Nie, byłem harcerzem jeszcze przed wybuchem wojny.
W 1942 roku zostałem zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej na Żoliborzu, w zgrupowaniu „Żywiciela”.
Tak, mieszkałem na Żoliborzu, kończyłem szkołę powszechną na Żoliborzu i moje kontakty, moje środowisko kolegów, to była dawna żoliborska drużyna harcerska 92.WDH. [Byłem] w tej drużynie, jako ten, który właśnie ukończył [szkołę] i wybierał się przed 1 września do Gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego. [To było] podstawowe gimnazjum na Żoliborzu i moi starsi koledzy, dzięki którym właściwie wszedłem wówczas do konspiracji, byli [jego] uczniami. To były moje kontakty.
Nasza działalność w piątkowych organizacjach, jak to wtedy miało miejsce, polegała przede wszystkim na szkoleniu, zapoznaniu się z bronią. Robiliśmy to z instrukcją wojskową, pewną teoretyczną częścią. Działo się to wszystko na spotkaniach konspiracyjnych, na przykład w Choszczówce, koło Otwocka, w każdym razie w okolicach Warszawy. Od czasu do czasu małe grupki związane z moim oddziałem spotykały się. Instruktorzy – nasi starsi koledzy podchorążowie, młodzi oficerowie – byli wykładowcami i przygotowywali nas od strony teoretyczno-praktycznej do tego, co nas czekało w dalszym ciągu.
Wszyscy wiedzieli, że musi nastąpić wybuch Powstania, musi nastąpić kiedyś ten moment, kiedy weźmiemy czynny udział w wypędzeniu Niemców z Warszawy. [Mieliśmy pełną] świadomość, że musimy być przygotowani jak najlepiej na taką okoliczność, która nas czekała. Byliśmy tego świadomi, wówczas to było naszym głównym motorem działania.
Tak. Wiedzieliśmy wówczas, że nasza działalność patriotyczna, to jest być gotowym na ewentualne wystąpienie zbrojne, którego celem byłoby…
Przewidywaliśmy. Może nie przesadzałbym, [że to] ogromna rola, ale przewidywaliśmy konieczność swojego udziału w tym. Wiedzieliśmy, że nie może się to bez nas dziać.
Nawet mniej.
W 1939 normalnie skończyłem szkołę powszechną i wówczas zdałem egzamin do gimnazjum. Nie byliśmy w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądała okupacja, że nie będziemy mieli szans dalszego uczenia się. Wobec tego jak to było? Zdałem egzamin, byłem całkowicie przygotowany do rozpoczęcia nauki w Gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego, tym gdzie byli moi najbliżsi koledzy. To było wówczas moje środowisko: 92.WDH, żoliborska drużyna harcerska i to gimnazjum, koledzy. Oczywiście starsi mieli inicjatywę, żeby nas w tym widzieć razem ze sobą.
Oczywiście, że w jakiś sposób tajne nauczanie w Warszawie było przez ludzi kompetentnych przygotowywane. Natomiast jeżeli chodzi o nauczanie związane z pewną naszą działalnością wojskową, to byli konspiracyjni podchorążowie, oficerowie, którzy się tym zajmowali. Kiedy rozpocząłem naukę na tak zwanych kompletach tajnego nauczania w Gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego, wówczas zajmowali się tym profesorowie, ci którzy do tej pory w sposób jawny byli niezwykle cenionymi nauczycielami w gimnazjum. Oni przejęli tajne nauczanie.
Tak, zajęcia szkolne były codziennie, w niewielkich grupach. Moja grupa, o ile pamiętam – to nie miało nic wspólnego z organizacją konspiracyjną – to też była akurat piątka moich najbliższych kolegów. Chodziło o to, żeby [były to] spotkania w domach prywatnych, odbywało się to kolejno w naszych mieszkaniach. Sytuacja wyglądała tak, że mieliśmy naszego historyka, profesora Düra, znanego powszechnie na Żoliborzu, wspaniałego człowieka, zapraszaliśmy go do mieszkania kolegi, w którym nasza piątka się zbierała i odbywały się normalne wykłady historii, matematyki i języka niemieckiego. Wówczas to był mój pierwszy kontakt z tym językiem.
Tak jest, ściśle.
Tak się szczęśliwie złożyło, że miałem bliski, stały kontakt ze swoją wychowawczynią ze szkoły powszechnej i z jej mężem, którego poznałem, jak się później okazało porucznikiem Armii Krajowej, który brał udział w Powstaniu. Po Powstaniu znalazł się w oflagu jako powstaniec warszawski. Był tym, który w jakiś sposób, dzięki swojej już zaawansowanej działalności konspiracyjnej, niejako mnie wciągnął do tego. Przy czym ja nie bardzo w szczegółach wiedziałem o jego działalności, to była sprawa związana z koniecznością zachowania tego [w tajemnicy], natomiast on wiedział o tym, że ja zacząłem konspirację z gronem swoich kolegów w jakiejś jednostce „Żywiciela” na Żoliborzu.
Inżynier Józef Hübner, porucznik.
On, ponieważ był inżynierem pracującym w Elektrowni Warszawskiej, w dziale technicznym. Jego kolegą w tym dziale był dowódca Zgrupowania „Elektrownia” Stanisław Skibniewski, „Cubryna”. My wszyscy w elektrowni później się nazywaliśmy „cubrynowcy”. To [była] jego sugestia, żeby umieścić mnie jakoś w elektrowni, żebym stał się oficjalnym pracownikiem elektrowni, który w konsekwencji był zaopatrzony w dobre dokumenty, które później zresztą odegrały znaczną rolę.
Tak, moja łączność i fakt, że byłem oficjalnym pracownikiem elektrowni. Przychodziłem tam nie codziennie, ale bardzo często, po prostu meldowałem się rano do pracy w elektrowni. Byłem pracownikiem działu węglowego, robotnikiem. Kiedy kierownik tego działu rano rozdzielał pracę kilkudziesięciu swoim ludziom – było tam takich dwóch, to znaczy ja i mój kolega, którego przedtem nie znałem, młody człowiek z elektrowni, który był w moim wieku, też uczestniczył w jakimś tajnym nauczaniu – zwykle wtedy się do nas zwracał: „Wszyscy idą do takiej i takiej pracy, a panowie – do swojej pracy”. To znaczyło, że wracamy, w moim wypadku na Żoliborz i zaczynamy swoją naukę.
Tak było do momentu [wybuchu] Powstania. Dwa dni wcześniej odwołany był stan alarmowy Powstania, o którym wiedziałem. Pierwszego sierpnia pożegnałem się w domu z matką, ale nie wiedziałem, że zostanę już w Powstaniu gdzie indziej, byłem pewien, że to będzie Żoliborz. Pojechałem do elektrowni. Jak pojechałem, to zetknąłem się z grupą, z moim przyszłym dowódcą inżynierem Zychem, pseudonim „Lech”. Był dowódcą grupy, która rozpoczynała atak na elektrownię. Ponieważ był inżynierem pracującym z inżynierem Hübnerem, wobec tego niejako byłem wprowadzony w tę sprawę, znałem tych ludzi już przedtem, jako pracownik elektrowni. W tej sytuacji, kiedy właściwie wydawało się, że Powstanie to może [będzie trwało] kilka dni, oni [mówią]: „Słuchaj, jesteś tu, jesteśmy przygotowani, wiemy że za kilka godzin rozpoczynamy – sprawa była bardzo dobrze przygotowana – punktualnie o piątej. Zostań z nami, później zobaczymy, co będzie”. Oczywiście przyjąłem tę propozycję, włączyłem się w przygotowania do godziny piątej i o piątej w 2. plutonie porucznika Zycha rozpocząłem akcję powstańczą.
Godzina „W” w elektrowni… Przez konspirację, która już w elektrowni istniała, to była grupa Armii Krajowej, po prostu przygotowany był moment wybuchu Powstania. Porucznik przygotował specjalny ładunek wybuchowy, którego wybuch miał rozpocząć punktualnie o godzinie piątej Powstanie. To jest coś, co się znakomicie udało i właściwie odegrało kolosalną rolę w powodzeniu zdobycia elektrowni. Kolega Szantyr, inżynier, przygotował jeszcze z kilkoma ludźmi [ten] ładunek wybuchowy. Porucznik Zych przywiózł materiały wybuchowe tego dnia przed piątą i zostały one zainstalowane w piwnicach budynku technicznego. Budynek techniczny to był duży budynek od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego, tam na parterze i na piętrze mieściły się niemieckie koszary. Tam byli Niemcy, duża załoga niemiecka, która po prostu była przeznaczona na ochronę elektrowni. Materiały wybuchowe zostały umiejscowione dokładnie pod tymi koszarami, ściśle pod pokojem, w którym był dowódca grupy niemieckiej i punktualnie o godzinie piątej zostały odpalone. To było dla nas potwierdzenie hasła: „Rozpoczynamy atak”, a jednocześnie wpłynęło kolosalnie deprymująco na Niemców. Niemcy, którzy tego dnia – upalny dzień, pamiętam doskonale – siedzieli na ławkach przed swoimi koszarami, opalali się, [byli całkowicie] zdezorientowani, [nie wiedzieli] co się dzieje. Część z nich uciekała, gdzie się dało. Udało się tym, którzy zdecydowali się uciekać przez okna na Wybrzeże Kościuszkowskie, na skwery i później w kierunku mostu Poniatowskiego, który cały czas był w rękach Niemców.
Wykorzystaliśmy również dzień 1 sierpnia jako dzień, w którym w elektrowni [miały być] rozprowadzane przydziały żywnościowe dla pracowników i w koszach, razem z mięsem, z chlebem, wnosiliśmy granaty na ostatnią kondygnację poddasza, gdzie był magazyn liczników i innych akcesoriów energetycznych, jakieś wyposażenie energetyczne. Właściwie udawało się to bez specjalnej interwencji Niemców, którzy wiedzieli, że taka rzecz jest, a poza tym nas, w czapkach elektrowni, uznawali [za tutejszych] ludzi pracujących tam normalnie. To był zwyczaj zawsze, raz w miesiącu czy jak to się odbywało i myśmy z żywnością i z tym, co chcieliśmy włożyć do tych koszy, szli do magazynu nad piętrami koszar załogi. Punktualnie o godzinie piątej, dwiema równoległymi klatkami schodowymi rozpoczęło się natarcie. Całość prowadził porucznik Zych. Jedną klatką on osobiście, to była grupa, w której byłem i drugą klatką porucznik Cendrowski, również pracownik elektrowni i również zasłużony w przygotowaniu całej akcji konspiracyjnej. Rozpoczęliśmy atak na dół. Niemcy byli kompletnie zdezorientowani, co ułatwiało naszą akcję. Niestety po obu stronach były ofiary, ale Niemcy byli zmuszeni do tego, żeby się poddać. Wzięliśmy dużą liczbę jeńców, część z nich zginęła w swoich pokojach, które były szturmowane. Nie było innego wyjścia. Ci Niemcy, którzy znaleźli się na korytarzach, byli po prostu likwidowani w walce, natomiast ci, którzy zostali jeszcze w pokojach… Rzucaliśmy granaty do tych pokojów, tak że to była po prostu ostra walka, która się odbywała w takiej temperaturze i w takiej szybkości, w takim zaangażowaniu, że po prostu trudno byłoby w szczegółach opisać, ale sprawa była udana. Po paru godzinach Niemcy, załoga niemiecka, dzieliła się na tych, którym udało się jakoś uciec, albo którzy próbowali się skryć w piwnicach. Nie było tam innych sposobów. Staraliśmy się najpierw ich wykurzyć stamtąd, nawet przez atak z bronią, przez ogień. W końcu, ponieważ jednak nie udało się doprowadzić do tego, żeby zgromadzeni w piwnicy poddali się, była próba zalania piwnicy i to spowodowało, że oni, ta resztka, wyszli, już jako nasi jeńcy. Inni albo byli zlikwidowani, albo ranni. Później zostali w szpitalu, w którym i my byliśmy od następnego dnia, właściwie od pierwszej nocy, szpitalu który zorganizowany był w budynku administracyjnym, do dzisiaj istniejącym, na rogu Tamki i Wybrzeża Kościuszkowskiego, znakomitym budynku, wówczas jednym z wzorowych budynków biurowych na Wybrzeżu Kościuszkowskim.
Oczywiście. To, o czym powiedziałem przed chwilką, to były plutony atakujące bezpośrednio z wnętrza, z poddasza klatkami schodowymi, ale jeszcze były grupy, które walczyły na samym terenie wytwórni, to znaczy w elektrowni, w hali maszyn, w garażach, które były obok. Tak że w sumie w akcji zdobycia elektrowni brało udział siedem plutonów. Oczywiście była sprawa zdobycia bunkrów, które Niemcy pobudowali na terenie elektrowni, bardzo trudna. Zginęła wtedy spora liczba kolegów i oczywiście po stronie wroga też były bardzo poważne straty. Oczywiście pewne oddziały „Krybara”, które były przygotowane już wcześniej na współudział, na walkę w tym rejonie Powiśla, połączyły się od zewnątrz z tym terenem wtedy, kiedy nasza akcja dobiegała końca. Na naszym terenie znalazła się wówczas większa grupa żołnierzy Armii Krajowej.
Przede wszystkim przez cały czas sytuacja była tego typu, że Niemcy szukali, sporadycznymi wypadami, [sposobów] nękania elektrowni od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego. Później, w dalszej części Powstania, atak na elektrownię i nasza obrona elektrowni, która trwała przez trzydzieści sześć dni, skończyła się tym, że po zdobyciu Starówki, po wycofaniu się naszych oddziałów ze Starego Miasta, następne w kolejności było Powiśle. Potężna grupa niemiecka z czołgami, ze wspaniałym uzbrojeniem, atakowała elektrownię od strony ulicy Karowej, były również ataki z drugiej strony, od strony mostu Poniatowskiego przez Wybrzeże Kościuszkowskie były ciężkie walki, które dopiero między 2 a 6 września zakończyły się po ciężkich walkach obronnych załogi elektrowni i rozszerzonych grup zgrupowania. Zakończyły się koniecznością wycofania się do Śródmieścia.
Grupa, która bezpośrednio atakowała oddział niemiecki, który bronił elektrowni, to było siedemdziesięciu kilku żołnierzy. To jest właśnie ta akcja, w której brałem udział. Oczywiście niełatwo jest mi podawać w tej chwili dane, które nie wiążą się bezpośrednio z tym, w czym brałem udział. Jeszcze muszę powiedzieć o tym, że byłem młodym człowiekiem, osiemnaście lat. Nie wiem, czy są w tej chwili istotne epizody, dla mnie były niesłychanie istotne, bezpośredniego udziału mojej grupy, naszego oddziału. Doszliśmy z góry, klatkami – o czym mówiłem – do parteru, gdzie była grupa Niemców, był ich dowódca. Wówczas między innymi zostałem ranny w takich okolicznościach, że doszliśmy do pokoju, w którym wiedziałem, że najprawdopodobniej jest grupa dowódcy. Proszę sobie wyobrazić, że to jest ferwor okropnej walki, wszystko dzieje się w niezwykle wielkim napięciu, we właściwie mechanicznym działaniu. Porucznik Zych, to co pamiętam, powiedział: „Wybijmy okno!”. Wybiliśmy okienko, szybę w drzwiach tego pokoju i on mówi do mnie: „Rzucaj granat!”. Rzuciłem granat i następne to było: „Wchodź do środka!”. Wszedłem do środka, który po wybuchu granatu był całkowicie zaciemniony, zadymiony, właściwie bez widoczności. Stąpałem po omacku, jak to się mówi i nastąpiłem na jakiegoś leżącego Niemca, którym najprawdopodobniej – zresztą tak myślę, bo takie były skutki – był właśnie dowódca. Strzelił do mnie z pistoletu. I tu moje kolosalne szczęście i przypadek: kula utkwiła mi w kości nosowej. Jego pistolet, jak się okazało, był malutkim, jak to się mówiło – damskim pistoletem, tak zwana piątka. Dzięki temu w szpitalu, po wyjęciu pocisku, który utkwił mi w kości nosowej, do dzisiaj zresztą mam pamiątkę, udało się to mi zlikwidować. Ale wystarczyło, żeby to się działo o centymetr w którąkolwiek stronę i wtedy skończyłoby się to dla mnie tragicznie. Obok mnie byli oczywiście moi koledzy, przyjaciele ranni. Ci ranni po zakończeniu akcji wieczorem, w nocy, przeniesieni zostali do szpitala utworzonego w budynku administracyjnym. Noc spędziliśmy już tam.
1 sierpnia, wszystko było pierwszego sierpnia. Elektrownia była jednym z zadań, które w Powstanie udało się znakomicie przeprowadzić do końca. 1 sierpnia o godzinie piątej, po przygotowanym wybuchu materiałów wybuchowych i ataku, w godzinach nocnych, właściwie trudno powiedzieć, która to była godzina, jedenasta, dwunasta w nocy, w każdym razie po przeniesieniu rannych, elektrownia została opanowana.
Tak i wobec tego następnego dnia z moim kolegą, późniejszym przyjacielem, architektem i profesorem Politechniki Warszawskiej Wacławem Parczewskim… Ja zresztą jestem architektem. Obaj byliśmy razem do końca walk w elektrowni, a więc do 5, 6 września i wtedy nastąpiła nasza bliska przyjaźń jako tych, którzy później mieli się spotkać na studiach, na architekturze. To był również człowiek, który był niezwykle dzielny. W pierwszym dniu bardzo ciężko ranny w nogi, nie tak jak ja. Nie udało mu się już czynnie przejść do Śródmieścia.
Wróciłem do Śródmieścia 5 września, razem z grupą przez palącą się Tamkę wycofaliśmy się według rozkazu kapitana „Cubryny”, dowódcy Zgrupowania „Elektrownia”. Wycofaliśmy się do Śródmieścia i w Śródmieściu, w różnych mniejszych grupach przetrwaliśmy Powstanie do kapitulacji.
Byliśmy podzieleni na jakieś … Rozkaz był taki: ci, którzy są w dobrej kondycji, którzy chcieliby dalej uczestniczyć, włączają się do istniejących grup działających na terenie Śródmieścia. W ten sposób byliśmy połączeni z grupami powstańczymi, które były przeważnie w rejonie ulicy Kruczej, Marszałkowskiej i w obrębie Politechniki Warszawskiej. Ja z porucznikiem Zychem i z porucznikiem Hübnerem znalazłem się wtedy w grupie, która przeszła i dołączyła do oddziałów, które działały w rejonie ulicy Chmielnej, Lwowskiej. Powstanie zakończyliśmy, ja przynajmniej, porucznik Hübner, właśnie w grupie działającej na ulicy Chmielnej, gdzie do końca mieliśmy styczność z Niemcami, którzy byli obok i ciągle były wzajemne wymiany strzałów.
Też na Chmielnej, po drugiej stronie ulicy. Jeden z naszych kolegów był poprzednio obsługującym ciężki karabin maszynowy, jeden z nielicznych karabinów tego typu, które miała załoga elektrowni. On zdobył rusznice ze zrzutów, bo tym też się w pewnym okresie zajmowaliśmy. Byliśmy usytuowani w jednym z budynków mieszkalnych i ponieważ naprzeciwko byli Niemcy, kolega, który świetnie obsługiwał zarówno karabin maszynowy jak i rusznicę, do końca potrafił utrzymać [pozycję]. Trzymaliśmy w szachu Niemców, którym nie udawało się zrobić żadnej akcji do przodu.
Wiedzieliśmy już mniej więcej od ostatnich dni września, że są pertraktacje. Jeszcze trzeba wspomnieć, że grupy Zgrupowania „Elektrownia” w okresie września przede wszystkim brały udział jako oddziały pomocnicze w zasadniczych atakach na Uniwersytet Warszawski. Szliśmy od skarpy, od południa, a główne natarcie Armii Krajowej na uniwersytet było przeprowadzane od strony Krakowskiego Przedmieścia. Później [braliśmy udział] w bardzo znanej akcji w Powstaniu, zdobyciu komendy policji niemieckiej tuż przy kościele Świętego Krzyża, od Traugutta do kościoła.
Byłem w grupie zabezpieczającej. Byliśmy po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia i czekaliśmy na włączenie. Braliśmy udział tylko w indywidualnym ostrzeliwaniu – wszyscy mieliśmy karabiny wówczas oczywiście – Niemców, którzy albo od ulicy Traugutta, albo bezpośrednio z komendy policji czy od kościoła Świętego Krzyża wydostawali się na Krakowskie Przedmieście. Bezpośredni atak to jest jedna z najwspanialszych akcji powstańczych. Został przeprowadzony przez kolegów, po prostu jednostkę, która miała rozkaz zdobycia tego terenu. Przeprowadzili to wspaniale, tak że nasza bezpośrednia interwencja, poza obserwacją i ostrzałem, i oczekiwaniem na to, czy nie przyjdzie rozkaz, że trzeba się włączać [nie była potrzebna]. Takiego rozkazu wówczas nie było i obserwowaliśmy jako ci, którzy mieli za zadanie być, powiedzmy, ewentualnym zabezpieczeniem. Odczekaliśmy, oglądaliśmy akcję, która została wspaniale przeprowadzona. Dla nas bezpośrednio, załogi elektrowni, dużo trudniejszą sprawą była walka z Niemcami i krótkie przetrzymywanie tej walki, krótkie nawet odpieranie oddziałów, które szły od ulicy Karowej Wybrzeżem Kościuszkowskim. Po zdobyciu Starówki ich celem był atak elektrowni. Właściwie zdecydowało o sprawie lotnictwo, dlatego że elektrownia została zbombardowana. Przy tej sile samolotów i czołgów idących od strony Starówki, od mostu Poniatowskiego… Nasza grupa, która obsadzała wodociągi przy ulicy Lipowej, trwała do końca. To byli niesłychanie dzielni ludzie. W tej chwili o nas już trudno powiedzieć… Tych, którzy żyją po tej akcji do dzisiaj jest – nie wiem, nie chciałbym powiedzieć źle, że kilku – bardzo niewielka grupa. Jednym z nich jest kolega, który od pierwszego dnia walczył na flance od strony ulicy Lipowej, od strony Starego Miasta. To oni właśnie przejmowali pierwszy atak Niemców, który się udawało bardzo krótko powstrzymać. To był kolega Wojtek, pseudonim „Zygmuntowski”, który żyje i jest naszym przyjacielem, z którym się zresztą w tej grupie spotykamy.
Tak, to znaczy od 1 sierpnia do 5 a nawet 6 września, [kiedy] już ostatnia grupa wychodziła z elektrowni, był okres obrony elektrowni przed sporadycznymi atakami i branie udziału w innych atakach, w których oddziały elektrowni brały udział jako siła pomocnicza – głównie uniwersytet i Krakowskie Przedmieście.
Tak, oczywiście, widzieliśmy wszyscy. „Kubuś” był robiony w naszych warsztatach i to było niesłychanie zajmujące i ekscytujące zjawisko, wprowadzenie tego wozu pancernego na teren i później przygotowywanie go.
Tak, takie wówczas były. Po prostu była pierwsza walka na terenie elektrowni, zdobycie elektrowni, później obrona elektrowni. W najcięższej walce – okropnie, z trudem, z psychicznie ciężkim przeżyciem – było wycofywanie się Tamką i poza Tamką do Śródmieścia, walka w Śródmieściu i kapitulacja. Później część kolegów została poprzez obóz wywieziona do niemieckich stalagów i oflagów.
Moja droga była dość szczególna. W momencie, kiedy wychodziliśmy, idąc eskortowani przez Niemców z grupami, do których się włączaliśmy w Śródmieściu, [znaliśmy] kierunek: obóz w Ożarowie, sytuacja była następująca: w tej grupie szedłem z jednym z kolegów z elektrowni, którego nazwiska niestety nie pamiętam, bo to nie był ten, który bezpośrednio ze mną wychodził ale razem wychodziliśmy w licznej grupie. Była tego rodzaju sytuacja, że na pewnym postoju zauważyliśmy bardzo dziwny epizod. Ktoś kto z nami szedł, […] miał malusieńką walizeczkę i szedł razem z księdzem, w tej grupie [był] ksiądz. Nie wiem, czy to była własność księdza, czy tego kogoś, kogo wówczas osobiście dobrze nie znałem. W każdym razie otworzyło się to i wyleciała, pamiętam jak dzisiaj, złota obrączka. Niemiec, który nas eskortował, podszedł, wziął tę obrączkę i oddał księdzu. To stworzyło taką sytuację, że idąc dalej – wiedzieliśmy, że co jakiś czas są postoje – myśmy z tym kolegą powiedzieli: „A jak się uda? Ten facet, Niemiec, jest jakiś taki, że może by się udało uciec”. Stało to się tak – to już prawie była noc – że siedliśmy znowu w jakimś rowie i był zorganizowany postój, który eskortowali Niemcy…
Nie pamiętam tego dokładnie, ale to był 2, 3 października, coś takiego. Oczywiście skorzystaliśmy z psychicznego podbudowania tą sytuacją i postanowiliśmy uciec do wsi. Zatrzymaliśmy się… Wydaje mi się, starałem się później odkryć to miejsce, że to był chyba Chrzanów, jest taka miejscowość podwarszawska w tym kierunku. Tam spędziliśmy noc w oborze, razem ze zwierzętami. Rano, kiedy odkrył nas właściciel – wyglądaliśmy źle, bo mieliśmy trochę, że tak powiem, podejrzane ubranie wojskowe – błagał nas, żebyśmy opuścili [jego teren].
Wobec tego odczekaliśmy pewien czas i jak szła ogromna grupa cywilów, którzy, jak później wynikło, zostali prowadzeni do obozu w Pruszkowie, pamiętam że włączyliśmy się do nich. Od jakiejś bardzo starszej pani, która niosła tłumok z bielizną na plecach, zabrałem to i powiedziałem: „Proszę pani, nie mam zamiaru tego zabierać, ale proszę pozwolić, że się nakryję tym i pójdę”, bo wyglądałem oczywiście dużo bardziej podejrzanie niż ona. Dalej był szczęśliwy zbieg okoliczności, że w momencie, kiedy wchodziliśmy już okratowanym przejściem do bramy obozu w Pruszkowie, jakiś człowiek, który stał za tym, podnosił drut do góry robiąc mi miejsce, mówi tak: „Pan jest z elektrowni! – bo miałem czapkę z elektrowni ze znaczkiem. – Niech pan wyjdzie, stąd Niemcy nie wywożą do obozów!”. Okazało się, że niektórych wywożą z Pruszkowa do obozów, ale z tego skorzystałem i tą drogą udało mi się później, już tej nocy, odkrytymi wagonami razem z ludnością cywilną, odjechać do miejscowości Końskie. W ten sposób uniknąłem obozu wojskowego. Później, przyznam się szczerze, nieraz myślałem o tym, czy to było dobrze, czy moja droga życia dalej nie potoczyłaby się może jakoś lepiej, nie wiem, ciekawiej, gdybym [był] z kolegami, którzy przedostali się – część z nich – do Anglii.
Później poznałem kolegów architektów, którzy kończyli w Liverpoolu polską szkołę architektury utworzoną wtedy w Anglii i wrócili do kraju. Ale tak było, po prostu poszliśmy za pierwszym wrażeniem, że jak się udaje, trzeba uciekać, trzeba stąd wyjść i może nie jechać, bo oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy, w jakim kierunku są wywożeni żołnierze Armii Krajowej. Wiedzieliśmy, że jedziemy do Niemiec, ale co tam – nie wiadomo było. Dlatego też udało się skorzystać z drogi zostania w kraju.
To było tak: transport cywilny, którym jechałem, wylądował w miejscowości Końskie. Następnego dnia rano oczywiście akcja była zorganizowana, cywilna ludność powstańcza była przewożona na wieś furmankami, przydzielana do poszczególnych chłopów. To jest sprawa aż niewiarygodna, filmowa, ale w Końskich następnego dnia odnalazłem wśród ludności cywilnej Warszawy swoją nauczycielkę, o której wspominałem, panią Hübnerową, żonę porucznika Hübnera, który poszedł z wojskiem do obozu. Oczywiście, ponieważ ona tam się zatrzymała u jakiejś swojej dalekiej rodziny, po prostu zostałem w Końskich. Tam zdawałem później maturę w styczniu 1945 roku, w gimnazjum, w którym moja nauczycielka ze szkoły powszechnej, pani Natalia Hübnerowa, była nauczycielką, w Gimnazjum i Liceum Świętego Stanisława Kostki. Stamtąd jestem maturzystą.
Do Warszawy wróciłem od razu, kiedy to tylko było możliwe, kiedy odnalazłem [rodzinę]. Moja matka została niestety wywieziona do obozu Ravensbrück, bezpośrednio z Żoliborza i w obozie zginęła nieszczęśliwie, w komorze gazowej, na kilka dni przed zakończeniem wojny. Tak że z matką po 1 sierpnia już się nie spotkałem, ale moją rodzinę odnalazłem i wróciłem na Bielany, na Żoliborz.
Jak wiedziałem. Byłem tam do końca, kiedy wiedziałem, że Warszawa jeszcze walczy. 17 stycznia, kiedy Rosjanie wkroczyli i zdobyli Warszawę, już w tej grupie… Tym bardziej że [miałem nadzieję], że może moja matka jest w Warszawie, bo wiadomości z Ravensbrück jeszcze nie miałem. Po prostu, jak tylko było można, odkrytym pociągiem, na stopniach wagonu przyjechałem do Warszawy w ostatnich dniach stycznia chyba.
Nie, niestety.
Urządziłem się w ten sposób (mój wuj i moja ciotka byli wówczas na Bielanach, w jakimś domu znajomych), że dołączyłem do nich i zostałem. Dalsze losy, króciutko: dom na Marymoncie, w którym mieszkałem, był całkowicie wypalony. To był ostatni mój dom przed Powstaniem. Moja rodzina, o której wspomniałem, którą odnalazłem, mieszkała, ale to było wszystko prowizorycznie, a ja już wtedy, jako maturzysta myślałem, co dalej. Wiadomo: studia na Politechnice Warszawskiej jeszcze się nie rozpoczęły, politechnika nie była czynna. Wtedy dałem się, powiedzmy, ponieść informacjom, które napływały, że politechnika w Gdańsku już zaczyna działanie. Wobec tego wyruszyłem do Gdańska i jeszcze w 1945 roku rozpocząłem studia na Politechnice Gdańskiej, upragnione studia na wydziale architektury. Tam się znalazł później mój przyjaciel z pierwszego dnia [Powstania], ranny Wacław Parczewski, później profesor Politechniki Warszawskiej. Po skończeniu, po zrobieniu dyplomu w grudniu 1949 roku – cały czas myślałem o tym, kiedy wrócę do Warszawy – dosłownie następnego dnia, jak dostałem dyplom, spakowałem walizki i wracałem do mojej rodziny, tej która mieszkała na Bielanach w warunkach bardzo spartańskich. Ale wróciłem, zacząłem pracę i byłem czynny w Warszawie do końca.
Przede wszystkim byłem od razu studentem. W Gdańsku jeszcze te rzeczy nie były rozeznane. Byliśmy z grupą kolegów, sporo moich kolegów na wydziale architektury było w mundurach polskiej armii, która przyszła ze Wschodu. Tak że te rzeczy jeszcze nie były tak groźne. Później, jak wróciłem do Warszawy, to znowu wszedłem w grono swoich przyjaciół z okresu konspiracji, szkoły. Znowu koledzy, przyjaciele z Żoliborza, część z nich studiowała. Jak wiadomo ten pierwszy okres, a więc lata 1949, 1950, 1951, 1952, to był okres, kiedy jeszcze nie zabrano się tak za byłych żołnierzy Armii Krajowej, jak trochę później.
Takim kolegą z wydziału architektury jest „Anoda”, do którego dzisiaj chodzimy, do jego tablicy wmurowanej na wydziale architektury. Dwa, trzy miesiące temu na wydziale architektury była uroczystość wspomnieniowa o „Anodzie”.
Tak. Zrobiłem wszystko to, co wydaje mi się, że powinienem zrobić w sytuacji, która wtedy mnie zastała w kraju. Przede wszystkim jako żołnierz Armii Krajowej w konspiracji, przedtem harcerz o wychowaniu, które było już od mojej szkoły powszechnej.
Oczywiście. Przede wszystkim w tych momentach, w których w 1949 roku z powrotem wylądowałem w Warszawie. Ale to byli wszystko przyjaciele, byli w tej samej sytuacji, co ja. Były również problemy, było ciężko, jak wiadomo, ale wtedy się przede wszystkim włączyliśmy, głównie ze względu na mój zawód, który to dyktował, do odbudowy Warszawy.