1 lutego 1944 r. została przeprowadzona akcja likwidacji Dowódcy SS i Policji na dystrykt warszawski SS-Brigadeführera und Generalmajora der Polizei Franza Kutschery. Kutschera był zbrodniarzem niemieckim odpowiedzialnym za terror i egzekucje uliczne w Warszawie.
Likwidację „kata Warszawy” przeprowadza Oddział Dywersji „Agat” Szarych Szeregów AK. Rozkaz zgładzenia Kutschery wydał dowódca Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK pułk August Emil Fieldorf „Nil”. W akcji bierze udział 12 osób: Bronisław Pietraszewicz „Lot”, Stanisław Huskowski „Ali”, Zdzisław Poradzki „Kruszynka”, Michał Issajewicz „Miś”, Bronisław Hellwig „Bruno”, Kazimierz Sott „Sokół”, Marian Senger „Cichy”, Zbigniew Gęsicki „Juno”, Henryk Humięcki „Olbrzym”, Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama”, Elżbieta Dziębowska „Dewajtis”, Hanna Szarzyńska-Rewska „Hanka”. Operacja rozpoczyna się kilka minut po godz. 9.00 i jest przeprowadzona w rejonie skrzyżowania ul. Piusa XI i Alei Ujazdowskich oraz ul. Szopena. Akcja trwa 1 minutę i 40 sekund. Po raz pierwszy żołnierzom polskiego Podziemia udaje się zabić dygnitarza niemieckiego o tak wysokiej randze. Podczas akcji zostaje zabitych lub ranionych co najmniej kilku niemieckich policjantów i żołnierzy. Po początkowych represjach w odwecie za akcję (zamordowanie 100 zakładników), w połowie lutego 1944 r. Niemcy zaprzestają publicznych egzekucji w Warszawie.
Jak przygotowania do akcji oraz jej przebieg zapamiętała jej uczestniczka, Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama”? Przeczytajcie fragmenty wywiadu zebranego w naszym Archiwum Historii Mówionej.
Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” (w środku) w czasie Powstania Warszawskiego. Fotografia została wykonana 1 września 1944 roku przy wyjściu z kanałów na ul. Wareckiej przy Nowym Świecie. Autor: Joachim Joachimczyk „Joachim”
Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” podczas nagrywania wywiadu dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. 7 marca 2005
Koniec grudnia, początek stycznia to czas rozpoznania w różnych miejscach, obserwacja domów w al. Róż 2 i w Al. Ujazdowskich 23. Może nie tyle o domy chodziło, ile o jedną osobę: generała SS i policji Franza Kutscherę. Zabroniono nam, to znaczy „Dewajtis”, mnie, Hance, które we trzy prowadziłyśmy te rozpoznania, przebywania w pobliżu Kutschery. To znaczy, nie można było tak celować, żeby wyjść z Alej Ujazdowskich w momencie, kiedy Kutschera wychodził z domu. To był jedyny moment, kiedy go można było zauważyć na ulicy. W samochodzie, którym jechał SS 20795, jechał wewnątrz wozu i nie wysiadał z tego samochodu na ulicy. Obserwowałyśmy samochód, którym jechał, trasę, jaką przejeżdżał. Przejeżdżał z alei Róż 2 w Aleje Ujazdowskie 23. W linii prostej jest to sto czterdzieści metrów. Wydawałoby się, że niedaleko. Wtedy, kiedy miał skręcić w lewo z Alej Ujazdowskich do sklepionej bramy, gdzie były otwierane drewniane wierzeje, wszystkie pojazdy, jakie były na ulicy, musiały się zatrzymać. Miał bowiem prawo do włączenia żółtych świateł, tylko dla wysokich dygnitarzy niemieckich. Wjeżdżał do bramy, która otwierała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wartownik, który stał w budce, wychodził przed budkę, podobnie czynił, gdy się Kutschera ukazywał przy wyjściu z domu na schodkach i wchodził do samochodu. Dlatego też zdobyto drogami konspiracyjnymi fotografię Kutschery, którą miałam przez kilka minut w ręku. Miałam zapamiętać tę twarz po to, żeby nie pomylić się, gdyby samochodem jechał może inny generał. Zapamiętałam tę twarz, wszystkie cechy, sposób jego chodzenia, poruszania się, chociaż na takim malutkim, wąskim odcinku, jakim jest chodnik w Alei Róż.
Schemat akcji "Kutschera"
Stałyśmy w różnych miejscach po dwadzieścia minut i krócej, chodziło o to, żeby nie przebywać za długo w jednym miejscu, żeby zmieniać swoje dyżury tak, aby ktoś obserwując nie widział, że ja odchodzę, a koleżanka przychodzi. Miałyśmy z góry wyznaczone godziny i miejsca, w których mamy obserwować jeden lub drugi dom. Czyniłyśmy to przez cztery tygodnie. Muszę powiedzieć, że to wcale nie jest ciekawe stać na ulicy, obserwować jeden dom, a raczej jeden samochód, obserwować, co się dzieje na tej ulicy. Widać było dużo żandarmów jadących na łapanki w Warszawie, na rewizje. Wożono Niemców przecież i do więzienia na Pawiaku i zapewne gdzie indziej. Szły czasem zwarte, niewielkie oddziały niemieckie. Na ulicy widziało się same niemieckie mundury. To była dzielnica, z której wysiedlono wszystkich warszawiaków. Zatem w budynkach mieszkalnych mieszkali także Niemcy. Na ulicy Matejki na początku okupacji mieszkała moja koleżanka, która została wraz z rodzicami przesiedlona na ulicę Nowy Świat, a tamto mieszkanie zajęli Niemcy. Zatem przebywanie w tej dzielnicy nie było najbardziej bezpieczne.
My zawsze byłyśmy na tak zwanych lewych dokumentach z pokryciem. To znaczy, że nawet gdyby nas zatrzymano, zadzwoniono i sprawdzano, czy taka osoba jest zameldowana, to pod tym adresem faktycznie była taka osoba zameldowana. Ale gdyby przyszli sprawdzić w mieszkaniu, to by się wówczas okazało, że taka osoba tam nie istnieje. Ale na szczęście nie legitymowano mnie, nie byłam tam zatrzymana. Starałam się ubierać tak jak ubierały się dziewczyny niemieckie, tak samo Elżbieta, żeby być bardziej podobna do dziewczyn niemieckich.
Przyznam, że pierwsze dni, gdy stałam na przystanku tramwajowym, wtedy tam jeździło „0” i jeździło na okrągło po jednym torze, a po drugim torze w odwrotnym kierunku. Nawet w Warszawie był kawał na ten temat „Kiedy w Warszawie brzydko pachnie? Kiedy dwa zera się spotkają”. Tramwaj „0” był przeznaczony tylko nur für Deutsche, tylko dla Niemców. Polacy nie mieli prawa do niego wsiadać. Kiedyś wsiadłam, pojechałam jeden przystanek i wysiadłam, mając minę bardzo butną. Jakby mnie zapytali, to nie wiem, co bym odpowiedziała. W tej chwili nie wiem, wtedy pewno wiedziałam. Fakt jest faktem, że wydawało mi się, czytając dawniej książki, jak i z obserwacji, że kobiety zmieniały twarz, malując się, więc zaczęłam się malować na przystanku tramwajowym. Zobaczył to pan Kunicki, nasz dowódca jeśli chodzi o sprawy wywiadu, i poburczał trochę. Powiedział, że to jest sposób, który dopiero zwraca uwagę „Co to, ktoś stoi na przystanku tramwajowym, jeden tramwaj przejechał, nie wsiadł i maluje się. Po co? Dla drugiego tramwaju? Na co?”. Tak że już później się nie malowałam. W ogóle wtedy, mówiąc szczerze, nie malowałam się, więc musiałam jakoś zdobyć te szminki, pewnie mamie zabrałam. Fakt jest faktem, że już później tego nie czyniłam. Natomiast starałam się zmieniać wygląd zewnętrzny poprzez zmianę odzienia, co nie było łatwe, bo to przecież była zima. Trzeba było skądś pożyczyć, wymienić czapkę, żeby była inna, z paltem było już trudniej, i tak dalej. Zmieniałyśmy miejsca postoju. Stałyśmy i na placu na Rozdrożu i w parku Ujazdowskim, z górki obserwując aleję Róż. Na podstawie naszych obserwacji ustalono, że najlepiej jest przeprowadzić akcję w godzinach rannych. Z początku prowadziłyśmy obserwację rano, tuż przed dziewiątą, czekając aż samochód przejedzie. Jak przejechał, to w jakiś czas później, nie od razu, schodziłyśmy z posterunku. Natomiast w godzinach południowych, koło godziny pierwszej, Kutschera nie zawsze przyjeżdżał.
Al. Ujazdowskie między ul. Piusa XI a ul. Chopina. Miejsce w którym przeprowadzono akcję "Kutschera"
„Rayski” zrezygnował z naszych obserwacji południowych, utrzymując tylko godziny ranne. Na tej podstawie osądził i taką informację przekazał dowódcy „Parasola”, a tenże dowódcy akcji, którym był „Lot” Bronek Pietraszewicz. Bronka Pietraszewicza znałam z wyjazdów do lasu na strzelnicę i ćwiczenia podchorążówki. Stąd nie była to dla mnie zupełnie obca postać. Przeprowadziłam go po miejscu akcji, szliśmy starając się rozmawiać w taki sposób, jak chłopak z dziewczyną. Rozmawialiśmy jednak nie jak chłopak z dziewczyną, bo mówiliśmy o tym, co się w tym czasie, kiedy ja prowadzę obserwację, dzieje na tym odcinku ulicy. Z tym że musiałam mieć minę osoby zalotnej, a on miał patrzeć mi w oczy. Tak nam powiedział pan „Rayski” i tego się trzymaliśmy. Przeprowadziłam i opowiedziałam. On później dobrał sobie kolegów do wykonania tej akcji.
Wejście do siedziby Kutschery w Al. Ujazdowskich
Pierwszy raz rozstawiono akcję 28 stycznia 1943 roku. Wtedy, nie wiem dlaczego Kutschera nie przyjechał, a tegoż samego dnia wieczorem czterech moich kolegów szło zaciemnioną ulicą Kruczą. Wpadli na patrol niemiecki. Dwóch pierwszych przepuszczono, drudzy usiłowali uciec, jednego z nich postrzelono. Był to „Żbik” Janek Kordulski, został postrzelony w prawą rękę i biegł. Ryksiarz zatrzymał go i powiedział: „Panie, pan przecież krwawi”. Wsiadł do tej rykszy, ryksiarz zdjął z siebie kurtkę, to był przecież mróz, przykrył go i tak zawiózł pod wskazany adres. Ten wskazany adres to był adres domu przechodniego. Myśmy do końca byli bardzo ostrożni, żeby nie wskazać, gdzie przyjechał. Nie wiem, czy tę kurtkę oddał, czy nie, nie pytałam już o to, w każdym razie trafił do rodziny. Potem opatrzono rękę, a następnie trafił do szpitala. Okazało się, że rękę trzeba było amputować.
Do akcji pierwszego lutego Bronek Pietraszewicz dokooptował dwóch nowych kolegów. Do akcji stanęło dziewięciu kolegów i trzy dziewczyny. Jak wiemy, akcja się udała. Wykonałam zadanie, które mi zlecono: miałam przekazać informację, iż samochód po Kutscherę przyjechał, a potem, że wsiadł do samochodu i przebiec tuż przed samochodem, żeby ustalić, że w samochodzie jest ten, na którego wydano wyrok śmierci. To uczyniłam. Elżbieta przebiegła już za samochodem, bo by nie zdążyła. Miała do przejścia tylko szerokość jezdni. Musiała schować się w bramie w ulicy Chopina, tam teraz jest Ambasada Węgierska. A ja dojść też tam, żeby przeczekać moment strzelaniny w tym miejscu. Stałam przez cztery tygodnie i miałam teraz nie zobaczyć tego, co się dzieje na ulicy? Strzelać będą nie do mnie, tylko w inną stronę. Wszystko sobie wyliczyłam i stanęłam na rogu ulic Chopina i Alej Ujazdowskich jak zaczarowana, bo widziałam ten pojedynek świateł. Kierowca Kutschery zapalał żółte światła, a Michał stawał, potem znów podjeżdżał, doprowadził do sczepienia, do zderzenia tych dwóch samochodów. Wyskoczył z samochodu. Widziałam „Lota” jak biegł i rozrywał płaszcz, bo już nie miał czasu rozpiąć. Dlaczego rozrywał płaszcz? Pod płaszczem miał Stena, pistolet maszynowy, Sten czy peem, już nie pamiętam. W każdym razie magazynek pod kątem prostym dochodził do lufy, więc idąc musiał trzymać udami ten magazynek, ale już później jak biegł, to rozrywał i szykował do strzału. W tym momencie Elżbieta krzyknęła „Kama!”. To jest taki zmysł niezwykły, że człowiek to, co jest przed nim, widzi, a co poza nim, nie widzi. Obejrzałam się, za mną na ulicy układało się dwóch Niemców do strzału. Ponieważ byłam po przeszkoleniu strzeleckim, to świetnie wiedziałam, że strzał z podpórki jest bardziej pewny, niżeli z ręki. Dlatego też zrozumiałam, dlaczego oni się kładą: po pierwsze są mniejszym celem do osiągnięcia, niżeli stojąc, a po wtóre, pewniej strzelają. Pobiegłam do bramy, w której już była Elżbieta, weszłam i zobaczyłam tam mnóstwo mundurów niemieckich, kilkanaście osób. Schowały się na klatki schodowe prowadzące z bramy sklepionej. Początkowo jeden z młodszych Niemców przesuwał kaburę do przodu. Oni byli wtedy w płaszczach zimowych, ale jak zobaczył, że jest coraz mniej tych Niemców, to kaburę przesunął do tyłu i też się schował. Długo opowiadam, a akcja trwała dziewięćdziesiąt sekund. Strzałów padło mnóstwo. Słyszałam detonacje, wybuchy granatów. Wiedziałam też, że nasze granaty „filipinki” działają przede wszystkim siłą rozprysku, czyli odłamkami, a nie siłą wybuchu. Rozróżniałam, że są to granaty nasze. Nie wiedziałam, co się dzieje.
Al. Ujazdowskie między ul. Piusa XI a ul. Chopina. Miejsce w którym przeprowadzono akcję "Kutschera"
Po jakimś czasie, po tych dziewięćdziesięciu sekundach odjechał jeden samochód, po czym drugi, w którym było za dużo ludzi. Nie wiedziałam dlaczego. Jak samochody ruszyły – było ich dwa – wyszłyśmy na ulicę. Idąc nie w stronę Alej Ujazdowskich tylko w stronę ulicy Koszykowej. Naprzeciw nas, już prawie na wysokości Koszykowej szedł żandarm. Żandarmeria niemiecka, podobnie żołnierze niemieccy, na pasach na takim łańcuchu mieli ryngraf z napisem Gott mit uns, „Bóg z nami”. Twarzy tego Niemca nie pamiętam, ale ten napis pamiętam. Jakoś moja filozofia i religijna i życiowa nie bardzo się godziła z tym napisem, ale nie miałam czasu się zastanawiać. Wsiadłyśmy z Elżbietą do tramwaju numer osiemnaście, dojechałyśmy do placu Narutowicza, tam była pętla, poszłyśmy na ulicę Kaliską, gdzie mieszkała Elżbieta. U niej w domu było nasze biuro kontaktowe. Zdałyśmy relację z tego, co zrobiłyśmy.
Wieczorem poszłyśmy do budynku przy ulicy Jasnej 10, gdzie na pierwszym piętrze była nasza szkoła, w której pod przykrywką Szkoły Handlowej wieczorowej, odbywały się normalnie komplety gimnazjum ogólnokształcącego, czyli program przedwojenny realizowany przez nauczycieli. I łacina, i język polski, historia, geografia i wszystko, co należało, tylko w przyspieszonym tempie i mamusia ani tatuś nie przychodzili na wywiadówki, tylko przychodził oficer oświatowy.
Gdy byłam w klasie zauważyłam przez oszklone drzwi twarz mojego dowódcy „Mirskiego”, który mnie wywoływał. Wyszłam, pytając profesora, czy można. Wróciłam do klasy z prośbą do profesora, czy by nie miał nic przeciwko temu, aby zwolnić kilku kolegów, bo musimy wyjść. Profesor nie pytał dlaczego. Zresztą wszyscy w dzienniku byli na lewych dokumentach. Mam Maria od chrztu, inne imię miałam w dzienniku. Jak się nazywałam, już nie pamiętam, bo tyle różnych nazwisk nosiłam. Zwolniłam kolegów, „Mirski” powiedział, że jedziemy na Pragę. Pojechaliśmy tramwajem. Nic nie mówił dlaczego. Wiedziałam, że jest jakieś zadanie, ale jakie, nie wiedziałam. Na Pradze doszliśmy na ulicę w pobliżu Szpitala Praskiego i tam była odprawa bojowa. Po odprawie wszyscy koledzy już z bronią. Szli w grupkach, a ja przed nimi. Ulice były zaciemnione, więc gdyby nadszedł skądś patrol niemiecki, to najpierw by wylegitymowali mnie lub bym się zatrzymała, a ci byliby ostrzeżeni. Na szczęście nie natrafiliśmy na żaden patrol. Doszliśmy do szpitala, ale nie do głównego budynku – tego z półokrągłym podejściem – tylko dalej, tam, gdzie był dom starców. Niemcy wyrzucili stamtąd Żydów, budynek był pusty. Oddali te pomieszczenia na potrzeby szpitala. Szpital właściwy był zajęty przez Niemców rannych na froncie wschodnim. W szpitalu leżał „Lot” i „Cichy”. Koledzy „wypożyczyli” karetkę pogotowia, jedni weszli na teren szpitala, jak „Mirski” i kilku innych i nikogo nie wypuszczano ze szpitala. Kto wchodził, to wszedł.
W szpitalu pracował doktor „Maks” Jan Dworak, który już się zdekonspirował tym sposobem, zresztą wcześniej zostawiając tych rannych. Obydwaj ranni byli po ciężkich operacjach, bo mieli rany w brzuch. Zabrano ich na nosze i przeniesiono do karetki pogotowia. Jeden z policjantów granatowych pilnował tych kolegów. Powiedzieli, że kradli węgiel z bocznicy kolejowej i że bahnschutze, straż kolejowa ich postrzeliła. Nie wiem czy przyjęto to do wiadomości, czy nie, w każdym razie ich zabrano, a jeden z policjantów, który opierał się, byśmy oddali broń, został ogłuszony. Po prostu dostał kolbą w czaszkę i upadł. Nikt go nie zabił, tylko ogłuszył. Natomiast obu zabrano magazynki i amunicję, dlatego że gdyby zabrano im broń, to odpowiadaliby za to oni i ich rodziny. Mieli broń i zostali postawieni przed sytuacją przymusową. Dwóch kolegów zabrano. W tym samym momencie podjechał samochód Kriminalpolizei, policji kryminalnej. Tylko oni nie mieli rozeznania i podjechali pod tę część, w której byli Niemcy, pod ten okrągły podjazd. W tym czasie odjeżdżała karetka z „Lotem” i „Cichym”. Zaprowadziłam kolegów do mieszkania, z którego wyszli i później pojechaliśmy tramwajem do domu. Dowiedziałam się po kilku dniach, że obydwaj zmarli. „Lot” czwartego, „Cichy” szóstego lutego, jak pamiętam.
Plac Saski. Kondukt pogrzebowy Franza Kutschery
Urodziła się w Warszawie 24 września 1926 roku. Od 1937 r. była harcerką 58. Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerzy. W konspiracji od 3 sierpnia 1942 roku - Szare Szeregi - 58. WŻDH. W sierpniu 1943 r. skierowana do Grup Szturmowych Szarych Szeregów.
W Powstaniu Warszawskim była łączniczką batalionu „Parasol”. Szlak bojowy: Wola - Stare Miasto - kanały - Śródmieście - Górny Czerniaków - kanały - Mokotów - kanały - Śródmieście.
Po wojnie związała się z Jerzym Chojeckim, kolegą z „Parasola”, w którego szeregach walczył pod ps. „Spokojny”. Po ukończeniu studiów od 1968 roku przez 15 lat pracowała w Państwowych Zakładach Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, w redakcji miesięcznika „Oświata Dorosłych”.
Aktywnie uczestniczyła w życiu Środowiska Żołnierzy Batalionu „Parasol”, w którym była przewodniczącą Komisji Historycznej i Współpracy z Młodzieżą. Członek Światowego Związku Żołnierzy AK, ponadto działała w Stowarzyszeniu Szarych Szeregów, w którym była Przewodniczącą Rady Naczelnej, równocześnie członek Związku Powstańców Warszawskich. W latach 1989-1990 była współorganizatorką Fundacji im. Gen. Leopolda Okulickiego, gdzie założyła Specjalistyczną Przychodnię Lekarską dla weteranów wojennych, w której pracowała społecznie do 1999 r., dbając o poprawę zdrowia kombatantów. Wchodziła w skład Ogólnopolskiego Komitetu Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego. Była także członkiem Komitetu Budowy Pomnika Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej - oraz współautorem jego nazwy.
Odznaczona m.in. dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrny Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, Orderem Uśmiechu, Złotą Honorową Odznaką Towarzystwa Przyjaciół Warszawy.
Zmarła 5 lutego 2016 roku.