Zdzisław Łasiński „Korek”
Zdzisław Łasiński, urodzony 26 kwietnia 1926 roku w Warszawie na Starym Mieście, chrzczony jestem w katedrze.
- Proszę powiedzieć trochę więcej o swoim rodzinnym domu.
[Mieszkałem] na Starym Mieście, na samym Rynku pod numerem 16.
- Jakie było Stare Miasto przedwojenne, kto mieszkał na Starym Mieście? Jak było przed wojną?
[Na Starym Mieście] mieszkała sama kultura, bardzo zamożni ludzie i wszyscy fajni. Koledzy byli bardzo przyjaźni i tak było wszystko dobrze. Tam żeśmy zebrali całą organizację.
- Czym się zajmował pana tata?
Tata przed wojną pracował w dużej fabryce Ludwika Spiessa. Były tam wyroby lecznicze, lekarstwa.
Dwie siostry.
Nie. Siostra jedna najstarsza, ja jestem po siostrze i miałem młodszą siostrę, która została zabita [razem] z ojcem na Pradze koło kościoła Przemienienia Pańskiego, bo ruskie zrzucali bomby.
- Gdzie pan przed wojną chodził do szkoły?
[Chodziłem] do szkoły numer 44 na ulicy Starej. Porucznik Berger był wtedy młodym chłopakiem i on zorganizował drużynę harcerską w [naszej szkole].
Jeszcze przed wojną chodziłem do drużyny harcerskiej, a później w czasie okupacji nas skontaktował Jurek Ukleja, który miał pseudonim „Lenin”. On miał dobry kontakt z porucznikiem Bergerem, z naszym dowódcą na dzielnicę Żoliborz Bielany. W 1941 roku byliśmy przyjęci do konspiracji.
- Kiedy pan złożył przysięgę?
Przysięgę składałem nad Wisłą w krzakach, późno wieczorem po godzinie policyjnej żeśmy się wszyscy zebrali i żeśmy składali przysięgę. Bardzo dużo było młodzieży.
- Jak wyglądały spotkania w czasie okupacji, szkolenia. Jakie były zasady konspiracji?
Szkolenia tośmy mieli takie, że u mnie w domu Jurek Ukleja „Lenin” i jeszcze inni porucznicy przychodzili i dawali nam różne wykłady: jak działa broń, jak się trzeba z nią obchodzić. W ogóle mieliśmy różnego typu pistolety, broń maszynową, ręczną i różnego rodzaju i żeśmy musieli to wszystko znać.
- Czy idąc do Powstania Warszawskiego, był pan przygotowany dobrze do walki, miał pan odpowiednie przeszkolenie?
Tak. Z bronią tak.
- Jak pan pamięta okupowaną Warszawę. Jakie było życie w okupowanej Warszawie, łapanki jakieś egzekucje?
Łapanki były. Byliśmy na Starym Mieście – Jurek Nanek to jest „Sałatka” i jeszcze „Szczawik” – żeśmy stanęli na ulicy Celnej, a Niemcy przyjechali na środek Starego Miasta z budą, żeby wszystkich ludzi aresztować. Myśmy stanęli i przyglądali się na nich i oni nas zauważyli. Zaczęli wyskakiwać do samochodu i biec w naszym kierunku. Myśmy byli tacy szybcy, że przez ulicę Celną (to krótka uliczka) [pobiegliśmy] do Kamiennych Schodków (Kamienne Schodki są dosyć szerokie) i po tych Kamiennych Schodkach myśmy zdążyli zbiec na dół, zanim oni przyjechali pod Kamienne Schodki, i żeśmy uciekli. Robiliśmy sobie taka zabawę. To tak wyglądało. Łapanki, obławy były na Starym Mieście co dzień, bo to był najgorsza dzielnica. Żeśmy mieli taki rozkaz, że jak Niemiec znalazł się na Starym Mieście, to musiał być zabity i broń mu zabrana. Był jakiś malarz, siedział i rysował, a dwie kobiety podeszły i w głowę mu strzeliły, pistolety zabrały i uciekły. Takie u nas były warunki na Starym Mieście.
- To wszystko działo się przed Powstaniem?
Wszystko przed Powstaniem.
- Jakie były potem represje? Rozstrzeliwania?
To nie z tego powodu, że tam my żeśmy kogoś rozbroili czy ktoś został zabity, oni z innych powodów rozstrzeliwania robili. Zrobili egzekucję na [ulicy] Kilińskiego, kilkanaście osób rozstrzelili. To nie tak, że akurat u nas na Starym Mieście, że to z powodu tego. Po prostu oni już tak... Na Długiej ulicy było dobicie naszych akowców, których wieźli z Pawiaka na Szucha. Tam też była straszna strzelanina i odbili tych ludzi, ale co z tego, jak oni byli tak zbici, że dwa, trzy dni i poumierali. Była egzekucja na Świętojańskiej, był facet, co miał mały sklepik ze złotem, obrączki, pierścionki. Co się okazało, że on był konfidentem. Przyszli, zastrzelili go. Drugi znowuż przy Placu Zamkowym szedł z dziewczyną i też był jakiś konfident – tylko że to nie z naszej grupy, to jacyś inni ludzie z konspiracji strzelili mu w głowę, przewrócił się, krew mu leciała z głowy. Ta dziewczyna wsadziła mu palec w głowę i trzymała, żeby krew nie [tryskała] i mózg nie uciekał. Takie były historyjki na Starym Mieście. Stare Miasto było jednym słowem groźne.
Dostaliśmy rozkaz, że w kinie „Miejskim” byli Węgrzy i okazało się, że ci Węgrzy chcieli uciec z niemieckiego wojska. Myśmy szli w ich kierunku, żeby im zorganizować ucieczkę, dać im dokumenty, ubranie i lokum, żeby oni na razie [przeczekali]. Broń i wszystko mieliśmy zabrać. Żeśmy doszli do Miodowej, a tam stało gestapo i kierowało ruchem. Zobaczyli, że my idziemy, wyskoczyli do nas i zaczęli nas obskakiwać. Dwóch nas miało pistolety, jeden wskoczył do kościoła i się schował, a Stasiek wyciągnął [broń] i zaczął strzelać do Niemców. Niemcy mieli automaty i posiekli go całego. Był ranny, nie mógł uciekać, leżał, przyszli, kosili go całego, posiekli go i wykończyli.
- Czy przed Powstaniem wyjeżdżał pan na jakieś obozy, szkolenia poza Warszawę?
Żeśmy mieli szkolenia co niedziela, co sobota żeśmy wyjeżdżali na ćwiczenia, bo to było w ramach naszego szkolenia.
- Gdzie te ćwiczenia się odbywały?
W Otwocku, Międzylesiu, w lasach za Otwockiem, gdzie były zrzuty, które żeśmy odbierali. Mam nawet z tych zrzutów zegarek, przeznaczyłem go wnuczkowi, że on go dostanie. Bezcenny, pamiątkowy zegarek szwajcarski, [który] był tylko dla oficerów i podoficerów przyznany. Tych zegarków było tylko piętnaście do dwudziestu. Później żeśmy przydzielali każdemu oficerowi. Były stopery i inne zegarki.
- Czy „cichociemni” byli w Otwocku? Czy jakoś dotarli żołnierze z Zachodu?
Nie, chyba nie było takich. Żeśmy się kiedyś nadziali na swoich kolegów z innego plutonu. Żeśmy poszli na ćwiczenia, szliśmy lasem i w pewnym momencie zobaczyliśmy gdzieś kilometr albo dalej jechał facet na rowerze. Zatrzymał się, zobaczył nas, rower z powrotem i szybko zaczął uciekać, to żeśmy pomyśleli, że to jakiś Niemiec i w drugą stronę żeśmy uciekali. Parę kilometrów żeśmy biegli, biegli, biegli i później w drugim miejscu żeśmy się wszyscy spotkali. Dopiero żeśmy się dogadali, że to taka była pomyłka i żeśmy się niepotrzebnie zmordowali. Albo może to celowo tak zrobili, żeby zobaczyć jak wygląda nasza czujność.
Szliśmy daleko za Wisłą przez pola do miejscowości jak Modlin. Pytamy się starszego, wiejskiego faceta: „Panie, gdzie ta miejscowość jest?”. On mówi: „Tędy prosto pójdziecie, to jakiś kilometr z hakiem”. A ten hak miał dziesięć kilometrów albo i lepiej. Takie różne były [akcje], żeśmy szli, szli, szli, szli i nie wiadomo dokąd, ale doszliśmy i trafiliśmy do miejsca przeznaczenia.
- Czy miał pan w domu skrytkę, w której przechowywał pan broń, dokumenty?
W piwnicy. Ze zrzutów jak żeśmy mieli broń, niektóra była pognieciona, połamana i dobra to wszystko było u mnie w piwnicy.
Walthery, „kolty” różnego rodzaju broń, „parabelki”, Visy. Mieliśmy sporo broni. Później dobrą broń żeśmy odsyłali do magazynów. Na Krzywym Kole był w naszym plutonie jeden kolega, co pod ósmym był dom spalony cały, tylko oni mieszkali na parterze, a w podziemiach mieli magazyny. Tą dobrą broń [nosiliśmy] do niego, a pognieciona zostawała u nas. Dopiero żeśmy ją remontowali, kompletowali. To co się nie nadawało, to się wyrzucało albo się dorabiało.
- Pański ojciec i siostra zginęli na Pradze podczas bombardowania, to było jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem, w 1941 roku. Ruskie rzucali bomby na Warszawę, na Krakowskie, na Pragę, na Srebrną. Bardzo dużo bomb [zrzucali]. Jechali, w ogóle ich widać nie było, byli bardzo wysoko i rzucali bomby na oślep na Polaków.
- Po śmierci ojca pan został głową rodziny, jak pan sobie radził?
Gdzie tam głową rodziny! Siostra była starsza, pracowała. Poszła na miejsce ojca do pracy u Spiessa.
- Pan musiał iść do pracy w latach okupacji?
Trochę pracowałem w jakimś warsztacie samochodowym na Złotej i jeszcze gdzieś. Musiałem jakoś pomagać. Wszystko to taka dziecinada była. Musiałem pracować.
- Jak pan pamięta tygodnie i dni poprzedzające Powstanie Warszawskie? Co się działo w Warszawie przed Powstaniem?
Przed Powstaniem było takie coś, jakaś zła atmosfera była. Tydzień przed Powstaniem myśmy dostali rozkaz, że mamy się zgłosić na Odyńca, że musimy być skoszarowani, bo będzie Powstanie. Jak myśmy się zgłosili, tośmy godzinę czy dwie byli i później to odwołali.
- Ilu ludzi liczył pański oddział?
Nas było chyba ośmiu czy dziewięciu, taki pluton. To wszystko byli koledzy z dzielnicy ze Starego Miasta. Tam żeśmy razem chodzili do szkoły, od dziecka żeśmy się wszyscy znali. Żeśmy się tak zorganizowali... Jurek tak zorganizował, że zrobił taki jeden pluton staromiejski.
- A dlaczego akurat pański oddział został przydzielony na Mokotów?
Dlatego że „Baszta” była organizowana na Żoliborzu. Porucznik Berger, on kiedyś miał pseudonim „Michał” [...] miał kontakt z Jurkiem i żeśmy ten oddział zorganizowali właśnie z porucznikiem Bergerem. Pułkownik Kamiński był dowódcą na Mokotowie, pseudonimu nie pamiętam.
Na całym Mokotowie, Bielanach była organizacja ze wszystkich [osób], co byli harcerzami. Z początku byliśmy harcerzami. Wszystkie drużyny oni zmontowali i zrobili „Basztę”. I „Baszta” była przeniesiona na Mokotów. [...]
Żeśmy mieli rozkaz 1 sierpnia, że musimy się zgłosić na Mokotowie, nie na Żoliborzu, i żeśmy wszyscy musieli pojechać na Mokotów i na tam żeśmy byli.
- Dużo fałszywych alarmów było przed Powstaniem?
Jeden tylko. Tydzień przed Powstaniem był jeden alarm, bo miało już się zacząć Powstanie, ale odwołali, bo generał, co prowadził całe Powstanie, odwołał i z powrotem za tydzień czasu powiedzieli ponownie – koszary i wtedy zaczął się cały „bal”.
- Gdzie miał pan wyznaczone miejsce zbiórki 1 sierpnia?
Na Odyńca.
- Wszyscy żołnierze dotarli na tą zbiórkę?
Wszyscy.
- Jak byliście umundurowani? Jak byliście uzbrojeni?
Każdy po cywilnemu, bo nasza grupa była w niemieckich kombinezonach. Myśmy mieli te kombinezony i żeśmy byli w tych kombinezonach wszyscy.
- Jakie miał pan uzbrojenie?
Miałem różne, miałem kb, Stena.
- Z czym pan poszedł do boju pierwszego dnia Powstania?
Właściwie to „parabelkę” żeśmy mieli, rzadko któren miał pistolet. Ja dlatego miałem, bo miałem ich pełno w piwnicy, tego wszystkiego, tego złomu. Jeszcze innym kolegom dałem, to sobie powybierali. Co z tego, jak amunicji prawie nie było, skąd amunicję brać?
- Jakie pierwsze zadanie postawiono panu i oddziałowi, w którym pan służył?
Żeśmy robili [akcje] na Malczewskiego (dokładnie nie wiem, czy dobrze mówię ulicę), tam była szkoła, a w niej pełno Niemców i myśmy odbijali to. Później za dwa dni przenieśli mnie do majora „Burzy”. Był tam porucznik „Reszka”, taki zawadyjak, że nie liczył się...
- Czy w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego zginęli jacyś koledzy z oddziału?
Zginęli. „Sałatka” zginął, został ranny w szyję. Poszli gdzieś na zwiad w kierunku Okęcia i został ranny. Leżał u sióstr elżbietanek, one, cholery, nie dawały mu jeść, a miał rurę i mieli go karmić sztucznie. Nie dawały mu jeść i chłopak umarł. Właściwie z głodu umarł. Ze dwóch, trzech zostało rannych.
- Szkoła na Malczewskiego została zdobyta?
Tak, zdobyta została. Róg Puławskiej i – nie wiem, jak ta ulica się nazywała – na czwartym piętrze było chyba z szesnastu Niemców. Oni wiedzieli, że będzie Powstanie i dekowali się po różnych domach. Chowali amunicję, broń, mieli po uszy broni i żarcia. I na tym czwartym piętrze żeśmy ich stamtąd wypędzali. Oni przebili sobie mury, ściany. Od tej ulicy (nazwy nie pamiętam) jak się wchodziło na czwarte piętro, to aż do następnej ulicy można było mieszkaniami poprzechodzić, bo ściany poprzebijali. Jak myśmy ich atakowali od ulicy, to oni się przesuwali. Tylko granaty i więcej nic prawie tam nie wchodziło w rachubę. Przeważnie granatami żeśmy ich gonili aż do ostatniego budynku. Oni radzi nie radzi wszystko pozostawiali, amunicję, broń, żarcie, a jak żeśmy ich przepędzili, to oni już później nie mieli ratunku i poddali się i wzięli ich do niewoli.
- Jak pan zapamiętał niemieckich żołnierzy w czasie Powstania?
Byli dranie, łobuzy, zawzięci byli, nie żałowali nas. My to byliśmy takie głupki, że do niewoli żeśmy ich brali. Wprawdzie byli nam później potrzebni, bo jak bomby rzucali, to później odgruzowywali, ludzi wyciągali z gruzów. Co z tego? Powinniśmy tak robić, jak oni robili. W czapę zasunąć i sprawa załatwiona. Najprostsza sprawa. Broń zabrać i dalej jechać, tak powinno być, taka byłaby sprawiedliwość.
- Był pan świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez niemieckich żołnierzy w czasie Powstania?
Byłem takim świadkiem, że... Mieliśmy niewolnika, lotnika i porucznik „Reszka” mówi: „Odprowadzimy go tam w kierunku Okęcia”. Jeden kolega idzie obok, ja idę obok, a porucznik z tyłu. Doszliśmy do kartoflisk, wyciągnął pistolet, w łeb mu strzelił i sprawa załatwiona. Mówi: „Połóżcie go w te kartofle i niech leży”. Taka była przygoda.
- Które wspomnienie z Powstania Warszawskiego wryło się panu najbardziej w pamięć?
Jak zostałem ranny. Przydzielili mnie w kierunku Okęcia, były pierwsze budynki wille i była tam obserwacja. Obserwowaliśmy, jak Niemcy najeżdżają z Okęcia na nasze osiedle. Niemcy jadą, a całe okno było obłożone workami z piachem, tylko była przestrzeń, że można było obserwować... Całe pole widzenia, żeby było w lewo, w prawo i prosto, żebyśmy wszystko widzieli. Stałem w tym przestrzale i obserwowałem i mówię, a przy mnie siedziała łączniczka. Obserwowałem, opowiadałem, co się dzieje, kilku kolegów było w pokoju, a te dranie przyjechały niedaleko tego domu, zatrzymali się, nastawili działko i huknęli, wystrzelili z działka. Nie strzelił w worki, które były w oknie, tylko [trafił] pomiędzy workami a sufitem. Jak strzelił, to zrobił olbrzymią dziurę, bo ten pocisk wszystko wywalił i te wszystkie odłamki poleciały na mnie. Łączniczka dostała jeden odłamek w nogę, a wszystkie odłamki ja złapałem na siebie. Ci, co byli za mną – nikt nie został ranny. Żaden z kolegów nie został ranny tylko ja. Rękę na żyłach ciągnąłem, oko na wierzchu, cały byłem porozpruwany, dostałem w głowę.
- Który to był dzień Powstania?
To było jakieś dwa tygodnie po wybuchu Powstania.
Gdzieś w połowie sierpnia.
- Trafił pan do szpitala powstańczego, tak?
Ci koledzy mnie złapali na nosze i zanieśli do elżbietanek.
- Jakie warunki panowały w szpitalu powstańczym? Kto pana operował?
Lekarze mnie operowali. Była doktór Komuniecka. [...] [Kilku] lekarzy było przy mojej operacji. Jak mnie przygotowywali do operacji, to założyli mi maskę i mnie usypiali i mówię: „Koniec ze mną”, bo widziałem przed wojną, jak psa usypiali. Mój wujek miał wilka i też mu założył maskę i go usypiali. I sobie pomyślałem, że ze mną koniec jest, ale jednak przetrzymałem. Zrobili mi operację, zabrali na górę, leżałem na górze w pokoiku. Było nas tam trzech. Jeden to już prawie nie do życia, drugi był z Narodowych Sił Zbrojnych, został ranny w rękę i jeszcze gdzieś. On był najfajniejszy facet. Później jak uciekł z Powstania, to jeszcze z komuchami walczył. Całych tych ubowców i innych enkawudzistów to... Walczył gdzieś w Kieleckim, Nowy Sącz i tam go zabili.
- Końca Powstania doczekał pan w szpitalu powstańczym?
Leżałem w szpitalu. Na górze nie mogłem leżeć, bo waliły pociski, to znieśli mnie do piwnicy i leżałem w piwnicy pod aparatami, tylko się przyglądałem, kiedy na mnie zlecą. Cholerne siostry elżbietanki w ogóle nie chciały nam udzielać żadnej pomocy – ani podać wody, ani jeść ani nic, tylko same uciekały jeszcze niżej do piwnicy.
Leżałem tam aż jeszcze ze dwa tygodnie przed kapitulacją przyszedł Jurek Ukleja „Lenin” i jeszcze Zbyszek, brat Hanki Komunieckiej, załadowali mnie na nosze i zawieźli na Bałuckiego do willi. Leżałem w tej willi na parterze z boku, była blaszana duża okiennica w oknie, to [pomyślałem], że teraz będzie dobrze, już diabeł nas nie ruszy. Te cholery jak puścili „krowy”, to okiennica zaczęła fruwać. Pierwszy raz widziałem, taka duża okiennica, żeby się kręciła w pokoju i upadła na środek. Później mnie doktór Komuniecka zabrała jeszcze niżej do piwnicy. Leżałem tam, chodziła koło mnie, pielęgnowała mnie dalej, wyjęła mi z nogi duży odłamek. I tak było do kapitulacji.
Przyszła kapitulacja to: „Wszyscy opuszczać piwnice!”. Gdzie ja opuszczać, jak jestem tak ciężko ranny: brzuch wyrwany, oko, ręki nie mam, kolana, nogi bolą, podziurawiony jestem – gdzie ja pójdę? Nie pójdę. Drugi porucznik, pseudonim „Kot”, też nie mógł iść i żeśmy zostali we dwójkę w piwnicy. Niemcy do każdej piwnicy wchodzili i kto został, to rozstrzeliwali. Myśmy mieli takie szczęście, że wtedy akurat była oficjalna kapitulacja Powstania i nie wolno było żadnego powstańca już ruszyć, takie wyszło zarządzenie. Ci esesmani nie mieli prawa do nas strzelać i myśmy ocaleli przez to, bo żeby było to dzień wcześniej, to by nas wszystkich rozstrzelili. Później przyjechali chłopi ze wsi z furmankami, załadowali nas na furmanki i wywieźli na Służewiec na wyścigi konne. Tam też była masakra. Koledzy mieli rany, to po ranach chodziły takie białe glizdy. To było coś okropnego.
Załadowali nas później na pociągi i do obozu do Skierniewic [wywieźli]. Żeśmy leżeli w obozie w lepiankach, byli tam ruskie i trochę się nami opiekowali. Nie byli źli. Później ten kikut co miałem, to mnie pękł i poszedł do góry i wystawała mi kość. Był taki ruski profesor i mówi: „Zdzisław, zrobimy operację”. – „No to robimy”. Nie tylko mnie, ale kilku kolegom zrobił na żywca [operacje]. Nie było żadnego znieczulenia, bo w obozie nie było tego. Ruskie trzymali za nogi, za głowę, a on tylko:
Kak Zdzisław, charaszo? Jak kroił ciało, to jeszcze pół biedy, to nie bolało, ale jak później wziął taką piłkę od żelaza i zaczął ciąć tę kość, to już koniec świata. Ból, kląłem go, co ja tam nie wyprawiałem. Zemdlałem, bo to straszny ból. A on tylko
Kak Zdzislaw, charaszo? Kak Zdzislaw, charaszo? I kroił, i robił swoje, i zrobił dobrze. Tyle lat i jest wszystko w porządku. Wszyscy koledzy tak mieli.
Później zbliżało się polskie wojsko do Skierniewic, to Niemcy wzięli wszystkich ruskich i popędzili do lasu pod Skierniewicami i wszystkich rozstrzelali.
Nie, ten profesor wcześniej uciekł z obozu i jego pielęgniarze, co z nim współpracowali [uciekli]. Chyba trzech czy czterech uciekło, bo Armia Krajowa, koledzy ułatwili im ucieczkę i ocaleli. Podziemna organizacja Armii Krajowej dużo pracowała, później zabrali nas z obozu do szpitala i w szpitalu nas trzymali. Ci co byli już zdrowsi, to ich powieźli dalej do Niemiec, a ci co byli ciężko ranni, to zostali w szpitalu i mieli tam wyzdrowieć. Dyrektorem szpitala był Niemiec i co zrobił operację, to chłopak umierał. Specjalnie mordował ludzi tam. Później akowcy go zastrzelili, a nas mieli wszystkich pozabierać.
Do dziś mam kenkartę, że gdzieś w Garwolinie byłem urodzony. Dali mnie tą kenkartę i mieli mnie zabrać, ale później tak obstawili szpital, że nie było możliwości [wyjścia] i zostałem do końca. Oswobodzili nas Polacy. Ze szpitala przyszedłem na pieszo do Warszawy i tu już do dnia dzisiejszego mieszkam...
- Czy pana rodzina, mama siostra przeżyły? One były na Starówce.
Przeżyły. Były w obozie. Przychodziły do mnie do Skierniewic do szpitala. Później mama umarła, a siostra jest w Australii.
- Skąd pański pseudonim? Jaki nosił pan pseudonim?
[Miałem pseudonim] „Korek”.
Żeśmy za dużo popijali. Jeden miał „Korek”, drugi miał „Sałatka”, „Zagrycha” była, był też „Szczawik”. Takie żeśmy sobie poobierali pseudonimy.
- Jak pan teraz patrzy na Powstanie Warszawskie? Poszedłby pan jeszcze raz do Powstania, jak by miał pan osiemnaście lat?
Nie poszedłbym już walczyć o Polskę! Kto w tej Polsce rządził!? Żydo-komuchy rządzą i wszystko nam teraz inwalidom wojennym zabierają. Okradają nas. Mieliśmy wszystkie leki darmo to teraz... […] Za co miałbym pójść walczyć? Za tą hołotę co siedzi w rządzie? […] W życiu bym nie poszedł za [dzisiejszą] Polskę, ani wnuczkowi nie dałbym za żadne skarby, ani jednemu ani drugiemu bym nie dał iść walczyć za tą zakichaną Polskę!
- Czy był pan represjonowany przez władze komunistyczne po wojnie?
Trochę byłem, ale to tak mało ważne jest. Zatrzymali mnie, trochę mnie trzymali, trochę siedziałem jako akowiec, ale jednak nic mnie nie mogli udowodnić i dali mi spokój. Rok czasu się wysiedziałem.
Warszawa, 28 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon