dwóch tygodni [tam byłem] i pojechaliśmy do Mauthausen.
Przyjechaliśmy do Mauthausen wieczorem, sytuacja była bardzo nieprzyjemna. Jechaliśmy w pociągu i jazda to była na siedząco, ale jeden za drugim. Tak jak siedzę, to następny był i w takich kaczkowatych rzędach byliśmy, jeden koło drugiego. Straszny ścisk był, coś niesamowitego. Dali nam porcję czegoś, chleba czy coś. Ale ciężko było. Nie wiem, czy dwa, trzy dni jechaliśmy. Już teraz nie mam pojęcia, ile to było. W każdym bądź razie przyjechaliśmy, było ciemno i bardzo nieprzyjemnie było. Popędzali nas z psami. Niemcy byli bardzo niedobrzy. Bili tą drugą stroną karabinów. Tak że tutaj w nocy żeśmy szli, po cichutku, po cichutku. Nie można było nic mówić, po cichutku gnali nas. I patrzymy… I to było w górę, do góry szliśmy. Mauthausen to tak jak twierdza, wysoko był ten cały obóz. Dochodziliśmy do tej bramy i liczyli nas ciągle. Wieczorem, w nocy przyszliśmy i tam wpakowali nas na razie do takich baraków. Masę ludzi wpakowali do baraków. A spać, to tak samo jak mówiłem, że jeden koło drugiego, jak śledzie. Tak było ciasno, że nawet się nie można było na bok [obrócić]… Jeden koło drugiego, nawet nie można było się wyprostować. Tak strasznie ciasno było. Tych ludzi pakowali. Na podłodze oczywiście, na podłodze, bo to masa ludzi była. Tą pierwszą noc byliśmy, a później z samego rana od początku liczenie, od początku dawanie numeracji nowej. Nową numerację dostaliśmy, wszystko od początku było, łaźnia, nie łaźnia. To wszystko człowiek straszne nerwy miał. Nie wiadomo, może poszliśmy do łaźni, a może nas zagazują. Kto mógł wiedzieć? Sytuacja bardzo ciężka jest. Przecież nie wiadomo było. Przecież oni niepoczytalni ludzie byli, ci hitlerowcy. Tak że jak człowiek się rozebrał i do łaźni się idzie i dali numer, to wszystko – ale co będzie później, nie wiadomo. Do łaźni idziemy, ale może nas zagazują. To są straszne przeżycia. Tak że byliśmy w Mauthausen na tak zwanej kwarantannie.
Później podzielili nas na bloki. Byłem na bloku młodocianych, a brat już poszedł na inny blok. Ale młodociani, nie młodociani, wszyscy chodziliśmy na dół, do kamieniołomów. Po tych schodach, tam 183 schody były, trzeba było zejść i nosić kamienie. Kamienie nosił każdy. Musiał kamień wziąć na dole i przenieść po tych schodach. To nie były takie schody jak domowe, tylko spore te schody były, wysokie i trzeba z tym kamieniem było chodzić do góry. Więc jako chłopak cwany, to tam kombinowałem. Ale mogłem dostać po głowie, a mogli mnie nawet zabić, bo brałem sobie takie kamienie płaskie, wybierałem sobie, żeby niby szerokie na zewnątrz… No trzeba było ratować się. Dźwigać ciężkie… Ale trzeba było ostrożnie, bo jak by zobaczył esesman, to byłoby niedobrze. Oni z psami byli, szczuli nas i popędzali nas, żeby szybko wchodzić z tymi kamieniami. Tak się chodziło, przynosiło się te kamienie i kładli tam na kupy. Nie wiem, co to nawet z nimi robili, bo to nawet w tym czasie mało budowali już. I taka była zabawa z tym noszeniem kamieni.
- Do kiedy był pan w Mauthausen?
Później z Mauthausen to mnie przenieśli do Gusen I, ale to dopiero 13 grudnia. Byłem tyle czasu. A mojego brata jeszcze w październiku wysłali do tego Gusen II od razu. Jeszcze spotkałem się z bratem w Mauthausen, byłem na jego bloku. Jeszcze myśmy się pożegnali. Więc kochani, co to jest pożegnać się z bratem? Bo on teraz był przygotowany do tego transportu do Gusen II. Dostali nowe ubrania obozowe i wszystko. I taka była sytuacja. Stoję koło niego i żegnamy się, bo on tam ma jechać. „No to co? Spotkamy się po wojnie – mieliśmy rodzinę w Krakowie – u rodziny w Krakowie. Pamiętaj, na Krowoderskiej mieszkają, ciotka czy ktoś. To spotkamy się w Krakowie po wojnie”. Boże, patrzę na niego, Boże kochany, straszliwe złapało mnie coś tutaj na serce, same łzy poleciały, jak krople. To było ostatnie pożegnanie z bratem. Same łzy poleciały. Podał mi rękę, pocałowaliśmy się. Powiedział: „Spotkamy się”, ale coś mi mówiło tak w myśli: „Gdzie my tam się spotkamy?”. Boże kochany. Tak że ostatnie pożegnanie. Ostatecznie byłem mężczyzną, nie powinienem płakać, ale same łzy poleciały, takie duże krople. Coś niesamowitego. Takie pożegnanie jeszcze było.
Nie wiem, czy on miał nadzieję, czy coś. „Spotkamy się po wojnie na Krowoderskiej, u tej rodziny”. Tak pomyślałem: „Chyba się nie spotkamy”. Podał mi rękę.
- Przeczuwał pan po prostu?
Tak, wyczuwałem że chyba już nie spotkamy się. To było też wielkie przeżycie. Tak jak zawsze myślę o tym bracie, to bardzo wielkie przeżycie. Szkoda, dwadzieścia jeden lat, młody chłopak. On skończył w 1939 roku dwie klasy gimnazjum ogólnokształcącego Adama Mickiewicza. Bardzo był zdolny z matematyki, piątkę miał z matematyki i z polskiego był zdolny. Sam grał na fortepianie. Chociaż mama była nauczycielką muzyki, a nie miała czasu dzieci uczyć, to on sam [się nauczył], samoukiem był. Tylko czasem jak jakieś nuty były, to prosił matkę, żeby ona mu przeczytała, jak to tam [się gra]… Samoukiem był. Tak że był zdolny chłopak i zmarniał.
- No właśnie. Proszę powiedzieć jeszcze o mamie.
Mama została wdową. Już przecież ojciec w 1940 roku… Miał czterdzieści dziewięć lat, jeszcze młody człowiek. Ojciec był legionistą. W 1914 roku był w 2. pułku ułanów, jak już ta wojna była i dostał się do niewoli i w Odessie był w niewoli rosyjskiej. Nie do sowieckiej, tylko do rosyjskiej. Bo to była wojna z Rosją, nie było jeszcze tego… Więc do rosyjskiej niewoli się dostał i tam moja mama była u jakiejś rodziny swojej i oni tam się poznali później. Tam takie zamieszanie było, później „czerwoni” przyszli, napadli i on uciekł z tej niewoli. Moja mama się tam nim zaopiekowała. Była nauczycielką, dawała lekcje, u tych bogatszych ludzi oczywiście. Zaopiekowała się nim i tam dostał ubranie i wszystko. Spotkali się, on z Krakowa, mama z Warszawy i później się pobrali po wojnie. Małżeństwo.
- Właśnie, a proszę powiedzieć, bo mama pisała wiersze, tak?
A to później jeszcze pisała, tak. A tu była nauczycielką muzyki, bo ona kończyła, jak powiedziałem, Instytut Muzyczny w Warszawie.
- Wróćmy do momentu pożegnania z bratem. Pan powiedział, że pan trafił wtedy do Gusen I, tak?
W Mauthausen było pożegnanie, bo on miał transport, szykował się do transportu do Gusen II.
- A pan trafił do Gusen I, tak?
Później poszedłem do Gusen. Jeszcze byłem trochę w Mauthausen. Do Gusen II od razu transport był, a to był ostatni obóz koncentracyjny, bo tam była praca w sztolni. To znaczy w górach wywiercili sztolnie i tam były fabryki broni. Robili [rakiety] V1 czy V2 i tam były najcięższe warunki. Do pracy był obóz Gusen II, a z obozu się jechało pociągiem, nie wiem, około dziesięciu kilometrów do tych [sztolni]… Do pracy jeździli na dwanaście godzin. Na zmianę jeździli do pracy, do tych gór jechali pociągiem, rano jeszcze. To straszne było. Wychodzili z obozu, mówię teraz o tym Gusen II, kawałek poszli i tam później taka platforma była. Podest był, podjeżdżał pod ten podest, wchodzili więźniowie, podjeżdżał pociąg powoli, cały czas powoli jechał i w biegu trzeba było wchodzić do tych wagonów, w biegu trzeba było wchodzić. Był strasznie długi pociąg, bo tam parę tysięcy ludzi wchodziło, to nie mógł się zatrzymać. Bo jak? A ten podest taki był mały właściwie. Tak że wchodzili ci więźniowie, musieli w biegu wskakiwać do pociągu. Oczywiście oni tam stali i pilnowali tego wszystkiego. Krzyk straszny, bicie, popędzali to wszystko jak bydło i jechali do tych sztolni, jechali do tego Gusen II, do pracy.
- A pan kiedy trafił do Gusen I?
Trzynastego grudnia do Gusen jeden trafiłem. A on już tam był i 6 grudnia już się wykończył, brat. A jeszcze muszę powiedzieć taką wzmiankę, że później, jak się dostałem do tego Gusen II… Dopiero w kwietniu mnie tam wysłali, dopiero w kwietniu byłem tam i dowiedziałem się, że brat już nie żyje. A skąd się dowiedziałem? No taka ciekawostka. Na tym bloku co byłem w Gusen II, mówię, jak już w kwietniu byłem…
Tak w 1945. Czy na tym bloku, czy na innym bloku, spotkałem znajomego swojego. Jak kiedyś byłem na kolonii, to on był moim wychowawcą. No taka jest ciekawostka, że tym wychowawcą to był późniejszy spiker polskiego radia, Bogdan Zalewski się nazywał. On był kiedyś spikerem Polskiego Radia. On miał tam funkcję pisarza, pisarzem był na bloku, w sąsiednim bloku. Więc co się dowiedziałem? Sprawdzałem, jak z moim bratem. Sprawdził mi. Już wtedy dowiedziałem się, że 6 grudnia umarł. Jak umarł, to było bardzo niedobrze, bo robili dezynfekcję tego baraku i wszystkich więźniów wyrzucili… Nago wszyscy więźniowie stali na placu. Przez całą noc stali, 6 grudnia. Jak stali, to tworzyli taką beczkę. Jeden koło drugiego się przytulał. Ale on dostał galopujące zapalenie płuc i wykańczali, pozabijali później tych słabszych wszystkich. W ogóle to tragedia, tragedia. Tak że w każdym bądź razie już dowiedziałem się, że mój brat nie żyje, jak byłem w tym obozie. No i cóż, skombinował mi miskę zupy ten mój były wychowawca. No i tak pytałem się później, spotkałem go po wojnie, rozmawialiśmy. „No i jak mam ci wynagrodzić za tą miskę zupy?”. Powiedział: „Przyjdź na mój pogrzeb”. To rzeczywiście się sprawdziło, bo byłem na jego pogrzebie. Takie sytuacje. Miska zupy to była wielka rzecz w tym czasie. Tam paskudztwo dawali, ale w każdym bądź razie co dawali, to dawali. Więc miałem taki system, że co dali, to zjadłem. Nie ma żadnego chowania, bo kto był głupi, kawałek chleba dostał i chował na potem… Nie ma potem, w żołądku było potem. Schował ten kawałek chleba, jak później zasnął w nocy, to… Byliśmy tak strasznie zmęczeni, że człowiek spał. Ale niektórzy byli, że przyuważyli, że ktoś ma chleb i jakoś zginął, ukradli. Mowy nie ma. Tak że tutaj są też różni ludzie… Nie wolno było. Dostało się, zjadaj, to w żołądku było, a nie potrzeba… Miałem taką metodę, a inni kombinowali. Najgorzej mieli palacze, bo ktoś palił papierosy, to nie zjadł miski zupy, tylko poszedł za barak, tam handlowali, dostał papierosa. Takie sytuacje były. Różni ludzie są. Ktoś się załamał, to się załamał, to wolał papierosa wypalić, co będzie, to będzie.
- A proszę powiedzieć, w Gusen II przebywał pan do maja, tak?
Tak, do wyzwolenia 5 maja.
Pracowałem tam też na te zmiany po dwanaście godzin, pracowałem w transporcie. Przewoziliśmy te części samolotów czy tych innych. Nie wiedzieliśmy, że to „V” jest, takie dziwne były te samoloty, a to były te „V” podobno, jak się okazało później V1 czy V2. W każdym bądź razie tylko pracowałem w transporcie i przewoziłem wózkami te części z jednej hali do drugiej. Też tam poganiali mnie, szybko, szybko. To było zawsze szybko.
Najgorsza sytuacja była w Gusen I. Jak był alarm lotniczy, to Niemcy strasznie się denerwowali i nas zapędzali do tych sztolni, w tą górę, żeby pochować nas, żebyśmy się schowali. Ale się strasznie spieszyli, żeby to krótko trwało, poganiali nas i bili, mieli różne nahaje. Pędzić tylko szybko, jak alarm, to lecieć do tych sztolni. Oni dopiero na końcu szli, najpierw więźniowie się chowali, później oni szli. Tak że w łeb nie raz dostałem, jak te alarmy [były]. Ale już później się zmądrzyłem, że zawsze wchodziłem w środek, w tłum, w środek od razu pakowałem się, bo ci co z boku byli, to dostali, jak popędzali. Trzeba było kombinować. Człowiek był młody i cwany, nie czekać aż ktoś go uderzy, tylko [się schować]… No taka sytuacja. Więc w tym Gusen II najgorzej było. Dostałem się później, to dopiero w kwietniu. A w Gusen I do 13 grudnia, przed świętami niedaleko, dostaliśmy się na blok młodzieżowy. Spotkałem w tym bloku młodzieżowym… Jak on się nazywa, ten piosenkarz… Później przypomnę sobie. W każdym bądź razie Faliszewski, taki piosenkarz przedwojenny, pieśniarz. Oni nas bardzo serdecznie przyjęli, ci starzy więźniowie, i ci, co tam mieli funkcje. Bo był fryzjer, byli sztubowi, blokowi, a to przeważnie Polacy byli i nas przyjemnie przyjęli, tych młodych ludzi. Ale to na tym sztubie. Różne narodowości były. Tak że święta bardzo przyjemnie, to znaczy tam nie było co jeść, ale nastrój był dobry.
- Była pozytywna atmosfera?
Bo oni tak życzliwie… Nawet koncert dali… Grzesiuk! Grzesiuk nam koncert dał, śpiewał te swoje piosenki warszawskie. I Faliszewski też śpiewał i każdy popisywał się swoim [głosem]… Włosi śpiewali też taką ładną pieśń,
Mamma, son tanto felice , taka ładna piosenka. Tak że nam przyjemnie wychodziły te święta. Ale później to praca była.
Jeżeli chodzi o tych młodocianych, to oni zorganizowali osobne komando i trzeba było stać cały czas, dwanaście godzin stać trzeba było w halach „Messerschmitta”. Przywozili nam… Sami jeździliśmy po nity. Nity spajają samoloty, nikt tam żadnych gwoździ nie używa, to są nity. Myśmy segregowali te nity. Przywozili nam, one były różnej wielkości. Ci młodociani to byli młodzi, osiem lat, dziesięć lat, piętnaście, różni byli, czternaście. Byłem jednym z tych starszych, bo miałem piętnaście, szesnaście lat. Przywoziłem im te nity i trzeba było dwanaście godzin stać i te nity przebierać. Tak że stosunkowo jeszcze nie była taka ciężka praca w tym Gusen I.
- W Gusen I, ale potem było gorzej?
W Mauthausen było niedobrze, bo trzeba było kamienie nosić i w Gusen II było już piekło.
- Ale najpierw był pan w Gusen II, a potem?
Najpierw byłem w Mauthausen, później z Mauthausen do Gusen I, 13 grudnia i tam do marca byłem w Gusen I. Później to zaczęli wariować, wyszukiwać. U mnie w ewidencji było, że byłem uczniem, ale ktoś dopisał, że ślusarz –
Schlosser, że to uczeń ślusarski. Tam był taki Apis, główny kapo, który dyrygował wszystkimi, dopatrzył się, bo szukali ludzi i zobaczył, że ślusarz. Jaki ja tam ślusarz byłem, ktoś dopisał. Zabrał mnie z tych nitów, gdzie było dobrze stosunkowo i do Gusen drugiego mnie wysłał. Ale to w kwietniu było już. Jeszcze miesiąc był z hakiem, tak że wytrzymałem jakoś. Tam spotkałem Zalewskiego, tak że wytrzymałem. Ale chodzi o to, że w tym Gusen II to było straszne piekło, straszne piekło było.
Muszę powiedzieć jeszcze, jak wyglądało wyzwolenie. Dnia 5 maja… Trzy dni przed wyzwoleniem, około 2 maja, wszyscy esesmani uciekli. Ci, co byli na wieżyczkach, co nas pilnowali, to uciekli. Ich miejsce przejęli tak zwani dziadkowie, policja taka, starsi ludzie… Jak oni się nazywali?… Austriacy, austriacka policja. Wszyscy ci dziadkowie tam poszli i niby nas pilnowali, ale co mieli pilnować, jak wiadomo, że koniec wojny. Oni już byli, 5 maja to oni byli na tych wieżyczkach. Zajechały dwa samochodziki amerykańskie i w nich po dwóch Amerykanów było i tak jak kowboje… Białe mieli hełmy i rewolwery na bokach mieli. Przyjechali po dwóch, po trzech… Dwa takie [samochody]… Nie pamiętam w tej chwili, jak te samochodziki się nazywają. W każdym razie mniejsza o to. Przyjechali i kazali zdjąć tych wszystkich. Powychodzili z tych wieżyczek wszyscy ci dziadkowie, wszyscy ci, co pilnowali, ustawili się na szosie i sobie poszli, nikogo nie było. A ci Amerykanie wzięli karnister z benzyną… Oni tą wszystką broń rzucili na jedną kupę, to znaczy tą, co mieli przy sobie ci dziadkowie, benzyną polał ten Amerykanin, podpalił, i taka kupa tej broni paliła się. Wystrzeliwała ta broń, to wszystko i tak dalej. Taka kupa paląca się i strzelająca została, i Amerykanie wyjechali. Nikogo nie było. No to w tym czasie były tak zwane rozliczenia wewnętrzne. To ci starsi więźniowie, którzy byli w tym Gusen II, ja byłem młodszy, bo dopiero miesiąc byłem czy półtora, to nie widziałem tych różnych morderców, to dopiero rozprawili się z tymi mordercami, co zabijali innych swoich kolegów, więźniów. Oni byli więźniami, bandytami i zabijali swoich więźniów, byli kapami. To tych pozabijali. Nie brałem udziału, bo nie widziałem, nie znałem się jeszcze na tym, bo za krótko byłem. Ci starzy więźniowie, jak tam byli, to się rozprawili z tymi więźniami kapami.
- A jeszcze proszę powiedzieć…
Jeszcze skończę. Jak to się skończyło, to automatycznie opuściliśmy ten obóz, to piekło i poszliśmy na piechotę do Gusen I, bo tam była kuchnia, tam było wszystko. A ten obóz podobno został spalony, Gusen II. Tak się to skończyło. Byliśmy w Gusen I i stopniowo później gdzieś indziej pojechaliśmy.
Później organizowano wyjazdy do Polski. Jedni namawiali, żeby zostać, a drudzy przyjechali z naszego wojska ludowego, namawiali, żeby przyjechać do Polski. Nie wiadomo było, co [lepsze]. Jedni mówili: „Pojedziecie, to was do ciupy wezmą”. A drudzy powiedzieli, żeby przyjechać. Zdecydowałem się przyjechać, bo miałem matkę, dwóch braci, siostrę, to gdzie będę zostawał tam, gdzie tam będę się poniewierał. Nie wiem, takiego zdania byłem. Mówili później, że źle zrobiłem. Ale co źle zrobiłem? Dobrze zrobiłem. I takie sytuacje są…
- Czyli wrócił pan do Warszawy, tak?
Wróciłem do Polski, już wcześnie, bo już przy końcu lipca. Jeszcze muszę powiedzieć, że po wyjściu z obozu byłem bardzo chory. Żołądek to straszny był i wszystkie zęby to mogłem wyjąć. Miałem taki straszny szkorbut, zęby mogłem bez bólu wyjąć. Miałem taki jeden zepsuty, ale bałem się ruszać, bo mogłem krwotoku dostać. Tak że tutaj były takie różne problemy. No i oczywiście świerzb, nie świerzb, to wszystko było, ale z wszystkiego się wyleczyłem. Mogłem tylko pić mleko. Poszliśmy na wieś grupkami, żeśmy się porozdzielali. To tylko żeśmy pili mleko i suchary mogłem jeść ze dwa, trzy tygodnie. Nie wolno mi było co innego jeść, bo straszny ból żołądka był. Takie sytuacje są.
Przyjechałem do Polski, pomimo tego namawiania, żeby tak czy tak. Pojechałem i przyjechałem przez Dziedzice do Polski. Widziałem te wszystkie rujnacje, zniszczenia, już jak pociągiem się jechało. [Widać było], jak wszystko poniszczone, szyny kolejowe, wszystko poniszczone oczywiście. Tak że to jest [smutne wspomnienie]… Przyjechałem do Polski, przyjechałem do Krakowa, bo tak jak mówiliśmy, moja mama [miała trafić] właśnie do Krakowa po Powstaniu, później była gdzieś w Piotrkowie, a później pojechała do tej rodziny do Krakowa. Jak się okazało, to tam nie bardzo było, nie miała gdzie [zamieszkać]… Jakoś się tam zagospodarowała, gdzieś mieszkała.
Przyjechałem i od razu wziąłem się za pracę. Zacząłem swoją karierę od gońca, pracowałem jako goniec, a oprócz tego po godzinach pracowałem fizycznie. Wynajmowałem wózek na dwóch kółkach, jeszcze przewoziłem różne rzeczy i zarabiałem, żeby kupić rodzinie jedzenie. Bo moja matka była ciężko chora, miała jakieś żołądkowe sprawy, tak że musiała jeść tylko [suchary]… Bardzo wielką dietę musiała mieć. Ona tylko siemię gotowała, siemię piła, też suchary tylko mogła jeść. W każdym bądź razie musiałem pracować. Dwóm braciom młodszym musiałem pomóc i matce pomagać musiałem. A siostra została wcielona do wojska polskiego, tego ludowego, jako pielęgniarka, i była w wojsku polskim, w szpitalu pracowała w Krakowie. W Krakowie załatwiła przydział, kwaterunek i jak przyjechałem, to rodzina moja była w kwaterunku u ludzi, którzy mieli trzy pokoje z kuchnią. Jeden pokój dali dla matki i dla tych dwóch braci, więc trzy osoby były w jednym pokoju. Nie było żadnych rzeczy, siennik tylko był, na poprzek siennik i tak spali jak śledzie. Przyszedłem do tego mieszkania, też położyłem się jako czwarty.
Konstancin Jeziorna, 13 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima