Jestem Zbigniew Ścibor-Bogusławski. Urodziłem się w 1932 roku w Warszawie.
Nie, nic. Nic nie miałem. Mieszkałem wtedy w Gdyni, bo mój ojciec pod państwowymi budynkami przygotowywał schrony przeciwlotnicze. Jak Niemcy zaatakowali, to ojciec walczył na Oksywiu i stamtąd został wzięty do obozu.
Nie. Po prostu był […] powołany do wojska, był w Suwałkach jako normalny żołnierz.
Ja specjalnie nie myślałem, bo byłem dzieckiem. Po prostu tam zaangażowali ojca ze dwa lata przed wojną.
Tak.
No, ostrzały widziałem, bo myśmy mieszkali na Leśnej 9. Tam była taka skarpa leśna, gdzie zobaczyłem w hełmie, na koniu Niemca, który po prostu penetrował Gdynię. Jak bombardowanie było (to było przy lesie), to myśmy chowali się właśnie w tym lesie.
Dotąd, jak nas wyrzucili z Gdyni.
To było jeszcze we wrześniu.
Nie, było ogłoszenie, że Polacy mają wynieść się z Gdyni.
Te rzeczy, które mogliśmy z sobą wziąć, jakieś walizki. No i pociągiem pojechaliśmy.
Koło Łęczycy, ojca rodzina tam była.
No, bezpieczne było…
Nie, tego nie pamiętam.
Niedługo. Później przenieśliśmy się do Warszawy, bo moja mama w Warszawie miała mamę, braci. Tam właśnie się zatrzymaliśmy, na Rakowcu.
Tak, tak. W 1939 roku, bo pamiętam, była groźna i mroźna zima i było dużo śniegu. To jest przy ulicy Żwirki i Wigury, a że Niemcy na lotnisko jeździli, to musiała być ulica Żwirki i Wigury odśnieżona. Pamiętam Żydów, jak to odśnieżali. To dość wysoko było, bo prawie nie było widać zza tych zasp.
Bo zgromadzeni byli i pilnowani.
Tak, tak. To w rodzinie się mówiło, że to Żydzi.
Poszedłem na Okęcie do szkoły. Kawałek miałem z rodzinnego domu. Pamiętam, nie wolno było żadnych podręczników polskich używać, tylko tak zwane stery były, takie broszurki. Z tego się uczyłem.
Po polsku, tak.
Tak. Niestety w 1942 roku zmarła mi mama.
Nie, z naturalnych.
No groźna, tak, tak.
Tak, bo jeździliśmy do Warszawy, bo Rakowiec był poza centrum. Trzeba było dojść do „siódemki”, która jechała ulicą Grójecką.
Tramwaj. I byliśmy z mamą właśnie w Parku Ujazdowskim i tam te zdjęcia były robione przez fotografa.
Oj tak, tak. Mama [była] u mamy swojej w gospodarstwie… Bo to było ogrodnicze gospodarstwo i nawet kawaleria niemiecka stacjonowała przez jakiś czas w tym gospodarstwie.
Nie.
Nie, niespecjalnie, bo na początku nie było jeszcze takiego terroru.
Tak, listy dostawaliśmy. Ale ojciec w zasadzie niedługo wrócił z tego obozu, dlatego że był chory na płuca i po prostu został zwolniony czy uciekł. I ojciec był z nami [w Warszawie].
Tak, tak.
Ja nie odczułem, bo jako dziecko to mnie to nie interesowało. Jak mama umarła, to ojciec poprosił swoją siostrę i ja zamieszkałem na ulicy Koszykowej przy ulicy Lwowskiej, bo tam było duże mieszkanie. I tam też długo nie byłem. Też na ulicę Hożą chodziłem do szkoły. Pamiętam jeszcze, jako robótki to się robiło, bo to było wtedy modne, ze sznurka papierowego takie torby. Deseczka była i na tej deseczce gwoździki były powbijane i ten sznurek się jakoś tam motało i przeplatało. Chodziłem na ulicę Hożą również na gimnastykę u pana Szelestowskiego.
Nie, normalna.
Bo w szkole nie było. To było w budynku nieszkolnym, w szkole nie było sali gimnastycznej. To chyba był jakiś prywatny budynek.
Na ulicy Hożej przy ulicy Poznańskiej. A Szelestowski był z drugiej strony, na drugim rogu. Tam była taka sala gimnastyczna, gdzie były przyrządy do skakania, kozły, drabinki, do wieszania się, do chodzenia.
Tak, tak.
Nie miałem żadnych kolegów.
Ciągle się przeprowadzałem. Czyli specjalnie kolegów nie pamiętam.
Wybuch Powstania zastał mnie… Bo później od tej ciotki z ulicy Koszykowej [wyprowadziliśmy się], zamieszkaliśmy z ojcem w Otwocku. I parę dni przed wybuchem Powstania ojciec, który był w organizacji i już wiedział, że coś się dzieje, przywiózł mnie do Warszawy, gdzie rodzina była właśnie na ulicy Mariańskiej 2, czyli róg ulicy Mariańskiej i ulicy Pańskiej.
Nie. On był spalony w połowie Powstania. Myśmy musieli stamtąd uciekać i ze dwa tygodnie tułaliśmy w okolicy ulicy Rysiej.
Po prostu szliśmy.
Nie, nikogo znajomego nie było, tylko cała ulica Pańska się paliła, więc musieliśmy stamtąd uciekać.
Tak.
Nie. Tego nie. Dopiero jak przyjechaliśmy do Warszawy, to ojciec zostawił mnie u drugiej siostry, właśnie na ulicy Mariańskiej, a sam poszedł do Powstania.
No tak, to było zgromadzenie „Golskiego”, które walczyło w okolicach Politechniki Warszawskiej.
Tak.
„Łajdus”.
Po prostu tak był w rodzinie nazywany.
Tak. Specjalnie powstańców nie widziałem początkowo, tylko były strzały. Duży obstrzał był z placu Grzybowskiego, bo tam byli Niemcy. Tam były te tak zwane krowy albo szafy i po prostu były wybuchy, strzelali.
W piwnicach.
O właśnie. Dwa miesiące nie widziałem w zasadzie chleba. Żadnych owoców. Nie było co jeść. Niedaleko, na ulicy Ceglanej, obecnie ulicy Pereca, były składy jęczmienia, bo to był skład browaru Haberbusch i Schiele, i początkowo mogliśmy brać, chodziliśmy…
Też po to zboże czasem chodziłem.
No, było niebezpieczne.
Zupełnie inaczej, tak. Trzeba było przejść przez ostrzeliwaną ulicę Twardą i ulica Ceglana była niedaleko. I początkowo można było, ile się udźwignęło, tego jęczmienia brać. Później było to reglamentowane, bo nawet z tamtej strony Alei Jerozolimskich przychodzili po ten jęczmień uczestnicy Powstania. Wody nie było specjalnie, a początkowo była. Później musieliśmy właśnie przez tę ulicę Twardą przechodzić na drugą stronę. Był wykopany taki rowek, że chyłkiem się szło, bo tam była taka studnia artezyjska. I ja też chodziłem po wodę. Pół wiaderka napompowałem wody i wracałem na ulicę Mariańską. I coraz lżejsze było to wiadro. Okazało się, że z tego ostrzału z placu Grzybowskiego trafili w wiadro, a nie we mnie, i woda wyciekła. Tak że więcej mnie nie puszczali tam po tę wodę.
Początkowo ten jęczmień, jak woda była, to się gotowało. I taką jak gdyby zupkę jęczmienną się jadło. Później wody nie było, to ten jęczmień się po prostu gryzło.
Suchy.
W czasie Powstania nie. Jeszcze taka rzecz była, że jak się gdzieś coś paliło, to dym był taki rozstrzelony, a później po prostu z takiej kozy z rurą podgrzewało się czy gotowało, ale to był taki charakterystyczny dymek, pojedynczy. Wtedy Niemcy wiedzieli, że tam są ludzie, i tam ostrzeliwali, tak że nawet nie można było po prostu ugotować czy podgrzać.
Rzadko.
Nie, robactwa nie.
Tak, tak. Był ostrzał duży.
Powstańcy, tak, bo po drugiej stronie ulicy Mariańskiej 1 był szpital powstańczy.
No, że walczą w czasie Powstania.
Specjalnie nie kibicowałem, ale w każdym razie widziałem ich.
No, po prostu byli… jakby to powiedzieć – bali się. Bali się, tak że specjalnie się nie wychodziło.
Tak, była brama i podwórko było.
Zbliżyło, tak, tak. Jedni drugim coś tam [przekazywali] do jedzenia czy coś. Ojciec wiedział, że się szykuje Powstanie, i nawet do piwnicy w kostkach cukru trochę zgromadził i mąkę. Ale z mąki to niewiele się mogło robić, najwyżej jakieś kluchy.
Ojciec kilka razy przychodził. Dzień przed końcem Powstania też był pożegnać się, bo czuł, że nie będzie się długo widział. Właśnie na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Architektury mieli swoją bazę i stamtąd ojciec czasem przychodził.
No mówił, bo [jego] siostra była [z nami w piwnicy].
Tego nie wiedzieliśmy.
O tak, PAST-e, to kilka razy zdobywali. No, to wielki był obstrzał.
Słychać było. Tak, tak.
Nie. Nie pamiętam, żeby coś takiego było.
Nie.
Tak.
Oj, nie, tego nie pamiętam. Na ulicy Złotej było kino Palladium i w tym kinie też parę dni przebywaliśmy. I ktoś z sąsiadów po prostu powiedział: „Ja przejdę się, zobaczę, co tam się dzieje”. No i przyszedł, że wszystko jest wypalone, ale piwnice są takie, że możemy tam wrócić do piwnic. Jak wróciliśmy, to jak w piecu od chleba – wszystko było nagrzane.
Wszystko się spaliło.
Ludzie mieli przecież w piwnicy węgiel, tak że to się wszystko wypaliło. Dlatego piwnica się tak nagrzała. Ten cukier oczywiście też został zniszczony, tak że już nie było. Bo tak to się początkowo kostkę cukru brało do ust.
Zdobywać, tak. Tego to już też nie pamiętam, bo to nie było w moim zasięgu.
Mieli, mieli nadzieję. Tylko patrzyli, kiedy to się skończy.
Tak, tak. I charakterystyczne – cały budynek był spalony, była brama i od wewnątrz, od tego podwórka wisiał obrazek Matki Boskiej, pod szkłem. Nawet to szkło nie było okopcone. To pamiętam.
Nie, chodziło się właśnie do tej ubezpieczalni społecznej. Tam w niedziele były msze, ksiądz jakiś odprawiał, to pamiętam. A tak to nie. Tak wieczorem paciorek był w piwnicy…
No, czasami było.
Nie, nic nie było.
Gdzieś w połowie Powstania.
Nie, nie dochodziło to.
Nie pamiętam, ale na pewno coś takiego było.
Tak.
Koniec Powstania, więc Niemcy kazali ludności cywilnej wychodzić.
Coś tam było, no bo wszyscy się gromadzili na ulicy Twardej i właśnie tam się szło z tobołami do ulicy Żelaznej, ulicą Żelazną do Alei. Straszny był widok. Tam do tej pory jest budynek, gdzie taki daszek jest nad wejściem. Na tym daszku tak rozkraczeni ci Niemcy zaśmiewali się, że ludność wychodzi.
Tłum ludzi. I Alejami szliśmy do placu Zawiszy, później do ulicy Grójeckiej i ulicą Grójecką pieszo do Pruszkowa.
Tak, tak.
Nie. Doszliśmy do Pruszkowa i tam w tych halach, gdzie remontowali wagony, to ludności było bardzo dużo i po prostu nie mieliśmy gdzie się położyć. I właśnie w tym rowku takim, żeby od spodu można było coś tam remontować…
Tak, tak. W tym dwie noce przebyliśmy.
Właśnie nie. Po tych dwóch nocach była selekcja ludności i po prostu na różne strony…
No tak, przy stole byli Niemcy i ten tu, ten tu, ten tu. Do Niemiec wysyłali właśnie tych bardziej sprawnych na roboty.
No chudym, ale miałem czternaście lat.
Dwanaście, przepraszam.
Właśnie kuzynka, z którą wychodziliśmy, młoda była, więc nie wiem, czy oni zaproponowali, czy ja się przykleiłem do niej, i jako matkę z dzieckiem na drugą stronę nas przestawili.
Tak, babcia, dwie ciotki, ja i ta kuzynka młoda.
Wszyscy razem byliśmy, tak, bo wszyscy tam mieszkali.
Po tej selekcji… [Tylko] starsze osoby były, a tylko ona była młoda i ja jako dziecko. No i nas [skierowano] do tej grupki, którą wypuszczali do wagonów, takich otwartych węglarek. Tam właśnie RGO podawało jakąś zupę i dopiero wtedy coś zjedliśmy. Pociąg nas odwiózł do Koniecpola. A że niedaleko Koniecpola była babci siostra, w Janowie Częstochowskim, w Złotym Potoku… Jakoś nam się udało wydostać z tego obozu, bo obóz był drutem kolczastym ogrodzony na polu.
Nie, skąd.
No tak. I jak nam się udało stamtąd jakoś wydostać, to tam był majątek ziemski, tam fornale mieszkali obok i dostaliśmy się na noc do tego fornala. Gospodyni przygotowała nam kartofle, jajecznicę na jakiejś słoninie czy na boczku i to dopiero zadziałało – nie zdążyłem z tego mieszkania wyjść i zabrudziłem całą sień.
Tak, bo człowiek nie jadł i raptem takie pożywne rzeczy dali. Na drugi dzień, jak u tych gospodarzy przenocowaliśmy, to dostaliśmy się do stacji kolejowej, te parę stacji przejechaliśmy i znów pieszo od stacji – to było też parę kilometrów – do tego Janowa dostaliśmy się. No i babcia nie miała dużego mieszkania, bo po prostu był jeden pokój, bo w drugim pokoju jako higienistka miała gabinet. I kuchnia była. W tym dużym pokoju dosłownie babcia była na łóżku, a my wszyscy na podłodze, na siennikach. Nie było się czym przykryć, no bo co można było wziąć ze sobą, idąc po Powstaniu do Pruszkowa. Tak że też jej specjalnie nie było… Niedaleko Janowa sąsiedzi mieszkali w gospodarstwie i przywieźli nam worek żyta.
Nie, sąsiedzi, którzy mieszkali obok rodziny ojca.
Nie, nie. Pod Łęczycą. A że to było Litzmannstadt, to po prostu wypędzili ich i właśnie pod Częstochową…
Tak, tak, bo kontaktowali się z tą przyszywaną babcią. I przywieźli właśnie worek żyta. Nie było co z tym żytem robić. Babcia wiedziała, że gdzieś u gospodarza są żarna, i myśmy na tych żarnach mielili to żyto i z tego żyta, z tej mąki rasowej żurek się robiło i tak zwaną zalewajkę, czyli żurek z kartoflami, krasiło się cebulą.
Trudno mi powiedzieć, ale tymi ciuchami, co nakrywaliśmy się, też do lasu chodziliśmy po gałęzie, żeby w kuchni palić.
Oj nie, tam to nie.
Ze trzy.
Do wyzwolenia.
Wiedziałem, że jest w niewoli.
Ktoś powiedział. Po Powstaniu tych powstańców wywieźli na północny Niemiec, do Sandbostel. I tam ojciec został, już nie wrócił.
Nie był ranny, tylko chorował na płuc. Po prostu tam było wyżywienie bardzo słabe, zupki prawie woda. Tam razem z ojcem był mój cioteczny brat.
No, bo potem był dyrektorem radia i telewizji i nawet jego sala jest na drugim piętrze w budynku radia. Pracował tam po wyzwoleniu jako lektor. Nawet była taka audycja „Wujcio Partaczunio” i tam…
Ale dopiero po wyzwoleniu, jak pojechaliśmy do Łodzi z jedną ciotką. W Łodzi dwa lata mieszkałem i tam chodziłem do szkoły. Daleko było, bo tramwajem jechałem. Na ulicy Gdańskiej szkoła była, a ja mieszkałem na…
Pod Częstochową do wyzwolenia, tak, tak.
No właśnie po wyzwoleniu pojechaliśmy do Łodzi, na ulicę Kopernika.
Po dwóch latach. W 1947 roku przyjechałem do Warszawy, też z tą ciotką. Ponieważ nie miałem rodziców, więc ciotka się zajmowała mną.
Ciotka coś tam dostawała.
Ja nie, ciotka. Też w Warszawie nie było gdzie mieszkać, więc początkowo byłem w internacie ojców reformatów, na rogu ulicy Naruszewicza i alei Niepodległości. Tam taki budynek był i internat był, przez księży prowadzony. I dopiero jak ciotka na ulicy Grzybowskiej odrestaurowała jakieś tam mieszkanko – dwa pokoje były, kuchenka była bardzo malutka – dopiero wtedy zamieszkałem z ciotką, już nie w internacie, tylko tam.
No te ostrzały i brak jedzenia.
Przecież był duży terror niemiecki, więc po prostu młodzi ludzie zorganizowali się i zorganizowali właśnie Powstanie.
Straty ogromne, tak.
Oj złość, tak.
Tak.
To było bardzo przykre, ale tak specjalnie poza lękiem to nic.
Lękiem w czasie Powstania.
Nie, nie, tego nie.
Studia już kończyłem, jak byłem żonaty, czyli takie wieczorowe studia. Jestem magistrem mechanikiem. Wcześniej kończyłem technikum przemysłu drzewnego w Radomsku.
No tak. W 1952 roku maturę uzyskałem. Później mnie do wojska wzięli na dwa lata, pojechałem służbowo do Przasnysza i stamtąd żonę przywiozłem.
Do Warszawy, oczywiście. I też u tej ciotki, gdzie mnie wychowywała, było małe to mieszkanko i nie było gdzie mieszkać. Żony rodzice dali nam pewną sumę pieniędzy i na Żoliborzu jeden pokój wspólny z kilkoma rodzinami odkupiliśmy i tam dziesięć lat mieszkaliśmy. Później zapisałem się do spółdzielni mieszkaniowej „Oświata” i zamieszkaliśmy na ulicy Bruna. Do tej pory tam mieszkamy.
Piaseczno, 2 września 2022 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek