Zofia Roguska
Zofia Roguska, z domu Uhl, urodzona 21 grudnia 1929 roku w Toruniu. Na marginesie komentarz: dlatego w Toruniu, że ojciec mój jako aktor miał tam sezon teatralny i razem z matką, siostrą, która już była na tym świecie, i ze mną, ale jeszcze nieurodzoną, znalazł się tam, w Toruniu i tam się urodziłam. Po czym nastąpił powrót do Warszawy i Warszawy nie opuszczałam i nie opuszczam aż do dziś.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie w Warszawie do wybuchu II wojny światowej.
Ja się wychowywałam u rodziców ojca, dlatego że po śmierci ojca, który zmarł, mając dwadzieścia dziewięć lat (wówczas na gruźlicę się umierało, umarł na gruźlicę), matka zmuszona była zacząć zarobkowanie. Znalazła pracę w województwie poznańskim mianowicie jako administratorka zarządzająca majątkiem ziemskim, zresztą na szczęście niedużym, ale nie była w stanie dwóch córek mieć przy sobie. Wobec tego siostra starsza chodziła tam do szkoły powszechnej, potem do gimnazjum w Turku, koło tej miejscowości, gdzie był dworek słomą kryty. Natomiast mnie wzięli dziadkowie, rodzice ojca. Właściwie do chwili pełnego usamodzielnienia się, wyjścia za mąż, przeniesienia do teściowej razem z mężem, byłam z babcią i dziadkiem. Dziadek w czasie wojny umarł, babcia zmarła po wojnie. Zostałam ze stryjem i jego żoną. Razem byliśmy później w Krakowie po 17 stycznia.
A dzieciństwo miałam typowe. Chodziłam do szkoły powszechnej na ulicę Królewską. Do ewangelickiej szkoły powszechnej, tuż obok gimnazjum ewangelickiego imienia królewny Anny Wazówny, i gimnazjum [imienia] Mikołaja Reja, które wtedy też było męskim gimnazjum i liceum ewangelickim.
Mieszkaliśmy przed wojną przy ulicy Żelaznej 87, dokładnie było to skrzyżowanie Żelaznej i Ogrodowej. Zapamiętałam taki szczegół z tamtego okresu, dopóki nie wyprowadziliśmy się stamtąd, mianowicie niedaleko był taki półokrągły budynek, który jest do teraz, otoczony balkonem i w okresie Powstania (ale to już znam ze słyszenia od znajomych) tam był posterunek żandarmerii, Niemcy tak siekli wzdłuż ulicy Żelaznej i ulicy Ogrodowej, że tam nikt nie był w stanie przemknąć się. To tyle zapamiętałam. Ten dom nie ocalał. Ocalał sąsiedni dom, który stoi nadal i kiedy zaczęto tworzyć getto, to umożliwiono części ludności zamiany mieszkań z rodzinami żydowskimi. Więc rodzina żydowska zajęła nasze mieszkanie na Żelaznej, a my przeprowadziliśmy się na ulicę Żytnią. To był budynek 32a, między ulicą Okopową a ulicą Gibalskiego. To nieduża uliczka równoległa do Okopowej. Tam stał jeden, jedyny dom i tam właśnie mieszkałam. Tak że z lewej strony, jak wychodziłam, miałam ulicę Okopową, a z prawej strony ulicę Gibalskiego i dalej następna była Karolkowa i już była Młynarska i dwa cmentarze ewangelickie: reformowany i augsburski. Tak że to pamiętam. Moje znajomości w tym nowym miejscu zamieszkania były niewielkie. Po pierwsze, byłam zajęta szkołą, miałam swoje grono koleżanek, a po drugie tam mieszkaliśmy dość krótko, powiedziałabym, w takim kolorowym domu, wysoce złożonym domu, jeśli idzie o obyczaje, kulturę, takie kolorowe towarzystwo. Ale muszę powiedzieć, że nic złego nas tam nie spotkało. Po prostu nie było kontaktu. Jedyny kontakt jaki był, to na klatce schodowej, na tej Żytniej, ołtarzyk był ustawiony i codziennie się odbywały śpiewy, które były w całej Warszawie.
- To już jest okres okupacji?
To już jest okres okupacji, dlatego że w dzieciństwie się nie działo nic szczególnego. Chodziłam do tej szkoły, jak byłam mała, to nie mnie odprowadzali, potem jeździłam sama.
- Jak pani wspomina tę szkołę?
Wspaniale. Zupełnie nie wiem, co to są nieporozumienia na tle religijnym. Po prostu nie wiem. Przykładowo: początek roku szkolnego. Sztandar szkolny idzie do ewangelickiego kościoła, koniec roku szkolnego – do katolickiego. Potem następowała zmiana.
- Czyli do tej szkoły chodzili uczniowie o różnych wyznaniach?
Tak. Nawet nie było przewagi ewangeliczek. Szkoły były żeńskie i męskie oczywiście. Ewangeliczki nie stanowiły większości. Katoliczki stanowiły większość, na drugim miejscu sytuowały się ewangeliczki, bo rodzice wiedzieli, że są tam te ewangelickie szkoły. Było parę Żydówek, które miały swoje lekcje religii w jakieś wyznaczone dni, inne niż my. Po prostu ich było za mało. A potem już chodziłam do gimnazjum na komplety imienia królewny Anny Wazówny.
- Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?
Przede wszystkim bardzo się interesowałam, czy ta wojna będzie, czy nie. Coś we mnie tkwiło, jakiś zaczątek takiego
homo politicus, dlatego że wiecznie słuchałam rozmów dorosłych: będzie, nie będzie, będzie, nie będzie. I rano, jak mnie obudziła babcia informacją, że wojna wybuchła, że samoloty niemieckie są nad Warszawą, to pierwsza myśl, która mnie uderzyła: „Nie pójdę do szkoły”. I rzeczywiście nie poszłam. Potem zaczęły się naloty na Warszawę i to było bardzo przykre przeżycie, dlatego że myśmy jeszcze mieszkali na Żelaznej, to był dwupiętrowy budynek, tak że właściwie tam siedzenie w piwnicy było bezprzedmiotowe. Cały dom, trzyoficynowy, od Ogrodowej była brama wjazdowa, tam węgiel przyjeżdżał, siedzieliśmy w takim składzie desek i sklejek, takim parterowym. Duży ten skład był, tak że właściwie się tam wszyscy lokatorzy mieścili, minus ci, którzy wyjechali, których nie było i tak dalej. Spało się na tych sklejkach, deskach, płytach. Powiedziałbym, że życie towarzyskie w mojej kategorii wieku kwitło niezależnie od wszystkiego, tylko jak słychać było syreny alarmowe, to się rozlegało: „Kaziuuuu, do domuuu”. I najczęściej się siedziało w tym [składzie]. A potem zaczęły się historie z tworzeniem getta i nastąpiła ta zamiana.
Natomiast incydent, jaki pamiętam sprzed wojny, upamiętniło mi się jedno takie zdarzenie, ekscesy antysemickie. Ja byłam świadkiem ich o tyle, że w tym domu był sklep, chyba mydlarnia, takie artykuły do czystości. Właścicielami byli Żydzi i pamiętam taką młodzieżową bojówkę, wybicie szyby wystawowej w tym, jakieś ciągnięcie kogoś za włosy, ale później babcia mnie zlikwidowała jako świadka tej sprawy. Zrobiło to na mnie ogromnie złe wrażenie. Tym bardziej że jak powiedziałam, w szkole było jak było.
- W czasie okupacji panie mieszkała z dziadkami?
Tak, bo ja się u nich wychowywałam, ja byłam ich dzieckiem.
Mama z tego województwa poznańskiego, w chwili wybuchu wojny, znalazła się w Warszawie i wynajęła ze swoją matką i ze starszą córką, czyli moją siostrą, mieszkanie na Żoliborzu i tam zamieszkała. A Niemcy, właścicielkę tego mająteczku, taką panią Przechadzką, starą, miłą panią, wysiedlili. Ona przyjechała do Warszawy do jakichś swoich kuzynów i w rezultacie większość czasu spędzała u matki. Matka jej zapewniła opiekę, ciepło rodzinne. One były bardzo zaprzyjaźnione. Co się zresztą zakończyło spadkiem jakiegoś kawałka ziemi tam w tym majątku. W testamencie mama figurowała i po wojnie za to kupiła kamienicę, która liczyła cztery mieszkania.
- A z czego utrzymywali się dziadkowie?
Dziadek pracował w Operze Warszawskiej, więc jeszcze był czynny zawodowy, a babcia prowadziła dom. Ta pensja dziadka była niewielka, to było skromne, ale można było utrzymać siebie, żonę i jeszcze wnuczkę.
- Pani uczyła się w czasie okupacji?
Tak.
Skończyłam szkolę podstawową, ale siedem klas, bo nie było wiadomo, jak się potoczą dalsze losy i trzeba było mieć papierek ukończenia czegoś. Tu mnie babcia przekonała, że nie sześć a siedem klas. Po czym poszłam na komplety do pierwszej klasy (tu miałam stratę jednego roku) właśnie do gimnazjum imienia królewny Anny Wazówny. I zrobiłam tam jeden rok, bo potem wybuchło Powstanie. I wtedy na pierwszym roku zdążyłam iść na dwie szaroszeregowe zbiórki.
- Czyli pani zapisała się do organizacji?
No, oczywiście.
- I kto panią wciągnął do harcerstwa?
Trudno powiedzieć. Kto czy co?
Dowiedziałam się, że w szkole jest drużyna. Od kogo? Nie pamiętam. Na pewno nie był to nikt z nauczycielstwa, bo taka była zasada. Ale prawdą jest, że nad wszystkimi zastępami na ogół czuwały wychowawczynie tych klas. Tak że wpadały na zbiórki, były poinformowane o terminach. Zresztą to była cała konspiracja przecież. To funkcjonowało jako szkoła rzemiosł. Żeńska Szkoła Rzemiosł. W bardzo pięknym, ogromnym budynku przy ulicy Króla Alberta. Lokal był wielki, paropokojowy i tam były klasy. W salonie odbywały się apele. Na apelach wszystkie klasy stały, jedną pieśń kościelną śpiewano, równiutko – katoliczki, ewangeliczki. Jakieś przesłania od dyrektorki były.
Notabene gimnazjum prowadziła pani Helena Bursze, niemieckiego uczyła jej siostra pani Maria Bursze, a ich ojciec, ksiądz profesor doktor Juliusz Bursze, z dwoma braćmi przechowywany był w obozie koncentracyjnym, gdzie trzech Burszów wykończono, zamordowano za odmowę podpisania „reichlisty”. Jeden przeżył i pracował po wojnie w Biurze Odbudowy Stolicy, razem z „Agatonem”. Tylko że to trwało krótko. Przecież na tych kompletach, w gimnazjum, tam matura była. Tam było też liceum. Do dziś pamiętam, jak w liceum humanistycznym były chyba cztery uczennice czy może pięć i zajmowały przy takich wyższych stolikach pomieszczenie łazienki. Oczywiście osobno była łazienka, toaleta i tak dalej. Ale w tych białych kaflach siedziały i się uczyły i maturę zdawały.
- Czy zetknęła się pani z konspiracją?
Zetknęłam się z konspiracją, tylko nie zdążyłam rozwinąć tego kontaktu, bo właśnie zaczęło się Powstanie Warszawskie, a przecież w ogóle… Z moich pierwszych klas gimnazjum i teoretycznie do ukończenia lat piętnastu w ogóle dziewczyny nie były powoływane, tak że ja nie miałam wyznaczonej godziny. Ja sobie sama wyznaczyłam na Żytniej. Natychmiast się znalazłam przy jakiejś barykadzie, coś gotowałam, pitrasiłam, zanosiłam. Ale to też parę dni, bo nas wyprowadzili przez fabrykę Deringa. Była taka fabryka na Okopowej, między Wolską a Żytnią. Półokrągły szyld Dering. Wyglądało to na fabrykę metalową, coś takiego. Tam był przystanek tej ludności, tam było oddzielanie ludności. Tam działała RONA, tam widziałam żołnierzy z zegarkami [na całej długości ramienia], to robiło straszne wrażenie. I tylko chodzili z tymi zegarkami i palcem wyznaczali, która… I pamiętam moment, kiedy mnie babcia ogromnie obraziła, bo mi w pewnym momencie głowę przygięła do ziemi. Potem zrozumiałam dlaczego. I stamtąd kościół Świętego Wojciecha, z kościoła Świętego Wojciecha Dworzec Zachodni, tam pociąg elektryczny do Pruszkowa, a tam komu się udało zwiać. Jeszcze w pierwszych dniach się wielu osobom udawało. Całe kolumny wychodziły.
- Początek Powstania pani przeżyła na Żytniej z dziadkami.
Tak.
- Jak pani pamięta te pierwsze dni Powstania?
Entuzjastycznie. A potem po dwóch dniach już razem ze wszystkimi czekałam na tych zza Wisły.
- Ile dni była pani u dziadków?
Nas wyprowadzono między szóstym a ósmym. Ale ja nie pamiętam dokładnie, czy był to szósty, siódmy czy ósmy. W każdym razie na pewno już się skończyły te masowe rozstrzeliwania, których ofiarą padło czterdzieści tysięcy ludności cywilnej. To był pierwszy czy drugi dzień po zakończeniu.
- Czy pani widziała Powstańców w tym czasie?
Oczywiście!
- W jakich okolicznościach?
Na ulicy, na akcji.
- Jak ich pani zapamiętała?
Jako wspaniałych chłopców. Każdy był bohaterem i tacy ładni byli, to trzeba im oddać. Coś było w ich sposobie bycia, w twarzy, w rysach, coś, co ich szalenie odróżniało od ich następców dwadzieścia lat później. Jeden mi się szczególnie podobał, taki ciemny, wysoki, szczupły chłopak. Nawet trochę pogadaliśmy, tylko że po dwóch dniach już leżał martwy. I też go widziałam.
- I to działo się na ulicy Żytniej?
Tak, między tymi ulicami: Okopową a Gibalskiego. To dwie równoległe uliczki i między tymi uliczkami był ten nasz budynek, zresztą budowany w latach trzydziestych przed wojną, był taki dosyć nowy.
- Jak wyglądało życie codzienne wtedy?
Bardzo zabawnie. Dlatego że, po pierwsze, natychmiast zrobiła się taka samoistna komuna, w sensie wspólnoty rzeczywistej. Lokatorzy powyciągali swoje zapasy, bo było wiadomo, że ludność będzie musiała opuścić, że się nie zabierze słoja ogórków, to się nagle pojawiły jakieś przetwory, jakieś ogórki, zapasy, ktoś miał kaszę, ktoś miał mąkę. Jakieś zupy się gotowało, ale moi rówieśnicy (bardziej rówieśnice, bo chłopców już nie było) poszli do Śródmieścia. Dziewczyny gotowały, dziewczyny się zajmowały kuchnią, chłopcy nie zwracali na to uwagi. Ale tak na dobrą sprawę ja też specjalnie nie zapamiętałam [niektórych rzeczy, na przykład nie pamiętam, czy miałam uczucie głodu. Pamiętam to z września trzydzieści dziewięć, że były momenty, że rzeczywiście byłam głodna, a nie chciałam jeść tego, co rodzina. Po prostu nie chciałam. W czasie Powstania pewnie zjadłabym, co by mi dali, z wyjątkiem kożucha od mleka, ale nie pamiętam, żeby głód był problemem. To było krótko, pierwsze dni.
- Z wodą też nie było problemu?
Jeszcze wtedy nie.
Noclegi były w piwnicy. Ja miałam incydent w tej piwnicy. Polegał na tym, że na własnej skórze udało mi się przekonać, zrozumieć, na czym może polegać akt odwagi – takie refleksje. Mianowicie ludzie siedzieli albo w swoich piwnicach, albo w piwnicznym korytarzu, blisko wyjścia na górę i słyszeli wrzaski:
Raus, wybuchy prawdopodobnie granatów, opowiadali różne rzeczy, że otwierają drzwi, od razu strzelają ci z RONA i Niemcy, że ktoś mówił, komuś mówił i tak dalej. Ponieważ i na Gibalskiego, i na Okopowej był rząd bloków (do dziś tak jest, tam są bloki po jednej i drugiej stronie), wobec tego oni mieli dojście do poszczególnych piwnic w obrębie podwórzy. Nie musieli iść ulicą, dlatego słychać ich było świetnie. I myśmy tacy skurczeni, psa nie mogłam znaleźć, to był taki cudowny kundel, który wlazł ciotce do kosza przed wojną i nie chciał wyjść. Trzeba go było za dwa złote kupić, do Warszawy przywieźć. On miał tę właściwość, że we wrześniu, jak bliżej padały bomby, to on mdlał. Pierwszy raz widziałam, jak zwierzę mdleje. Zupełnie bezwładny się robi, najczęściej oddaje mocz i w ogóle koniec. Potem cucenie, jakaś woda. Jak wybuchło Powstanie, on w pierwszych dniach był bardzo przerażony, skulony, nie chciał jeść. A potem jak się schował, jak myśmy wychodzili, już się psa nie znalazło. Czekając na otwarcie tych drzwi, w pewnym momencie ja miałam widok na tę jedną kondygnację schodów prowadzących na górę. Rzeczywiście drzwi się otworzyły z takim hałasem, trzaskiem. Stanął facet w mundurze, takim żandarmskim. Czy on był skośnooki, to ja nie wiem, ja tego nie pamiętam. A wielu ich było, bo to z RONA, a więc z różnych narodowości. Ale miał nawet trochę mniej zegarków niż średnia była u nich. Oczywiście wrzasnął:
Raus! Nikt się nie ruszył. Wrzasnął drugi raz, wyciągnął handgranat, myślę sobie: „Rzuci”. I w tym momencie poszłam pierwsza na górę. Już wiem, na czym to polega, taki akt odwagi. To jest szczyt lęku. Jak się ma dziać, to teraz, to już. On mnie przepuścił, za mną rzeczywiście ludzie zaczęli…
Moim zdaniem w tym korytarzu piwnicznym, który obejmował nasze mieszkania, mogło być tak czterdzieści do pięćdziesięciu osób, bo część poszła do Powstania, część przeszła do Śródmieścia, może jeszcze ktoś został w mieszkaniu. Nie wiem tego, bo oni chodzili po piętrach, sprawdzali. A myśmy wyszły z babcią, bo stryj i jego żona też poszli do Śródmieścia, a myśmy zostały, i zabrałyśmy ze sobą panią około dziewięćdziesięciu lat. Matkę miejscowego sklepikarza, z którym cała klatka schodowa bardzo dobrze żyła. To był nieduży dom, wszystko było w jednej klatce schodowej, chodziło się, państwa Dzięgielewskich jak dziś pamiętam. I dopiero problem się zrobił, jak ja załatwiłam, bo taka byłam bohaterska, że się zaraz zapisałam do RGO w Milanówku i sprawdzałam kartoteki, bo chciałam kontakt złapać z rodziną. Pojawiła się obywatelka szwajcarska, która miała zezwolenie władz niemieckich na kursowanie po obszarze Generalnej Guberni i pomagała w nawiązywaniu kontaktu ludności z Warszawy pozostającej w tych podwarszawskich miejscowościach z rodzinami w Krakowie. I pomogła mi nawiązać kontakt z krakowską rodziną Uhlów, bo tam jest cała linia krakowska.
- A czy wcześniej miała pani kontakt z matką?
Tak, ja jeździłam do nich na Żoliborz. Mnie się tylko tam nie podobało zwyczajnie.
- Ale w czasie Powstania, w tych pierwszych dniach?
Nie, w czasie Powstania one wcześniej zostały ewakuowane, bo to był Marymont, gdzieś za ulicą Potocką, czyli za szkołą pożarniczą, tam w dół jak się idzie. I one [wyszły] wcześniej. Poza tym nie było telefonów. Z Żytniej na Marymont to był kawał drogi, to by trzeba było iść i iść, tak że zetknęłyśmy się dopiero po wojnie.
- A czy docierały jakieś wiadomości, o tym, co się dzieje w Warszawie w czasie Powstania?
Niekiedy tak, ale rzadko się zdarzało, żeby docierały wiadomości z tej dzielnicy, w której się kogoś miało. Na przykład do mnie żadna wiadomość nie dotarła, jeśli idzie o Marymont. Mogłam sobie tylko wyobrażać, że jeżeli Wola już w dużej mierze [została] zajęta przed naszym wyjściem, usunięciem nas z Warszawy, no to obrzeża Warszawy też mogły paść wcześniej ofiarą powrotu Niemców.
- Czy spotykała się pani z przejawem życia religijnego w czasie Powstania?
Sama uczestniczyłam.
W katolickim i w ewangelickim, bo miałam mieszaną rodzinę. Pierwsze się dobywały te śpiewy, które ludzi niebywale trzymały w kondycji nadziei w Bogu. Tam się wszystkie rozmowy kończyły: „Bóg da”. Druga rzecz: chodziło się do kościoła. To nieważne było, czy do katolickiego, czy do ewangelickiego. Babcia moja była po wylewie do mózgu i tydzień przed Powstaniem z wielką celebrą pojechała ze mną dorożką do ciotki na Szpitalną na obiad. To był takie pierwszy jej towarzyski wypad po chorobie. I też to odbywało się na takiej zasadzie, że Bóg jej pomógł wyjść z tego wszystkiego i tak dalej. Tak że chodziło się do kościoła albo katolickiego, albo ewangelickiego. Jak siły i czas pozwoliły. Ja sobie ulubiłam drewniany kościół na Karolkowej. To był polski kościół katolicki, gdzie były bardzo ciepłe w tonacji, nieduże organy, a chór składał się zwykle z trzech do pięciu osób. Ja gorliwie w tym chórze śpiewałam.
- Potem, w czasie Powstania, też pani docierała do tego kościoła?
Nie, bo to już było za daleko, chociaż to było jak stąd do ronda ONZ. To już było za daleko, tam już były bardzo ostre walki. To już było w pobliżu szpitala Karola i Marii, gdzie przecież lekarzy i pacjentów masowo wykończono, dalej był szpital Świętego Łazarza, i za chwilę na Młynarskiej dwa cmentarze ewangelickie.
- Czy była pani świadkiem niemieckich zbrodni wobec ludności?
Nie byłam świadkiem bezpośrednim, wręcz przeciwnie. Mogłam być, co prawda, ale człowiek w tym wieku łatwiej podejmuje ryzyko, a poza tym są sytuacje, w których nie można zachować się inaczej. Po pierwsze słychać było strzały, jak ta kolumna z miejsca zamieszkania przesuwała się w stronę kościoła Świętego Wojciecha. To była kolumna i co pewien czas słychać było strzały. I co pewien czas szło się i widziało nieżywe ciała. Czy to były ofiary tych strzałów, czy wcześniejszych, trudno powiedzieć. Nie było zasłane trupami, ale były zwłoki. Były rzeczy porzucone, nieraz odnosiło się wrażenie, że wartościowe. Opowiadano (tak jak to zwykle bywa, że ludzie sobie opowiadają różne rzeczy), że Niemcy podchodzą i strzelają do ludzi, którzy nie mogą iść, którym się robi słabo, siadają, kładą się. I w pewnym momencie mojej babci zrobiło się słabo, stąd mówiłam, że ona była na tym pierwszym wypadzie tydzień przed Powstaniem i to była wielka celebra z dorożką. Myślę sobie, że jeżeli jest tak, że jej się robi słabo, to za chwilę podejdzie Niemiec i strzeli. Więc ja podeszłam do Niemca, do żołnierza niemieckiego w mundurze Wermachtu i warknęłam:
Wasser. I on mi dał manierkę. Babcia się tej wody napiła, ja mu oddałam manierkę, poszliśmy dalej. Tak że to był taki jedyny bezpośredni kontakt wymuszony sytuacją, kiedy już się nie czuje strachu, musi się zdobyć wodę, bo za chwilę może być nieszczęście. A potem kościół Świętego Wojciecha na…
- Kiedy panie znalazły się w tym kościele?
Po kilku godzinach marszu. Dlatego że marsz… Myśmy rano chyba wyruszyli w godzinach przedpołudniowych…
- Który to mógł być sierpnia?
Między szóstym a ósmym. Tylko daty dokładnie nie pamiętam. Już jak przyszłyśmy do kościoła, zmrok zaczął się robić i babcia zdobyła od sióstr, które miały klasztor i mają do tej pory na Żytniej, jest taki klasztor, i te siostry też znalazły się w kościele Świętego Wojciecha tej samej nocy. Miały jakiś zapas pościeli. Wiem, że doszło do porozumienia między babcią a siostrami i siostry wypożyczyły pierzynę, którą babcia mnie nakryła całkowicie. I miała rację. Dziewczyn parę pozabierali ci z RON-y. Nie wróciły. Natomiast pamiętam tę pierzynę, bo strasznie cuchnęła. Tam musiał leżeć jakiś ranny, który nie miał pomocy, którego rany już ropiały. Cała noc pod taka pierzyną. Oczywiście, że ludzie mieli przeżycia tej miary, że trudno to porównać, ale mnie było bardzo źle pod tą pierzyną, ja się grzałam, mnie się robiło niedobrze. Jak doczekałam tego rana, to babcia była szalenie zadowolona, że udało jej się uchronić mnie z kolei od nowej biedy. I rano nas wygonili stamtąd i do Pruszkowa. A Pruszków nie był zorganizowany.
- Czy dużo osób było w kościele Świętego Wojciecha?
Gęsto było.
- Czy były same kobiety, czy również mężczyźni?
Mężczyźni, starsi ludzie, dzieci, młodzież. Mieszanina. Natomiast z tego co słyszałam, to tylko kilka czy kilkanaście dziewczyn wybrali ci z RON-y.
- Tam odbywała się jakaś selekcja?
Nie. Ci, którzy wyprowadzili te dziewczyny, to oni działali na własną rękę. One im były potrzebne do uciech swoistych. Ale z tego, co potem słyszałam, co mówili ci sąsiadujący tam ludzie, to żadna z nich nie wróciła. Potem był Pruszków. W Pruszkowie był bałagan totalny.
- W jaki sposób pani dostała się do Pruszkowa?
EKD. Jechaliśmy pociągiem. Tylko od stacji Pruszków do samych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego było dość daleko. Poza tym to nie było przystosowane do celów obozowych. Na czym zresztą ludność zarobiła. Bo pierwsze parę nocy Niemcy stanęli wobec problemu, że albo ci ludzie będą spali na trawie i w błocie, albo w ogóle nie będą spali, i dość szeroko dawali zwolnienia lekarskie, zresztą przy pomocy polskich lekarzy. Kierował tym jakiś oficer, lekarz niemiecki, a tak, kto jest lekarzem, zgłaszał się, dostawał jakąś ilość ludzi do załatwienia. Więc dosyć gładko szły te zwolnienia i babcia dostała zwolnienie. I utworzyła się kolumna tych zwolnionych, średnia wieku to była sześćdziesiąt parę, pod siedemdziesiąt. Natomiast ile tam wyszło młodych ludzi, młodzieży, dzieci i tak dalej, to nie chcę [mówić], bo jak popatrzyłam, to chyba było więcej niż tych rzeczywiście zwolnionych. Niemcy jeszcze nie opanowali sprawy.
Ja byłam parę godzin zaledwie w Pruszkowie. Myśmy potem wsiadły do kolejki. Jak już ta kolumna znalazła się przy EKD, przy tej kolejce, tej WKD (WKD przecież jeszcze było), to to był Pruszków i myśmy podjechały do Podkowy Leśnej i po prostu babcia mówi: „Wysiadamy”. No to jak wysiadamy, to wysiadamy. Wysiadłyśmy. Potem przedostałyśmy się do Milanówka, potem nam udzielono gościnnie pokoju u państwa inżynierostwa Podlewskich. Pan inżynier Podlewski okazał się być kolegą mojego wuja, który był geodetą w Zarządzie Miejskim, a on był architektem. Tam posiedziałyśmy, po czym po największym wyczynie mojego życia grzesznego znalazłam się w Krakowie, ale do tego musiałam oszukać Ślązaka w niemieckim mundurze.
- Kiedy pani znalazła się w Podkowie?
Na drugi dzień, dlatego że ja krótko byłam w Pruszkowie. Wobec tego jak wyszłam z domu, to był kościół Świętego Wojciecha – jedna noc, potem był Pruszków – parę godzin, potem była Leśna, potem była Podkowa, ale w Podkowie to myśmy się zatrzymały przejściowo, bo jakoś nie było żadnych ofert, nie mieliśmy żadnych znajomych, no więc do Milanówka. Zobaczymy, co będzie w Milanówku. A w Milanówku się zorganizowali, bo już działała taka mała filia RGO (Rady Głównej Opiekuńczej), tam już były karty zakładane ludności Warszawy, żeby ułatwiać kontakty, tam była oferta mieszkańców Milanówka, wynajem pokoi gratis. Jeśli ktoś chciał zapłacić, to płacił. Ale jak miał mało pieniędzy, to było gratis. I była między innymi oferta państwa inżynierostwa Podlewskich. I myśmy to wybrały, nie wiedząc jeszcze, że panowie się znali, że pracowali w Zarządzie Miejskim.
- Czyli to wszystko działo się w sierpniu?
To wszystko się działo jeszcze w sierpniu. Dopiero we wrześniu, ale na pewno przed kapitulacją, na pewno przed 2 października, znalazłam się w Krakowie, dzięki tej obywatelce szwajcarskiej, która wzięła ode mnie kartkę, poszła na Mazowiecką 50 w Krakowie, gdzie było jedno z mieszkań mojej licznej rodziny Uhlów i po uzyskaniu zezwolenia zawiadomiła mnie, że możemy z babcią jechać. Ale nie było zezwolenia. Trzeba było mieć z Ortskommandantury pozwolenie. A Ortskommandantura była w Grodzisku. Parę razy poszłam do tego Grodziska, ale nie dostałam tego zezwolenia. A kiedyś wyszedł komendant, coś tam zaszwargotał do tej sekretarki i poszedł. I sekretarka mi powiedziała, że pan komendant powiedział, żebym więcej nie przychodziła, bo jak przyjdę, to zostanę. Miałam szczęście. W Milanówku otwarto Ortskommandanturę. Niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Mieszkałam na Królowej Jadwigi 4. Tam był willa państwa Podlewskich. Niedaleko zrobili Ortskommandanturę. Tłum ludzi, niesamowite! Każdy chciał przepustkę, tu, tam, najczęściej na południe Polski. Mowy nie było, żeby się przebić przez tę kolejkę. Nam się kończyły pieniądze. Babcia miała pięćsetki, ale rozmieniła z jakąś koszmarną stratą. Nie tak dużo miała tych pięćsetek. Ci, którzy wymieniali, zarabiali po dwieście, trzysta złotych na jednym banknocie. I w pewnym momencie żołnierz, który tam stał na warcie po polsku zapytał mnie, co ja chcę. Ja powiedziałam, że chcę mieć na dwie osoby przepustkę do Krakowa, do rodziny, ale nie mogę stanąć, bo nie wiem, gdzie tu jest kolejka, co mam zrobić. Poza tym wyglądało na to, że kolejka będzie stała całą noc. I on polsku powiedział, że on mi załatwi tę przepustkę, żebym mu podała nazwisko, zapisał moje nazwisko, adres, on doręczy do domu, ale warunek został postawiony dość jasno, jak to ma wyglądać w rozliczeniu. Ja się zgodziłam. Ale przed tą godziną umówioną poszłam do Ortskommandantury, on już miał rzeczywiście przepustkę i ja, nie tracąc zupełnie ducha, umówiłam się z nim naprawdę wieczorem pod umówionym adresem. Tyle tylko że godzinę wcześniej był pociąg do Krakowa. Udało nam się dostać. To już było największe oszustwo mojego życia.
A potem jeszcze w pociągu… Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Częstochowa. Tego się nie da z niczym porównać. Jak dzisiaj się cieszę, że chodziłam do takiej szkoły, do jakiej chodziłam, że się wychowywałam w takiej rodzinie, pomieszanej, matka katoliczka, siostra katoliczka, ojciec ewangelik, rodzice ojca ewangelicy, rodzice matki katolicy i tak dalej. Jak mi to dobrze zrobiło. Częstochowa zrobiła kolosalne wrażenie. Trudno to opisać. Aleja, potem ten obraz. I taka jakaś nabuntowana wsiadłam do tego pociągu na trasie Częstochowa–Kraków, że nie licząc się zupełnie z ludźmi, którzy dość gęsto zalegali ten pociąg, wygłosiłam parę przemówień na temat Powstania Warszawskiego, co ja o tym myślę i tak dalej. Ja musiałam wyrzucić to z siebie. Obok stał chłopak w mundurze niemieckiej umundurowanej armii pracy. On się tak przysłuchiwał i uśmiechał. Wreszcie babcia się zdenerwowała, pociągnęła mnie: „Przestań opowiadać te wszystkie historie. Przecież widzisz, że facet umundurowany stoi. Co będzie, jak wysiądziemy?”. – „Nic nie będzie” – mówię. Wysiadłyśmy w tym Krakowie, babcia mnie w bok pociągnęła za sobą, rozglądając się niespokojnie, i wylądowałyśmy u rodziny. Wojna się skończyła…
To było już pod koniec wojny, pod koniec okupacji. Za dwa czy trzy tygodnie już byli towarzysze w Krakowie. Nastąpiło tak zwane wyzwolenie. Ja poszłam do gimnazjum Mickiewicza tym razem. Kiedyś jak jechałam do szkoły z domu, a mieszkałam koło ulicy Urzędniczej, czyli niedaleko teatru „Rapsodycznego”, gdzie występował papież i aktor August Kowalczyk. Myśmy chodziły do teatru z przyjaciółką, Żydówką, jak się okazało, tak że byłyśmy takie w kursie. Potem dowiedziałam się, że ona była Żydówką, potem opowiedziała mi historię swojego życia, potem dostałam od niej książkę, już tu, w Warszawie, z dedykacją, po czym umarła, nie wiem, w jakich okolicznościach. Tak sobie nie mogę darować tego, że jakoś ona tam, ja tu. Ale wracam do tematu. Nagle ktoś mnie zaczepia w tramwaju, jakiś młody człowiek i mówi: „My się znamy”. – „Przepraszam, ale nie bardzo sobie przypominam”. Jestem tym żołnierzem, który stał i słuchał tego pani przemówienia. Już był w czapce Akademii Handlowej w Krakowie, zielone czapki nosili, aksamitne. Uniwerek nosił czarne, Akademia Górnicza czarne z młotkami i tak dalej. Pogadaliśmy sobie. Na szczęście nic się nie stało. Tak że miałam trochę szczęścia. Opowiadam epizody, bo ta cała rzeczywistość, najpierw radosna, czasami obojętna, czasami pełna grozy, potem pełna radości, potem zawiedzionych nadziei, bardzo długo, aż do osiemdziesiątego roku, była przeplatana incydentami do zapamiętania. I te incydenty człowieka i kształtowały trochę, i nastroje zmieniały. Czasami nadzieja, czasami beznadzieja – i tak to było.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
W 1947 roku, ponieważ musiałam zostać do końca roku szkolnego i skończyć czwartą klasę gimnazjalną. A tu poszłam do liceum humanistycznego imienia Jana Kochanowskiego na ulicy Czerniakowskiej, niedaleko urszulanek. I tu zdawałam maturę u pani dyrektor Zofii Herfurtowej, bardzo fajna pani.
- Wróciła pani do tego samego mieszkania, co poprzednio w Warszawie?
Nie, w mieszkaniu na Żytniej okazało się, że dwie rzeczy, co były z tego, co myśmy zostawili, a zostawiliśmy właściwie wszystko, tylko babcia pieczołowicie i pracowicie zabrała taką torbę lekarską, w której były stare pończochy. Zupełnie nie wiem, dlaczego, ale tak ludzie zabierali. Nie leki, tylko co chwycili, to wynosili. Potem się okazało, że leków nie ma, biedna, ale sobie poradziła. Ja odwiedziłam stare mieszkanie i zobaczyłam żyrandol i zdjęcie mojego ojca w roli Judasza z „Iskarioty” Roztworowskiego – zdjęcie fotograficzne z roli. Ucharakteryzowany był tak, że lokatorka, która dostała nakaz na nasze mieszkanie i władze nie widziały, że my żyjemy, a jakby wiedziały, też by dały, bo każdy zajmował, co mógł. I ta nowa lokatorka mówi: „A ten pan na tym zdjęciu, to kto to jest?”. Moja babcia mówi: „To mój syn i ojciec mojej wnuczki”. On mi się przyjrzała: „Syn? Taki inny”. Babcia mówi: „Tak, dlatego że był aktorem i grał taką rolę, że wyglądał na Żyda”. A ta nowa lokatorka: „I to tak wisi?”. Babcia mówi: „No tak”. – „No to miała pani duże szczęście, że Niemcy nie przyszli, bo by nie pytali, kto to jest”. I potem zdałyśmy sobie sprawę, że rzeczywiście mogło tak być, chociaż nie musiało. Czyli ja w czterdziestym siódmym roku, po ukończeniu czwartej klasy gimnazjalnej, wróciłam do Warszawy. Mieszkałam ostatnie miesiące sama, bo rodzina już, stryj, babcia i żona stryja już byli tu, w Warszawie. Jakieś mieszkanie stryj dostał. A ja tam jeszcze dwa miesiące siedziałam sama, bo musiałam skończyć czwartą klasę. I tu już poszłam do liceum, tu zdałam maturę.
- Czy później wracała pani do wspomnień z okresu Powstania?
Ja pisałam pamiętnik. Nie wiem, dlaczego ten pamiętnik okropnie zdenerwował mojego męża, ale okropnie.
- Po wojnie już pani pisała?
Zaczęłam pisać krótko po tak zwanym wyzwoleniu. Miałam potrzebę złapania swoich nastojów i napisania, jakie one były. Bo się zapomina o wszystkim. Czas działa na wszystkie sfery życia. I sporo tego napisałam, mąż kiedyś to przechwycił i powiedział mi krótko, ja potem to rozważałam. Było mi szalenie przykro, podarłam to w diabły, ale powiedział: „Skoncentruj się na życiu, które teraz jest. Zabierz się na normalne życie, nie siedź stale w tych wspomnieniach po uszy, bo się nerwowo zniszczysz. Daj spokój z tym twoim filozofowaniem, ile ty masz lat, dziewczyno, żeby takie rzeczy wypisywać?”. Poczułam się bardzo dotknięta. Potem było parę rozmów i rzeczywiście zniszczyłam to. I chyba dobrze zrobiłam, to było takie przemądrzałe.
- Czy Powstanie wywarło jakiś wpływ na pani życie?
Wywarło. Tylko to znowu jest kwestia etapów, okresów i siły przeżycia. To, co mi zostało do dziś, jakaś ogromnie żywa niechęć, taka paląca niechęć do wszelkiego rodzaju nagonek. Dla mnie najbardziej bolesnym przeżyciem po wojnie było prześladowanie Armii Krajowej. Ja sobie z tym nie mogłam poradzić. Z jednej strony piętnastoletnia dziewczyna, ni to dziecko, no to dorosły człowiek, z jednej strony uradowana, że wreszcie nie ma tych Niemców i jest niby ta wolna Polska, ale jaka ona jest wolna, skoro odbywają się procesy, skoro ja zaczynam nie wierzyć w prawdę tych procesów, mając tak mało lat, wobec tego, jak one są grubo szyte. I zaczęłam odczuwać coś na kształt obsesji, jeśli idzie o nagonki. I to mi zostało do dziś. Wszędzie, gdzie widzę tę większość, która się rzuca na jednego człowieka, jakie by nie miała ta większość zarzuty, na ile w tym jest słuszności – to jest moja trwała trauma powojenna związana z przeżyciami z samej wojny i rzeczami powojennymi, bo nieprawdą jest, że okres powojenny był końcem przeżyć. […]
Warszawa, 6 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska