Zofia Radziszewska „Bunia”
Zofia Medyńska-Radziszewska, urodzona 18 czerwca 1925 roku w Niepruszewie, powiat Nowy Tomyśl. W czasie Powstania łączniczka. Pseudonim „Bunia”. Zgrupowanie w czasie Powstania „Jerzyki”, a przed Powstaniem „Parasol”.
- Proszę opowiedzieć w paru słowach o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, gdzie chodziła do szkoły?
Mieszkałam pod Poznaniem, na wsi. Chodziłam do szkoły w Poznaniu. Skończyłam drugą klasę gimnazjum.
Miałam siostrę, starszą o siedem lat. Ponieważ mieszkaliśmy na wsi i wszystkich Polaków wysiedlali...
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec miał majątek pod Poznaniem. Wysiedlili nas.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?
Rano, pierwszego dnia od razu bombardowanie. Mimo że to było dwadzieścia cztery kilometry od Poznania, więc nie wiem, dlaczego bombardowali u nas stogi. Wobec tego wyjechaliśmy do drugiego majątku mojej matki pod samym Poznaniem, to było przedmieście Poznania.
Mój ojciec był w wojsku. Z matką zostałyśmy same i ponieważ cała rodzina była w Warszawie, wzięliśmy konie i bryczkę i uciekaliśmy do Warszawy bryczką. Po tygodniu chyba przyjechaliśmy do Warszawy. Potem mieszkałam w Warszawie, zaczęłam chodzić do szkoły. Gimnazjum nie było w Warszawie, tylko chodziłam do szkoły zawodowej. To była [szkoła] ogrodnictwa na Pankiewicza. Po prostu zetknęłam się z młodzieżą, która należała do „Parasola” i stąd zostałam łączniczką w „Parasolu”.
- Ale jak to było? Ktoś pani zaproponował, jakaś koleżanka?
Tak. Koleżanka, która była pielęgniarką. Kończyła szkołę pielęgniarską Czerwonego Krzyża i była sanitariuszką, główną sanitariuszką w „Parasolu”. Zresztą za tamtych czasów to w ogóle było parę dziewcząt w „Parasolu”. Przyszłam najpierw na kurs do „Parasola”. Po skończeniu kursu sanitarnego była potrzebna łączniczka. Zgłosiłam się na łączniczkę i zostałam łączniczką w magazynie broni w 1. kompanii.
- Gdzie znajdował się magazyn broni?
Och, było ich parę. Były na placu Wilsona... [...] Na placu Wilsona był sklep z papierami, tam był jeden magazyn broni. Drugi był na Krasińskiego, dwie starsze panie tam mieszkały, u nich był. Trzeci był w dawnej, nieczynnej kawiarni. To były główne trzy [magazyny]. Broni było bardzo niedużo. Jeżeli była akcja, to przynosiłam na akcję broń i z powrotem potem zbierałam i odnosiłam.
- Na jakie akcje pani dostarczała broń?
Na Koppego. Potem była akcja na Pradze, miał być zastrzelony... To był kościół na Pradze, naprzeciwko [szpitalu] Przemienienia (nie pamiętam, jak się nazywa, czerwony kościół). Tam miał być wyrok wykonany, tam przynosiłam broń. Potem na Waszyngtona była akcja na folksdojcza. Muszę powiedzieć, że było parę. Więcej nie pamiętam.
- Jak pani przenosiła broń?
Różnie. W torbie przeważnie. Normalna torba była, zarzucałam szalikiem albo coś rzucałam na torbę. W ten sposób.
- Czy musiała tam pani tramwajem dojechać?
Musiałam dojechać do punktu. Naturalnie, że tramwajem jeździłam. Raz mało co nie wpadłam. Wracałam wieczorem z alei Waszyngtona, gdzie była akcja, i jechałam na Gdańską na Żoliborz. Już było szaro i Niemcy zatrzymali tramwaj. Wszystkich wyrzucili z tramwaju. Potem okazało się, że tam stało już „x” tramwajów. Wychodząc, wsunęłam torbę pod siedzenie. Wyszliśmy, ręce do góry. Tak staliśmy i staliśmy i nie wiadomo, co... Różne myśli chodziły mi po głowie – czy wiać? Ale wszystko było obstawione, więc spokojnie żeśmy czekali. Byłam z kolegą – „Kruszynką” wtenczas. Niemcy weszli do tramwaju, zaczęli sprawdzać tramwaj. Serce w gardle mi stanęło, ale nic. Wyszedł i za chwilę wpuszcza nas. Pierwsza idę, schylam się, wyciągam torbę, a moja torba ma zamek odsunięty i szalik jest odgarnięty. Niemiec, co sprawdzał, musiał widzieć, że broń jest. Nie wiem, jakim cudem się udało.
- Na Koppego, to pani do Krakowa jechała?
Koppe był w Krakowie? To nie był Koppe... Jak on się nazywał... [??] Tośmy oddawali broń w kościele Zbawiciela. Zawsze brałyśmy broń i dowody prawdziwe chłopcom, a dawałyśmy lewe. Po akcji miałyśmy umówione miejsce. Same wybierałyśmy broń i zamieniałyśmy dowody.
- Zdarzało się tak, że koledzy nie przychodzili później po odbiór prawdziwych?
Miałam szczęście, że przy mnie nikt na akcji nie zginął.
- Mówiła pani o akcji na placu Zbawiciela...
To była akcja, jak on się nazywał... Z Pawiaka facet, nie przypomnę sobie.
- I wymiana nastąpiła w kościele?
Nie, w innym miejscu. Zawsze w innym miejscu.
- Czyli gdzie indziej przychodzili?
Gdzie indziej przychodzili odebrać i gdzie indziej potem odbierali.
- A pani cały czas mieszkała....
Mieszkałam z siostrą, mamą i z ojcem przy placu Starynkiewicza.
- Oni wiedzieli, że pani należała do konspiracji?
Moi rodzice? Wiedzieli. Mój ojciec był delegatem w strukturze Rządu Polskiego w Londynie. Wiedzieli.
Siostra nie brała udziału.
- Tata opowiadał o swojej pracy?
Na ten temat się w ogóle nie rozmawiało. Dopiero po wojnie. Zresztą mój ojciec umarł w 1944 przed Powstaniem i dopiero po wojnie wiem od mojej mamy. Różni znajomi z tego okresu się przewijali potem.
- Tata umarł śmiercią naturalną?
Naturalną.
- Pamięta pani może jakieś ostrzeliwania, łapanki?
Pamiętam. Czasami na ulicy jak człowiek był, to właśnie były łapanki, to często. Rozstrzeliwanie też na Nowym Świecie widziałam.
- A powstanie w getcie warszawskim?
Powstanie w getcie warszawskim... To tyle, że to było niedaleko i widać było dymy i ognie. Poza tym dużo się słyszało, bo miałam kolegów, którzy byli w straży ogniowej. To były dobre papiery, bardzo niemieckie i tam dużo ludzi chowało się. Akowców się chowało po prostu. Oni jeździli przez [plac] Starynkiewicza do getta. Potem czasami wracali, to się zatrzymywali, bo było całe auto znajomych. Na żywo opowiadali straszne rzeczy.
- Pamięta pani, o czym mówili?
Opowiadali, że ludzie się palą, skaczą z okien, z balkonów. Wracali dosłownie chorzy z tego.
- Słyszała pani o szmalcownikach?
O tak, naturalnie. Niestety, byli i tacy Polacy.
- Słyszała pani może, czy Armia Krajowa wykonywała na nich jakieś wyroki?
Nie, tego nie słyszałam wtenczas. Przypuszczam, że jeżeli złapała, to ich likwidowała, ale nie wiem.
- Czy były w ogóle przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Tak, była mobilizacja wcześniej. Po prostu byliśmy na punktach i czekaliśmy, aż się zacznie Powstanie.
- Na którym pani była punkcie?
Mnie nie było przez ten czas w Warszawie. Maturę zdawałam poza Warszawą i wróciłam dwa dni przed Powstaniem. Nie mogłam złapać łączności z „Parasolem”, wobec tego dostałam się do „Jerzyków”. Na [ulicy] Chłodnej mieli punkt, tam była centrala telefoniczna i siedziałam przy centrali telefonicznej, bo miało przyjść hasło Powstania.
Tak, to było przed pierwszym.
- Musiała ich pani chyba znać, że panią przyjęli.
Ja ich bardzo dobrze znałam. Bardzo dobrze z tą grupą młodzieży się przyjaźniłam i stąd do nich się udałam.
- Właśnie 1 sierpnia, pani siedziała przy radiostacji i czekała na wiadomość?
Czekałam na wiadomość, ale przyszła przez Powstańca. Pierwsza akcja była na Cichej, [tam] była żandarmeria. Druga była na Żelaznej, potem na Chmielnej, „Victoria” – taki hotel był. Potem nas przerzucili do Domu Kolejarza.
- Ale pani była tam łączniczką, tak?
Tak.
- Miała pani dyżury czy musiała pani być cały czas do dyspozycji?
Byłam do dyspozycji cały czas.
- I to od dowództwa na barykady pani biegała z meldunkami?
Było bardzo różnie, bo nas nie było dużo i z meldunkami latałam w różne strony. Było okno z widokiem na Aleje Jerozolimskie. Jak był dyżur, to czasami tam siedziałam. W końcu, ponieważ mieszkałam naprzeciwko (przez tory kolejowe) na Starynkiewicza... Miałam pół dnia urlopu. Wszyscy sobie poszli, każdy w swoja stronę, a ja postanowiłam, że dostanę się do domu, żeby się dowiedzieć, co jest z matką i siostrą. Wyprawiłam się mostem. Widziałam, że leżą trupy, ale przedtem, jakeśmy przez okno obserwowali, to cisza była. Jak byłam mniej więcej na połowie mostu, to zaczął się obstrzał. Okazuje się, że była tam niemiecka placówka. Stał na rogu Starynkiewicza po prawej stronie, niewybudowany, znaczy w surowym stanie dom i oni tam byli. Schowałam się, padłam plackiem. Potem zaczęłam się czołgać i doleciałam, bo zaczęli z Alei Jerozolimskich z bramy krzyczeć do mnie i machać. Wpadłam do bramy i dostałam się (to były bloki razem poprzebijane przejściem) do domu. Miałam do następnego rana przepustkę, ale rano o piątej zaczął się hałas, strzelanie i od placu Starynkiewicza, od urzędu skarbowego wlecieli „własowcy”. Wygarnęli nas wszystkich, wrzask, strzelanie, ręce do góry no i na Dworzec Zachodni, potem do Pruszkowa.
To był 14 sierpnia, tak że byłam dwa tygodnie.
- Jak „własowcy” zachowywali się w stosunku do was?
Strasznie. Wyciągali dziewczyny z gromady, gwałcili. W ogóle jak zwierzęta wyglądali. Zegarki od góry do dołu na rękach. Wszystko, co błyszczało, zrywali. Dostałyśmy się do obozu i też taki łut szczęścia. Znajoma pielęgniarka była w obozie w Pruszkowie. One były tak uczynne, trudno powiedzieć uczynne, bo się przecież poświęcały. Oddawały swoje legitymacje, zostawały bez. Jak dobrały kogoś mniej więcej podobnego, to wyprowadzały, to się wychodziło. W ten sposób po kolei, najpierw ja wyszłam, potem nocą (bo one jeszcze rannych do szpitala wywoziły) wywiozły moją matkę i siostrę. I tak żeśmy wyszły. Potem byłam w Podkowie Leśnej, gdzie były tłumy warszawiaków. No i łapanki Niemców...
Tak, nie daj Boże na dworcu. Właściwie dworzec to było miejsce spotkań. Kolejka EKD chodziła kawałek chyba, na Szczęśliwice. Każdy na dworcu był, bo czekał, czy ktoś znajomy przyjedzie. Niemcy się zwiedzieli i robili łapanki.
- Pamięta pani nazwisko tej znajomej pielęgniarki, która pomogła wyjść?
Nie pamiętam, bo to właściwie była bardzo przypadkowa znajomość.
- Pani była w Podkowie Leśnej. To tam pani się dowiedziała, że Powstanie w Warszawie już upadło?
Nie, wyjechałam. Potem siedziałam na wsi pod Żyrardowem. Tam się dowiedziałam.
- Od ludności, która napływała, czy nie pamięta pani?
Stale, to było bez przerwy, ludzie się kręcili. Mimo że to była wieś zabita deskami, to tam stale wiadomości były. I ludzie – jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali. Różnie było.
- U znajomych się pani zatrzymała na wsi?
Tak, to był mały folwarczek.
- Jaka to była wieś? Jak się nazywała?
Miedniewice.
- Tam pani była, aż wkroczyli Rosjanie?
Tam byłam... do stycznia. Potem chciałyśmy z siostrą zacząć, bo siedziałyśmy u znajomych. Ile można siedzieć? Chciałyśmy posadę znaleźć. Pojechałyśmy do Krakowa i potem do Nowego Targu. Dostałyśmy pracę przez znajomości w Monopolu Tytoniowym. To było dosłownie parę dni przed wkroczeniem Rosjan. Wkroczyli Rosjanie i zostałyśmy... [Poszłyśmy] z powrotem na Warszawę, bośmy rodziny miały na Pradze.
- Kiedy panie przyjechały do Warszawy?
[...] Pierwsze dni lutego.
Na Grochów dokładnie, bo tam miałam wuja, tak.
- Przeszła pani na drugą stronę Warszawy?
Po lodzie [przeszłam]. Szłam z lekarzem, bo był szpital Dzieciątka Jezus w Piastowie. Doszłam do Piastowa, tam miałam znajomych w szpitalu i dalej we dwójkę żeśmy poszli piechotą. Do Warszawy nie można było wejść, bo były zamknięte rogatki... On dobrze znał Mokotów. Tak żeśmy kręcili, żeby nie trafić, i zeszłyśmy na wysokości Czerniakowa mniej więcej. Z tym że jakeśmy się z drugiej strony od razu znaleźli na lodzie, to strzelali do nas. Myśmy krzyczeli, wołali, to przestali i przeszliśmy.
Rosjanie.
- Gdzie panie chciały się dostać? Na plac Starynkiewicza czy do domu?
Nie, chciałam się dostać na Grochów, bo miałam rodzinę, wuja na Grochowie.
- Jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa?
Straszne, żywego ducha, dlatego że nie wpuszczali, ponieważ ludzie szabrowali i wywozili z Warszawy. Żywego ducha, cisza, tylko jak wiatr był, to skrzypiały naderwane drzwi czy okna. Zasypane śniegiem wszystko. Widać było trupy przysypane, szczególnie, jak się schodziło na lód. Schodziłam, znajomy trzymał mnie za rękę, ja macałam nogą, żeby sobie oparcie znaleźć. Znalazłam i okazuje się, że na nodze czyjejś, więc nie było to przyjemne.
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu Warszawskim?
Ja natychmiast wyjechałam do Poznania i siedziałam tutaj. Wiedziałam od kolegów z „Parasola”, że w Warszawie są represje, więc siedziałam jak mysz pod miotłą. Nie zgłaszałam w Poznaniu w ogóle, że byłam w Armii Krajowej. Przeszło spokojnie, po prostu można się było schować w Poznaniu. Nie było tak dużo akowców.
- Czy w okupacji czy w Powstaniu Warszawskim miała pani jakąś sympatię, jakiegoś chłopaka?
Miałam, z „Parasola”.
Tak.
To był... Jak był pierwszy, miał być zamach na Kutscherę, no i wtenczas właśnie... To był „Żbik”, Janek Kordulski. On miał wykonywać wyrok, „Kruszynka”, kto tam jeszcze był.. Oni wracali, była melina na Alejach Ujazdowskich, gdzie broń była przed akcją. Wracali w czwórkę, stamtąd, „Kruszynka” szedł ze „Żbikiem”, a druga para... nie pamiętam. Naprzeciwko szli żandarmi z blachami. Nerwowo „Kruszynka” nie wytrzymał i zaczął zwiewać, Janek w drugą stronę. „Kruszynka” zwiał, a [„Żbik”] dostał w łokieć, ale uciekł.
Potem leżał w szpitalu Dzieciątka Jezus. Byłam przy nim, cały czas siedziałam. Jeszcze przed właściwą akcją na Kutscherę był Bronek, wtenczas przyszedł „Lot”. Nic Jankowi nie mówił, że będzie akcja, jednak tylko mnie wziął na bok i mówi: „Słuchaj, nie wiadomo, co będzie. Pamiętaj, żebyś się opiekowała Jankiem”. Oni się bardzo przyjaźnili. Rzeczywiście zginął w akcji. Jankowi ucięli rękę. Pamiętam, rano przyszłam. W nocy nie mogłam siedzieć, ponieważ nie byłam pielęgniarką, to moja siostra cioteczna siedziała, która była po szkole pielęgniarskiej. Przyszłam rano i zawołał mnie chirurg i mówi: „Proszę pani, musimy obciąć rękę, bo zgorzel gazowa się wdaje i to jest gwałt”. Ja mówię: „Ja nie mogę decydować, przecież siostra jest”. „Już nie będziemy czekać, niech pani zadzwoni po siostrę, ale robimy operację, ale kwestia jest, potrzebna jest krew do transfuzji.” Ja mówię: „No to ja dam krew, jeśli jest ta sama grupa”. Było szczęście, że była ta sama grupa i wzięli krew. Potem zawsze się śmialiśmy, że nie jesteśmy mleczne rodzeństwo, tylko przez krew.
- Jakie były jego losy w Powstaniu?
Cały czas był w wydziale gospodarczym, już bez ręki. Do Powiśla był. Na Powiślu Niemcy go złapali, już po Powstaniu i puścili. Potem mieszkał w Gdyni, skończył Szkołę Handlu Morskiego i był maklerem.
- Kiedy z nim pani spotkała się po wojnie?
Spotkałam się... Drugie lato po wojnie, chyba.
- Szukali się państwo zaraz po wojnie?
Nie, bo myśmy się pokłócili. Żeśmy się nie szukali i przypadkowo żeśmy się na dworcu w Gdyni spotkali. I żeśmy się pogodzili.
- Kiedy państwo się pokłócili? Jeszcze w okupacji, przed Powstaniem?
Tak, przed samym Powstaniem.
O koleżankę.
- To znaczy, że pani była zazdrosna?
No widocznie byłam [zazdrosna]. Na pewno.
- Chodziła pani na randki z nim , na spacery? Czy był czas na to nawet?
Stale byliśmy razem, ponieważ on zajmował się magazynami broni. Codziennie styczność mieliśmy, jeżeli nie, to telefon.
- Jak pani wspomina to przypadkowe spotkanie?
To spotkanie? Strasznieśmy się ucieszyli. Równocześnie się odwróciliśmy i radość była okropna.
- Byli państwo później razem, po wojnie?
Nie. Spotykaliśmy się, dzwoniliśmy. W zasadzie stale był kontakt.
Nie. O, już dziesięć lat temu umarł na serce. Dziesięć, dwanaście.
- Proszę mi powiedzieć, pani pseudonim – skąd to się wzięło?
Stąd się wzięło... W domu, jak byłam mała wszyscy, na mnie wołali „Bobunia”, potem przeszło w „Bunia”. Ponieważ byłam Zofią, a moja matka też była Zofia, więc to się tak jakoś [przyjęło]... Powiedzmy, niewygodnie były dwie Zofie. Zostało i to wzięłam jako pseudonim.
- Ile miała pani lat w Powstaniu Warszawskim?
Dziewiętnaście.
- Czy jakby pani miałaby znowu dziewiętnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Na pewno, na pewno.
To było nie do pomyślenia, żeby nie iść.
Poznań, 26 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama