Alicja Zakrzewska
Nazywam się Alicja Zakrzewska, jak Powstanie się zaczynało, miałam trzynaście lat i zostałam sama w domu, można powiedzieć. W tym czasie przebywała ze mną mama, dwóch wujków i szwagier, ale wszyscy gdzieś wybyli, tak że jak się zaczęło Powstanie, a zaczęło się na Żoliborzu, na ulicy Suzina i to przedwcześnie, to byłam absolutnie sama, mając lat trzynaście.
- Czy pani pamięta swoje życie przedwojenne? Czy pani mogłaby opisać króciutko, jak ono wyglądało?
Tak, doskonale. Urodziłam się na Mokotowie, na Wiktorskiej, potem rodzice przenieśli się do Cytadeli, ojciec mój był zawodowym oficerem, legionistą I brygady, zdobywał niepodległość dla tego kraju, nie wolność, bo to jest zupełnie co innego. Cztery razy ranny i po wojnie był najpierw dowódcą 3. kompanii Korpusu Kadetów w Rawiczu, potem przeniósł się do Warszawy i mieszkaliśmy już w Cytadeli, z Wiktorskiej przeniósł się do Cytadeli. Więc dzieciństwo właściwie spędziłam w Cytadeli między dziećmi, które były straszliwie rozwydrzone. Właściwie można powiedzieć, że to było jedno wielkie podwórko. Dzieci miały ogromną swobodę, ale było też wojsko, rekruci ćwiczący cały czas piosenki „Ułani, ułani” i tak dalej. Dzieci za nimi chodziły, latały, jak to dzieci, więc miałam tam wspaniałe dzieciństwo, ale niestety wszystko się skończyło, wojna wybuchła i przenieśliśmy się na plac Wilsona. Na placu Wilsona to już nie była sielanka, to był plac Wilsona 2/4, mieszkania 58. Tam są wszystkie dokumenty, meldunki. Co jeszcze mam powiedzieć?
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej, ten dzień? Czy pani pamięta 1 września?
Miałam wtedy jeszcze osiem lat, bo dopiero 12 września zaczęłam te dziewięć lat. Jak zapamiętałam? Bombami, które leciały jeszcze wtedy nie na Żoliborz, gdzieś daleko. Mama pracowała, więc pojechała rano do pracy jeszcze i przyjechała z wielką lalką dla mnie. Wszyscy liczyli, to znaczy tak mama przynajmniej mówiła, że wojna skończy się bardzo szybko i my zwyciężymy. Ale niestety 9 września ojciec już nie żył. Dziewiątego września znaleźliśmy się w takim domu „bez kantów”, to był dom Rodziny Wojskowej w Śródmieściu, na Krakowskim Przedmieściu.
- Po prostu ze strachu przed wojną, przed działaniami?
Przed działaniami. Jeszcze na Żoliborzu bomby nie leciały w tym czasie, bo to było 9 września. Znalazłyśmy się u znajomych, u pułkownika jakiegoś, którego nazwiska nie pamiętam, i tam rodziny wojskowych były ewakuowane takim autokarem specjalnie podstawionym. I ten autokar 9 września wyruszył z Warszawy. Jak dojechał do Garwolina, to nadleciało, nie wiem, kilkanaście myśliwców… Aha, bo znaleźliśmy się za kolumną wojskową, nie można było przejechać, były tabory wojskowe, które szły na wschód. Za tymi taborami jechał ten nasz autokar i w Garwolinie (opisywano to nawet później w gazecie) 9 września zrobili jatkę na tej szosie, tak że wszyscy z autokaru oczywiście pouciekali, ale nie dotyczyło to tylko tego autokaru, ale w ogóle zapchanej szosy, maksymalnie zapchanej. To, co pamiętam dokładnie, że tam w ogóle nie było mowy nawet, żeby przejść.
Tak. Ogromny strach, w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje, miałam jeszcze osiem lat. Do kartofli mama nas dowlokła i w tych kartofliskach żeśmy się pokładły. Wiem tylko, że mama się na mnie położyła. A te myśliwce bombardowały w sposób taki, że karabin maszynowy, to znaczy nie bombardowały, bomby to leciały na miasteczko, a na nas leciały kule z karabinu maszynowego. Tak że można powiedzieć, że do tego autokaru to wróciła połowa osób. Wtedy te wszystkie tabory gdzieś się rozleciały, bo to były tabory z furmanek i z koni. Konie pouciekały, bo powyprzęgali, więc właściwie można powiedzieć, że szosa zrobiła się podziurawiona kulami. Gdzieniegdzie jakieś bomby, ale szosa była, to pamiętam, bo mogliśmy dalej jechać. Natomiast autokar był wypełniony cały benzyną. Ponieważ Niemcy rzucali bomby zapalające, zrobił się w międzyczasie wieczór, zrobiła się właściwie noc i kierowca powiedział tak: „Czy my mamy jechać?”. Autokar dokąd jechał? W stronę Lwowa. Ponieważ wszyscy uciekali, ewakuowano nas na Kresy Wschodnie i wtedy kierowca zapytał, czy on ma dalej jechać, bo z obu stron są ogromne płomienie. Ten autokar jest wypełniony benzyną, beczki z benzyną. Co mają robić? Ludzie zdecydowali, co on ma robić, żeby jechał, i tak przejechał. Nie zapaliliśmy się w międzyczasie. Znaleźliśmy się na Wołyniu, to była wioska o nazwie Wołkowyje chyba, i to była kolonia czeska, bo tam były takie miejsca, gdzie… Nas bardzo serdecznie przyjęli ci Czesi i mama myślała, że już do babci nie będziemy jechać, do tego Lwowa, tylko do zakończenia tej wojny przetrwamy sobie tam spokojnie.
- Ciągle z nadzieją, że ją wygramy?
Oczywiście, naturalnie. Wszyscy byli tak pełni nadziei na to, że wojna będzie wygrana i że to jest kwestia dosłownie dni, tak mama mi tłumaczyła. W pewnym momencie znalazł się tam ksiądz, który był bardzo emablowany przez panie wszystkie, które tam były, i dzieci, i wszyscy. Tylko że ksiądz był taki dziwny, bo powiedział, że przyszedł z Częstochowy, ale miał taką piękną sutannę, czyściutką, a jakby on pieszo szedł z Częstochowy, to by nie był taki. Tak mama przynajmniej mówiła, bo ja się nie przyglądałam specjalnie na ten jego strój, ale za trzy dni ksiądz zniknął, natomiast nadleciało osiemnaście bombowców, bo to pamiętam dokładnie. Pamiętam też dokładnie, że byłam wtedy na szosie, jak to dzieci bawiły się, i zaczęłam uciekać. Widziałam tego, który do mnie strzelał, lotnika.
Widziałam go, widziałam jego twarz i on do mnie autentycznie strzelał. Schowałam się pod orzech, drzewo takie wielkie było i te kule tak leciały po tej korze, ale on przeleciał i mnie nie zabił. Zrobił w szkole jatkę w ogóle, tam było strasznie. Dzieci pozabijał i to były przeważnie dzieci czeskie, bo tych rodzin wojskowych było tam niewiele, przejazdem, natomiast na stałe mieszkali tam Czesi, więc była rozpacz straszna. W międzyczasie uciekaliśmy. Wiem, że mama pojechała naprzód, potem po mnie przyjechał jakiś wojskowy na motorze. Strasznie się bałam tego motoru. Chyba, nie wiem, więcej motoru się bałam, tej jazdy na tym siodełku z tyłu, niż tych bomb. No i jak żeśmy już dojechali, z mamą się tam spotkałam. Czym żeśmy jechały? Jakimiś okazjami, bo pociągi już nie [jeździły]. Jak żeśmy do Łucka dobrnęli, takie miasto tam było, nie wiem, nie znam, już potem to wszystko było zaanektowane, wszystko już nie polskie, to już weszli Sowieci. No i od tego momentu zaczęła się już czarna rozpacz…
Dlaczego? Po pierwsze oni byli straszni.
- Jak pani ich zapamiętała? Jak wyglądali?
Tak ich zapamiętałam, ponieważ byłam przyzwyczajona do wojska, które było eleganckie. Nawet żołnierze, nawet ordynans, to byli zawsze ubrani, mieli jakieś normalne mundury. To były mundury strasznie brudne, karabiny na sznurkach. To było coś strasznego. Z tym że z domu wyniosłam – ponieważ jak mówiłam, ojciec walczył z nimi – pewną niechęć. To już widocznie musiałam słyszeć, jak rodzice ze sobą rozmawiali, więc ich w ogóle źle przyjmowałam jako takich. Tym niemniej na dziecku robi wrażenie wygląd. Ich wygląd był tragiczny, to była armia dziadów, kompletnych dziadów.
- Ale oni panią przestraszyli tym swoim wyglądem też czy zachowaniem? Jak oni się zachowywali?
Zachowywali się w zasadzie normalnie, bo oni nie wiedzieli, kim my jesteśmy w ogóle. W tym czasie jeszcze normalnie. Bo Łuck to było małe miasteczko. Myśmy się zatrzymały u kogoś. Mama miała pieniądze, jeszcze te pieniądze były ważne. Dlaczego się ich przestraszyłam? Powiedziałam. Raz, że się w ogóle ruskich bałam z opowieści rodzinnych. A drugi raz, że byli tacy straszni. Taki mieli dziadowski wygląd, zwyczajnie. Byłam przyzwyczajona do czego innego. A poza tym zaczęły się od razu kolejki, niczego nie było. Z miejsca jak weszli, to się zrobiło strasznie. To już nie było to, to już nie była Polska, to już było coś obcego.
Nie pamiętam, w jaki sposób dotarłyśmy do Lwowa. Tego już nie pamiętam. Może koleją, może jakąś furmanką. Tego już nie kojarzę, byłam widocznie jeszcze za mała. Ale we Lwowie spotkała nas straszna rozpacz, bo wchodzimy do babci, a tam jest płacz, bo w Stanisławowie, który był dwadzieścia kilometrów od Lwowa, było jedno bombardowanie, jedno jedyne 17 września. Wtedy zginęła moja ukochana ciotka, siostra mojej mamy. A wujek wywiózł ją do Stanisławowa, czyli jej mąż, specjalnie, bo był naczelnikiem stacji w Żydaczowie. Wywiózł ją do Stanisławowa, bo się bał. On jako naczelnik stacji oczywiście nie opuścił stacji ani na chwilę, tylko na tyle, żeby wywieźć ciotkę do rodziny do Stanisławowa. Wujkowi nic nie było, na tą stację nie spadła ani jedna bomba, a ciotka została zabita w jednym, jedynym bombardowaniu. Co było we Lwowie? We Lwowie to było mniej więcej tak, że byli oczywiście ruscy, straszni ruscy. Były pochody, co chwile jakiś pochód.
Haj żywe baćko Stalin. Wiem, że szłam z dziadkiem, mężem mojej babci, który miał kapelusz na głowie. On mnie trzymał za rękę i tak żeśmy szli koło Politechniki, a pochód przechodził obok. No to któryś z tych właśnie młodzieńców, z tego pochodu, podskoczył do dziadka, zrzucił mu kapelusz, że on kapelusza nie zdjął, jak pochód idzie.
I co się dalej zaczęło dziać? Dalej to się działo mniej więcej w ten sposób, że wszyscy u babci wiedzieli, że ojciec był oficerem, bo przecież przyjeżdżali rodzice do Lwowa nieraz na święta. Z Warszawy raczej do babci jeździliśmy na święta. Więc zaczęła się wywózka na Sybir. Były dramatyczne sceny u naszych sąsiadów, gdzie wywozili żonę porucznika. Ona miała trzyletnie dziecko i się szarpali o to dziecko. To dosłownie było
vis-à-vis naszych drzwi.
- Pani to widziała, czy ze słyszenia?
Ze słyszenia, bo słyszałam krzyki. Myśmy wszyscy byli nieomal pod łóżkiem. Oni chcieli koniecznie to dziecko zabrać i jedna z tych sióstr krzyczała, że to jest jej dziecko.
To mój rebionek. A oni mówili:
A ty muża nie majesz. – Męża nie masz. „To nic, ale to moje dziecko”. W każdym razie o tego Jasia, z którym się bawiłam na podwórku, między innymi, bo tam było dużo dzieci. Była wojna, ale wywalczyły tego Jasia. Ją wywieźli, a dziecko zostało. Na drugi czy trzeci dzień przyszedł dozorca do babci. A to już w międzyczasie zrobił się grudzień, to było tuż przed Bożym Narodzeniem. Przyszedł dozorca i do babci mówi tak: „Proszę pani, ja mówię ciągle, ja jestem pani życzliwy. Ale ja nie mogę mówić, że ich tu nie ma. Bo wnuczka się bawi z dziećmi w ciągu dnia na podwórku i dzieci widzą”. A to były domy, które były bardzo mieszane. Tam było bardzo dużo Ukraińców. Lwów był bardzo przemieszany. „Na końcu mnie wywiozą. Pani musi coś z nimi zrobić”. Co miała zrobić? Myśmy miały mieszkanie w Warszawie, byłyśmy z Warszawy, więc mama w związku z tym zdecydowała się na przejście przez zieloną granicę do Warszawy.
- Jak wyglądało to przechodzenie?
To przechodzenie, to chwała Bogu częściowo nie pamiętam. Jakiś pociąg towarowy, bo to był most. Jaka to była rzeka? Nie wiem już. Musiałabym teraz zobaczyć mapę. W każdym razie trzeba było przez ten most przejechać. Ale myśmy nie były jedne, tam było parę osób, bo to tak w pojedynkę to nie można było. Były straszne mrozy, to pamiętam. Bo ta zima 1939 na 1940 rok, była okrutna. Do czterdziestu stopni dochodziły mrozy. Oczywiście, że nie byłyśmy przygotowane, więc było strasznie zimno w tym wagonie. No i byłoby może dobrze, gdyby tam ktoś czy nie sypnął, czy w ogóle… Tego to już też dokładnie nie wiem. W każdym razie Niemcy nas zgarnęli. Potem już jakimś cudem pociągiem (na pewno pociągiem, nie czym innym) znalazłyśmy się w Łodzi. Umieścili nas w takim… To był klasztor w Łagiewnikach, to, zdaje się, teraz jest częścią Łodzi. Łagiewniki były wtedy pod Łodzią. To było miejsce, takie lochy, w których przedtem byli jeńcy polscy. Było pełno słomy, ta słoma była potwornie zawszona. Tak że w ogóle można powiedzieć, że słoma cała chodziła. Tam nas zgarnęli i mieli nas wywieźć na roboty do Turyngii. Jeszcze obozu w Oświęcimiu wtedy nie było, bo to był grudzień, Boże Narodzenie. Już minęło Boże Narodzenie, więc może były pierwsze dni stycznia, kiedyśmy się tam znalazły, strasznie zimno i w ogóle. Oni szykowali transport na wywóz do Turyngii. Prawdopodobnie mnie chcieli odizolować, nie wiem, czy na zniemczenie, ale miałam ciemne oczy, to się pewnie nie nadawałam, czy na rozwałkę, tego już dokładnie nie wiem. W każdym razie tam zachorowałam na szkarlatynę i to się przewlokło. Komendant był folksdojczem niemieckim z Łodzi, bo w Łodzi bardzo dużo ludzi przeszło, podpisało tą folkslistę. On odwlókł to, do trzech miesięcy żeśmy przesiedziały tam. Ale już wreszcie też nie mógł nas tam więcej trzymać.
- Jakieś leki pani dostawała? Lekarz przychodził?
Siostry,
Schwestern, to były siostry niemieckie, coś mi dawały.
- W tych lochach, na tej słomie pani chorowała?
Tak, mama miała futro, tak że z tego futra zostały strzępy, bo tym mnie nakrywała. Miałam futerko królicze, więc też z tego… Z tym wszystkim to była makabra, to trudno sobie nawet wyobrazić.
- Czy tam było dużo ludzi oprócz pani?
Dużo ludzi, bardzo dużo. No i na tyle to było, że trzy miesiące – to niestety tak długo trwało. Ale w pewnym momencie, ponieważ Niemcy są czyści, więc przed tą wywózką do Turyngii… To sobie zapamiętałam, bo się ciągle pytałam: „Mamo, a gdzie my będziemy jechać?”. – „Do Turyngii”. – „No dobrze”. Teraz nawet się męża kiedyś pytałam, gdzie ta Turyngia, jak byliśmy w Niemczech. No i jak nas prowadzili na odwszenie, to z nami była druga taka pułkownikowa, miała dwoje dzieci. Był taki płot, ten płot miał dziury i był taki półmrok, właściwie prawie ciemno. W tą dziurę ona weszła, bo prowadził nas Wehrmacht, nie SS, tylko Wehrmacht. Oni szli od strony szosy, a myśmy szli ulicą. Z tym że ta ulica, chwała Bogu, miała dziurawy płot. W ten dziurawy płot ona tych dwoje dzieci pociągnęła, no i mama z nią. To była pętla tramwajowa, więc te Łagiewniki musiały być przedmieściem Łodzi, bo skąd byłby tramwaj. Nie znam Łodzi i nigdy tam nie byłam, nie ciągnęło mnie tam. Więc wsiadłyśmy do tego tramwaju, a to był Reich, tam już w międzyczasie zrobili Reich. Bo to już były trzy miesiące. Więc jak myśmy wyglądali, to nie muszę tłumaczyć. Ale ta pułkownikowa, która była z nami, miała rodzinę w Łodzi i ona nas zawiozła. Wysiadłyśmy gdzieś, jakoś żeśmy szły, już tego nie pamiętam dokładnie, dość że ona poszła do rodziny, a myśmy zostały u dozorcy. Z tym że ten dozorca jak nas tam przyjął, to takie piękne łóżko małżeńskie, to pamiętam dokładnie… Tam były pierzyny, było ciepło i kazał nam się tam położyć, rozebrać i położyć się. Mama mówi do niego: „Proszę pana, my mamy wszy”. A on mówi: „Proszę pani, nic mnie to nie obchodzi. Ja sobie z wszami poradzę. Kładźcie się i śpijcie”. Potem to co pamiętam. Mama miała pierścionki na palcach jakieś, może miała zegarek, tego nie wiem. W każdym razie jakieś opłaty drobne… Dostałyśmy jakiś papier na wywózkę, że mogłyśmy przejechać do Generalnej Guberni. Z tym że pamiętam koszmarną stację w Łodzi. Co chwilę przechodzili żandarmi – to pamiętam i to mi się śni w nocy nieraz – z tymi blachami, w hełmach i sprawdzali papiery, a myśmy miały te papiery lewe. I takie słupy…
- Trzeba było długo czekać na ten pociąg?
Tak, trzeba było na ten pociąg czekać. Ciągle żeśmy się chowały za jakiś wielki słup. Wielkie słupy tam były. Może one nie były takie wielkie, dla mnie były wielkie. W każdym razie tak się skończyło, że żeśmy się do tego pociągu dostały. Przyjechałyśmy do Warszawy, w Warszawie furmanką w nocy. To już było miasto mi bliskie. Furmanką na Żoliborz, na plac Wilsona. Mieszkanie oczywiście było okradzione, ale było, stało. Były meble, były łóżka. Nieszczęście było, że było to mieszkanie z centralnym ogrzewaniem, co przed wojną było rzadkością, ale stać było na to rodziców. Było drogie, ale było z gazem, z centralnym ogrzewaniem, więc można było tylko zębami dzwonić.
- Co pani robiła? Poszła pani do szkoły? Bo do tej pory pani w żadnej szkole nie była.
Tak, nie byłam. Poszłam do szkoły. Zapisała mnie mama do szkoły. Jeździłam do tej szkoły za Cytadelą. Dlaczego tak daleko? A, nie. Potem poszłam do zmartwychwstanek. Wiem, tam byłam bardzo króciutko. Tam przystąpiłam do komunii tylko, to wiem. Bo w międzyczasie już miałam dziewięć lat… To chyba za rok… Już tu mogę coś pomieszać. Potem mama dała mnie do zmartwychwstanek, do sióstr, bo mieszkałyśmy na placu Wilsona. Nie wiem dlaczego, w pierwszym rzucie poszłam koło Cytadeli. Może tam była… Nie wiem, to już nie wiem, bo to już mama decydowała, to nie pamiętam. Chodziłam do zmartwychwstanek do… Nie do wybuchu Powstania.
- Pani chodziła do szkoły podstawowej jeszcze?
Do pierwszej, drugiej klasy. Tu chodziłam do sióstr i siostry nam bardzo pomagały, bo myśmy miały straszną biedę.
- Z czego się panie utrzymywały?
Z niczego. Właściwie trudno mi powiedzieć, z czego myśmy żyły. Mama jakoś pierwsze trzy miesiące po powrocie sobie radziła. Mama była nauczycielką. Dlaczego nie uczyła? Nie mam pojęcia. Może była załamana, może to wszystko razem. W każdym razie nie radziła sobie mama i była taka bieda, że jak weszli Niemcy do Lwowa, to już był 1941 rok, to wtedy myśmy się skontaktowały, mama się skontaktowała z rodziną, czyli z babcią. Miałam starszą siostrę. Siostra jest ode mnie starsza osiem i pół roku. Ona w międzyczasie wyszła za mąż. Bo ja już miałam dziesięć lat, czyli ona miała osiemnaście i pół. Wyszła za mąż i przyjechali do Warszawy. Zobaczyli, że strasznie kaszlę i że w ogóle jestem taka biedna i zabrali mnie ze sobą. Mama została w Warszawie, a zabrali mnie do Lwowa.
Dalszą część, to mogę już opowiadać, co było we Lwowie. W każdym razie jak poszłam na mszę… Przyjechałam w takim stanie, oczywiście babcia mnie jakoś ubrała. Babcia umiała szyć, więc jakoś mi rzeczy wyszykowała. Ponieważ w Warszawie nas okradli całkowicie, jak myśmy wybyły z Warszawy, nawet służąca, no i sąsiedzi, z przeproszeniem też. Było piętnaście dywanów, bo to było duże mieszkanie, z Cytadeli. Tam było pięć pokoi, a tu, na placu Wilsona były trzy, ale dywany były, więc to wszystko pokradli i ubrania też pokradli. Ale wyrosłam w międzyczasie, więc też bym nie miała się w co ubrać. Tam mnie babcia już jakoś przyodziała. W każdym razie poszłam z wujkiem i z babcią na mszę do kościoła [Świętej] Teresy we Lwowie. No i oczywiście zemdlałam, bo nie mogłam wystać. Więc ruch się zrobił, szum, dziecko zemdlało. Co się stało? Po prostu byłam taka zabiedzona, zagłodzona.
- Czy pani widziała jakieś różnice między okupacją w Warszawie a we Lwowie?
Tak.
Teraz opowiem. W ogóle Niemcy we Lwowie byli inni.
Bo Niemcy w Warszawie byli okrutni. Wtedy pamiętam, był Wawer, to znaczy pamiętam, co opowiadali. Rozstrzelali w Wawrze Polaków za zastrzelenie żandarma.
- Czy jak pani chodziła ulicami, to pani się bała?
Nie chodziłam ulicami. Mnie nie wolno było chodzić. Chodziłam na plac Wilsona 4 albo Słowackiego 2/4, bo to jest taki wielki blok. Tam są dwa wielkie do dzisiaj, trzeci tam, gdzie kino. Na moich oczach to kino poleciało, miotacz min na moich oczach.
- Tam przed wojną też było kino?
Tego nie wiem.
- Aha, tylko ten budynek pani pamięta?
Nie chodziłam przed wojną do kina, więc mówię o budynku. Ale te dwa bloki stoją do dzisiaj. I było wielkie podwórko. Ale codziennie Niemcy po kogoś przychodzili. Byli okrutni w Warszawie. Ponieważ tu bardzo szybko było podziemie, więc oni się strasznie mścili. No i mścili się za to, że Warszawa się tak długo broniła. Natomiast we Lwowie Niemców witali jak zbawienie. Ludność witała ich z kwiatami i Niemcy dali burmistrzowi (kazali się z Polaków jakiemuś wybrać) klucze od więzienia, które się nazywało Brygidki, żeby otwierali Polacy to więzienie. Tam byli harcerze pomurowani żywcem w takich lochach. Zamurowywali dzieci żywcem. Całe kosze wynosili…
Rosjanie, oczywiście, razem z Ukraińcami, z przeproszeniem, co to dzisiaj są za przyjaciół. Ale niestety tak się zachowali, nie mogę tego taić. Taka była prawda. Całe kosze, bo wujek mój brał w tym udział, ja oczywiście nie, ale wynosili palców, rąk, uszu, nosów. To było coś strasznego. Więc Niemcy, tak jak mówię, byli we Lwowie witani, ponieważ tak się pięknie tam zachowywali ruscy. Ich stosunek do ludności polskiej i Ukraińców część, ta armia Własowa, to przeszła… Mieli lepszy stosunek. W każdym razie byli bardziej ludzcy. Jak było w szkole? Była szkoła powszechna, oni pozwalali.
- Też tam pani chodziła do szkoły?
Tak, chodziłam do szkoły przy kościele Magdaleny i tam już chodziłam po ulicach. Do szkoły chodziłam już normalnie, no bo już zaczęły lata mijać, już byłam dwa lata we Lwowie.
- Czy ktoś z rodziny konspirował, czy pani się zetknęła z jakimiś gazetkami podziemnymi, z czymś takim?
Tak, wujek jeden, jeden z wujków. Czy się zetknęłam tu czy tam? We Lwowie nie, a tutaj tak. Tutaj to u nas w ogóle było nieszczęście, bo jak mama tu została sama, to wynajęła jeden pokój, bo nie miała z czego żyć. Więc wynajęła jeden pokój i niejaki pan Brochwicz wynajął pokój, no i odbywały się zebrania u mamy, ale mama o tym nie wiedziała. Myślała, że przychodzą znajomi do niego. A on okazał się działaczem komunistycznym na dokładkę. W pewnym momencie wpadło gestapo, to wszystko zgarnęło, łącznie z moją mamą. Nie wiem, mama jakimś cudem w szpitalu się potem znalazła, bo ją pobili. Ale mnie tu nie było w tym czasie, byłam we Lwowie, chwała Bogu, więc znam to tylko z opowiadań.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam w 1944 roku. Ponieważ już szli Sowieci, już było wiadomo, że Lwów nie będzie polski…
- Już jak pani wyjeżdżała ze Lwowa, to już ludzie mówili, że on nie będzie polski?
Tak, już były przecież te… Churchill, Stalin i Roosevelt, oni już to uzgodnili, że szła ta linia Curzona i że tu już nie będzie Polski. Wiem, że była straszna rozpacz w rodzinie. Nie wiedziałam najpierw, o co chodzi, ale się potem dowiedziałam. Wtedy już mama przyjechała do Lwowa i zabrała mnie, bo skoro i tak już Sowieci byli niedaleko Lwowa w 1944 roku, że nie ma na co czekać, trzeba jechać do Warszawy, bo tu wchodzą Sowieci. A my to miałyśmy w ogóle [przeżycia] z Sowietami – ledwo żeśmy im uciekły z deszczu pod rynnę.
- Jaki to miesiąc był, czy pani pamięta?
Tak, wróciłam w kwietniu i od razu mnie mama dała do szkoły, ponieważ przerwałam naukę. Która to była klasa? Powszechna, jakaś piąta, szósta.
- Czy pani pamięta na przykład naukę historii Polski czy takich zakazanych przedmiotów?
Tak, czytałam całą literaturę, bo miałam koleżankę, której rodzice mieli przed wojną bibliotekę. Zresztą do osiemnastego roku życia przeczytałam całą liczącą się światową literaturę.
- Trzeba było książki od znajomych wypożyczać?
Tak, tylko po znajomych, oczywiście. Ale jak weszłam do tej biblioteki, to można powiedzieć, że bym stamtąd nie wychodziła. Tak że czytałam i „Trylogię”, i wszystko. Czy brałam udział? W niczym nie brałam udziału.
Byłam za mała, więc… A tutaj do sióstr przyjęli mnie bardzo chętnie, bo mnie rozpoznali. Z tym że już byłam ubrana, byłam lepiej sytuowana, bo już się im we Lwowie lepiej powodziło. Dlaczego? Bo było dwóch wujków. Jeden wujek pracował na kolei, to ten wujek, którego żona zginęła w Stanisławowie, i on jeździł, był kierownikiem pociągu towarowego, za Niemców jeździł Tarnopol – Lwów i przywoził stamtąd jaja, kartofle, co można było do jedzenia. A drugi wujek pracował w Urzędzie Skarbowym, więc od ludzi też dostawał, bo tak liczył te podatki, żeby to nie wychodziło dużo, więc zawsze…
- Rodzina dzieliła się z pani mamą?
Tak, byłam na utrzymaniu tych wujków przez dwa lata, w ogóle u babci, a potem mama przyjechała. Jak wróciłam do Warszawy, to powiedziałam już, że poszłam do szkoły i teraz…
- Jak pani zapamiętała ten okres tuż przed Powstaniem? Czy coś się czuło?
Pamiętam, już byłam na tyle duża, bo miałam te trzynaście lat, więc byłam na tyle duża, że wiedziałam, że Niemców właściwie prawie nie było. Ostatni tydzień przed Powstaniem oni uciekali furmankami, czym się dało.
- Tędy, przez Żoliborz też?
Przez Żoliborz też. Jak ich droga prowadziła, to nie wiem, którędy, tego już nie wiem. Ale już latałam, już wtedy chodziłam, patrzyłam z przyjemnością, jak wyjeżdżali, jak wieźli swoich rannych na furmankach, na wszystkim, czym się dało. Po prostu uciekali. Warszawa, można powiedzieć, że była pusta. Niemców nie było i to mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością. Owszem, byli w Instytucie Chemii, byli w Cytadeli, to tak. Ale już oni się bali nawet… Natomiast nasi chłopcy, to znaczy starsi ode mnie, ci, którzy byli w straży ogniowej, bo tu się szczególnie mieściło to podziemie takie, w cudzysłowie oczywiście, bo byli to piękni chłopcy, młodzi. Palili się do tego. Ruscy stali
vis-à-vis. Tak że jak stanęłam na brzegu Wisły, to mogłam widzieć ich po drugiej stronie, tak jak Legionowo. Dzisiaj to jest Białołęka. Tam byli ruscy i wszyscy byli przekonani, że w ciągu trzech dni, w ogóle w ciągu jednej godziny ruscy tu będą.
- Czy pani pamięta 1 sierpnia? Co pani robiła od rana?
Tak od rana to tego nie będę pamiętać. Ale tak jak dzieci – poszłam, to były wakacje, więc poszłam do koleżanki, do jednej, do drugiej. Wiem, że mama pojechała po mąkę gdzieś do Śródmieścia czy na Mokotów. Nie wiem, bo to też nie było łatwe. Ale już jeden z wujków był w Armii Krajowej i on powiedział mamie wtedy, że: „Słuchaj, zrób zaopatrzenie na kilka dni, dlatego że tutaj będzie gorąco”. Nie powiedział jej, może powiedział, ale w każdym razie mnie nie powiedzieli, nie wiedziałam, bo dzieci jak to dzieci. To tak jak się u nas trzy dni przechowywane dziecko żydowskie [ukrywało] w piwnicy, dopóki organizacja nie zabrała tego dziecka. Zwyczajnie dziecko… Mama tam i pierzynę, i wszystko zaniosła, ponieważ to było też zimno. Ale nie można było dłużej u nas przetrzymywać. To było niemożliwe. Za to rozstrzelali obok nas całą rodzinę. Przyjechali potem furmanką po to dziecko. Bo mama się czego bała? Może nawet jakoś byłoby się to dziecko u nas… Jednak jak są dzieci, to dzieci są gadajoskie. To nie jest tak, że dzieci nie mówią. Pochwali się koleżance.
- Czy pani wiedziała, że to dziecko jest w piwnicy?
Wiedziałam.
- Jakie to było dziecko? Małe, duże?
Średnie, takie w średnim wieku. Te dzieci wychodziły z getta. Tego też do śmierci nie zapomnę. One przychodziły pod nasze okna i myśmy dawali jedzenie, bo one w dzień zbierały, co się dało, i wracały do getta, do swojej rodziny. To był koszmar.
- Pani wiedziała, że tych sąsiadów rozstrzelali za to, że ukrywali Żydów?
Tak, oczywiście. Wiedziałam o tym. Tam była rodzina żydowska i oni wzięli. Dlatego mama się obawiała. Nie można było przede mną tego ukryć, byłam już za duża, a dzieci to są dzieci.
- Ale rozmawiała z panią mama, że tego nie wolno głośno mówić?
Że nie wolno? Oczywiście, że rozmawiała. Nikomu nie powiedziałam. Ale mama się bała, że nie miała takiej gwarancji, że miałam przyjaciółki, że się nie zechcę pochwalić, że u nas jest dziecko i tak dalej. Dzieci, żeby nie wiadomo jak szlachetne, to jemu się może wymsknąć.
- Wtedy 1 sierpnia pani mamy nie było w domu.
Mama pojechała, wujkowie pojechali. Jeden miał przydział do walki na Starym Mieście, więc on świadomie opuścił… A szwagier, który nie był z Warszawy, dokądś pojechał. On nie należał do organizacji, a może należał, a ja o tym nie wiedziałam. Ale w każdym razie nikogo nie było. Fakt był faktem, że zostałam na trzy dni sama, bez jedzenia, bez niczego. Co robiłam? U koleżanki siedziałam. W ogóle rozpacz mnie ogarniała, przede wszystkim o mamę mi chodziło.
- Kiedy pani zobaczyła Powstańców pierwszy raz?
[…] Trzeciego dnia wróciła mama. Mamę zresztą spotkała straszna rzecz, bo tramwaj zatrzymał się na wiadukcie, jak jechała na Żoliborz, tam wpadli Niemcy z Cytadeli i zgarnęli całą ludność do Cytadeli. Przez trzy dni Wehrmacht z esesmanami kłócił się, czy tych ludzi, których mają w Cytadeli, to oni mają rozstrzelać, czy też ich wypuścić. Więc mama przeszła koszmar, a potem ich wypuścili. Z tym że jak otworzyli bramę i ich wypuścili, to też jak szli ci ludzie, to nie mieli żadnej gwarancji, czy za nimi nie polecą kule. Ale jakoś mama biegiem doszła trzeciego dnia. Wtedy czwartego dnia już odetchnęłam, miałam koleżankę, której mama była Powstańcem. To znaczy nie chodziła w żadnym mundurze, ale w każdym razie brała udział. Jaką ona rolę spełniała? Wtedy właśnie przyszła do mnie ta koleżanka Hanka Żelska i mówi do mnie tak: „Słuchaj, my już jesteśmy duże, my mogłybyśmy być za listonoszy”. Mówię: „No to dobrze, to świetnie”. – „Wobec tego jest teraz zbiórka i nazwiska będą spisywać. Idziemy do tej szkoły na Czarneckiego”. Nie wiem, czy do dzisiaj istnieje ta szkoła za parkiem. Trzeciego dnia wrócili Niemcy do Warszawy.
- Trzeciego dnia Powstania?
Tak, bo to były potyczki, te pierwsze trzy dni. Niemców nie było. To byli tacy Niemcy, co w Cytadeli, w Instytucie Chemii, gdzie jeszcze, to nie wiem, nie jestem żoliborzanką.
- Raczej przez te pierwsze trzy dni był tutaj spokój?
Tak, spokój. Ale już czwartego dnia jak szłam na zbiórkę do tej szkoły, żeby się zapisać na listonosza, to już były straszne strzały przy tym parku. Dość, że jak doszłam do tej szkoły, to miałam pełne majtki. Tak się strasznie bałam, bo strzelali okropnie. A ponieważ pamiętałam Garwolin, pamiętałam Wołkowyje i to wszystko, za dużo przeszłam, żebym się kul nie bała. Już się tam zapisałam, zapisali mnie na listę, a jakże. Do domu wróciłam, bałam się mamie powiedzieć, że będę listonoszem. A ponieważ to był straszny listonosz, który miał takiego stracha… Przyznam się szczerze, że jak mnie ranili… Jak dalej było? Dalej, to chwała Bogu nie było to życie, żebym listy miała, jakieś zlecenie. Jeszcze nie miałam zlecenia. Był czwarty, był piąty, szósty sierpnia, kiedy żyłam tylko cały czas jednym niepokojem. Małe były strzały wtedy, nie było bombardowań. To tylko były takie potyczki, bo Niemcy wrócili, ale jeszcze nie byli tacy zbyt pewni. Aczkolwiek już tej pewności zaczęli nabierać, jak się okazało.
Miałam jedno wielkie zmartwienie. Jak im powiem? Bo jak mama się dowiedziała, że mam być listonoszem, to powiedziała, że mi spierze tyłek i w ogóle. Mowy nie ma, żebym gdziekolwiek szła. Myślę sobie: „Boże, nie mogę wyjść na jakiegoś tchórza, na takiego, który nie spełnia zadań”. Byłam zbyt obowiązkowa. W związku z tym w pewnym sensie… Co się stało 7 sierpnia? To pamiętam dokładnie. Obiecanego miałam kota perskiego i ta pani mieszkała na dziesiątej klatce, my na siódmej. Te kocięta były małe jeszcze i poszłam je obejrzeć, to było na trzecim piętrze. Zaczęli strzelać, szrapnele zaczęły wtedy lecieć. Wtedy zaczęło się już na poważnie. Obejrzałam tego kota, pogłaskałam go, a jakże, i myślę sobie: „Zejdę z tego trzeciego piętra, bo to jednak niewesoło”. Nim zeszłam, nim doszłam do tej szóstej klatki, to się uspokoiło, bo to tych parę szrapneli poleciało, no i cisza się zrobiła. Było piękne południe, było około godziny dwunastej. Matka mojej koleżanki […] Krystyny Karwan siedziała przed klatką i robiła na drutach sweterek. Ja jako taka dziewczynka stanęłam nad nią i zaczęłam patrzeć, jak ona to robi, jak te druty i w ogóle. To był moment, jeden trzask, huk. Wiedziałam tylko, że jej matce leci krew z przodu i z tyłu, tak jak fontanna. Natomiast ja dostałam… Mam przestrzelone plecy, a wylot jest centymetr od kręgosłupa dosłownie. Ale na wylot przeleciał ten szrapnel. To był odłamek od szrapnela. Szrapnel się rozerwał na piątym piętrze przy kominie, no i te odłamki poleciały. Chwycił mnie jakiś… O, wtedy zobaczyłam Powstańców, więc jednak byli. Jeden z Powstańców wziął mnie z przodu, a drugi wziął mnie za nogi czy może on jeden mnie niósł. Już tego dokładnie nie pamiętam, dość że do klatki zaraz, żeby mnie schować. Wiem tylko jedno, że miałam wylot tej rany, a on miał granaty pouczepiane pod pachą. Jak szedł, to ten granat mi się w ta ranę wbijał, więc co chwilę mdlałam chwała Bogu, z bólu. Potem było całe przeniesienie, bo u zmartwychwstanek, tam gdzie chodziłam do szkoły, był szpital polowy, tutaj do klasztoru.
- To kawał drogi był stamtąd.
Trzeba było mnie przenieść. Potem były pokopane rowy i rowami szli, a tego siódmego dnia jeszcze nie było żadnych rowów. Na tym odcinku, jak teraz jest Popiełuszki, Krasińskiego róg Popiełuszki, między klasztorem. Z jednej strony jest Krasińskiego, z drugiej strony ten klasztor, to dalszy ciąg Krasińskiego. W każdym razie przez ulicę Popiełuszki trzeba było przebiec. Niósł mnie mój szwagier, nie było noszy, na jakichś drzwiach, na jakiejś desce (skąd oni to mieli, to nie wiem), i jakiś Powstaniec. Natomiast sanitariuszka przebiegła, to było w południe i Niemcy, którzy byli w Instytucie Chemii, który tutaj jest
vis-à-vis, tak widział to… Oni w południe jedli obiad i ona przebiegła, żeby zobaczyć, czy będą strzelać. Tej dziewczyny nigdy nie widziałam na oczy. W tym momencie nie strzelali i wtedy oni szybko przebiegli. Bo potem jak już wychodziłam z tego, to był rów wykopany. Wzdłuż Popiełuszki już szło się rowem, już wtedy Niemcy nie widzieli. A tu nie było tego rowu. Więc wnieśli mnie i byłam operowana. Miałam wielkie szczęście, bo dostałam surowicę przeciwtężcową, bo to był 7 sierpnia i ona jeszcze była. Bo potem największa ilość ludzi została uśmierconych na skutek tężca.
- Jakie warunki w tym szpitalu były?
U sióstr zawsze było przyzwoicie. One w miarę… To były sutereny, z tym że okna były wysoko, takie sutereny, których okna wychodziły od parteru i są te okna w dalszym ciągu w górę. Więc położyły mnie i trzeba było operować. Operował mnie doktor Węglewski, bo pamiętam, chirurg. Oczywiście bez narkozy, o żadnej narkozie mowy nie było, więc miałam operację na żywca. Musiał oczyścić. Chwała Bogu to przeleciało, więc zeszywał dwie rany. Pod pachą i na kręgosłupie.
- Czyli można wytrzymać bez znieczulenia?
Wytrzymać – ja co chwilę mdlałam. To było moje szczęście. Miałam tylko taką narkozę.
- Ile dni pani była w tym szpitalu?
Dziesięć, ale chciałam powiedzieć, że w czasie kiedy operował mnie doktor Węglewski, on miał żonę i rodzinę na Dolnym Żoliborzu, przy Marymoncie. Tam wpadli „własowcy”. Kim byli „własowcy”? To nie byli „ukraińcy”, to byli… Nie, Łotysze wpadli. Samych przyjaciół mamy. To byli straszni ludzie i rozstrzelali mu żonę i dwóch dorosłych synów. Bo tam zrobili w ogóle… To były ulice, które przechodziły między Powstańcami a Niemcami. Bo oni już przyszli, już nazbierali tych Łotyszów i tego wszystkiego.
- Czy Powstania wiedziała pani, że właśnie ci są gorsi, ci lepsi, Łotysze, „własowcy”? Czy ludzie sobie opowiadali?
Tak, oczywiście wiedzieliśmy, że nie daj Bóg, jeżeli to będą Łotysze, jeżeli to będą „własowcy”, esesmani, to nie mamy żadnych szans. Jeżeli przyjdzie Wehrmacht, to szanse mamy. Co było tutaj? Tu oczywiście jak bombardowali dalej, to umierałam ze strachu, że mamę zbombardowali. Jak bombardowali tutaj, to siostra koło mnie stała i jakoś poduszką mnie nakrywała, bo odłamki leciały, wszystko. Byłam uczennicą sióstr i na rok przed Powstaniem i po Powstaniu parę miesięcy, więc one mnie znały. Miałam tam bardzo dobrze, byłam jedynym dzieckiem, nie było dzieci. Leżało trzech Niemców, też byli bardzo dobrze traktowani.
- Na tej sali, na której pani leżała?
Nie, na tej sali nie, bo byłam dzieckiem. Oni jednak i siusiali, i w ogóle, więc siostry inaczej…
Tak, bo tam są w ogóle te lochy, podziemia w klasztorze, to bardzo ładne. Część im zabrali potem. Tam myśmy nawet lekcje miały gimnastyki, więc było to wszystko… Tam gdzie są zakonnice, tam jest przyzwoicie i czysto. Jakieś jedzenie było, więc nie mogę powiedzieć jednego słowa. Można powiedzieć, że jak na powstańcze warunki, to był luksus. Ale podpalili ten szpital i musieli nas wynosić.
- Wtedy kiedy pani jeszcze tam była?
Zdjął mi szwy, czyli dziesięć dni tam leżałam, to na pewno albo około dwóch tygodni. Już też zatraciłam, tego tu już dokładnie nie powiem. Ale na pewno było to już po zdjęciu szwów. Dość że… Inaczej, przyszła mama po zdjęciu szwów i rozmawiała z chirurgiem. Po mnie przyszła… Szpital podpalili, jak wyszłam. Nieomal jak doszłam do placu Wilsona, to podpalili szpital, więc mnie nie…
- Pani z tego szpitala szła na własnych nogach tym przekopem?
Nie, byłam jeszcze niesiona. Ale rów był na tyle, że mogli mnie tam jakoś… Może mi pomagali, może miałam jakieś siedzenie zrobione, ale nie na własnych nogach, byłam za słaba. To nie było jeszcze tak… Ale jak już doszłam do placu Wilsona, to się dowiedziałam, że podpalili szpital. Wiem, że tylko słyszałam, jak doktor mówił do mamy, bo mama mówi: „Co mam z nią dalej robić?”. – „No cóż, proszę pani. Słońce, powietrze, dobre odżywianie. Co ja pani mogę powiedzieć? Jest to dziecko słabe bardzo”.
- Jakie było to odżywianie pani podczas Powstania?
Straszne. Myśmy właściwie, można powiedzieć, jakieś suchary, jakieś skóry od chleba, koń, jak gdzieś padł. I co było dalej? Dalej padło Stare Miasto i wtedy przyszedł ten wujek, który był na Starym Mieście. Bo oni przeszli. Jak oni przeszli? Część uciekła do Śródmieścia, część tutaj. Wtedy było tak, że jak wrócił ten wujek, to chciał, żebyśmy przebijali się do Kampinosu. Ale to już trzeba było przez Niemców przechodzić, to znaczy Warszawa była kotłem. Nie było w ogóle dokąd uciec. To znaczy było dokąd uciec, tylko Niemcy tak szczelnie otoczyli, że właściwie trzeba było się przebijać.
- Czy w czasie Powstania panie mieszkałyście w mieszkaniu, w domu?
Nie, w ogóle mowy nie było. Życie było w piwnicy. Do czego zmierzam? (Już jak pani poruszyła ten temat). Jak wróciłam na plac Wilsona ze szpitala, bo był to taki polowy szpital, ale szpital, to chwała Bogu mieszkał tam lekarz bakteriolog, który po jakichś kilku dniach oczyścił tę moją ranę, ponieważ to zaczęło pięknie gnić. Nie było opatrunków, nie było nic, ale to, chwała Bogu, zrobił wszystko i w porządku, i było dobrze. Wrócił ten wujek i oczywiście on szedł dalej walczyć, ale już nie w Warszawie, tylko szedł do Kampinosu. Oni chcieli z drugiej strony uderzać, odbijać, ale to było marzenie ściętej głowy, ponieważ Niemcy w międzyczasie ściągnęli posiłki i to takie posiłki, że torami jeździły pancerne wozy, które ostrzeliwały, a w dzień non stop bombardowanie. Nie było chwili ciszy, nie było. To było coś tak strasznego, że kanonada non stop. Chciał, żebyśmy z nim poszły. Ale jak usłyszałam o przebijaniu… Tutaj koło Instytutu Chemii trzeba było, tu Niemcy mieli swoje posiłki i swoją linię pobytu, nie wiem, jak to nazwać. Oni to się raczej domów trzymali. Ale w każdym razie zaczęłam strasznie płakać, że się boję, nie chcę żadnego przebijania, no i mama zrezygnowała. Powiedziała: „Jak ona jeszcze zacznie płakać, krzyczeć, to ona nas wszystkich wsypie”. Tak samo do Rumunii wtedy zrezygnowali, ale byłam dużo młodsza. Ale wszystko jedno, już byłam tak… Bałam się po prostu.
- Jak wyglądało pani życie? Leżała pani w jakimś łóżku w piwnicy?
Nie, już potem nie leżałam, potem już zaczęłam chodzić. Potem już nie leżałam. Po oczyszczeniu tej rany już zaczęłam chodzić normalnie, bo już był miesiąc…
Nie było niczego, nie było wody, nie było światła, kompletnie niczego. Myśmy żyli w strasznych warunkach…
- Jak ludzie, sąsiedzi sobie radzili?
Niektórzy mieli, a nie było na czym ugotować, bo ani żadnego gazu. Paliło się…
- Jak wyglądały kontakty z sąsiadami?
Były bardzo serdeczne, przecież myśmy tam mieszkały przed wojną i jednak ten rok…
- Czy ludzie jakoś wspólnie gotowali, czy coś wspólnie robili?
Dzielili się w miarę, co kto miał, to się dzielił. Wiem, że jak wróciłam, to mama dostała nawet kawałek masła dla mnie na kilka dni, żeby posmarować ten suchar. Byliśmy w strasznych warunkach. Nie potrafię tego nawet dzisiaj powiedzieć. Pani mnie pyta, co myśmy jedli. Można powiedzieć, że dla mnie jedzenie wtedy było mniejszym kłopotem niż ten strach. Potwornie się bałam, byłam jak takie zaszczute zwierzę i jeszcze do tego obolałe. Bo nie tylko byłam fizycznie ranna, ale i psychicznie. To był koszmarny okres w moim życiu, który niewątpliwie odbił się potem na całości, do tego stopnia, że jak się wojna skończyła, to przez trzy lata, idąc do szkoły, jak leciał samolot, to się chowałam. Tak miałam psychikę naruszoną.
- Ale wtedy, w sierpniu jeszcze, chorując, leżąc, jak pani sobie wyobrażała, jak to się skończy?
W ogóle sobie nie wyobrażałam, nic sobie nie wyobrażałam. Wiem tylko, że w pewnym momencie jak skończyli ze Starym Miastem, to wzięli się za Żoliborz. To bym powiedziała jedno. Zaczęli stosować tak zwane krowy, czyli miotacze min. Zanim ten pocisk wyleciał, to oni nakręcali i był taki zgrzyt: żżżż! żżżż! żżżż! – to było wiadomo, że zaraz coś zleci. To było coś takiego, że jeżeli na drodze tego pocisku, który leciał (to była taka rakieta widocznie), jakby się człowiek znalazł w tym pędzie, nie to, że na niego padło, tylko w tym pędzie to głowę mu urywało. Tak było na Żoliborzu. Tak zlikwidowany został Dolny Żoliborz, po prostu jak domki z kart pozamykały się, popadały.
- Co pani robiła, jak pani słyszała ten dźwięk?
Zatykałam uszy i chowałam głowę. Ja szczególnie już byłam przewrażliwiona. Wtedy mama, mając znajomą… Zobaczyła na placu Wilsona, że zaczęło się dziać strasznie.
Były już takie bombardowania… Aha, nasze mieszkanie zostało zlikwidowane w taki sposób, chociaż było na parterze. Chwała Bogu, w tym czasie nikogo nie było w piwnicy. Były dwa pokoje łączone, to znaczy obok siebie. Między te dwa pokoje przez okno wpadł szrapnel, który się rozerwał między tymi dwoma pokojami i zlikwidowało nam zarówno jadalnię, jak i sypialnię. Natomiast mój pokój był od ulicy Mickiewicza, bo ten dom tak stoi. Jeden był od podwórka, to od podwórka wpadł szrapnel i rozerwał się w mieszkaniu i zlikwidował wszystko, co tam było, łącznie z meblami, z biurkiem, z dokumentami, ze wszystkim. A na te piętra, gdzie był mój pokój, to spadła bomba i trzy piętra się zwaliły na ten mój pokój. A ostatniego dnia Powstania pod kuchnię podjechał „goliat”, taki był bezzałogowy tank, który się rozerwał i zlikwidował kuchnię. Tak że z naszego mieszkania nie zostało absolutnie nic. Myśmy nie mogły w ogóle… Żadne dokumenty nie zostały, żadne papiery, nic nie zostało. To, co mam odgrzebane, to ta lampa, która tutaj stoi, to są z gruzów odgrzebane rzeczy. To jakiś wazon, to tutaj jakieś kryształy, to co wygrzebałam z gruzów.
- Potem? Jak się skończył ten nalot?
Nie, jak wróciłam. W czasie Powstania miałam myśleć o lampie, w ogóle o takich rzeczach? Mnie nic nie obchodziło w ogóle. Ważne było tylko życie. Nic, absolutnie nic! Życie moje i bliskich, otoczenia całego, które koło mnie się znajdowało i innych ludzi w ogóle. Tylko życie się liczyło. Nic, żadne dobra. Ale ponieważ to życie zaczęło się liczyć coraz mniej, bo na tym placu Wilsona [Niemcy] sobie zrobili, widocznie im tam pasowało szczególnie wziąć się za niego. Więc mama doszła do wniosku, że ma przyjaciółkę na placu Inwalidów, który był tuż pod Niemcami. Bo Niemcy siedzieli gdzie? Na Dworcu Gdańskim i siedzieli w Cytadeli. Tam mieli pancerne wozy, które jeździły. Ale plac Inwalidów był za blisko na bomby, bo te bomby mogły spadać na nich. Prąd powietrza mógł takie… Nie były to takie wcelowane bomby, jakie są w tej chwili, tylko to były zwykłe ordynarne bomby z I wojny światowej, więc znosiło. Tak samo ze szrapnelami. Było to za blisko. Nie mogli sobie tak odmierzyć bliziutko, więc jak myśmy podeszły pod nich, czyli na plac Inwalidów i jeszcze na dokładkę… Tam stoi ten [budynek] do dzisiaj, który ma podwójne piwnice. Są jedne piwnice, a potem są jeszcze drugie piwnice, to tam jest taki półokrąglak. Myśmy tam były do końca Powstania. Pamiętam taki moment, kiedy wyszłam przed klatkę schodową. Oczywiście kanonada była non stop, ale tam były karabiny maszynowe szczególnie. Ale wszystko jedno, jakoś się wyczłapałam, wrzesień był bardzo ładny i już wtedy chodziłam dobrze. Stanęłam przed klatką, mama przyszła za mną i mówi: „Nie stój tutaj”. Mówię: „Dlaczego?”. – „Bo cię mogą zabić. Przecież tu kule latają”. Na to mówię do mamy tak, mając lat czternaście: „No to co?”. – „No zabić cię mogą!”. Na to mamie mówię tak: „Mamo, a czy może być coś gorszego?”. Pani się pyta, co myślałam. To myślałam, że jak mnie zabiją, no to mnie zabiją, to będzie koniec. Bo tam nie było widać końca. Znam początek, a to był już koniec września. Ale w pewnym momencie już zaczął ten koniec być widoczny i już było wiadomo, że Powstanie pada.
- Były wiadomości z innych dzielnic?
Tak, były wiadomości, bo ludzie przechodzili. Ludzie jak to ludzie, ludzie są wszędzie łażący. Jak nie w dzień, to w nocy. W każdym razie gazetki były jakieś. To nie dla mnie były te gazetki…
- Pamięta pani, że ludzie czytywali?
Tak, oczywiście. Wiadomości były. Była tak zwana poczta pantoflowa, ludzie chodzili. Życia żadnego nie było, jedzenia nie było. Czym żeśmy żyli, to nie wiem. Mieliśmy jeszcze jakąś kaszę, bo pamiętam, że jak żeśmy wychodzili, to miałam w ręku garstkę kaszy. Nie wiem, może tam było pół kilo kaszy. Tak że tylko tyle. Ale przed wyjściem było tylko jedno, największe zmartwienie. Kto nas będzie wyprowadzał? Jeżeli „własowcy”, to jest tragicznie. Jeżeli Łotysze, to nie daj Bóg. Jeżeli esesmani, no to już w ogóle.
- To oni byli jeszcze gorsi?
Wszyscy jednakowi byli, można powiedzieć. Jedną miarą można ich mierzyć. Natomiast jeżeli Wehrmacht, jeżeli mielibyśmy szczęście i byłby Wehrmacht, wtedy nie było jeszcze podpisania tego, że my mamy jakiekolwiek prawa, bo to był 30 września, czyli ostatni dzień września, a trzeciego dopiero był podpisany z Komorowskim…
- Ale już pani wiedziała wtedy, że Żoliborz padł?
Już żeśmy wiedzieli, że nas będą wyprowadzać, że to już jest koniec. Bo wtedy Powstańcy zaczęli się przebierać, zaczęli przychodzić. Czy byli wtedy mile widziani?
Przeze mnie tak, ale przez ludzi, szczególnie którzy potracili bliskich, wszystko, to różnie.
- Pani była świadkiem takich różnych zachowań?
Tak, byłam świadkiem rozmów, było tam pełno ludzi. Różnie ludzie mówili, jedni byli za, drudzy potracili wszystkich. Gdyby pani straciła córkę czy męża, czy kogoś, to nie byłaby pani…
- Czy pani zapamiętała twarze tych ludzi? Jak oni się pani jawili, jak ich pani odbierała?
Nędzne, straszne twarze, beznadziejne twarze. To był koniec Powstania.
Potwornie smutni. Któż tam mógł być nie smutny ostatniego dnia Powstania, straciwszy… Część straciła wszystko, ale nie mówię o dobrach, mówię o bliskich, o życiu mówię. Tu zginęło przecież ćwierć miliona ludzi, nie róbmy sobie z tego żartu. To nie jest tak jak, przypuśćmy, w stanie wojennym, sto pięćdziesiąt osób, to ćwierć miliona ludzi poszło. Powstańców w tym niewielu, można powiedzieć, reszta była ludność cywilna. Więc nie było to tak odbierane przeze mnie. Odbierałam to, że Powstańcy to byli wielcy ludzie i w ogóle. Wszystkie książki przeczytałam, odpowiednie do wieku, bo potem czytałam dalej, ale to już była inna literatura światowa, ale do tego wieku to czytałam przede wszystkim Sienkiewicza i te wszystkie inne rzeczy. Na czym innym się wychowałam. Byłam córką oficera.
To było wszystko to, co mój ojciec przeszedł i mój ojciec niepodległość wywalczył między innymi, więc odbierałam to inaczej. A jak odbierała moja mama? Nic do mnie nie mówiła. Nie odbierała tego źle. Odbierała to biernie, można powiedzieć. Wszyscy już byli załamani, wiem tylko, że powiedziała do jednego z wujków: „Słuchaj, ty się ogól”. Tak powiedziała do niego. To był brat mojej mamy. „Zenek, ty się ogol, bo jak…”. Ponieważ ci Fiderkiewicze, który od Milanówka są i od tego doktora, to pochodzili z Horodenki i przyszli w XVI wieku z Ormian, więc mieli trochę inne rysy. Ja jestem bardziej do ojca podobna, a tamci rysy mieli takie południowe bardziej. Więc jak on był zarośnięty, to był podobny do Żyda. To mama mówiła tak: „Ja cię błagam, Zenek, ty się ogol. Bo jak oni wpadną, to pomyślą, że ty jesteś Żydem i nas wszystkich wystrzelają. Oni się nie będą bawili w papiery nawet”. Bo jak zapuścił sobie brodę, to miał taki semicki wygląd.
- Czy pani wiedziała, czy pani słyszała, co ludzie mówili, co Niemcy w czasie Powstania robili z ludnością cywilną w innych dzielnicach?
Strasznie robili na Woli, no i na Żoliborzu, to znaczy na Marymoncie zrobili straszną jatkę. To wiedziałam, oczywiście że wiedziałam.
- Czy w czasie Powstania brała pani udział w jakichś uroczystościach religijnych?
W żadnych.
Msze się odbywały, tak. Ale żeby jakieś pochody czy jakieś inne, to takich rzeczy tam nie było. Ale przychodził ksiądz i msza była jakaś. Jakiś ksiądz się znalazł, powiedzmy sobie szczerze.
Nie, o podwórku w ogóle wybijcie sobie z głowy. Na podwórku to mogliśmy w ogóle tylko wyjść, ale już nie wrócić. To było tak, że tam nie było mowy o żadnych podwórkach. Państwo sobie nie wyobrażacie, co to było. To była jedna wielka strzelanina, kanonada. Tak że jak powiedziałam, że stanęłam przy klatce schodowej, właściwie można powiedzieć, że byłam częściowo chroniona ościeżnicą przynajmniej, to też byłam narażona. Więc o jakiejś mszy czy jakimś czymś na podwórku, to w ogóle mowy nie było, bo ci ludzie by nie wrócili. Już 7 sierpnia zostałam na podwórku skoszona. A co było dalej? Dalej oni byli coraz bardziej bezczelni, coraz bardziej okrutni i coraz bardziej bezkarni.
- Czy pani zetknęła się z jakąś taką pomocą od organizacji, od RGO czy harcerzy?
Wtedy tam, nie. Jakich harcerzy? [Jeśli chodzi o] harcerzy, to właśnie ja między innymi miałam być za listonosza. Tego nie było. Owszem nosili, byli Powstańcy, ale oni się nawet, można powiedzieć, bawili. Bo to słyszałam. Oni nie mieli nic do stracenia. Więc wtedy jak mieliśmy się przebijać do tego Kampinosu, ale to był jeszcze początek września, po upadku… To wtedy poszłam i pani pyta, czy wtedy widziałam Powstańców. Wtedy widziałam ich bardzo dokładnie, wtedy z wujkiem, bo on też był Powstańcem i tylko część z nich szła na Kampinos wtedy. No ale czy przed wyjściem, czy jak, to grali na pianinie, śpiewali i w ogóle. Ale w mieszkaniu. Tam była atmosfera
carpe diem, to znaczy „dziś się żyje, jutro gnije”. Oni nie mieli nic do stracenia, bo oni już wiedzieli, że jest Powstanie całkowicie sprzedane i że tu żadni ruscy nie wejdą, że są na stracenie. Oni o tym doskonale wiedzieli.
- Jak pani wychodziła z Warszawy?
Przede wszystkim cały kłopot był taki. Czy wejdą tacy, czy tacy. Bo jak wchodzili tamci, to najpierw rzucali granat, zanim wyprowadzali.
- Skąd to pani wie? Pani wie to teraz, czy pani wiedziała wtedy?
Wtedy wiedziałam. Więc byliśmy stosunkowo daleko od tego wejścia do piwnicy. Wszyscy się skupiali daleko, w kącie, żeby jak najdalej od wejścia, bo nie było wiadomo czy oni… Oni to robili dla oczyszczenia atmosfery, żeby sobie oczyścić. Kto przeżył, to przeżył. A reszta to wiadomo, że nie będą do nich strzelać.
Wehrmacht przyszedł i prowadzili nas przez ulicę Zajączka. To niedaleko, bliziutko jest. Wtedy nadlecieli ruscy, jeszcze to musiałam przeżyć, i bombardowali. Ruscy to zrzucali tak: karabiny, do których nie pasowała amunicja, to znaczy karabiny bez amunicji…
Tak, bo na placu Wilsona to nawet nie chodziłam, bo jednego, co poszedł, to zabiły właśnie takie zrzutki. Nie dostawaliśmy takiej pomocy, bo wiem, że były zrzuty. Nawet podobno jakaś żywność była, ale nie w obrębie mojego pobytu, żadnej. Natomiast wiem, że ruska pomoc to wyglądała mniej więcej tak, że jak zrzucali karabiny, to nie było amunicji. Jak zrzucali amunicję, to nie było karabinów. To były czyste kpiny. Natomiast wtedy jak nas wyprowadzali, trzydziestego, to wtedy nadlecieli ruscy i tych Niemców niby bombardowali. No to jeszcze na nas to leciało. To jeszcze razem z tymi Niemcami chowaliśmy się do takiego dużego domu. Jeszcze to nas musiało spotkać, jeszcze ostatniego dnia, już jak wychodziłam. Więc jeszcze piwnice innego domu musiałam obejrzeć. Ale Niemcy też tam uciekali, więc wszyscy tam uciekali wtedy. Zresztą Polacy nie mieli dokąd uciekać, dokąd myśmy mieli uciekać, więc Niemcy nie mieli obawy, że im ci cywile dokądś pouciekają.
- Po nalocie wszyscy się stawiali?
Dokąd myśmy mieli uciekać w ogóle. Wyprowadzali nas ulicą Okopową i tego też nie zapomnę nigdy. Wzdłuż Okopowej, tak jak cmentarz żydowski się kończy, są jeszcze domy. Pamiętam te domy. Tam jest parę domów, co są sprzed wojny. W tych domach stali „ukraińcy”, pijani w sztok. Co chwilę z tych prowadzonych przez Wehrmacht tłumów ludzi, bo prowadzili wtedy dużo, trzydziestego wyprowadzali bardzo dużo, prawie cały Żoliborz prowadzili… To ci „ukraińcy” czy „własowcy”, czy Łotysze, cholera ich wie, przepraszam za brzydkie słowo, co chwilę wyciągali jakąś dziewczynę z tego tłumu. Jeżeli był przyzwoity Niemiec, to widziałam na własne oczy, jak bił kolbą od karabinu tego pijanego, co… Polacy ciągnęli tą dziewczynę w jedną stronę, a on bił kolbą tego… Nie znam jego nacji, to nie był esesman, to była jakaś nacja. Czort jego wie, kogo tutaj nazbierali. Bił kolbą zwyczajnie i tą dziewczynę uratowali, ale innych nie uratowali. Ale byli tacy, którzy udawali, że nie widzą. Jak to mówili, to była droga przez mękę, bo młode kobiety, w ogóle kobiety, ja byłam jeszcze dzieckiem, chwała Bogu, ale mama nie była dzieckiem, miała czterdzieści lat…
- Bała się pani o mamę, o bliskich?
Właściwie można tak powiedzieć, dokładnie to nie wiedziałam, o co chodzi. Ale w każdym razie, że zabierają, no niby po co zabierają. Przecież idą, to po co oni ją porywają. Dzisiaj to bym wiedziała już, o co chodzi, i rok później to bym dokładnie, a wtedy myślę sobie: „Czego oni chcą? Biżuterii, pieniędzy czy czego? Złodzieje”. Ale to wtedy jeszcze byłam na tyle… Widocznie byłam źle chowana.
Do kościoła Świętego Wojciecha i tam nas Niemcy na noc zostawili. Tam już żeśmy spotkali generałową Lewitu [?] i w ogóle innych znajomych, bo tam już Niemcy nad nami nie panowali. Zresztą nie mieli zamiaru, bo…
- Nic strasznego się tam nie działo?
Nie, ze strony Niemców nic.
- Jakieś jedzenie dali, wodę?
O, wiem, co dostałam. Od kogoś dostałam słoik konfitur z truskawek, bo ktoś gdzieś widocznie miał jakieś przetwory i z tymi przetworami szedł. Zlitował się tam nade mną i taki jeden mały, to znaczy nie słoik, słoiczek, ale w każdym razie wiem, że zjadłam zaraz. Mamie dałam tylko parę łyżeczek i z mamą zjadłam te konfitury. Dlatego z przyjemnością wspominam kościół Świętego Wojciecha. To są rzeczy, których dzisiaj w ogóle trudno nawet sobie… Jak pani mnie pytała, czy lampę z gruzów wyjmowałam. Mnie nic nie obchodziło, nic w ogóle, absolutnie. Potem rano pieszo nas prowadzili do jakiegoś dworca. Dzisiaj to bym dostała kulę w łeb, bo bym nigdzie nie doszła. Nie wiem, jaki tam był dworzec. Może to Włochy były… Lory to były, podjechały takie wagony i do Pruszkowa nas zawieźli. Na terenie parowozowni zrobili obóz dla tych wszystkich warszawiaków i tam była selekcja.
- Dużo ludzi było w tym obozie wtedy?
Tłumy, tłumy były i to były baraki. Barak „A”, „B”, „C” i w zależności od tego, to młodzi mężczyźni to do tego, kobiety to do tego, z dziećmi to do tego. Więc myśmy tam były w którymś, nie wiem już, w którym. W każdym razie wtedy siedziała mama z panią Lewitu i wtedy sobie zapamiętałam jedną rzecz, że siedziała pani Lewitu, bo wtedy już w tych barakach to ludzie prowadzili normalne rozmowy, nikt nie strzelał. To dla mnie było najważniejsze. Podsłuchiwałam, właściwie nie podsłuchiwałam. Ona miała córkę starszą ode mnie, siedziałyśmy obok, a pani Lewitu do mamy mówi tak: „Wiesz, Olga, ja nie mam literalnie nic”. A ja myślę sobie tak: „Co to znaczy literalnie? O czym ona mówi? Jakie literalnie? Czy to jest jeszcze coś więcej niż nic”. To sobie zapamiętałam. Ale kiedy już nie miałam się z czego śmiać, ale zdawało mi się, że niedługo wyjdziemy do tego Pruszkowa i już będziemy wolni, to się okazało, że… Miałam bandaże założone przez plecy. Wtedy musiałam przejść przez… Ze względu na mamę, bo mamę chcieli zabrać, a ja byłabym bez opieki, więc na tyle byli już humanitarni, to już można powiedzieć, że ich trochę wojna chyba postraszyła, że były takie stoły wielkie, przypuśćmy dwudziestometrowe połączone, czy pięćdziesięciometrowe… Już nie wiem, już trudno mi powiedzieć. Takie nakryte suknem i tam siedzieli przeważnie esesmani i lekarze. Wiem, że musiałam tam podejść i że kazali mi usiąść, zdjęli ze mnie te bandaże i zobaczyli, czy mam ranę rzeczywiście, czy też to jest tylko bandaż założony na lipę. To były nasze siostry i one potem zawinęły mi te plecy z powrotem, no i myśmy poszły do… Ale też byśmy były nie wyszły, gdyby mama nie dała zegarka.
- Wyszły panie na zewnątrz?
Tak, na zewnątrz, ale gdy mama nie dała zegarka, to…
- A komu mama dała zegarek?
Naszym, Polkom. Tak było.
- Czy pani pamięta tam jakieś jedzenie? Jak takie warunki bytowe wyglądały?
Może tam jakaś była zupa. Do jedzenia nie przywiązywałam wagi. Coś tam pewnie może było czy może był jakiś kocioł, może ktoś coś przyniósł. W każdym razie po żadne jedzenie nigdzie nie szłam. Wyszłyśmy w Pruszkowie, wyjechałyśmy furmanką, bo furmanki wtedy były w robocie, za drzwi tego strasznego Pruszkowa. Tam żeśmy się znalazły u jakiejś rodziny i mama myślała, że może my się tam nawet zatrzymamy. Wprawdzie nie wiem, za co miałyśmy żyć i w ogóle, manną bożą, bo myśmy przecież literalnie nic nie miały. Ale to nie był jeszcze koniec, bo Niemcy doszli do wniosku, że oni za dużo wypuścili i zaczęli znowu wyłapywać warszawiaków. Wtedy ta pani, u której żeśmy się przechowywały, miała szafę i za szafą była pakamera jakaś i to było zasłonięte szafą. Ona odsunęła tą szafę, nas tam dała. Widziałam tych esesmanów, bo tam było okno malutkie, czego oni nie widzieli. Tak że jak oni weszli do pokoju, bo oni szybko ten przegląd robili, nie ma nikogo, no to nie ma warszawiaków. Więc trzeba było stamtąd zwiewać.
Pojechałyśmy wtedy… To wtedy RGO się złączyło, tak. Z RGO dostałyśmy koc, co jeszcze to nie wiem, mama coś tam dostała. Dostałyśmy jakiś adres, pojechałyśmy w góry do Mszany Dolnej. Mieszkałyśmy u jakiejś pani Pitalowej, to była góralka.
Tak i tam byłyśmy do… Z czego żeśmy tam żyły? Mama miała jeszcze widocznie jakąś biżuterię, chyba coś sprzedawała, coś musiała mieć. Bo z czegośmy tam żyły? Tam żeśmy żyły normalnie. Jak się Niemcy zachowywali? Nijak właściwie. Tam Powstańcy byli w górach. Wiem, że mama jak pojechała pociągiem do Limanowej, to tam rzeczywiście był jakiś ostrzał i tam było coś z Powstańcami, ale w samej Mszanie Dolnej nie.
- Czy pani chodziła do szkoły?
Nie, nie chodziłam do żadnej szkoły, nie było w ogóle o tym mowy.
- Pamięta pani pierwsze Boże Narodzenie, to pierwsze po Powstaniu?
Tak jak przez mgłę, trudno to nazwać Bożym Narodzeniem. Coś tam takiego było. Bo byłam sama z mamą, więc pewnie u kogoś byliśmy.
- Kiedy panie wróciły do Warszawy?
To nie jest koniec. Mama doszła do wniosku, że w tej Mszanie, to tak jak z tym wujkiem, co to wywiózł ciotkę do Stanisławowa. Że ta Mszana to jednak jest miasto, a tu Kasina jest obok i ta Pitalowa miała tam siostrę i mówi tak: „Idźcie wy tam. Żeście już tyle przeszli, to idźcie z tej Mszany, bo tu jeszcze będą się bili, bo tu rzeka jest i mosty, to idźcie tam do mojej siostry, to tam przeczekacie”. No i żeśmy właśnie poszły do Kasiny. Żeśmy przyszli do Kasiny i rzeczywiście bez jednego strzału weszli Sowieci, a jakże, porozbierali się, bo to była noc, więc oni zaczęli nam pokazywać jakieś pieniądze polskie. Wprawdzie tam nie było Polaków, to byli ruscy sami, ale do ludności tej wiejskiej bardzo się przyzwoicie [odnosili], tak bratersko: „Wyzwoliliśmy was”. No i myśmy już byli szczęśliwi, że już weszli, wszystko jedno, już im daruję to Powstanie, ale już są, już tych Niemców nie ma. Nie minęły jakieś dwie, trzy godziny, zaczyna się piekło.
Dawaj nazat, dawaj nazat. Rany boskie, co się dzieje. Oni bez spodni uciekali. Niemcy wrócili. Bo okazuje się, że nie Mszana, tylko ta Kasina leżała na drodze z Limanowej. A w Limanowej zostały esesmańskie dywizje i oni musieli odblokować Kasinę, żeby przepuścić te dywizje.
- Gdzie pani siedziała w tym czasie?
Gdzie ja siedziałam? Proszę teraz słuchać. Jak ruscy poszli, to trudno powiedzieć, że poszli, oni zostali nieomal wystrzelani, ci, co tam byli. Bo ci Niemcy ich tak zaskoczyli… Oni się tam popili, w ogóle byli na luzie. Nie byli w stanie się pozbierać. Wtedy przyszedł esesman, ale to był mimo wszystko człowiek. Zebrał ludzi, co tam byli, tych właścicieli chałup, i powiedział tak: „Każda chałupa będzie podpalona. My musimy mieć tu tak widno jak w dzień. Uciekajcie do lasu”. Jest styczeń 1945 rok, czyli mam czternaście lat i trzy miesiące. To mniej więcej tak wyglądało. Przestrzeń do lasu to była tak jak stąd do Popiełuszki, pusta, całkowicie pusta. Z jednej strony stały te dywizje sowieckie, które tam były, bo co poginęli, to poginęli, ale tam była normalna armia sowiecka, a z drugiej strony byli Niemcy. Teraz myśmy musieli [przebyć] tą pustą przestrzeń, mając jeszcze walizkę na sznurku, z całym dobytkiem w tej walizce. Nie wiem, może jakieś jedzenie było, nie wiem, co tam było, ale cały dobytek nasz, wszystko cośmy miały, na sznurku. Mnie ta walizka mniej interesowała… Aha, i znalazła się tam moja siostra jeszcze, która gdzieś była w górach i ona do nas przyjechała, więc ona przez to też…
- Jakaś korespondencja czy coś innego działało?
Tak, korespondencja działała za Niemców normalnie, w miarę normalnie. Do tego lasu jak wpadłam, to pierwsza rzecz na takiego ruskiego rozłożonego, na ręce. Nieżywy leżał, więc się od razu zachwiałam. Teraz idziemy tymi górami zaśnieżonymi w jakiejś lichej szmacie, bo trudno to nawet paltem nazwać, co myśmy miały na sobie, owinięte kocami z RGO. Idziemy i ktoś powiedział, że tam jest taki dom YMCA. To była taka harcerska organizacja, chyba angielska czy amerykańska, i żeśmy się jakoś do tej YMCA doczłapały, nie tylko my, cała ta ludność i tam żeśmy siedzieli tydzień. Co żeśmy tam jedli? Nie wiem, cośmy jedli, to, co mieli ludzie. Wtedy się wszyscy z wszystkimi dzielili. Myśmy nie miały chyba nic.
- Jak ludność miejscowa przyjmowała panie z Warszawy? Czy oni coś komentowali?
Kraków przyjmował bardzo źle, bo dwa dni czy tydzień byliśmy w Krakowie, więc w tym początkowym okresie to było tak, że szłyśmy z mamą i nagle patrzymy, że… Bo jadąc w te góry, musiałyśmy się zatrzymać w Krakowie i patrzymy, że ludzie uciekają. Mama się pyta jakiejś kobiety: „Co się dzieje? O co chodzi?”. – „A, nic takiego”. A mama mówi: „Czy tu ludzi łapią?”. – „Ludzi nie, tylko warszawiaków”. To sobie zapamiętałam. A górale… Góralom było obojętne… Nie, życzliwi byli, nic do nas nie mieli. Tylko powiedzieli: „Żeście narozrabiali sobie, o, to macie teraz. Widzita, co macie, ale musita tu przesiedzieć. My was tutaj…”. Byli życzliwie nastawieni, oceniali nas realnie, zgodnie ze swoim poziomem. Co było dalej?
- Potem panie jeszcze wracały do tej Kasiny?
Musiałyśmy do Kasiny wrócić, bo nie było innego sposobu. Potem żeśmy już na piechotę do Krakowa szły. Były takie miejsca, że czasami nas podwozili ruscy, jak jechali w tamtą stronę, to nie powiem, to oni się wtedy zachowywali przyzwoicie. To muszę powiedzieć, że tak, podwozili nas, jak mieli miejsce. Tylko, że z nimi był strach jechać, bo oni byli tak pijani, że… Raz, a to górzysty teren, to zaczęliśmy krzyczeć, bo myśmy z tyłu siedzieli, bo on jak zaczął zakręt robić, to bylibyśmy z góry spadli razem z tym… Ale kawałek nas podwozili, potem żeśmy szli, jakieś sanki skombinowała mama, to żeśmy tą walizkę na sankach położyli. Myślenice, taka tam jest miejscowość, to pod Krakowem, to śnieg był cały czerwony. Można powiedzieć, że tam musiała być straszna bitwa. Wszystko było tak we krwi, ale to Niemcy z ruskimi, to już… Nie wiem, może Polacy tam byli. Wiem tylko jedno, że jak żeśmy dochodzili do Krakowa, to w pewnym momencie jechał dżip i w tym dżipie byli Polacy. Zaczęli do nas wymachiwać rękami: „My jesteśmy wojsko polskie. Witamy was”. A myśmy się poobracali i poszli, bo myśmy z innej opcji. Może źle, bo przecież oni byli biedacy, to byli ludzie wywiezieni, którzy z sybiru właściwie przeszli do tego. Ale było też dużo tej bezpieki, tego wszystkiego. W ogóle rodzinnie byliśmy źle nastawieni jakoś. Może to było nieładnie, oni się pewnie zdziwili nawet, że tak jakoś mało witamy. A ja jeszcze koniecznie chciałam być dorosła i obcięłam sobie warkocz jeden i w ogóle nie chciałam czapki założyć. Dostałam neuralgii. W Krakowie żeśmy przesiedzieli. Ale to już jest na marginesie. To tak jak dziewucha taka, która zaczyna być, bo jest między dorosłymi, to ja też chcę być dorosła. Żeśmy z Krakowa wyjechały do Warszawy.
- Panie wiedziały, że Warszawa jest już wolna?
Tak, Warszawa była już wolna. To znaczy była… No, powiedzmy. Chciałyśmy wrócić. Wiedziałyśmy, że nasze mieszkanie jest całkowicie zburzone. Ale gdzieś może jakieś inne ocalało. Właściwie chyba dziwię się mamie, bo nie wiem, czy bym wracała. No ale nic. Grunt, że po strasznej jeździe, bo to jazda wtedy była okropna… Co chwile parowóz się psuł, co chwilę odłączali, jedni wysiadali, no makabra. Chyba 2 lutego znalazłyśmy się w Warszawie.
Bardzo szybko i to można było iść w Warszawie tylko ścieżką, gdzie:
Min niet. Warszawa zburzona.
- Ten pociąg dojechał do jakiego dworca? Pani pamięta?
Bardzo daleko żeśmy szły pieszo, chyba do Włoch. Chyba tylko tak, dalej chyba nie. Były tory zniszczone.
- Czy pani zapamiętała Warszawę, że taka wyludniona i pusta, czy zapamiętała pani ludzi?
Pierwsza rzecz, jak się poszłam wysiusiać, to patrzę, puściuteńka była, patrzę, a koło mnie leży kościotrup. No to…
- Czy można przyzwyczaić się do takich strasznych rzeczy?
Byłam przyzwyczajona, dlatego nie byłam potem już taka zupełnie jak inne dzieci. Nie, bo za dużo przeszłam. Tymi dróżkami pieszo żeśmy się do Żoliborza dowlokły.
Vis-à-vis nas to była taka klatka, że część była tak zniszczona… Ale na przykład jak u nas w mieszkaniu na parterze między sypialnią a jadalnią rozerwał się szrapnel, to piętro wyżej, nad nami [mieszkanie] było, stało normalnie i to jeszcze piętro, też stało normalnie. Trzy piętra się zwaliły z drugiej strony, ale ta druga część klatki schodowej była normalna. Myśmy weszły do mieszkania
vis-à-vis naszego. Klatka była już taka zarysowana, ale jeszcze się całkowicie nie waliła. Weszłyśmy do tego mieszkania. Na szczęście nasze ta pani była w Powstaniu i nie wróciła już do Polski, bo została w Anglii. Więc myśmy potem, po wojnie, w tym mieszkaniu mieszkały. To było dosłownie
vis-à-vis, to była nasza sąsiadka, pani Okońska. Nic tam nie było, wszystko było powynoszone. Bo kto przyszedł do Warszawy? Piwnice były całe w pierzu. Dlaczego? Brali wsypy. Czego oni szukali? Może złota w poduszkach? Nie mam pojęcia. Tak że jak się weszło do piwnicy, to tak jakby w puch się wchodziło. Ale były całe. Natomiast te mieszkania… Było tak. Był spaczony parkiet, bo szyb nie było, śnieg padał przez zimę, deszcz, śnieg… Szyb nie było, gazu nie było, światła nie było, wody nie było, nic nie było. Mamie się bardzo dziwię, bo ja nie zostałabym, mówię uczciwie. Dokądś bym poszła, w każdym razie wolałabym gdzieś, u kogoś wynająć, ale nie być tutaj. To było koszmarne.
- Trzeba było samemu to remontować?
Straszne. Co remontować? Co myśmy miały remontować? Jakąś kozę mama gdzieś zdobyła, okna się zabiło deskami. Nie wiem, jak to w ogóle żeśmy…
Potem zaczęło się robić cieplej. Więc z czego żeśmy żyły? Nie wiem z czego. Mama jeździła potem za handlem, to znaczy co tam u nas uzbierała, jakieś łyżki, sztućce. Mama tak się nadawała do handlu jak ja do baletu, mniej więcej. Ale w każdym razie jeździła na wieś i to wymieniała, z resztki tego, co tam jeszcze było. Nam to nawet książki… Potem rzeczywiście on wybierał… Ja co znalazłam? Swoją metrykę. Potem poszłam szukać tam, gdzie było biurko, szukałam jakichś papierów. Ale tak jak widać, to raczej są wszystko z archiwum, bo zresztą nie szukałam tego. Nie wiem, czego szukałam, ale tak tam grzebałam nieraz. Ponieważ
vis-à-vis tych okien i naszego mieszkania był taki mały ogródek. To duży blok był. I tam był właściwie cmentarz, bo w czasie Powstania wszystkich, którzy tam poginęli, to chowali. Od miesiąca kwietnia, a nawet końca marca, zaczęły się masowe ekshumacje, a potem się zrobiło bardzo ciepło. Smród rozkładających się ciał, zaraza wisiała w powietrzu, a jednak nie było. Teraz opowiem swój koniec wojny. Mama pojechała dokądś w Lubelskie. Wiem, że raz z mamą pojechałam i zazdrościłam tym dzieciom na wsi, które mają dom normalny, wodę, piec. Patrzyłam się na te dzieci i myślę sobie: „Mój Boże, jak to się stało, że ja, która byłam wychowana w takich cieplarnianych warunkach i w ogóle”. Wtedy dopiero pojęłam co to słowo literalnie… Ale zazdrościłam tym wiejskim dzieciom, że one jednak coś mają, a my nie mamy kompletnie nic.
Ale to był ten raz, natomiast na 9 maja mama się wybrała znów po jakieś… Bo co przywoziła? Słoninę. Ale był taki głód, że w słoninie mi się robaki zalęgły, ale mnie to w ogóle nie zraziło, bo robaka odsuwałam i słoninę pokroiłam i ją sobie na jakiejś kozie przygrzałam. Mnie to wcale nie zrażało, że do tego stopnia doszłam. No i w pewnym momencie zaczyna się. Nie było ani światła, tak jak powiedziałam, ani wody, ani gazu, niczego, w ogóle niczego, ani żadnej prasy. Zresztą mnie prasa nie interesowała w tym czasie. Ale nawet żeby radio jakieś było, to bym coś słyszała. Ale nic nie słyszałam, nic nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że się zmieniła pora roku i że jest kiepsko. Zaczyna się nagle potworna kanonada, ale to taka, że Powstanie wróciło. Coś potwornego. Resztki tego domu się trzęsą, to jest piekło. Więc co robię? Sama jestem na tej całej klatce schodowej, nikogo nie było, tylko ja. Myśmy mieszkały na dole, a nad nami nikt. A jeszcze mógł mieszkać, ale nikt nie mieszkał. Więc co robię? Uciekam do piwnicy, bo gdzie będę. Odmówiłam wszystkie nowenny, że pójdę zaraz do komunii, że w ogóle. Jeśli tylko ocaleję, to w ogóle zaraz i tak dalej. Wyspowiadałam się na dziesiątą stronę, chociaż nie miałam z czego. A wreszcie w tym pierzu zasnęłam. Jak zasnęłam, to musiało to być już południe. Potem się bałam wyjść, ale jest cicho. Wreszcie wywlokłam się cała w tych piórach, wyszłam przed klatkę, a przede mną idzie mężczyzna i niesie na takim kiju dwa wiadra. Bo oni mieszkali obok w klatce, a tam było tak po schodach przejście. Mówię do niego tak: „Proszę pana, Niemcy wrócili?”. A on mówi do mnie tak: „Dziecko, tyś chyba zwariowała. A gdzie twoja mama?”. Mówię: „Mamy nie ma, mama wyjechała, ale Niemcy wrócili”. A on mówi, ale tak delikatnie: „Dziecko, nie Niemcy wrócili. A skąd to ci przyszło do głowy?”. Mówię: „Bo strasznie strzelali, całą noc”. A on mówi: „To wojna się skończyła”. Więc jak prosili, żeby wspominać, jak ludzie reagowali na koniec wojny, to ja się zaczęłam śmiać i myślę sobie: „Takiej reakcji to chyba ani ja, ani ten chłop, który mnie spotkał, to nie miał”. Dojrzałam te wiadra, postawił, poświęcił mi chwilę czasu, żeby mnie uspokoić. Mówi: „A ty nikogo tu nie masz?”. Mówię: „Nie, bo mama pojechała coś kupić, żebyśmy mieli co jeść”. To taki był mężczyzna już tak pod pięćdziesiątkę. W każdym razie bardzo ładnie się zachował i pocieszył mnie, uspokoił mnie tak na tyle, że już się nie bałam wrócić do domu. Ale jeśli pani myśli, że ja mu tak na sto procent wierzyłam, to niezupełnie. Już po tej Kasinie, po tym wszystkim, to już w ogóle w nic nie wierzyłam. Do tego stopnia, że jak potem wyszłam za mąż, to już były lata pięćdziesiąte późne, sześćdziesiąte, to mąż mówi… Bo był taki moment, kiedy mieliśmy parę złotych, mówi: „Może byśmy jakiś dom postawili”. To znaczy jakiś domek za Warszawą. Mówię: „Tyś chyba zwariował”. – „A dlaczego?”. Mówię: „Na moich oczach to się domy waliły. A ty chcesz domy stawiać?”. A to minęło od tego czasu…
- Pani jeszcze miała problemy z dostaniem się na studia?
Tak, teraz jest tak. Potem zmieniłam osiem szkół w ogóle, bo mama potem sobie nie dawała rady w tej Warszawie jednak. Bo nie było pieniędzy, nie było środków. Więc siostra się osiedliła we Włocławku, no to mama mnie dała do Włocławka, do siostry. Bo ona wyszła za mąż, mówiłam, i tam ze szwagrem, on pracował. Dała mnie do nich. Zaczęłam tam chodzić do szkoły. Ale ciotka, pierwsza żona mojego wujka, miała tam sklep, bardzo mnie kochała, bardzo mnie lubiła. Więcej mnie ten sklep ciotki interesował, bo miał słodycze, niż szkoła. Dość, że jak mama przyjechała za pół roku, to mówi tak: „Słuchaj, ona ma same dwóje. Co ty tu robisz, że ona tak się nic nie uczy?”. A mnie było wszystko wolno. Z tym że nie interesowali mnie tylko chłopcy, ale tak to mnie było wszystko wolno. Chciałam się uczyć, to się uczyłam, nie chciałam, to się nie uczyłam. Widocznie wtedy się nie chciałam uczyć. Dość, że doszła mama do wniosku… W Krakowie osiedlił się wujek i babcia już tam była, ta, która wróciła ze Lwowa, więc babcia zwiozła mnie do Krakowa. Miałam okropne i, ale zaczęłam się potwornie uczyć, bo okazuje się, że byłam bardzo ambitna. Już o czwartej rano zaczęłam się uczyć, żeby to wszystko nadrobić. Przeszłam z języka niemieckiego na francuski, bo tu był francuski. Chodziłam do gimnazjum Hoene-Wrońskiego.
- Nie miała pani oporów przed nauką języka niemieckiego?
Właśnie miałam opory, bo we Włocławku był niemiecki, a w Krakowie francuski, więc musiałam to nadrobić. Tak się uczyłam, że jedenaście kilo schudłam. Ale zresztą bardzo dobrze, ponieważ tak się obżerałam u siostry i w tym sklepie u ciotki, że się zrobiłam taka jak w tej chwili, a teraz jestem po sterydach, więc to co innego. W Krakowie…
W Warszawie. Dojdę do tego. Jak odchodziłam z tej szkoły w Krakowie, bo wujek dostał posadę w Rawiczu, tam gdzie ojciec kiedyś był dowódcą korpusu kadetów, to dyrektorka powiedziała do babci, że to jest strata dla szkoły. „Odejście tej dziewczyny jest stratą dla szkoły”. Bo oni w ogóle patrzyli… A dlaczego się zaczęło? Dlatego że jak podeszła do mnie nauczycielka, ta właśnie od francuskiego, a ja nic nie miałam, bo dopiero byłam ze dwa tygodnie w tej szkole, to co mogłam mieć, jak nie znałam francuskiego. Powiedziała: „Do ciebie to nie warto podchodzić”. Ona mnie tak zdenerwowała, że wyszłam na samych czwórkach i piątkach za parę miesięcy, za trzy miesiące. Ale potwornie się uczyłam. Poszłam do Rawicza, tam też się bardzo dobrze uczyłam.
Potem mama przeniosła się do Legnicy, zabrała mnie, tam była nauczycielką. Potem z Legnicy wróciłyśmy do Warszawy. Poszłam do liceum w Warszawie, do „jedynki” na Felińskiego 15. To okazało się komunistycznym liceum. Tam chodziłam, bo nie było miejsca. Chciała mnie mama dać do innego liceum, a tam mnie przyjęli z otwartymi rączkami, a jakże. Ale jak weszłam, to też… Nie wiedziałam w ogóle, że wróciła inna Polska, to do mnie nie docierało. Uważałam, że Polska to jest Polska. Jak weszłam, to tam była taka mała klasa. Popatrzyłam się, roześmiałam i powiedziałam: „Ojej, co to za klasa?! U nas na takiej przestrzeni, to palma stała”. To już miałam dobre wejście. Potem byłam z samymi komunistami. A do ZMP to zaraz powiem, jak się znalazłam. Przychodzę do klasy, a kolega, który
notabene miał jedno z najwyższych stanowisk teraz w ojczyźnie w III RP, mówi do mnie: „Alinko, masz naganę organizacyjną”. Mówię: „Jaką organizacyjną? Przecież nigdzie nie należę”. – „Zetempowską”. Mówię: „A w jaki sposób?”. – „Masz naganę, należysz” – i wyszedł. Mówię do swojej koleżanki: „Słuchaj, o czym on mówi? Czego on ode mnie chce?”. A ona mówi: „Należysz do ZMP”. Aha, i jeszcze pytam się: „A za co?”. – „Bo w niedzielę było sadzenie drzewek, a ciebie nie było”. Bo byłam w kościele. Mówię: „Ale przecież ja nigdzie nie należę”. – „Należysz”. Mówię: „W jaki sposób?”. – „Klasa podjęła zobowiązanie i wszyscy wstąpili”. Mówię tak: „A gdzie ja wtedy byłam?”. – „A ty miałaś grypę”. No i potem tak. Nie opuścił żadnej okazji, żeby mi powiedzieć, że: „Jutro będzie capstrzyk”. Wreszcie za którymś razem, nie będę wymieniać imienia, bo by się pani domyśliła, to powiedziałam tak: „Odczep ty się ode mnie – bo już się zrobiłam dorosła, to znaczy większa, starsza – odczep ty się ode mnie. Wiesz, że ja nie chodzę na capstrzyki”. […]
Był reprezentacyjnym pułkiem. Oni chyba byli w partii, czort ich wie, nie wiem, w czym oni byli, ale w każdym razie straszni komuniści. No i odnośnie tego capstrzyku. „Dlaczego nie chodzisz na capstrzyki?”. – „Bo ja się w tłumie źle czuję”. To miałam potem… Zdałam maturę. Obniżyli mi wszystkie stopnie na maturze, to już było zadziwiające.
- Ale mówiąc pani o tym, czy po prostu…
Nie, to się potem dowiedziałam. Idę na egzamin wstępny. Jadę i patrzę, a jestem na liście niedopuszczonych do egzaminu wstępnego. Taka lista była. Nie miałam się nawet kogo zapytać. Ta koleżanka, co ze mną była, to jej ojciec był partyjny. W ogóle ona dobrze wiedziała, ale nie chciała mi mówić widocznie. Zresztą się nie pytałam. Przerażona przyjechałam do domu, z płaczem, zaczęłam płakać. Mówię, że jestem na liście niedopuszczonych do egzaminu wstępnego. Wtedy mój szwagier, drugi szwagier, bo siostra się rozeszła z pierwszym mężem, drugi szwagier był w każdym razie blisko władzy. To znaczy blisko, miał możliwość dojścia, papiery szły przez gminę. Miał możliwość zajrzenia w tej gminie do moich papierów. Swojego kolegę wziął, który potem był na bardzo wysokim stanowisku, ale w tym czasie to oni byli Polakami, to na pewno co do tego, ale może trochę lewicujący. Ale mnie to w ogóle nie obchodziło, mnie to w ogóle wtedy polityka nie obchodziła. Miałam dziewiętnaście lat, więc nie interesowałam się. Były może takie osoby, które się interesowały, ale mnie nic. Może to było moje szczęście. Dość, że jak oni dotarli do tych papierów, to miałam opinię wroga ludu, co było już rzeczą… Stalin żył. Miałam papiery przestępcy politycznego. Wszystko to, co powiedziałam, że się w tłumie źle czuję, że gardzę masami, no wszystko i o palmie, i o wszystkim. No i oczywiście, że mój tatuś był zastępcą personalnego w MON-ie i to wszystko, że z I Brygady, to wszyściutko tam było. Dość, że oni odskoczyli od tego jak od zarazy. Dlatego że ja nie siedziałam, to był cud. Ale byłam nikim, w ogóle do niczego się nie mieszałam. Mama była nauczycielką, ale w innej szkole zupełnie. Uczyła w Ursusie. Ale oni mogli już pójść siedzieć, więc ktokolwiek w ogóle przyszedł, szwagier blady jak ściana. Powiedział: „Słuchaj, ty w ogóle się nigdzie nie odzywaj. Ty idź do pracy, gdzieś ci jakąś posadę damy. Zobaczymy co”.
Nikt nie wiedział, że Stalin zdechnie, z przeproszeniem. To był rok 1950, on miał jeszcze długie życie przed sobą, więc poszłam do pracy. Co mogłam robić? Nic tam nie robiłam. Byłam na ostatniej liście uposażeniowej, jakieś grosze zarabiałam. Efekt tego był taki, że potem, chwała Bogu, to bydle, przepraszam, zdechło. Przepraszam, że te słowa powiedziałam, ale ja się nie mogę wyrazić, bo do dzisiaj o Stalinie nie jestem w stanie inaczej się wyrazić, nie jestem w stanie. To był największy zbrodniarz, jakiego ziemia nosiła. Oczywiście jak – teraz już powiem po inteligencku – umarł Stalin, to zaczęło się u nas, wy tego nie pamiętacie, zaczęło się u nas dziać tak. Na ten pogrzeb chyba pojechał Bierut, wrócił… Czy na zjazd pojechał. Mówię jeszcze raz uczciwie, że się polityką nie interesowałam. Na zjazd pojechał. Ale już zjazdem zaczęłam się interesować. Poznałam męża, wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko, więc już zatarłam ślady. Komputerów nie było, więc byłam już zupełnie inną [osobą]…
- Ale życiorysy trzeba było pisać?
Tak, ale ten życiorys to już pisałam, gdzie się urodziłam i gdzie chodziłam do szkoły i tylko już takie… A że ojciec nie żył od 1939 roku, to już nie ma [wpływu]. Mama nauczycielka i w porządku. No i wtedy złożyłam papiery nawet na medycynę. Miałam dwie czwórki, jedną trójkę, przyjmowali od trzech czwórek, nie miałam tam żadnego poparcia. Szwagier mi na podstawie tych egzaminów, bo były takie same na weterynarię, przeszłam na weterynarię i zaczęłam studiować. Od tego momentu już nie mówiłam, czy miałam palmę, kim był mój tatuś i w ogóle i o pięciu pokojach i o ordynacie. Przestałam już, już absolutnie nie miałam nic. Byłam bardzo, ale to bardzo skryta. W ogóle o przeszłości ani słowa, już byłam nauczona. Byłam humanistką, więc zagłębiałam się w literaturze i w ogóle. No a po 1956 roku, to rzeczywiście w Polsce zaczęło się dobrze dziać, to znaczy dobrze w cudzysłowie. Ale nie było już tego, tych procesów, nie było już takich [represji]. Chyba że ktoś się naraził, tak jak niektórzy z naszych, już gdzieś działali. Nie było szans.
- Czy ktoś ze znajomych pani rodziców do 1956 roku siedział w więzieniu?
Chyba wszyscy.
- Czy kogoś pani osobiście znała?
Chyba wszyscy, którzy nie wrócili. Niektórzy zginęli pod Monte Cassino. Dowódca, pułkownik Kurek zginął pod Monte Cassino. Część została w Anglii. Ci, którzy wrócili, to przeszli przez… Do 1956 roku. W ogóle były straszne rzeczy, dlatego że tam była taka atmosfera do śmierci Stalina, że co noc kogoś aresztowali. To wielki blok, ten na placu Wilsona 4 albo Słowackiego 2/4, bo on ma wejścia z obu stron, jeszcze od Mickiewicza. To co noc kogoś zabierali. Człowiek nie był pewny dnia ani godziny. Dobrze, że miałam jeszcze takie lata, że dopiero do mnie zaczęło docierać jak… Ale też sobie nie zdawałam z tego sprawy, że mam taką opinię politycznie niedobrą.
- Czy pani sądzi, że to wychowanie w domu wpłynęło na pani poglądy?
Że co, że miałam taki… Że byłam przeciwna? To było normalne. Nie mogłam być inna. Do dzisiaj to mam. Aczkolwiek trzeba było żyć i potępiam absolutnie tych, którzy w tej chwili mają pretensje do tych ludzi. Myśmy musieli żyć, absolutnie i jeżeli się nie mieszałam do polityki, to przyjmowałam, bo dziesięć lat przepracowałam w pogotowiu. Musiałam przyjmować po trzydzieści psów dziennie za 1000 złotych. A 1000 złotych dawałam wtedy niańce do dziecka, zwyczajnie. Więc właściwie tylko żyliśmy z pensji męża, ale ciężko pracowałam. Do żadnej partii nigdy nie należałam. Ale gdybym należała, czy miałabym lepiej? No nie wiem, może miała bym większą pensję, może. A może nie, nie wiem. To jest zawód apolityczny, więc to… Ci ludzie musieli żyć. Oczywiście byli karierowicze, tego nie przeczę. Byli i myśmy się naśmiewali w ogóle. Potem zresztą, w ogóle po tej odwilży, po 1956 roku, to się zmieniła atmosfera. To było tak, że myśmy między sobą to tak: słuchali „Wolnej Europy” i w ogóle i wymieniali… Ale na zewnątrz się tego nie mówiło. Bo niby po co? Już wiedziałam, co to znaczy i czym to pachnie… Syn mój nawet do dzisiaj mówi, że: „Wychowałem się w takiej atmosferze, że tu musiałem mówić inaczej, tu przychodziłem, to była włączona »Wolna Europa« non stop”. Czyli można było zwariować w tym domu, ale myśmy musieli żyć. Jeżeli ktoś dzisiaj odważa się wyjść i powiedzieć, taki z przeproszeniem smyk jak… Już nie będę wymieniać z imienia i nazwiska i mówić, że pan był w partii i pan był tego… Był, bo musiał być. A może nie musiał, a może chciał. A może chciał mieć lepsze wykształcenie, czy musiał to przez partię? Nie wiem, ale wreszcie ktoś budował te huty i te domy. Myśmy musieli gdzieś żyć, w jakiś sposób. Tu nie było szansy. Nas wreszcie oddali Anglicy i Amerykanie i ten cały Zachód, który dzisiaj tak kochamy. Oni nas oddali. Jakie myśmy mieli wyjście? Jak Gomułka wtedy, pamiętam na tej odwilży, to płuca sobie (bo już byłam studentką, wtedy już byłam trochę odważniejsza po 1956 roku) myśmy w politechnice wykrzyczeli, bo przecież tego Gomułki nie chcieli dopuścić i w ogóle. Gomułka, który okazał się nieciekawym człowiekiem, ale jednak na pewien okres czasu, to było na krótko, dopóki nie zlikwidowali po prostu tego czasopisma, to było trochę tej odwilży. Człowiek mógł pooddychać tym powietrzem, wolnym, po tych strasznych Stalinach, po tym wszystkim.
Warszawa, 16 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek