Zofia Węgrzecka „Zdziś”
Nazywam się Zofia Węgrzecka. Mam prawie dziewięćdziesiąt lat z wyjątkiem dwóch miesięcy. Z zawodu jestem dyplomowaną pielęgniarką, absolwentką Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa, która obecnie niestety już nie istnieje. Była ufundowana przez Paderewskiego i powstała dzięki subwencji „rokefelerowskiej” w roku 1921.
- Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłam świeżo upieczoną maturzystką gimnazjum Królowej Jadwigi. Miesiąc po maturze zostałam wydana za mąż za pana Andrzejkowicza. Byłam młodą mężatką, która jednak postanowiła oprócz matury jeszcze coś mieć. Zapisałam się do szkoły senatora Bruna na Walicowie, która bardzo mi w późniejszych latach była pomocną. To była szkoła prowadzona przez profesorów z WSH. W momencie wybuchu wojny byłam młodą mężatką, ale mająca już maturę i dyplom ukończenia szkoły senatora Bruna.
- Jaki wpływ na panią wywarła szkoła, wychowanie, rodzina?
Jeśli chodzi o wpływ to największy oczywiście wywarła na mnie szkoła pielęgniarstwa, bo tamte szkoły nie kształtowały charakteru. Natomiast szkoła pielęgniarska, Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa nie tylko uczyła nas zawodu, ale po prostu przerabiała charaktery. Odsiew był ogromny, zostawały te, które miały pewne predyspozycje zauważone przez wykładowców i wytrzymały bardzo ścisły rygor, jaki panował w szkole.
- Kiedy pani skończyła szkołę?
Szkołę skończyłam w 1942 roku, bo trwała ona dwa lata. Zgłosiłam się do niej w momencie, kiedy moja sytuacja bardzo się pogorszyła. Mój mąż, pan Andrzejkowicz, był ciężko ranny.Dzięki mnie znalazł się w szpitalu Dzieciątka Jezus, gdzie przeszedł ciężkie operacje po ranach zdobytych na wojnie. Nie mając żadnej rodziny ani żadnej pomocy ze strony członków rodziny, ze strony ojca czy ze strony matki musiałam myśleć o tym, żeby dać sobie radę.
- Wtedy poszła pani do pracy jako pielęgniarka?
Nie poszłam do pracy. Zgłosiłam się jeszcze do szkoły pielęgniarskiej, najpierw musiałam skończyć szkołę i dopiero wtedy w 1942 zaczęłam pracę pielęgniarki, którą prowadziłam do 1976.
- Z tego się pani utrzymywała?
Z wykonywania swojego zawodu, bo miałam w każdej placówce pensję, a oprócz tego miałam praktykę prywatną - zastrzyki głównie i zabiegi takie jak bańki i tym podobne.Byłam w ogóle jedynaczką, od samego początku do końca nie miałam nikogo z rodziny.
- Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?
Od tego zacznę, że urodziłam się w Białej Cerkwi na Ukrainie. Dosłownie na parę tygodni przed wybuchem I wojny światowej mój ojciec, który był lekarzem, dostał nominację na asystenta na oddziale neurochirurgii w Londynie. Moja mama w zasadzie sprzedała wszystko, co miała w Warszawie, mieszkanie. Pochodziła z bardzo znanej zamożnej rodziny, bo ojciec jej, doktor Roman Ignatowski, był założycielem Ciechocinka. Miał tam cztery domy i pięćdziesiąt lat był naczelnym lekarzem. W tej sytuacji, kiedy mój ojciec nie mógł pojechać do Londynu, tylko został wcielony do armii rosyjskiej - ponieważ mieszkaliśmy w zaborze rosyjskim - mama nie miała w ogóle gdzie się udać. Była już w poważnym stanie ze mną. Skorzystała z zaproszenia od swojej przyjaciółki, do Stanisławki, do majątku księcia Sanguszki, który miał hodowlę koni arabskich. Przyjaciółka mamy po zabraniu do wojska jej brata, który tam był plenipotentem, zajmowała się prowadzeniem majątku księcia Sanguszki. Przyjęła moją mamę w poważnym stanie. Z tym, że mama się umówiła z ojcem, że na czas rozwiązania spotkają się w Kijowie. Niestety do Kijowa nie dojechaliśmy, bo to był grudzień, zamieć i musieliśmy się zatrzymać w Białej Cerkwi. Niestety była sytuacja taka, że ledwo na świat się wydostałam, ponieważ moja mama miała wtedy lat czterdzieści pięć i po prostu nie mogła mnie wydać na świat. Na szczęście tak zwany plenipotent księcia Sanguszki, który poszedł szukać mojego ojca w Kijowie, przypadkiem znalazł go na dworcu kolei w Kijowie. Razem zdobyli felczera, zmusili felczera, który nie chciał się w zamieć po dobrej woli dostać do Białej Cerkwi. Pod presją mojego ojca, który wyciągnął w odpowiednim momencie z kabury pistolet, jednak przyjechał na tyle na czas, że mama jeszcze żyła, że wyciągnął mnie kleszczami w tak zwanej zamartwicy białej. Właściwie do życia przywołał mnie mój ojciec, który bardzo chciał mnie mieć. Będąc lekarzem zastosował wszystkie zabiegi, które doprowadziły do tego, że po jakimś czasie wydałam pierwszy okrzyk. Ojciec musiał wrócić na front. Dopiero w 1920 roku, razem z moją chrzestną matką tak zwanymi „ciepłuszkami”, bydlęcymi wagonami, przyjechaliśmy z Ukrainy do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Mokotowskiej 15, gdzie mieszkałam do Powstania.
- Czy uczestniczyła pani w konspiracji?
W konspiracji nie uczestniczyłam dlatego, że w czasie wybuchu wojny miałam już w 1937 urodzoną córeczkę, którą musiałam się opiekować, matkę ciężko chorą, poza tym nikogo z rodziny, a męża w szpitalu po ciężkiej operacji tętniaka prawej tętnicy podobojczykowej.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na drugim miejscu pracy, czyli na rogu ulicy Chłodnej i Żelaznej w lecznicy prywatnej doktora Normarka, który niestety musiał się ukrywać, bo był narodowości żydowskiej. Na szczęście przetrwał. Tam prowadziłam lecznicę. Woźny był wtajemniczony we wszystkie sprawy, był łącznikiem. Nie wiedziałam, gdzie się ukrywał doktor Normark po tym jak musiał się z Warszawy razem z rodziną wyprowadzić. Wszystkie dochody z lecznicy - to była lecznica chirurgiczna, dentystyczna i internistyczna - przekazywałam woźnemu, który jemu co tydzień zawoził.
- Wiedziała pani, że w tym dniu wybuchnie Powstanie, czy to było niespodziewane?
Przepraszam, to nie było niespodziewane. Przecież każdy, który żył wtedy w Warszawie liczył się z tym, że może nastąpić taka chwila. Pracowałam w różnych miejscowościach, gdzie były zmagazynowane duże ilości materiałów. Będąc pod opieką doktora Niklewskiego, który był z ramienia izby lekarskiej konsultantem w lecznicy, w której pracowałam na ulicy Chmielnej, on mnie po prostu polecił, żebym w swoim domu gromadziła materiał, który w każdej chwili może się przydać w razie Powstania. Tak jak napisałam w swoim opowiadaniu. W tym momencie był akurat przechowywany w odpowiednim miejscu. W sąsiednim domu powstał szpital. Mogłam wszystkie materiały, całe bele ligniny, które sięgały od podłogi do sufitu, masę gazy, waty, wszystkich innych środków opatrunkowych, przekazać do szpitala, który się zorganizował dzięki doktorowi Miszewskiemu, który miał plenipotencję od Czerwonego Krzyża. W sąsiednim domu była sala, która się mogła stać salą operacyjną i opatrunkową, a sale chorych były na ulicy Jaworzyńskiej. Obecnie teraz tam jest Teatr Współczesny, bo to jest na Mokotowskiej 13, a w momencie wybuchu Powstania był to dom parafialny należący do parafii kościoła Zbawiciela.
- W szpitalu była pani przez całe Powstanie?
Byłam przez całe Powstanie i byłam jedną, jedyną pielęgniarką. Reszta to były panienki, które się znalazły akurat w domu, panienki z dobrych domów, inteligentne, kulturalne, które mi bardzo dobrze pomagały, zwłaszcza w pielęgnacji. Jeśli chodzi o wszystkie zabiegi, opatrunki, o przyjmowanie rannych, zwłaszcza po nocnej strzelaninie na barykadach, które znajdowały się od strony placu Zbawiciela i od ulicy Polnej... To było ze dwudziestu albo i więcej rannych powstańców, którzy bronili barykad, którzy niejednokrotnie umierali na moich rękach i to jeszcze z wyrazami, które były dowodem ich patriotyzmu i przywiązania do ojczyzny.
- W jakich warunkach pani pełniła służbę?
Warunki były po prostu takie, jakie mogły wtedy być. Jeśli chodzi o stronę medyczną, to było paru lekarzy, paru chirurgów. Był wspaniały okulista, który był wysiedlony z Poznania, pan doktor, później profesor, nazywał się Kapuściński. Także przeprowadzaliśmy wszystkie potrzebne operacje. Nawet niektóre na jeńcach niemieckich, ale i z narkozą i z zachowaniem sterylizacji, która była w lecznicy „Sanu”, prywatnej lecznicy na ulicy Lwowskiej, gdzie były zanoszone puszki z materiałem opatrunkowym. Jeśli chodzi o stronę medyczną ona była, jak na warunki Powstania, bardzo dobra. Natomiast owało oczywiście żywności, bo jednak moje zapasy materiałów opatrunkowych były na tyle potężne, że prawie do końca Powstania wystarczyły. Natomiast leki, środki znieczulające, większe instrumentarium było przyniesione z zakonspirowanych miejsc, o których wiedział pan doktor Miszewski. Mój mąż kierował patrolami, które przynosiły materiał, jak również starał się o zdobycie pożywienia, z którym było najgorzej.
- Z jakimi trudnościami, z niebezpieczeństwami spotykała się pani w szpitalu?
Trudności były takie, że wszystkiego zaczynało bardzo szybko ować. Poza tym był wielki entuzjazm, był wielki zapał. Miałam pomoc ze strony wszystkich wolontariuszy, miałam lekarzy, którzy starali się przeprowadzać zabiegi. Śmiertelność, jeśli nie była bezpośrednio zaraz po przyniesieniu z pola walki, to właściwie nie istniała. Nawet w momencie kiedy się szpital likwidował, to wywoziliśmy z Warszawy bardzo wielu rannych. Trudności dopiero się zaczęły na rampie dworca towarowego, gdzie czekaliśmy na pociąg, który miał nas wywieźć w nieznanym kierunku. Nie było ani wody ani jedzenia, nie można było przeprowadzać opatrunków, bo gdzie indziej były zapasy materiałów opatrunkowych. Dosłownie w ranach już się roiło od robaków. To było straszne, na to nie mogliśmy nic poradzić, tylko czekać aż podjadą pociągi towarowe. Eskorta niemiecka została powiadomiona niezgodnie ze stanem faktycznym, że wśród naszych rannych jest przypadek tyfusu. Wtedy Niemcy nas poddali dezynfekcji i przeznaczyli nam na Łobozowskiej dom, do którego wszyscy nasi ranni - to był dom akademicki - zostali przewiezieni.
- Jak pani zapamiętała Niemców w czasie Powstania, rannych czy podczas walk?
Jeśli chodzi o rannych, to w zasadzie oni byli w takim stanie, że po zabiegu, czy po robieniu opatrunków byli zabierani w głąb dzielnicy, na ulicę Jaworzyńską. Nie miałam z nimi kontaktu. Za to zgłosił się do nas jeden z oficerów w pierwszych dniach Powstania, który po prostu pod pretekstem prośby o zrobienie mu opatrunku, zdezerterował z armii niemieckiej. Był z nami aż do upadku Powstania. Był to śpiewak, nazywał się Hans Gütle, pochodził z Wiednia. W naszym szpitalu pełnił rolę fryzjera, golibrody. Niechcący był przyczyną pewnego smutnego urozmaicenia, bo wtedy kiedy przyszedł rozkaz likwidowania punktu oporu i zostali zabierani wszyscy chorzy, ranni z AK chłopcy, to chciał popełnić samobójstwo. Na szczęście dowództwo zmieniło swój rozkaz i szpital dotrwał do końca, do upadku Powstania dlatego, że pod egidą Czerwonego Krzyża miał jeszcze do spełnienia zadanie, żeby zabrać ludność, która nie mogła o własnych siłach opuścić Warszawy. W ten sposób od kapitulacji przetrwaliśmy jeszcze przez dwa tygodnie, zabierając wszystkich rannych, starców, inwalidów i umieszczając w naszym szpitalu. Oni zostali razem ewakuowani pod koniec trzeciego miesiąca, pod koniec października.
- Czy spotkała się pani ze zbrodniami wojennymi ze strony Niemców, Ukraińców?
Nie, nie miałam okazji się spotkać. Co prawda, była tylko sytuacja jak byliśmy w Krakowie. Niemcy byli powiadomieni o tym, że zostaliśmy przywiezieni z Warszawy. Dosłownie bardzo trzeba było uważać, raczej nie wychodzić ze szpitala. Nawet w okresie Bożego Narodzenia został zrobiony nieprzyjemny nalot na szpital, bardzo wiele osób zostało zaaresztowanych i nawet rodzina doktora Mroczka, laryngologa, została zabrana na Montelupich. Parę osób z jego rodziny zostało tam rozstrzelanych. Nam się udało z mężem nie być w tym okresie, bo byliśmy w Karesznicy, gdzie mieszkała wtedy siostra mojego męża. To było akurat w okresie Bożego Narodzenia. W zasadzie Niemcy po przekazaniu nam gmachu, po zasiedleniu, dzięki nim dostaliśmy jeszcze cały transport kartofli, które zostały zakopcowane niedaleko, na terenie Akademii Medycznej w Krakowie, między administracją akademii a domem mieszkalnym, w którym rezydowaliśmy.
- Czy miała pani styczność z ludnością cywilną w czasie Powstania?
W czasie Powstania miałam tylko z rannymi, którzy byli w szpitalu i tymi, których później zbieraliśmy i razem zostaliśmy wywiezieni.
- Jak wyglądało pani życie codzienne?
Trudno to nazwać życiem codziennym, bo nie miałam czasu ani myć się ani rozbierać. Prawie cały czas spędzałam w szpitalu, który mieścił się obok, w sąsiednim domu, w którym mieszkałam dwadzieścia pięć lat. Dopóki można było, tam się jeszcze trochę posilałam. Zresztą przyszedł brat męża po zdobyciu PAST-y ze swoimi kolegami. Jak ich się nakarmiło, to już dla nas nic nie zostało. Przed wybuchem Powstania były zalecenia, żeby zapasy domowe były mniej więcej na dwa tygodnie, więc nie było tego dużo: butelka oleju, trochę klusek, ryżu, w ogóle minimalne. O mięsie, o warzywach nie było mowy. W zasadzie byłam wywieziona z Warszawy z obrzękami głodowymi, nawet chciano mnie pozbawić mojego dziecka, ale na to się nie zgodziłam.
- Jak wyglądał czas wolny, czy było coś takiego?
Nie do pomyślenia, żeby był czas wolny. Bez przerwy człowiek był na posterunku i właściwie w domu nie miał nic do robienia poza zatykaniem dziur. Ewentualnie jak w kościele Zbawiciela jedna z wież przebiła dach, iskry leciały do mieszkania, to trzeba było w jakiś sposób mokrymi prześcieradłami bronić się przed pożarem. Ale i tak wszystko zginęło, co było.
- Miała pani kontakty z najbliższymi?
Poza mężem nie miałam żadnych kontaktów, bo moja chrzestna matka była u swoich przyjaciół, jeszcze z czasów pobytu na Ukrainie. Dopiero jak zostaliśmy wywiezieni do Krakowa a z Krakowa do Zabrza, to dopiero tam się z nią spotkałam. Poza tym nie miałam nikogo poza swoją nianią, która była z nami od 1922 roku, kiedy uciekała w czasie wojny bolszewickiej z Wilna. Była u nas do swojej śmierci.
- Jaka była atmosfera w waszym zespole lekarzy, pielęgniarek?
Powiedziałabym, że była serdeczna, bo w zasadzie wszyscyśmy starali się sobie pomóc nawzajem, pocieszaliśmy się, stanowiliśmy jedną wielką rodzinę.
- Przyjaźniła się pani z kimś szczególnie?
Nie, nie miałam czasu na przyjaźnienie się, dlatego, że nie myślałam zupełnie o tym. Czasami zdarzały się wstrząsające momenty. Na przykład siostra jednej z moich koleżanek ze szkoły umierała na moich rękach. To był moment, który zapamiętałam do dzisiejszego dnia. Człowiek był bez przerwy w obliczu śmierci, więc, jeśli można było odpocząć, to się zasypiało tam, gdzie człowiek siedział. Nie było mowy o tym, żeby wracać do domu, do sąsiedniego domu, rozbierać się czy kłaść do łóżka. To przez cały czas było nie do pomyślenia. Zwłaszcza noce były zawsze pełne zajęcia, bo były ataki na barykady ze strony Niemców.
- Czy pani uczestniczyła w życiu religijnym?
Trudno było uczestniczyć dlatego, że księża byli zajęci aprowizacją. Też pomagali w pielęgnacji i tak dalej. Jak był krytyczny moment, zostały zabierane posterunki, to jednak wtedy dostaliśmy rozgrzeszenie, wyspowiadaliśmy się i poszliśmy przygotowywać się na śmierć, bo byliśmy na to skazani. Dlatego, że Niemcy byli naokoło, a w momencie, kiedy nie było nikogo na barykadach, to mogli z nami zrobić, co by chcieli. Okazało się, że sami też się bali, że w ogóle nie mieli zamiaru narażać się, bo nie wiedzieli, co tam dalej się kryje w ulicy Jaworzyńskiej. Przypuszczam, że to ich powstrzymywało.
- Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną albo słuchała radia?
Nie, radia nie słuchałam, prasy... Wieści były tylko przynoszone przez patrole, ale poza tym nie miałam czasu na to. Prasa do mnie nie docierała, bo to już były peryferie, to już nie była część, w której się działy walki. Poza walkami na barykadach, to się tam właściwie nic nie działo, żadnych większych bitew ani działalności ze strony Niemców nie było. Robili sobie jak gdyby albo wprawę albo zabawę w nocy, kiedy wiedzieli, że mogą sobie normalnie, prawie bezkarnie wszystkich powystrzelać na barykadach. Walka była przecież nierówna.
- Czy pani dyskutowała ze swoimi kolegami na temat Powstania, na temat walk?
Nie, gdzież tu mowa o dyskusji. Człowiek czekał z dnia na dzień albo na śmierć albo na cud, ale o żadnej dyskusji nie było mowy. Nie miałam tam właściwie żadnych znajomych. Wszystko to byli ludzie obcy poza nianią Helenką i mężem. Męża nie widywałam, bo z patrolami często na cały dzień wychodził, nie wiedziałam przecież, czy wróci. To trudno sobie wyobrazić, nie wiem, jak przez wszystkie dni człowiek w ogóle mógł przetrwać.
- Jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Właściwie trudno jedno... Może najgorsze momenty były, kiedy młodzi ludzie z ojczyzną na ustach umierali nie zdążywszy nawet być opatrzeni. To wtedy było najcięższe przeżycie. Albo później jak okazało się, że gdzieś można było zawiadomić rodziców. Rodzice przychodzili, widać było ich rozpacz. To są rzeczy, które trudno nawet opisać, ale na ten temat się nikt nie rozwodził ani nie dyskutował, tylko po prostu to przeżywał.
- Zapamiętała pani może kogoś wyjątkowo rannego, umierającego?
Dla mnie wyjątkowy był pan doktor Miszewski, który zresztą był kolegą mojego ojca, też był wojskowym lekarzem na emeryturze. Oni byli nie tylko zwierzchnikami, nie tylko organizatorami ale po prostu przyjaciółmi, życzliwymi osobami. Na sali opatrunkowej przeważnie byłam sama. Wolontariuszki raczej pilnowały rannych, karmiły, opatrywały, pomagały na ulicy Jaworzyńskiej, gdzie nie byłam ani razu, bo z sali opatrunkowej prawie się nie ruszałam. Tylko do domu, jeśli mogłam, to się zgłosiłam wtedy, kiedy był brat męża, kiedy niania przylatywała przerażona jak był większy ostrzał i sama się bała zostać. W dużym sześciopokojowym mieszkaniu cały czas nikogo nie było.
Trudno mówić o najlepszym. Najlepsze było to, jak przyjechał pociąg i gdzieś nas wieźli, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jednak przeżyliśmy. Jeszcze do tego miałam szczęście, że zdążyłam - czekając na pociąg, który miał nas zabrać - zaopatrzyć się trochę w ubrania, w to co było cennego w domu, pamiątki, dokumenty. Potrafiłam jeszcze spakować kufer, który do dnia dzisiejszego jest dla mnie pamiątką. Pozwolił mi na wywiezienie wielu cennych rzeczy, które były w moim domu, z wyjątkiem nieszczęsnego „Rybaka na skale”, wspaniałej rzeźby Rodina, której nie udało mi się wsadzić do kufra. Wydawało mi się, że muszę raczej mieć to, co będę mogła na wsi wymienić czy sprzedać za żywność. Pomyślałam sobie, że rzeźba jest bardzo ciężka, była wielkości osiemdziesięciu centymetrów. Rybak był przepiękny, z gładkiego brązu, a skała z zielonego brązu i był wyraźny podpis Rodina, który mam w oczach do dnia dzisiejszego. Był to prezent mojego ojca dla mamy. Oboje bardzo lubili podróżować i zwiedzili pół świata, mieli dużo cennych rzeczy z kraju i z zagranicy.
Został wysadzony w powietrze razem z domem albo ktoś go ukradł. Wątpię, by ktokolwiek się znał na tym, z tych, którzy tam byli. Zresztą tam już nikt nie został jak byliśmy zabierani, jak była ewakuacja. Warszawa już wtedy dogorywała, wszyscy wyszli. Czekaliśmy tylko z rannymi i pozbieranymi, którzy zostali w swoich domach. W zasadzie to już człowiek nie był w stanie myśleć o niczym, odczuwał tylko głód, zmęczenie, niepokój o to, gdzie nas wywiozą, co się z nami stanie.
- Co jeszcze pani wywiozła w kufrze?
Przede wszystkim wywiozłam to, co było potrzebne dla mnie do pracy, do wykonywania mojego zawodu: przyrządy, puszkę, sterylizator, strzykawki, dla męża maszynę do pisania dlatego, że pracował w redakcji „Kuriera Warszawskiego”. Poza tym nic cennego nie udało się wywieźć. To były drobiazgi, szklane rzeczy z monogramami mojej matki czy mojego ojca, weneckie szkła czy różne inne rzeczy, ponieważ dużo miałam miękkich, to wszystko zawijałam w kufrze i wszystko dojechało.
- Co się stało z pani mężem, pojechał z panią?
Mój mąż przetrwał to wszystko razem ze mną tylko o wiele wcześniej zmarł, w 1992 roku. Przed wojną skończył Szkołę Nauk Politycznych, a po wojnie geologię. Był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Górnictwa. Interesował się głównie węglem brunatnym i kopalniami, które powstawały. Do wieku emerytalnego miał stopień generała górniczego i pracował w Ministerstwie Górnictwa, później była fuzja z Ministerstwem Energetyki.
- Pani po upadku Powstania została wywieziona do Krakowa, do końca wojny tam pani była?
Tak, właściwie do końca wojny. Wojna wtedy się nie skończyła, u nas się skończyła dopiero w maju, a my z Krakowa zostaliśmy wywiezieni chyba w lutym, jak tylko weszły wojska radzieckie. Wtedy szpital, resztki osób, które były wywiezione do Krakowa, to pojechały z wszystkimi, którzy zajmowali Wrocław. Nie wiem, co się z nimi wszystkimi się stało. Mąż miał starszego brata, który też w górnictwie pracował na Śląsku, więc dzięki niemu dostał pracę w zarządzie [Zabrzańskiego] Zjednoczenia Węglowego. Byliśmy w Zabrzu. Ponieważ źle się czuł na Śląsku, poza tym stracił matkę i brata w czasie Powstania, więc przyjechał do Warszawy, żeby ekshumować ich zwłoki. Potem przenieśliśmy się do Milanówka, gdzie udało mu się zdobyć mieszkanie. Dzięki znajomościom z osobą, która pracowała w Ministerstwie Kolei, dostał wagon i wszystkie meble z mieszkania opuszczonego przez Niemców, zostały przetransportowane do pociągu. Pociągiem przyjechały do Milanówka i są do dnia dzisiejszego.
- To już było po zakończeniu wojny?
Oczywiście. W Zabrzu byliśmy dwa lata. Syn, który się urodził w Krakowie miał dwa latka, jak wyjeżdżaliśmy z Zabrza.
- W Krakowie pani pracowała jako pielęgniarka?
W Krakowie to już w ogóle nie pracowałam, bo ledwo się trzymałam. Byłam bardzo wycieńczona, miałam obrzęki głodowe i byłam w ciąży. Przecież w Krakowie urodził się mój syn w marcu. Nigdzie nie pracowałam. Szpital trwał po prostu, każdy na własną rękę starał się odszukać rodzinę. Wyjeżdżaliśmy, jak weszły wojska radzieckie i Kraków został zajęty. Oczywiście od razu znalazły się osoby, które miały samochody ciężarowe. Mąż wtedy był już w Zabrzu. Z Krakowa zdążyłam razem z nianią, z moim małym synem dostać się do ciężarówki, która przez cały dzień wiozła mnie do Zabrza, bo adres miałam, mąż dał znać, gdzie jest. Cały dzień bez jedzenia, bez picia. Stwierdziłam, że mój syn żyje, bo palce mi ssał. Później jak przyjechaliśmy w nocy do Zabrza, to koniec palca był biały, reszta była czarna. Pierwsi z kufrem i z nianią w głębi ciężarówki ulokowaliśmy się. Reszta, obcy ludzie, którzy się pakowali do samochodu, to każdy chciał być pierwszy i po drodze wysiadali. Zabrze było najdalej. Tak, że my najpóźniej wysiedliśmy. Rano wyjechaliśmy, jedzenia nie było po drodze, picia też nie, dziecko nie przewijane, nie karmione, bo pokarmu nie miałam. Dopiero przyjechaliśmy w nocy do Zabrza, ostatni z całego transportu. Z mężem miałam kontakt i mówiłam mu: „Pamiętaj tylko, żeby były trzy rzeczy na „w” - waga, wanienka i wózek.” Jak wreszcie przyjechaliśmy do Zabrza, to nie było ani wanienki ani wagi ani wózka, ale za to była przepiękna wiolonczela, która miała w środku napis coś w rodzaju „Stradivarius”, oczywiście to była firma, ale mężowi się wydawało, że to jest eksponat muzealny, że może autentyk. Był tak zafascynowany, że jak dostał trzypokojowe mieszkanie po Niemcach, to był szczęśliwy jak zobaczył wiolonczelę, a o wózku zapomniał, ale daliśmy sobie radę. W Zabrzu pracowałam w [Zabrzańskim] Zjednoczeniu, w szpitalu. Na szczęście spotkałam tam jednego z wykładowców z naszej szkoły pielęgniarskiej, profesora Witolda Zagórskiego, który później był profesorem Akademii w Katowicach. Zabrze dosyć dobrze wspominam, bardzo dobrze mi się układała współpraca. Przede wszystkim przez moje ręce przechodzili wszyscy repatrianci z Francji, z Belgii, Strowski może nawet i Gierek. Była taka sytuacja, że prowadziłam archiwum, głównie dotyczące pylicy. Wszyscy emigranci z kopalni niskopokładowych mieli albo początki albo bardzo rozwiniętą pylicę, w tym się wyspecjalizowałam. Bardzo żałowałam, że mąż chciał wrócić do Warszawy, że musiałam stamtąd odjeżdżać, bo bardzo mi się dobrze układała współpraca z profesorem. Czułam w nim kogoś bliskiego, kogo znałam jeszcze sprzed Powstania. Po powrocie z Zabrza znalazłam się najpierw w Milanówku. Pracowałam jako pielęgniarka w ośrodku zdrowia, później jako instruktorka powiatowa, później jako przemysłowa w fabryce narzędzi dentystycznych, aż wreszcie wylądowałam w Warszawie, ale to dopiero w 1963 roku.
- Była pani represjonowana?
Nie, właściwie palcem mnie Niemiec nie dotknął i przeszłam bez żadnych represji. W ogóle bardzo szczęśliwe, dosłownie mogę powiedzieć, że chyba pod parasolem opieki Bożej.
- Po Powstaniu nie miała pani żadnych nieprzyjemności?
Po Powstaniu nie mogłam mieć nieprzyjemności, nie wiedziałam co się z nami stanie. To już powiedziałam, że byliśmy wywiezieni do Krakowa, a z Krakowa później się dostałam do Zabrza, więc o żadnych nieprzyjemnościach po drodze, poza tym, że była to ciężka droga, to trudno mi opowiedzieć.
- Pani była pielęgniarką do emerytury?
Tak, ostatecznie nie taką zwykłą pielęgniarką, bo niestety tylko trzy lata pracowałam w fartuchu i w czepku, a tak to byłam zawsze w nadzorze, byłam powiatową instruktorką albo wojewódzką. Miałam dwadzieścia dziewięć powiatów do przeszkolenia pielęgniarek, ustawienia pracy i tak dalej. Miałam bardzo odpowiedzialną pracę. Później byłam wiceprzewodniczącą zarządu, sekretarzem zarządu, potem dyrektorką domu dla zbowidowców. Wszystko razem udawało mi się pogodzić z moimi przekonaniami. Widocznie musiałam wzbudzać zaufanie, bo nie byłam partyjna, chociaż mnie wielokrotnie namawiano, ale nie miałam na to absolutnie ani czasu ani ochoty. Wszystkie stanowiska miałam nie będąc partyjną, zawsze z zadaniem do wykonania, gdzie nie poszłam. To, że zostałam w zarządzie okręgu Związku Pracowników Służby Zdrowia to dlatego, że znałam cały personel, u którego cieszyłam się zaufaniem i miałam u nich tak zwany mir. One przeważnie były w Warszawie w internatach. Wtedy zaczęły się pierwsze strajki, pod ministerstwem, nieszczęsnych pielęgniarek, których niby miał obowiązywać ścisły rygor internatowy. One tam miały matki, mężów, których chowali pod łóżko jak była wizytacja, dzieci i wózki, wcale nie chciały żyć jak w zakonie, tylko były normalnymi młodymi dziewczynami, które po pięciomiesięcznych kursach PCK-owskich i zdaniu egzaminu, gdzie siedział przedstawiciel partii i mówił „Musi każda zdać.”... Chociaż one pisały zamiast udo to „łudo” zamiast łokieć to „okieć”. W ogóle były półanalfabetkami. Ale wtedy nie było pielęgniarek ani szkół pielęgniarskich i kogoś trzeba było przygotować do pracy w szpitalu, które się jednak tworzyły w każdym powiecie. Teraz powiem już na zakończenie, że każdemu życzę, żeby był z siebie zadowolony, sam z siebie, ze swojej pracy, tak jak ja, na stare lata, jestem zadowolona, bo wiem, że pracę wykonywałam najlepiej i z najlepszym skutkiem jakiego mogłam oczekiwać.
Warszawa, 18 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla