Wacław Sikorski „Bocian”
Nazywam się Wacław Sikorski. Urodziłem się 9 lutego 1925 roku w Warszawie.
- Proszę pokrótce opowiedzieć, z jakiej rodziny pan pochodzi.
Pochodzę z rodziny kolejarzy. Mój ojciec był całe życie kolejarzem na różnych stanowiskach. Ostatnie to dyspozytor drużyn konduktorskich na stacji Warszawa Wschodnia. Znany był. Natomiast ja uczęszczałem do szkoły powszechnej na Pelcowiźnie numer 160. Jak budowało się FSO, to w tym budynku była dyrekcja, bo to był budynek nad Wisłą. To przed wojną była nowoczesna szkoła, bardzo ładnie wyposażona, chłopcy mieli warsztaty stolarskie, a dziewczęta warsztaty krawieckie. Skończyłem tą szkołę w 1935 roku i zdałem egzamin do gimnazjum. Chodziłem w czasie okupacji do gimnazjum – to już było w czasie okupacji – bo w 1939 roku poszedłem do gimnazjum.
- Był pan w Warszawie, gdy wybuchła wojna?
W Warszawie, tak.
- Jak pan zapamiętał 1 września i kolejne dni?
Byłem chłopcem. Trzynaście lat wtedy miałem (trzynasty rok na czternasty). Zapamiętałem to wszystko. Samoloty niemieckie latały. Zapamiętałem taki przypadek, jak Polacy strącili samolot niemiecki. On spadł, później wzdłuż Wisły leciał, to biegliśmy, żeby zobaczyć, gdzie spadł. Spadł daleko, bo gdzieś na Białołęce dopiero, tak że nie dobiegliśmy. No i tak właśnie się zaczął ten 1939 rok. Przeżyliśmy to okropnie oczywiście, bo bombardowania były.[...] Skończyłem szkołę. Zacząłem w czasie okupacji uczęszczać do szkoły Wawelberga i Rotwanda. To jest znana szkoła. Przed wojną to była bardzo znana szkoła. Za Niemców nazywała się
Stadtische Hochschule Baumaschine i z tej szkoły Niemcy […] przed Powstaniem, w 1943 roku zabrali nas, młodzież do pracy do Ursusa i zamknęli szkołę. Pracowałem w filii zakładów „Ursus”, która się nazywała PZIŻ (Państwowe Zakłady Inżynierii Ursus) na Woli, róg Skierniewickiej i Wolskiej. Pracowałem tam rok, do Powstania. Wiedzieliśmy, że wybuchnie prawdopodobnie Powstanie i było tak, że w dniu, w którym wybuchło Powstanie, już nie poszedłem do pracy, bo mi koledzy, z AK zresztą, powiedzieli: „Nie idź dzisiaj do pracy, bo nie wiadomo, co będzie”. Coś tam miarkowali.
- Pan wiedział, że oni są zaangażowani w konspirację?
Tak, oczywiście, że wiedziałem, bo przecież służę nazwiskami, tylko niektóre pseudonimy ich pamiętam. Też miałem pseudonim. Byłem w drużynie sanitarnej, która była właśnie w moim domu zorganizowana. Miałem pseudonim „Bocian”.
- Kiedy ten pseudonim został panu nadany?
Pseudonim został nadany tuż przed Powstaniem, ale mówię, w 1941 roku brałem udział przy zakopywaniu broni, będąc chłopcem czternasto-, piętnastoletnim. Wiedziałem, że to jest Armia Krajowa i stąd niektóre pseudonimy pamiętam. Tych, którzy byli moimi dowódcami, znałem po nazwisku, a nie powinno tak być, bo po to się dawało pseudonimy, żeby nie ujawniać nazwisk. Niestety znałem te nazwiska, bo to byli ludzie zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami.
Wstąpiłem do AK. Byłem w AK i właśnie otrzymałem ten pseudonim „Bocian”. Miałem w gimnazjum dużo kolegów. Pracowali zresztą ze mną w „Ursusie”. Wszyscy byli z „Baszty”. To przeważnie koledzy z Mokotowa, bo moje gimnazjum było na Mokotowie, na ulicy Sandomierskiej, tak że do szkoły jeździłem z Pelcowizny ulicą Sandomierską. Niestety szukałem tych kolegów w 1945 roku po Mokotowie, nie znalazłem. Znalazłem dwóch, ale nie z Mokotowa. Ci, co byli z Mokotowa – mogę ich wymienić z nazwiska: Wacław Piecka, Witold Brewiński – nie odnalazłem ich do dzisiaj. Nawet tu w Powstaniu szukałem ich. Zginęli. Siostrę jednego znałem, spotkałem ją, to w ogóle nie wiedzieli, co się z nimi stało. To był mój imiennik zresztą. Wacław Piecka się nazywał.
- Proszę opowiedzieć o wydarzeniach 1 sierpnia 1944 roku.
1 sierpnia 1944 roku byłem właśnie w Pelcowiźnie. W naszym domu, w tym, w którym mieszkaliśmy, był punkt sanitarny Armii Krajowej.
- Kiedy został zorganizowany?
Już wcześniej został zorganizowany, bo przechodzili przeszkolenia. Tam przeważnie były dziewczęta.
- Ktoś z pana rodziny był w to zaangażowany?
Tak, mama. Wyrok nawet dostała. Siedziała przecież za komunistów cztery lata w Fordonie. Moja babcia staruszka trzy lata odsiedziała na Mokotowie. Mój wujek, podpułkownik AK, dożywocie miał. Zmarł. Właśnie on był dowódcą całego okręgu. To był VI Obwód Armii Krajowej Praga. Później to się przekształciło, wujek awansował i był szefem oddziału PKB Start, a PKB to jest inaczej Państwowy Korpus Bezpieczeństwa Start, organizacja akowska.
- Czyli u pana 1 sierpnia był ten pułk sanitarny?
Tak, a ja już byłem jako członek tej drużyny sanitarnej i pseudonim miałem „Bocian”.
- Wiedział pan już, na kiedy wyznaczone jest Powstanie?
Tak, bo to w tym dniu zostało już zorganizowane. Zgłaszali się wszyscy pojedynczo, żeby nie hurtem, by Niemcy nie zorientowali się, że coś się tutaj dzieje, tylko to było krótko, to było dwa dni. Przez taką dużą lornetkę obserwowaliśmy Żoliborz, bo to naprzeciwko Żoliborza było. Wisła tylko nas oddzielała. Mieszkaliśmy od Wisły jakieś siedemset metrów, ale nie było domów w ogóle. Było pole, Wisła i było widać Żoliborz. Widzieliśmy przez lornetkę doskonale, jak Niemcy odcinali Pragę od Warszawy. Po stronie Warszawy lewobrzeżnej był wał przeciwpowodziowy i my przez lornetkę widzieliśmy, jak Niemcy się okopują w kierunku na Warszawę. Po prostu Pragę odcięli od Warszawy. Natomiast jest takie osiedle – ono istnieje do dzisiaj – przed Fabryką Samochodów Osobowych (FSO), Śliwice. Na Śliwicach była grupa akowska, która miała zająć, zdobyć węzeł kolejowy Warszawa-Praga. Warszawa-Praga istnieje. To była przed wojną i w czasie okupacji duża stacja towarowa. Mieli tą stację odciąć, bo tam było zaopatrzenie, nieraz wagony z żywnością stały z jakimś wyposażeniem dla Niemców i chcieli to zabrać. Był przypadek w dniu Powstania, że od strony Jabłonnej Niemcy nadjechali czołgami i zorientowali się albo wiedzieli, w każdym razie zatrzymali czołgi i zaczęli ostrzeliwać młodzież, która z bronią biegła przez pole zdobyć stację kolejową Warszawa-Praga, ten węzeł kolejowy. Niemcy zaczęli strzelać z czołgów. Dużo obserwowaliśmy przez lornetkę, bo nas dzieliło tylko jakieś siedemset metrów – pole, łąka – i to wszystko widzieliśmy ode mnie z domu, tam, gdzie ten punkt sanitarny był. Niemcy strzelali. Pamiętam, że to się nie udało. Chowali się po różnych dziurach, okopach, bo to był nierówny teren. Jakiś Niemiec wylazł z czołgu (widać było tego Niemca), kiwał ręką na powstańców tak, jakby ich wołał do siebie. Oczywiście nikt nie szedł. No i nie wiem, co się stało, bo my za dwa dni uciekaliśmy, bo Niemcy obstawili całą dzielnicę i właściwie po dwóch dniach się skończyło wszystko po stronie Pragi.
- Te dwa dni spędził pan u siebie w domu?
Tak, tak, tak! Razem z grupą sanitarną. Dziewczęta w drugim dniu poszły do domów, bo były z tej okolicy, a my z rodzicami uciekliśmy do Choszczówki pod Warszawę. Choszczówka jest na trasie Warszawa – Legionowo. Uciekliśmy do Choszczówki, bo tam mieszkała nasza babcia, ta, która po wojnie siedziała w więzieniu. Czekaliśmy tam do dnia wyzwolenia. Jak tam czekaliśmy, to Niemcy chcieli nas wysiedlić za Wisłę, bo wszystkich wysiedlali. Już nawet szliśmy za tą Wisłę, tylko moja mama była bardzo energiczna i się wróciliśmy, bo tam były lasy, my przy samym lesie mieszkaliśmy. Wróciliśmy się i mieszkaliśmy w piwnicy w takiej willi (ona stoi do dzisiaj) i tam właśnie doczekaliśmy się wyzwolenia.
Było bezpiecznie o tyle, że przed Niemcami tylko się chowaliśmy, bo oni często wybierali ludzi z tych willi, bo ta miejscowość taka rozrzucona, były domy willowe, to oni zabierali młodzież do kopania okopów. Nawet kiedyś byłem, bo mnie wygarnęli z domu, mojego ojca, brata i wzięli nas pod front. Front zbliżał się od strony Radzymina i my tam Niemcom kopaliśmy okopy. Oni dawali jeść. Jak przywozili kuchnię dla Niemców to i nam dawali.
To było w sierpniu 1944 roku, bo na Pradze tylko dwa dni byliśmy.
- Kiedy pan został wywieziony na roboty do kopania okopów?
Nie, nie, to było na miejscu! Piechotą wyciągnęli w kierunku frontu, bo już się front ustabilizował gdzieś na linii Radzymina i się zatrzymał, a Niemcy się okopywali przed torami kolejowymi. Brali ludzi, tych których jeszcze zastali, bo już dużo ludzi wyrzucili za Wisłę – kazali kopać – łopaty i kopać. No i nastąpiło wyzwolenie.
- Kiedy pan się dowiedział, że Powstanie upadło, było to dla pana zaskoczeniem? Jak pan to przyjął?
Było to zaskoczeniem, bo byliśmy przygotowani. Najlepszym dowodem jest to, że mieliśmy dużo broni, która zresztą została wykopana – dużo broni schowanej, zakopanej w ogrodzie na posesji mojego domu.
- Docierały tam cały czas informacje o sytuacji w Warszawie?
Nie, informacje nie docierały, bo tam było wszystko, cała komunikacja zerwana, telefony. Przecież nie było nic, tylko obserwowaliśmy drugą stronę Wisły przez lornetkę, dużą, potężną lornetkę.
- Jacyś powstańcy tam docierali?
Do mnie z Warszawy nikt nie dotarł. Były przypadki – to później nam powiedzieli – że w okolicach Saskiej Kępy przepłynął ktoś Wisłę. Nawet moja starsza koleżanka podobno przepłynęła Wisłę, bo była po stronie Warszawy, a ja byłem po stronie Pragi.
- Wyzwolenia doczekał pan z matką i ojcem?
Wyzwolenia doczekałem właśnie w Choszczówce. W międzyczasie nasz dom się spalił. Całkowicie spaleni byliśmy.
- Co się stało? Jakiś wypadek?
Nie, nie! Niemcy ostrzelali! Cała dzielnica Pelcowizny to były domy drewniane. To taka biedniejsza dzielnica.
- Mówi pan o tym domu na Pradze, tak?
Na Pradze, tak. Cała dzielnica jest spalona. Tam gdzie teraz jest FSO, to była dzielnica do torów kolejowych, bo za torami kolejowymi było Bródno, a po tej stronie była Pelcowizna. Pelcowizna została całkowicie spalona, bo to przeważnie drewniane domy. Parę było kamienic, ale to była ruina. Zostaliśmy spaleni i wracaliśmy na Pragę od strony Radzymina – piechotą oczywiście – i zatrzymaliśmy się na Pradze u wujka w pojedynczym mieszkaniu, które też było spalone, bo ja mieszkałem Jabłonowska 4, a wujek mieszkał Jabłonowska 6. To wszystko było spalone, tylko on był wcześniej na Pradze niż my i zostaliśmy u niego. Chwilowo u niego zamieszkaliśmy i z tego mieszkania (to był rok 1944) w październiku mnie powołali do ludowego wojska. Byłem najmłodszym rocznikiem, powołanym do wojska. Był cały szereg roczników i byłem najmłodszy, miałem wtedy dziewiętnaście lat.
- Kiedy pan wrócił na Pragę do spalonego mieszkania?
Do tego spalonego mieszkania wróciliśmy w październiku. W Choszczówce byliśmy mniej więcej miesiąc.
- To było zaraz po kapitulacji?
To było zaraz po kapitulacji. Wtedy nastąpiło wyzwolenie Pragi, a w Warszawie byli Niemcy. Jak wracaliśmy do domu, to Niemcy byli w Warszawie. Jak mnie zabierali do wojska, to front był na Wiśle. Po stronie praskiej były wojska sowieckie i wojsko utworzone w Związku Radzieckim, a po stronie Warszawy byli Niemcy. Trzeba było gdzieś pójść do pracy i zostałem zatrudniony. Zatrudniłem się do pracy przy ulicy Otwockiej 3 na Pradze. To był (już powstał) Zarząd Miasta Stołecznego Warszawy i prezydentem wtedy był Marian Spychalski. Niecały miesiąc pracowałem właśnie w Zarządzie Miejskim Miasta Stołecznego Warszawy. Zabrali mnie do wojska, a że już miałem jakieś wykształcenie, to już była nie matura i nie „chęć szczera”, tylko zobaczyli, że mam skończone gimnazjum, zaczętą szkołę Wawelberga to mi od razu zaproponowali skierowanie do szkoły oficerskiej. Wypełnialiśmy ankiety. Oczywiście już orientowałem się we wszystkim. W ankiecie w ogóle nie podawałem, że byłem związany z AK.
- Kiedy pan wstąpił do wojska?
Powołali mnie w październiku 1944 roku, ale były takie przypadki, że wypełnialiśmy ankiety. Wzywali nas do WKU, bo to się nazywało WKU (później WKR) Wojskowa Komenda Uzupełnień i – jak wspomniałem – byłem najmłodszy rocznikiem. W tych ankietach są rubryki: data urodzenia, imię matki, ojca i przynależność do partii. Jak mnie przyjmowali do pracy w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy, to od razu organizowały się grupy młodzieżowe ZWM, OMTUR, „Wici”, ludowcy i inne organizacje. Duże organizacje miały pod swoją opieką organizacje młodzieżowe i mnie dopadł przedstawiciel OMTUR i mówi: „Popatrz. Jesteś do pracy. Tu mam organizację młodzieżową. Masz deklarację, zapisz się”. Wypełniłem tę deklarację i stałem się członkiem OMTUR. Za pół godziny dopadł mnie jakiś inny młodzieżowiec i mówi: „Masz tutaj deklarację. Jesteś młody. Utworzyliśmy organizację ZWM”. ZWM to był Związek Walki Młodych, organizacja przy PPR-ze. Mówię, że już nie mogę, bo już jestem w OMTUR-ze. On mówi: „To oddaj to – i mówi – chodź do nas”. Mówię, że: „Nie, nie będę oddawał, jestem w OMTUR-ze”. Jak mnie wzięli do wojska, to napisałem to w ankiecie, bo tam była rubryka: przynależność do organizacji, a ja napisałem OMTUR. Był oficer, który to sprawdzał, narodowości nie będę mówił, bo to był politruk, to wiadomo, jaka narodowość wtedy była, kto był w wojsku politrukiem. Mówi do mnie: „Słuchaj! Co to jest OMTUR?”. Mówię: „OMTUR to jest organizacja młodzieżowa przy PPS-ie”. – „No to dlaczego piszesz OMTUR? Pisz PPS! – mówi – To jest to samo”. Dał mi druga ankietę. Kazał mi napisać PPS, a ja nie byłem w PPS-ie, byłem w OMTUR-ze, ale nawet żadnej składki nie zapłaciłem, bo mnie zaraz po zapisaniu wzięli do wojska, tylko mówię, co to za historia, że był oficer, który nie wiedział, co to jest OMTUR! Trafiłem do wojska. Z Warszawy mnie wywieźli na Majdanek, bo na Majdanku był tak zwany 9.Pułk Zapasowy Ludowego Wojska Polskiego (LWP) i tam byłem zakwaterowany na przedpolu, bo tam były pola i ten cały Majdanek zajęło wojsko. Faktycznie tam był ten 9. Pułk Zapasowy. Stamtąd przyjeżdżali tak zwani kupcy, to jakaś grupa oficerów, mieszana: Rosjanie, jakiś Polak był, bo musiał coś tłumaczyć i przydzielali ewentualnie do jakiejś szkoły no i mi zaproponowali, że mam wykształcenie, ciekawa historia: „Wiesz co? Ty się nadajesz, bo piszesz i wszystko, masz szkołę skończoną, do żandarmerii wojskowej”. Mówię: „Ja się nie nadaję do żandarmerii wojskowej”. – „Masz wykształcenie, to możesz iść”. Miałem prawo wyboru, bo wstąpiłem jako najmłodszy rocznik, a oni powiedzieli, że tego rocznika mogą chwilowo nie zabierać, ale: „Za miesiąc pójdziesz na front, a teraz będziesz ochotnikiem i będziesz mógł sobie wybrać szkołę”. No i tak mi wybierali. Zaproponowali mi lotnictwo. Odmówiłem lotnictwa, bo widziałem, co się działo na froncie, bo byłem na samym froncie przez miesiąc. No i w końcu trafiłem do oficerskiej szkoły łączności do Zamościa – łączność radiowa, specjalność wojskowa – radiotelegraficzna z klasą. Było dwóch takich podchorążych, którzy skończyli klasę, bo był podział: pierwsza grupa, klasa, druga i trzecia, a ja byłem radiotelegrafista drugiej klasy. Dwóch było tylko z całego rocznika i byłem ja, to znaczy, że byłem zdolny w tym kierunku i skończyłem tą szkołę.
- Jak długo trwała ta szkoła?
Pół roku. Skończyłem tą szkołę. Później przewieźli nas do Łodzi. Już było wyzwolenie Warszawy, bo Warszawa była wyzwolona 17 stycznia 1945 roku, a mnie do wojska zabrali w październiku 1944 roku. Z Zamościa już po skończeniu szkoły oficerskiej przewieźli nas do Łodzi, do drugiej szkoły. Chcieli z nas zrobić oficerów uniwersalnych i tam była już otwarta szkoła polityczna w Łodzi, która na początku była w Lublinie. Nie zgodziliśmy się. Wszyscy nie chcieliśmy iść do szkoły politycznej i wówczas nas skierowali do Warszawy na Bielany. Na Bielanach była tak zwana Rezerwa Oficerów na Bielanach. Tam mieszkam w tym rejonie, nawet w tym rejonie, który był zagrożony kiedyś. W tej rezerwie byłem krótko i później dostałem przydział i mnie skierowali, zabrali do Krakowa do 17. Dywizji Piechoty do 65. Pułku w Krakowie na ulicy Kosynierów (to jest jak się z Krakowa jedzie w kierunku Nowej Huty). Tam byłem krótko, bo tam była nowo sformowana dywizja, ale stosunkowo krótko ona trwała. Mieliśmy w tej dywizji przypadek, że w tym czasie kiedy pełniłem służbę, to do Krakowa w 1945 roku przyjechał pod koniec taki batalion z Francji, Polacy w mundurach pod dowództwem majora Jelenia i trzeba było im w Krakowie kwatery dawać. U mnie, na mojej kompanii kwatery były. Dlatego nawiązuję do tego, bo ich później spotkałem. Spotkałem ich w więzieniu, akurat wartowników, strażników i między innymi właśnie byli na ulicy Koszykowej w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Tam był areszt pod spodem i oni w tym areszcie byli strażnikami, ci Francuzi. No i teraz dalsza historia. Byłem w Krakowie. Rozwiązali tę dywizję, dostałem przydział do jednostki w Krakowie, do DOW Kraków, do WOP-u. Wtedy formowali WOP, Wojska Ochrony Pogranicza. Dywizję rozwiązywali i trzeba było coś zrobić z oficerami. Mnie przydzielili do tego WOP-u i już byłem w Krakowie cały czas. Później z Krakowa mnie przenieśli do Warszawy do MON-u, tylko w dalszym ciągu w WOP-ie i tu zostałem aresztowany w 1948 roku, 28 lipca.
- Do tego momentu cały czas pan służył w wojsku?
Do chwili aresztowania, chociaż występowałem o zwolnienie z wojska, nie chcieli mnie zwolnić. Byłem na takiej komisji nawet, chciałem wystąpić z wojska: „Dlaczego chcecie wystąpić z wojska?”. Mówię: „Bo mam studia nieskończone”. To mi powiedzieli: „Co? Wy? My Was nie zwolnimy z wojska! Wy już macie maturę, a my potrzebujemy oficerów – mówi – my tylko możemy pójść na rękę, bo w Warszawie będzie utworzona przy ministerstwie kompania oficerów na jakąś wyższą uczelnię i do tej kompanii pójdziecie i będziecie służyć w wojsku, a jednocześnie będziecie kończyć sobie studia”. Później mnie przenieśli do Warszawy, ale do żadnej kompanii mnie nie przydzielili, bo uznali, że mi na razie to wszystko, co mam, wystarczy. Byłem tu w Warszawie cały czas i tu zostałem aresztowany 28 lipca, a w międzyczasie związałem się z organizacją podziemną Wolność i Niezawisłość.
- To była przyczyna aresztowania?
To była przyczyna aresztowania, bo oni nie wiedzieli, że byłem w AK, bo tego nie pisałem, Byłem krótko, to co miałem pisać? Zresztą po co? Były przypadki, że u mnie w szkole oficerskiej w nocy podchorążowie ginęli. Rano budzimy się, nie ma dwóch kolegów. Nie wiemy, co się stało. Później się dowiedzieliśmy, że odkrywali, że oni byli związani z AK w czasie okupacji i po prostu ich ze szkoły zabierali. My nie wiedzieliśmy, czy ich wyrzucają z wojska. Okazało się, że ci koledzy szli do jakichś obozów.
- Na czym polegała pana działalność w organizacji Wolność i Niezawisłość?
[...] Miałem kontakt z tymi samymi, z którymi byłem w AK w tym PKB Start, bo to było PKB Start. Miałem z nimi kontakt no i rozmawialiśmy, co się dzieje w wojsku. Zostałem uznany za szpiega, wroga ludu, wroga naszych przyjaciół, że rozpracowywałem Ministerstwo Obrony Narodowej, że podawałem nazwiska i funkcje, jakie pełnią sowieccy oficerowie. Rzeczywiście znam wszystkich dobrze. Doskonale pamiętam do dzisiaj nazwiska, polskie nazwiska, ale to byli wszyscy Rosjanie, nawet po polsku niektórzy nie umieli, a pisać przecież mowy nie było, no to ja pisałem.
- W jakich okolicznościach odbyło się aresztowanie?
Aresztowanie odbyło się podstępem. W momencie aresztowania dostałem telefon od swojego dowódcy, który się nazywał Rodniewski, Anton Rodniewski i to był rosyjski oficer, a dokładnie Białorusin. Moim bezpośrednim dowódcą był Andrzej Turbin, Rosjanin – nawet nie Rosjanin – Baszkir (Baszkirska ASSR) urodzony na Uralu koło Goroda Czkaow, miasto Czkaow. On na jakiejś wiosce mieszkał. Wiem, że w międzyczasie jak był razem ze mną, to pojechał na urlop i wiem, że od tego miasta Czkaow ileś kilometrów furmanką jechał, bo tam nie było daleko. Jak nastąpiło aresztowanie? Byłem radiotelegrafistą (łączność radiowa), to miałem radiostacje, piękne, różnej mocy, dużej mocy, na forcie Wola, tu gdzie teraz Nowotki jest. Byłem tam na radiostacji w tym momencie, jak do mnie zadzwonił ten ruski pułkownik i mówi: „Słuchaj Waśka! – ja Wacław, więc na mnie mówił Waśka, mówi – Wsiadaj na motor i przyjedź szybko do ministerstwa, bo na Okęciu w WOP-ie wysiadła radiostacja”. Byłem taka straż pożarna. Jak się gdzieś coś stało z radiostacją, nie mogli poradzić, to jechałem. Po całej Polsce zresztą – Lubań nie Lubań – nie mogli sobie poradzić, to jechałem. Na Okęciu też było wojsko. Był posterunek na lotnisku. Mówię: „Dobrze, to przyjadę”. – „Musisz tam jechać koniecznie, bo mają kłopoty z radiostacją”. Przyjechałem. „Ale przyjedź przed tym do mnie, bo ci wszystko dam i powiem, co trzeba”. Przyjechałem do Ministerstwa Obrony Narodowej w Aleje Niepodległości. Ten budynek długi stoi, to w tym budynku najpierw na parterze byliśmy, a później wewnątrz był budynek. Poszedłem do niego, a on mówi do mnie: „Wiesz, no to patrz. Tam musisz pojechać, bo coś się stało, nie wiedzą co, nie mogą sobie poradzić – mówi – ale tu samochód stoi osobowy (na terenie ministerstwa) i tam czeka jeszcze dwóch oficerów (których nie znałem), którzy pojadą razem z tobą, bo oni tam mają jakąś swoją sprawę do załatwienia, ale przedtem – mówi – idź do szefa sztabu WOP-u”. Szefem sztabu był wtedy pułkownik Grajworański, też Rosjanin. On mnie znał, tylko my ze sobą nie współpracowaliśmy. Widocznie chciał na mnie popatrzeć. Poszedłem, bo tamten powiedział: „Idź do niego, bo on też będzie coś chciał”. On na mnie patrzył i widocznie nie orientował się, kto to jest ten Sikorski. Znał mnie, tylko nie wiedział, że moje nazwisko Sikorski. Popatrzył na mnie i mówi: „To ty już jedź na te Okęcie, tu jest samochód na dole”. Mówię: „Kiedy ja mam motor”. Służbowy motor miałem – Harleya. On mówi: „Nie, nie. Motor zostaw. Z nimi jedź, bo musisz im tam pokazać (już bywałem na Okęciu) co i jak tam wygląda.” Wyszedłem. Siedziało dwóch oficerów po cywilnemu w mercedesie. Wyjrzeli przez okno: „Pan Sikorski?”. – „Tak”. – „To my z panem jedziemy”. Mówię: „No właśnie mi powiedzieli”. Wpuścili mnie do środka. Jeden siedział, mnie wpuścili, jeden usiadł przy mnie, a przy kierowcy było miejsce. Mówię sobie: „Ooo! Coś niedobrze. Dlaczego on nie usiadł z przodu?”. Mnie tak zacisnęli i patrzę, że skierowali samochód nie w tę stronę, co na Okęcie. Mówię: „Słuchajcie, ale tamtędy lepiej jechać”. On wtedy mówi: „Jesteście aresztowani”. Mówię: „Ja? Za co?”. – „Dowiecie się w swoim czasie”. Zawieźli mnie na róg Oczki i Chałubińskiego. Jest ten budynek do dzisiaj; tam w tej chwili jest kontrwywiad wojskowy. Zawieźli mnie na Oczki, a to była informacja wojskowa, Główny Zarząd Informacji Wojskowej tam był. Z nikim nie rozmawiałem. Wsadzili mnie od razu do piwnicy do więzienia. Tam w tej chwili jest otwarte muzeum na rogu Oczki i Chałubińskiego. Byłem tam niedawno i byłem indywidualnie wpuszczony w drodze wyjątku, bo tak to grupy tam wpuszczali, a mnie wpuścili. Sam sobie chodziłem z taką panią, która tam pracuje, po tych celach. Oczywiście dzisiaj te cele to w stosunku do tego czasu, jak tam siedziałem, to teraz jest hotel. Tam nie było łóżka, był pokój, gdzie było nasiusiane, wszystko było, co się da... i był stołek wmurowany, w rogu, taki taboret, i na tym się siedziało . Siedziałem tam parę dni. Zamknęli mnie w tym samego. Na drugi dzień wyciągnęli mnie stamtąd, zaprowadzili na górę, na pierwsze piętro i tam się zetknąłem z pierwszym oficerem informacji wojskowej, z majorem Friedmanem. O pochodzeniu majora Friedmana nie będę mówił. Oczywiście zaczął mi ubliżać, bo to się odbywało w ten sposób, że wyzywali człowieka, od ch... wszystko, całe brudy wylewali z siebie: „Zdrajca narodu! Zdrajca sojusznika naszego!”. Sam na sam z nim byłem. Po chwili wszedł młody oficer w mundurze. Spojrzał na mnie, ja spojrzałem na niego i mówię sobie: „O cholera! Znam go i on mnie zna”. Rzeczywiście. Jak byłem w Krakowie, byłem w łączności również i w WOP-ie, to ten właśnie młody człowiek dostał skierowanie z Warszawy do łączności, ale w DOW Kraków i do WOP-u. On przy mnie przyjechał i żeby mu dać jakiś przydział, a pod oddział Kraków (DOW Kraków i WOP) podlegały dwa oddziały: przemyski i nowosądecki. VIII oddział to był, bo później to się nazywało brygady WOP-u, a przedtem to był VIII oddział w Przemyślu i IX oddział w Nowym Sączu. Tam było miejsce, ale to były bardzo złe oddziały, bo w rejonie przemyskim i nowosądeckim grasowało UPA. To były tereny bardzo groźne, bo tam byli Ukraińcy. Jak się poszło do wioski, gdzie Ukraińcy mieszkali na terenach polskich, to tam prawie młodzieży nie było, tylko starzy ludzie siedzieli. Byłem w takiej wiosce. Wszyscy byli w lesie z bronią w ręku. No i kolega, który tym zarządzał, mówi: „Słuchajcie! Dostajecie przydział do Nowego Sącza”. On mówi, że do Nowego Sącza to on nie chce jechać, że chce zostać w Krakowie, tamten na to, że w Krakowie nie ma pustych wakatów, a tam właśnie są miejsca w łączności. On powiedział, że nie może jechać. Tamten mówi: „Rozkaz to jest rozkaz! W wojsku się wykonuje rozkazy, a nie gdzie chcesz, to tam dostaniesz przydział!”. Był taki moment, że on powiedział: „Wy się zorientowaliście, kim jestem, a przecież jak tam pojadę, to zginę”. To nie był Polak, to był Polak innej narodowości. Rozstali się z nim w tym wydziale. Byłem przy tym. Pojechał do Nowego Sącza, bo rozkaz to rozkaz, dostał przydział. Guzik prawda. Po około trzech tygodniach przyszło pismo z Warszawy, że go odwołują do dyspozycji Warszawy. To znaczy, że on nie pojechał w ogóle do Nowego Sącza tylko do Warszawy i w Warszawie sobie załatwił przydział no i go spotkałem właśnie w informacji wojskowej. Wszedł, spojrzał na mnie, uśmiechnął się, a major Friedman mówi: „Scyzoryk masz?”. Mówi: „Mam”. – „No to ścinaj”. Ścięli mnie tam dystynkcje, pogadali jeszcze ze mną, nie bili mnie – bo później to już się zaczęło co innego, inaczej śledztwo wyglądało – i z powrotem mnie wrzucili do tej piwnicy. Po jakimś czasie (już nie wiem, bo straciłem rachubę dni) zabrali wszystko, zegarek, zostałem tylko w spodniach i na tym stołku.
- Pan zaprzeczał tym oskarżeniom?
Zaprzeczałem. Oczywiście, że zaprzeczałem, bo przecież dowodów nie było, nic nie było. Jakieś dokumenty miałem dać, przekazać do WiN-u, bo to już WiN wtedy działał. Od 1946 roku działała organizacja Wolność i Niezawisłość i mój szef z AK był właśnie w WiN-ie cały czas, od początku, od pierwszej chwili był w WiN-ie.[...] Później był drugim zastępcą głównego komendanta IV Komendy WiN-u. Bardzo wysoko postawiony. No i się zaczęło. Nie wiem, ile to czasu trwało. Może tydzień, może pięć dni. Straciłem rachubę, bo to była cela, gdzie noc i dzień paliło się światło, zadrutowana żarówka. Dawali mi coś jeść, jakąś zupę, rano dali kawę z chlebem, suchy chleb, bez niczego. Pewnego dnia wywołali mnie z tej celi, skuli mnie w kajdanki i gdzieś mnie zabierają. Okazało się, że przekazali mnie do UB. Informacja przekazała mnie do Urzędu Bezpieczeństwa, do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na ulice Koszykową. Tam oczywiście w podziemiach tego budynku było więzienie. Oni mówili „areszt”. To było więzienie, ohydne, ordynarne. W tym więzieniu w tym czasie, kiedy byłem, zatrudnieni byli w charakterze wartowników właśnie ci z Francji, których w Krakowie przyjmowałem na nocleg. Na korytarzu między sobą rozmawiali po francusku, z nami po polsku. Umieli mówić po polsku, tylko widać było, że akcent inny. Właśnie w tym więzieniu na Koszykowej, w MBP, w tym samym dniu, co mnie, przywieźli generała Antoniego Hedę. Wtedy był majorem podpułkownikiem, bo awansował teraz za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Dostał awans na stopień generała. Dostał pułkownika przed tym, tylko teraz generała. Tam we dwóch siedzieliśmy.
W jednej celi, tak. Tam nas nie bili, oglądali. Ciągali nas na górę. Tam poznałem pana Różańskiego. On mnie nie bił, ten drugi mnie próbował bić, ale w stosunku do więzienia mokotowskiego to było głaskanie.
- Jak wyglądały przesłuchania?
Tam było żadne przesłuchanie. Było tylko ubliżanie: „ Zdrajca, bandyta, reakcjonista. Cała rodzina to banda”. Tam tylko klęli od najgorszych. Był pan Różański, był jeszcze jakiś, no tam mi tak ubliżano... Jeszcze jest historia, taki zbieg okoliczności, że byłem aresztowany 28 lipca 1948 roku i generał Heda też tego samego dnia, tylko ja w Warszawie, a on gdzieś na Pomorzu. Wiedziałem gdzie. Na porcie chyba w Gdańsku go zwinęli. Mnie w końcu zabrali od Hedy i przewieźli na pawilon 10 więzienia mokotowskiego. Tu już byłem do końca. Siedziałem w celi ze znanymi ludźmi, wysoko postawionymi w Polsce. Siedział ze mną w śledztwie naczelny dyrektor LOT-u, pan Wojciech Zieliński. Bardzo wykształcony, bo miał dwa albo trzy fakultety. Bardzo mądry człowiek. Siedział ze mną profesor z Krakowa, Łukasiewicz. Później się okazało, że to wszystko był WiN. Siedział ze mną kapitan Borodziuk – saper z armii Andersa – ciekawa postać, bo budował cmentarz Monte Cassino. Będąc u Andersa w saperach, budował cmentarz Monte Cassino. Wrócił do Polski, pomimo że w 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli i u Sowietów siedział cały czas w więzieniu, tylko przeżył. Jak powstawała w Związku Radzieckim armia Andersa, to zdążył się załapać i z Andersem wyjechał na Zachód. Brał udział na froncie, we Włoszech pod Monte Cassino i był właśnie budowniczym cmentarza Monte Cassino. Jak wrócił do Polski chyba w 1947 roku, to zaraz go aresztowali. Dostawał lanie. Pytali się go, gdzie jest radiostacja, którą przywiózł, a nie przywiózł żadnej radiostacji. Nie mógł się pogodzić ze swoimi myślami. Mówił: „Przecież byłem u nich. Siedziałem w więzieniu i wiem, co to jest komunizm, wiem i ja – mówi – świadomie wróciłem do komunistów. Przecież wiedziałem, co to będzie – mówi – a wróciłem do żony.” Miesiąc przed wybuchem wojny w 1939 roku ożenił się. Miał młodą żonę, miesiąc był i wyjechał. Żona bardzo wierna i on chciał wrócić do żony. No i wrócił, aresztowano go od razu i siedział ze mną. Siedział ze mną pan Adam Gajdek. Później w WiN-ie był i z tym Gajdkiem to też jest historia. Był to młody człowiek, który popełniał samobójstwo na skutek śledztwa. Nie wytrzymywał bicia i śledztwa i popodcinał sobie żyły na obydwu rękach. Ledwo go uratowali w szpitalu więziennym na Mokotowie. Tu mu tak pozszywali, miał węzły, wały i drętwiały mu ręce to my mu nacieraliśmy ręce. Strasznie go bili, tak jak tego dyrektora LOT-u też strasznie bili. No i on siedział razem ze mną. Siedziało nas tam wtedy pięciu i tam się zaczęło u mnie śledztwo, bo mnie wsadzili na pawilonie X. Siedziałem na oddziale 11 tego pawilonu, to było na samej górze. Ściągali mnie z góry na dół, na pierwsze piętro i śledztwo się odbywało w celi więziennej. Z początku to śledztwo było troszkę łagodniejsze, bo ubliżanie to była łagodna sprawa. Jak nie bili, a ubliżali, to jeszcze było można wytrzymać. Życiorys swój to w kółko opowiadałem. Widocznie patrzyli, czy się coś nie pomyli, żeby jakieś zahaczenie mieć i w końcu się zaczęło śledztwo zasadnicze, to znaczy tak – ściągali mnie na śledztwo: „Przeczytaj protokół! Napisany już jest”. Czytam. Później już nie czytałem, ale z początku czytałem. „No, podpisuj!”. – „Ale co? To nieprawda!”. – „Podpisuj!”. To tak się odbywało przez jakiś czas.
- Co ten protokół stwierdzał?
Właśnie że świadomie zdradzałem, że siedziałem w organizacji podziemnej, która działa przeciwko państwu polskiemu, narodowi polskiemu, Polsce, że dostarczałem jakieś dokumenty, a nie mieli żadnych dokumentów.
- Czyli te zarzuty, które pan dostał, nie były prawdziwe?
Nie, nie! Nie były prawdziwe. Większość było nieprawdziwych, bo to, co było prawdziwe, było takie, że można było machnąć ręką prawdopodobnie, a oni sobie pisali, co chcieli. W końcu ten jeden śledczy – dzisiaj bym go nie rozpoznał, bo tego, co mnie bił, to poznałem (w ten sposób się odbywało, że siedziałem na sedesie, bo akurat w tej celi był sedes w rogu i siedziałem na sedesie) – siedział przed stołem i reflektor mi w oczy puszczał, tak że jego twarzy nawet dobrze nie widziałem. Był taki moment w śledztwie, że po iluś tam przesłuchaniach, bo tych przesłuchań było dużo, nic nie chciałem podpisywać, nie podpisywałem, otwiera się cela, staje wysoki major i mówi tak: „No tak.
Gadajet, il niet?”. Ten śledczy mówi: „Nie, nie! Nic nie chce mówić!”. – „Czy podpisał?”. – „Nic nie chce podpisać”. On tak popatrzył na mnie, a tam w tej celi był kaloryfer, bo na górze w tej celi, gdzie siedziałem nie miałem kaloryfera, a tu był kaloryfer i to było na jesieni 1948 roku. Woda wyleciała. Widocznie coś puszczali i wyleciała, taka kałuża była i ten wysoki oficer w stopniu majora mówi: „No jak nie chce podpisać do dać mu tak w
dupu, żeby z niego poleciał pot – dosłownie mówię – jak z tego
kalifiora woda!”. Zamknął drzwi i poszedł. To był major Ludwik Serkowski, bo oni nieraz się wygadywali, popełniali błąd w śledztwie, bo mówi: „Słyszałeś, co major Serkowski powiedział? Żeby pot tak z ciebie poleciał, jak z tego kalifiora woda!”. No i on tak ze mną gada, gada i mówi do mnie: „No jak? Czy w tym roku miałeś urlop?”. Widział, że nic nie chcę mówić, nic podpisać, no to zaczął o urlopie, żeby sobie zaliczyć czas przesłuchania widocznie. Rozmawialiśmy, a akurat przed aresztowaniem byłem w Szklarskiej Porębie, no i rozmawialiśmy sobie o tej Szklarskiej Porębie i otwiera się cela: „I co? Mówi?”. – „Nie, nie. Nic nie chce mówić”. W końcu tamten poszedł, a on do mnie mówi: „Słuchaj! Coś ci poradzę. Polubiłem ciebie – mówi do mnie – Jesteś młody. Mi ciebie szkoda – mówi – Coś ci powiem. Tu przyjdzie kapitan Kędziora i jemu podpiszesz, bo ja tutaj nie znam przypadku – dosłownie to mówię – żeby ktoś kapitanowi Kędziorze nie podpisał protokołu takiego jak on chce!”. To się odbywało za którymś śledztwem, bo śledztw był cały szereg. Mówi do mnie tak: „Wiesz? Coś ci powiem po koleżeńsku. Tak z każdym po imieniu nie mówię, to ty masz takie szczęście”. Oni mi często mówili: „Ty ch...”. No i w końcu tak się stało, że on mówi tak: „Słuchaj! Odsyłam ciebie do celi na dwie godziny. Przyjmij do wiadomości to, co ci powiedziałem. Za dwie godziny cię wezwę i zastanów się i podpisz, bo jak tego nie podpiszesz, to przyjdzie kapitan Kędziora, odbije ci nerki i zdechniesz w więzieniu, a tak dychę wytrzymasz”. Tak powiedział, dychę. No i rzeczywiście odesłał mnie do celi. W nocy to było. Strażnik otwiera celę: „Sikorski! Wychodzić!”. Mówię: „Dotrzymał słowa widocznie”. Rzeczywiście wziął mnie na dół, no i mówi: „Zastanowiłeś się?”. Mówię: „Nie mam nad czym”. – „Podpiszesz?”. – „Nie”. A on: „Strażnik!”. Otworzył, bo tam zawsze stał jakiś strażnik na korytarzu, gdzie cele śledcze były i mówi: „Poproście kapitana Kędziorę”. Powiedział nazwisko, więc wiedziałem, kto to był. Przyszedł w stopniu kapitana, w oficerkach: „No co ty – mogę powiedzieć, bo to jest prawda – skurwysynu? Podpiszesz, czy nie?”. Mówię: „Nie podpiszę nic, bo to wszystko jest nieprawda”. – „No to ja ci zaraz pokażę”. Zaczął mnie kopać w lewy pośladek. Nie wiedziałem, o co się rozchodzi. „No posuń się” – mówi do mnie. Posunąłem się, a on sobie postawił i oparł nogę, swoją twarz przybliżył do mojej twarzy i patrzy mi się w oczy: „Podpiszesz?”. Mówię: „Nie podpiszę”. Jak mnie huknął prawą ręką w lewe ucho, to do dzisiaj mam słuchawkę. Straciłem słuch. Przez miesiąc nic nie słyszałem na to ucho. Słuch mi się pomału przywrócił, tylko do dzisiaj jest uszkodzony, nie jest tak na sto procent. Zaczęło się bicie. To znaczy zaczęło się od tego, że mówi: „No to wstawaj! Stań pod ścianę!”. Stanąłem pod ścianę. „Nosem do ściany stań!”. Stanąłem nosem do ściany. „Bliżej!”. Nogą mnie tam kopał. „Bliżej! Będę bił w klosz – mówi – od tego reflektora, od tej żarówki, ja robię „dyng”, to ty na dół, jak ja „dyng”, to ty do góry. Nie mogłem robić tych przysiadów, bo mnie postawił przy ścianie i nie mogłem zgiąć nóg w kolanach, a jeszcze w dodatku mnie bił z tyłu w głowę, przyciskał mnie nosem do ściany i kazał mi przysiad robić. Nie mogłem tego robić. Kopał mnie, bił mnie, na stołek mnie sadzali, a ja nie podpisywałem tego. Kapitan w końcu po takim wstępie odszedł i ten mówi: „Widzisz, powiedziałem ci, że przyjdzie i jemu podpiszesz. Mówię: „Nic nie podpiszę”. Jeszcze nie byłem tak mocno zbity, poturbowany, ale po jakimś czasie, po następnych biciach mówię: „Zabiją mnie, zabiją”. Zacząłem podpisywać, nie czytając nic. On tylko przychodził: „Podpisz!”. Brałem, podpisywałem i do widzenia. Jeszcze mnie parę razy bili, bo to nie było tylko jedno bicie, takich bić był cały szereg, mniej więcej do końca grudnia. Przed świętami Bożego Narodzenia jeszcze mnie bili.
- Mniej więcej, na jakiej przestrzeni czasowej to było?
To trwało od sierpnia mniej więcej, do grudnia. Pełne cztery miesiące.
- Jakie były odstępy czasowe?
Kilka razy w tygodniu, dwa razy, raz, nieraz był tydzień przerwy. To się tak odbywało. W końcu zacząłem podpisywać, a to podpisywanie zacząłem pewnie w listopadzie dopiero, już jak nie wytrzymywałem po prostu. [...] W międzyczasie jakaś kobieta tam krzyczała, bili kobietę. Na pawilonie X cały czas było słychać krzyki i w nocy, i w dzień. Na przykład generał Skalski, Stasiu Skalski to krzyczał przez okno do narzeczonej, Baśka chyba miała na imię: „Baśka! Nie daj się, bo mordują i biją ludzi, zdrowie odbierają. Nie daj się! Trzymaj się!”. W końcu się to skończyło.Jak wracał pan do celi, rozmawiał pan z innymi więźniami?
- Był cały szereg protokołów, które pan podpisywał? To nie było jedno zeznanie?
Nie, nie, nie. Parę protokołów to było. Tylko mnie bili, nie podpisywałem, wyrzucali, z powrotem mnie wołali... Co jakiś czas podpisywałem, nie za każdym razem, bo nie chciałem podpisywać, to mnie pobili, wyrzucili, z powrotem... To znaczy, oni mogli mnie bić nawet dziesięć razy, a protokołów mogło być tylko pięć lub cztery, bo później podpisywałem. Był taki moment, że w końcu przestali mnie wołać. Jeszcze ciekawa rzecz. Zacząłem Kędziorę straszyć. Mówię do niego: „Panie kapitanie! Przecież jak będzie się odbywać sprawa, to powiem, że pan nade mną znęcał się fizycznie i podpisywałem wszystkie protokoły, nie wiedząc, co podpisuję, bo twierdziłem, że to jest nieprawda!”. On patrzy na mnie i mówi: „Ty ch...! Na mnie możesz mówić, co ci się tylko podoba. Wyrok to ja tutaj piszę, a tam go tylko ci odczytają na tej sprawie”. Straszyłem go, że na sądzie powiem i będzie miał jakieś konsekwencje, bo byłem młody i nie wiedziałem, co to jest sąd. Sądziłem, że sąd to jest sąd. Był moment, że on patrzył na mnie, jak to powiedział i widocznie musiałem mieć jakąś głupią minę, bo do mnie mówi: „Jak chcesz to ci powiem, jaki wyrok będziesz miał!”. Mówię do niego: „No, ciekawe!”. Mówi: „KS masz, KS!”. Mówię: „KS?”. On mówi: „A ty wiesz, co to jest KS?”. Mówię: „Nie wiem”. – „Kara śmierci ty ch... Ja tutaj piszę! Tam ci odczytają!”. Nie wiedziałem, co to jest KS. No i po tej ostatniej rozmowie mnie wyrzucili pod celę. Po jakimś czasie wzywają mnie na dół, ale do innej celi. Wchodzę, a tam jest kapitan. Ma zarzucony płaszcz wojskowy, bo było zimno, to było w styczniu już, na początku stycznia 1949 roku, może w połowie stycznia, bo to było niedługo przed rozprawą i przedstawił mi się. Nazywał się kapitan Franciszek Rafałowski. To był prokurator. Powiedział mi: „Jestem prokuratorem”. Pierwszy raz powiedział nazwisko i zapamiętałem. Do śmierci będę pamiętał to nazwisko. Tych nazwisk nie zapominam w ogóle. Oświadczył mi, że śledztwo zostało skończone i będę miał sprawę, więc mówię: „Za co? Przecież nic nie zrobiłem!”. – „W śledztwie podpisaliście przecież protokoły”. Mówię do niego: „Nie, panie kapitanie! Zmuszony zostałem do podpisania, a bałem się, żeby mnie nie zabili, to podpisałem”. Daje mi jakiś dokument do podpisania. Nie czytam go i mówię, że nic panu nie podpiszę. No i on się tak ze mną targował. „Podpiszcie, bo to koniec. Na sprawie powiecie to wszystko”. Mówiłem mu o tym biciu. „To na sprawie to powtórzcie i sąd weźmie to pod uwagę”. To wszystko była nieprawda. To wszystko... Szkoda gadać... Był taki moment, że ja nie podpisze tego, to on mówi: „No to słuchajcie, to muszę wznowić śledztwo”. Przestraszyłem się. Byłem młody, Miałem dwadzieścia dwa lata przecież i mówię: „No, cholera! Teraz to mnie zabiją. Przecież jak się zacznie z powrotem to śledztwo, to mnie zatłuką”. Mówię: „Panie kapitanie. Wie pan co? Oni mnie zabiją tutaj. Niech pan da ten dokument”. Podpisałem mu ten dokument. Później się dowiedziałem, że to był podobno dokument, w którym było napisane, że śledztwo zostało zakończone. Odesłał mnie do celi. Za dzień czy za dwa zabrali mnie z celi i przenieśli mnie do sutereny, celi większej, gdzie siedziało już około trzydziestu więźniów. Była to cela podlegająca pawilonowi X i Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, w której siedzieli już więźniowie polityczni przygotowani do sprawy, to znaczy praktycznie mieli zakończone śledztwo. Tam poznałem pana Leśniewskiego. Przed wojną był wiceministrem leśnictwa, bardzo kulturalny pan. Poznałem pana Wyszyńskiego, pseudonim „Baca” z AK. Jeszcze nawet z niego się śmiałem, bo był taki znany Wyszyński – prokurator Związku Radzieckiego. Mówię: „Co? To wujek?”. Tak się podśmiewaliśmy z siebie. W końcu z tej celi w pewnym dniu, to było 22 stycznia 1949 roku, przyszedł taki starszy, on bez stopnia chodził, ale zarządzał strażnikami. Widać było, że oni go słuchali, że był wodzem strażników. Nazywał się Szymański. „Sikorski! Wychodźcie!”. Wyprowadził mnie z celi. Mówię: „Dokąd?”. – „Na sprawę idziecie!”. Odbyła się sprawa, tak zwana kiblówka w celi Mokotowa, bez udziału prokuratora. Nikt mnie nie oskarżał, ale była taka historia, że zaprowadził mnie na tą sprawę, sprawa się odbyła. Przewodniczył jej sędzia, który się nazywał Roman Różański. Do niczego się nie przyznałem. Nawet w tym protokole po sprawie jest napisane, że byłem krnąbrny, nie okazałem żadnej skruchy. Przyprowadzili świadka, on miał straszne śledztwo i go tak bili, że go znosili w kocu i wrzucali do celi z koca, bo nie mogli uradzić, to go w paru brali w kocu i wrzucali do celi.
Świadkiem był pan Jedliński. Świadkiem oskarżenia, ale on później powiedział, że to nieprawda, że go bili, tłukli, grozili mu zniszczeniem jego rodziny [...].
Znałem go, w czasie okupacji go znałem, w AK. Zakopywałem z nim broń, będąc chłopcem przecież. Tą broń, którą pomagałem zakopywać moimi szpadlami, łopatami, to on był przy tym, bo był dowódcą Obwodu VI AK Praga. Oni tą broń w nocy przywieźli, a jak zobaczyłem, że moja mama poszła i łopaty wyjmuje, to powiedziałem: „Mama! Mi się chce do ubikacji”. Byłem młody chłopak i byłem ciekawy, co tam się dzieje w tym ogrodzie. Ogród był wewnątrz i jeszcze ogrodzony. Zauważył, że widzę, no i mówi: „Wacek! Nic nie mów! Masz. Będziesz pomagał”. Pomagałem kopać, już byłem w AK wtedy, bo już wszystko wiedziałem.
- Czy to rzeczywiście pan Jedliński na pana doniósł?
Pan Jedliński powiedział, że miał ode mnie szczególnie ważne informacje o wojsku i te informacje wszystkie przekazywał Rządowi Polskiemu na Zachód, do Londynu.
- Czyli on był sprawcą pana aresztowania, tak?
On był sprawcą aresztowania. Bili go i wydał dużo ludzi, nie tylko mnie. Po prostu nie wytrzymywali ludzie. Zaraz dojdę do tego momentu. No i ta sprawa się odbywała. Przyprowadzili świadka i pytają się, czy on mnie zna. Zna. Skąd? Powiedział wszystko. „Jakie informacje przekazywał wam oskarżony?”. On zaczął coś opowiadać, o czym w ogóle nie słyszałem i ten sędzia w pewnym momencie mówi tak: „Słuchajcie! Ale to coś nowego. Wy w śledztwie o tym nie mówiliście” – mówi. On mówi: „No, bo ja mogę nie pamiętać”. On coś innego mówił niż w śledztwie. „Dobrze, dobrze – mówi sędzia – ale czy to, co w śledztwie mówiliście, to jest prawda?”. Powiedział: „Potwierdzam” – nie wiedząc co. On się nagadał, ja mówię, że to nieprawda i sprawa się skończyła. „Świadka wyprowadzić!”. To był koniec i to był jedyny mój świadek i nikogo więcej nie było. Kazali poczekać parę minut na korytarzu, trwało to – ja wiem – z pięć, dziesięć minut. Przyszedł po mnie ten sam Szymański. Stał przy mnie. Za chwilę: „Wejdźcie do tej celi”. Weszliśmy do tej celi i od razu odczytali [...], że sąd daje wiarę moim zeznaniom złożonym w śledztwie, a ja mówię: „Proszę sądu! Przecież byłem bity, mnie zmuszali! Podpisywałem, bo się bałem o swoje życie”. A sędzia do protokolanta, który był po cywilnemu, to był oficer zresztą, mówi: „Tego nie protokółować”. Tak się odbywały sprawy.
Przekazywanie [informacji], dlatego byłem ukarany z artykułu siódmego, bo to było szpiegostwo i ten artykuł nie podlegał przez cały okres mojego siedzenia – a siedziałem osiem lat – żadnej amnestii, bo to było najgorsze przestępstwo przeciwko Polsce Ludowej.
- Czyli wyrok to było skazanie na osiem lat więzienia, tak?
Nieee... Ogłosili wyrok, że sąd daje wiarę zeznaniom złożonym w śledztwie i skazuje (utrata mienia, wszystkiego) na karę śmierci. Przeżyłem to strasznie, bo dwadzieścia dwa lata miałem, to się przecież bałem. Ten szef oddziałowych, który się nazywał Szymański, zabrał mnie, zaprowadził mnie do celi, z której mnie na rozprawę wziął, tylko wszyscy musieli stanąć pod ścianą, odwrócić się twarzą, żeby nam się nie przyglądali, bo to wszystko było tajne, coś powie, znak da... „Swoje rzeczy zabierajcie!”. Zabrałem swoje manele i zaprowadził mnie już na pawilon ogólny, po wyroku, do kancelarii więzienia mokotowskiego, bo X pawilon, to był pawilon podległy Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego i tam to było coś oddzielonego od więzienia mokotowskiego, na terenie więzienia mokotowskiego, ale podlegało ministerstwu bezpośrednio. Idziemy sobie tak korytarzem do kancelarii i idzie naprzeciwko mnie porucznik w mundurze więziennym, tylko w stopniu porucznika i zatrzymuje się, patrzy na mnie i mówi do mnie: „Co ty tu robisz?”. A ja do niego mówię: „Siedzę tu, a ty co tu robisz?”. On mówi: „A ja tu pracuję”. Zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego, który się nazywał Ryszard Mońko. Był zastępcą do spraw politycznych, a w tym czasie naczelnikiem więzienia był kapitan Grawicki [...] „Za co siedzisz?”. Mówię: „Nie wiem, za co siedzę”. Skąd go znam? Jak Niemcy w czasie okupacji zabrali młodzież ze szkoły do pracy w „Ursusie”, on pracował ze mną, na maszynie koło mnie. Znaliśmy się z pracy. Rok pracowaliśmy koło siebie to się jako koledzy zaprzyjaźniliśmy, tylko to ciekawa historia, bo my wiedzieliśmy, że on jest w PPR-ze – był w PPR-ze rzeczywiście – a wiedział, że my jesteśmy wszyscy związani z AK, bo tam było pół Mokotowa młodzieży, a to jest wszystko „Baszta”, ode mnie ze szkoły. Było dobrze, nie kłóciliśmy się, nie sprzeczaliśmy: „Ty jesteś w PPR-ze. Walczymy z Niemcami razem”. Tam spotkałem mojego „kolegę”, w cudzysłowie mogę powiedzieć, który był zastępcą naczelnika. W kancelarii załatwili formalności, to znaczy zarejestrowali mnie i przesłali do celi, która była dużą celą, bo było dwadzieścia pięć łóżek odpinanych od ściany. Była wajcha na boku, do góry się ją podnosiło i te łóżka trzymało się i odpinało. To była przedwojenna cela przeznaczona na dwadzieścia pięć łóżek, a nas siedziało ponad stu. Kiedyś liczyłem w nocy, jak pokotem się pokładli spać, to naliczyłem 120 osób i straciłem rachubę. Było tak, że w jednej celi nie mogliśmy się znaleźć, bo zakładaliśmy kołchozy. Byli współwięźniowie – koledzy – byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, ci, którzy żyją to jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Miejscowi otrzymywali paczki – ten smalec, chleb jakiś i cebulę – to do takiego kołchozu braliśmy do kupy trzy, cztery paczki i braliśmy takich ludzi, więźniów politycznych, którzy nie mieli rodzin, nie mieli paczek, bo to przeważnie byli z okręgu lwowskiego, wileńskiego – to wszystko było AK – i się dzieliliśmy, byliśmy solidarni. Robiliśmy kanapki. Proszę bardzo: „To dla Franka, to dla Antka” i szukaliśmy Antka: „Gdzie ten Antek się podział w tej celi?”. W jednej celi nie mogliśmy się znaleźć. Nieraz krzyczałem: „Antek! Gdzie jesteś, bo kanapka dla ciebie leży”. [...]W celi ze mną siedział Siła-Nowicki, ten adwokat, mecenas Siła-Nowicki, który zresztą pisał mi odwołanie od wyroku. Byłem młody chłopak, nie wiedziałem, jak zacząć pisać, to trzeba było jakoś ułożyć, a on był adwokatem. Mówi do mnie: „Panie Wacławie! Będziemy razem pisać”. Można było tak i pisaliśmy razem, Siła-Nowicki mi pisał. Oczywiście wyrok Sąd Najwyższy zatwierdził, utrzymał w mocy i ułaskawił mnie Bierut 28 kwietnia 1949 roku na dożywocie jako młodego człowieka. [...] Trzy miesiące siedziałem pod karą śmierci. W tej celi spotkałem wielu zacnych ludzi.
- Czy w czasie kiedy pan się tam znajdował, były wykonywane wyroki śmierci?
Tak. Przy mnie, żegnali się przecież ze mną, zaraz powiem nazwiskami którzy.Siedzieliśmy w tej celi, i w tej właśnie celi, jak mnie przyprowadzili po sprawie, to przede mną był Gajdek. Już siedział – ten, który popełniał samobójstwo. Jak przyszedłem to już go nie było. Pytam się: „Był Gajdek?”. – „Był”. – „Co jest?”. – „Rozstrzelali go”. Kiedy siedziałem w celi przygotowany do rozprawy, to zrobili mu sprawę, na tą celę go wsadzili, do której znowu przyszedłem, tylko jego już rozstrzelali, tak że jego dzieci w ogóle nie znają ojca. Jest taka historia, że w tej celi była organizowana ucieczka z więzienia, bo tak było, że w rogu celi był sedes i od samego dołu było blachą zasłonięte do samego sufitu i w nocy robili dziurę. Ta dziura była gotowa, była zrobiona. Na dzień zaklejana była papierem i zsypywana proszkiem, a to było na ostatnim piętrze i mieli uciekać, zejść na wartownię, zabrać broń i wydostać się na zewnątrz na ulicę Rakowiecką. No i był kapuś (bo oni do celi wsadzali też kryminalistów), który to wydał. Przyjechała władza ludowa, świta: pan Humer, pan Różański, same znane nazwiska. Weszli do tej celi: „Wszyscy pod ścianę. Kto ma karę śmierci, proszę podnieść rękę do góry”. Podnieśliśmy rękę, no to w tej celi było – nie skłamię, jak powiem – siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt procent kar śmierci. Czekali albo na jakieś ułaskawienie, zmniejszenie wyroku lub rozstrzelanie po prostu. Jest taka historia, że tą celę rozbili wtedy. Weszli do celi, ten Humer krzyknął: „Oddziałowy! Proszę podać szczotkę na kiju!”. – „Ooo – mówimy – draka! Widocznie wiedzą coś”. Właśnie tak było – wszedł – puknął w sufit, no i papier był, dziura była. Celę rozbili. Trafiłem na drugą celę, tak samo dużą, tyle samo więźniów siedziało i ze mną w tej celi siedział Hieronim Dekutowski, pseudonim „Zapora”, oficer, major w czasie okupacji, cichociemny zrzucony z Anglii, na ochotnika przyjechał do Polski walczyć z Niemcami! Na spadochronie wyskoczył. Był w tej celi i miał karę śmierci. Jego oficerowie siedzieli ze mną: Tudruj Edmund, Wasilewski Arkadiusz i Siła-Nowicki, bo Siła-Nowicki ze mną do tej celi został przeniesiony. To była jedna grupa i pocieszali się. Mnie Dekutowski mówił: „Waciu – po imieniu, bo był starszy ode mnie – ciebie ułaskawią, jesteś młody człowiek – ale mówi – my też mamy nadzieję, że nas ułaskawią, bo Siła-Nowicki jest kuzynem Dzierżyńskiego, krewnym Dzierżyńskiego”. Tak, to prawda. Siła-Nowicki to potwierdził później, bo po wyjściu z więzienia się widywaliśmy. W kościele u świętej Anny się spotkaliśmy. Rzucił mi się na szyję. On mi pisał pierwsze odwołanie od tego wyroku. No i [Dekutowski] mówi: „Nas ułaskawią, bo za Siła-Nowickim chodzi jakaś tam ciotka, która jest spokrewniona z Dzierżyńskim. Chodzi za tym ułaskawieniem, tak że nie wypada, żeby Nowickiego stracili. Stało się. Ich trzech rozstrzelali, a Siła-Nowickiego ułaskawili. Był taki zwyczaj, że jak wychodzili z celi więziennej, to my się orientowaliśmy, że na zamordowanie idą, bo to się odbywało już po kolacji albo przed kolacją, tak o szóstej wieczorem. Jak przychodzili i mówili: „Dekutowski! Wasilewski! Tudruj! Zabierajcie swoje rzeczy!”. Wiadomo było, koniec. Kara śmierci. Oni się żegnali, była rozpacz wtedy. Oni zginęli, ich rozstrzelali. Na Mokotowie, na murze jest wywieszone, że w tym miejscu, w tym więzieniu zostali zamordowani niżej wymienieni patrioci polscy. Mój związek tych skazanych na karę śmierci, zorganizowaliśmy to. Dalej było tak, że w tej celi ze mną siedział ksiądz Fertak. To znana postać. On siedział za to, że pobłogosławił jakichś partyzantów z NSZ. Pobłogosławił tylko. Miał duży wyrok. W tej celi ze mną siedział też duchowny, zakonnik, brat Baltazar. Już to mówiłem, to w telewizji było kiedyś, ale powtórzę, Brat Baltazar – Andrzej Cekus – zakonnik. On siedział za WiN, za Wolność i Niezawisłość i na czym polegała jego wina: jego wina polegała na tym, że dostał od swojego przełożonego w zakonie ojców kapucynów w Krakowie jakąś paczkę i powiedzieli mu tylko, żeby tą paczkę gdzieś dobrze ukrył. On tą paczkę schował i ktoś – nie wie kto – wydał. Nawet pewnie nie wiedział, że to było jakieś archiwum WiN-u, organizacji Wolność i Niezawisłość. Dostał za to dziesięć lat... Za to, że paczkę schował... Jak później do celi przychodził więzień, to zaraz się pytaliśmy, z jakiej sprawy, jaki wyrok, to jak ktoś miał dziesięć lat, to się wstydził przyznać, bo to były dziecinne wyroki. To były dziecinne wyroki! Wyrok to był piętnacha, dożywocie, kara śmierci, a jak dziesięć lat: „Aaaach, co to za wyrok?”. Żaden wyrok. Tak za komunistów się sądziło ludzi. Brat Baltazar był troszkę ułomny. Widocznie mnie polubił. Chodził ze mną w kieracie, bo my, żeby nie zastały się mięśnie, to chodziliśmy w kółko w tej celi, ciasno jak cholera, ale chodziliśmy. No i ten Baltazar w pewnym momencie do mnie się zwrócił: „Waciu, czy ty się boisz śmierci?”. Mówię: „No boję się”. Mówi: „Masz dwadzieścia dwa lata, masz rodzinę, przecież szkoda. Wiesz co? Chcę ci coś zaproponować”. Mówię: „Ciekawe, co?”. – „Chcę się zgłosić do władz więziennych, żeby mnie zaprowadzili gdzieś do dygnitarzy i chcę, żeby nam zamienili wyroki. Twój wyrok, karę śmierci ja przyjmę, a ty mój, dziesięć lat. Jesteś młody – mówi – boisz się śmierci, masz rodzinę, chcesz żyć, a ja jestem wierzący, na tamtym świecie będę miał lepiej, jak w tym piekle komunistycznym tu w Polsce”. On za mną chodził dwa miesiące, co dzień i co dzień mnie prosił, że on już się chce zgłosić, tylko żebym wyraził zgodę, a ja go błagam, żeby tego nie robił, że tylko może zaszkodzić. Dowiedzieli się o tym inni więźniowie, nie wszyscy, ale wiedzieli o tym, że on chodzi za mną i koniecznie chce zamienić wyroki. Wiedział Siła-Nowicki, Dekutowski, Sylwanowicz, Kryska... Wszyscy karę śmierci mieli i mówię: „Słuchajcie! Proście braciszka, bo powiedział, że tego nie zrobi bez mojej zgody, ale proście go, żeby nie, bo to nie pomoże, jeszcze gorzej, zaszkodzi”. No i tak go błagaliśmy, błagaliśmy i on stale nawracał, bo mówi: „Pójdę, nie boję się śmierci. Wierzę w życie pozagrobowe – mówi – jestem wierzący i będę miał lepiej”. Przyszedł dzień 29 kwietnia 1949 roku: „Sikorski! Wychodzić!”. W ciągu dnia, jakby przed wieczorem, to bym się strasznie wtedy bał, ale to było w ciągu dnia i jeszcze w godzinach pracy, w godzinach urzędowania administracji więziennej. Wyprowadzili mnie. Zaprowadzili mnie do kancelarii, na ten pawilon, gdzie mnie przyjmowali i dają mi papier, żebym podpisał, że Prezydent Rzeczypospolitej Bolesław Bierut skorzystał z prawa łaski i ułaskawił mnie na dożywotnie więzienie. Podpisałem, że przyjmuję do wiadomości.
- Czemu pan zawdzięcza to ułaskawienie? Ktoś za tym stał?
Nie, nie, tylko widocznie wiek, widocznie doszli do wniosku, że to, co mi zarzucali, jeszcze nie jest takie straszne. Jeszcze w międzyczasie się powoływałem, bo mi proponowano rzeczywiście jak byłem w MON-ie to musiałem być zdolny, bo mnie wyznaczyli nawet swego czasu na dowódcę tej jednostki. Ten ruski miał wyjechać, a ja miałem to objąć. Nawet mi proponowali w 1947 roku akademię w Moskwie. Nie chciałem jechać. Odmówiłem. Powiedziałem, że zakochałem się w dziewczynie, chcę założyć rodzinę i chcę się ożenić, to mówili: „No dobra, no dobra”. Ale mówili tak Ruski: „Ty pojedź do Moskwy. Skończysz akademię, tam poznasz Rosjankę. Rosjanki są bardzo porządne żony! – mówi – Ożenisz się z Rosjanką”. Takie rozmowy były w ministerstwie, ale mówię, że nie chcę jechać i mi dali spokój. Jak wróciłem do celi to się zorientowali, że się coś dobrego stało, bo rzucili się na mnie wszyscy po kolei, wszyscy składali życzenia i pierwszy brat Baltazar, złapał mnie za szyję, zaczął mnie całować i mówi do mnie tak: „Waciu! Wiesz co?” Mówię: „No, co?”. On tak patrzy i mówi: „Bóg mnie wysłuchał”. Miał brewiarz, książeczkę taką, bo mu pozwolili i się całymi dniami modlił. Widocznie się modlił za mnie. No i rzeczywiście ułaskawili mnie. Wiedzieliśmy, kiedy będą rozstrzeliwani, orientowaliśmy się, bo przez okno w ciągu dnia słyszeliśmy konika, szedł konik po więziennym dziedzińcu. Szedł klap... klap...klap...konik. Wyglądaliśmy szparką i patrzymy, że na takiej odkrytej platformie stoją zbite skrzynki, nie trumny, tylko takie z desek zbite w kształcie trumny. Mówimy: „Ooo! Będą kogoś dzisiaj rozstrzeliwać”. To było bez pudła! Tak było i ten konik przywiózł to… Po południu, przed wieczorem: „Taki, taki, taki z karą śmierci wychodzi”. Mówimy: „Skrzynki przywiózł. Wiadomo”. Później, rano o świcie ten konik to wywoził. Gdzie? Nie wiedzieliśmy. Teraz już mniej więcej wiadomo gdzie.
Teraz to dopiero wiemy, nie wiedzieliśmy. Na Powązki (tam jest miejsce na Powązkach), na Bródno, koło kościoła, gdzie ksiądz Maj urzęduje. Ten kościół, jak on się nazywa? Kościół świętej Katarzyny na Służewcu. Tam są groby, tylko bezimienne, bo nie wiadomo kto i gdzie, bo nie mówili, gdzie wrzucili to ciało. W każdym bądź razie siedziałem w celi. Poznałem dużo ludzi rzeczywiście zasłużonych dla Polski. Ze mną siedział w tej celi na przykład pan Włodzimierz Lechowicz.[...] Włodzimierz Lechowicz na dwóch ramionach płaszcz nosił. Był przybocznym Gomułki, Spychalskiego. Był pierwszym Ministrem Aprowizacji po wkroczeniu Sowietów do Polski i jak się rząd utworzył, to Włodzimierz Lechowicz był Ministrem Aprowizacji. Później się okazało, że był w PKB Start. Nie wiedziałem o tym, bo go nie znaliśmy. Najwyżej pseudonim mogłem jakiś słyszeć, ale nie wiedziałem, jaki ma pseudonim. Ze mną siedział i opowiadał mi wiele rzeczy ciekawych, to znaczy na Mokotowie był już po wyroku, a siedział w takiej filii więzienia mokotowskiego, X pawilonu, filii w Miedzeszynie pod Warszawą. Było tam utajnione więzienie, tajne więzienie, gdzie trzymali Gomułkę, Spychalskiego, siedział Lechowicz, pan Stanisław Nienałtowski do tej samej sprawy. On mi opowiadał, rozmawialiśmy o tym oficerze, który mnie bił, bo ten Kędziora później został przeniesiony za zasługi do więzienia w Miedzeszynie, które nazywane było spacerniakiem i dygnitarze tam mieli śledztwo. Kędziora podobno brał udział – to mi powiedział Lechowicz – w biciu Lechowicza, torturował go. Lechowicz miał przecież straszne śledztwo, a później siedział ze mną w celi i mi wiele rzeczy opowiadał, a przed wojną podobno był w „dwójce”, a „dwójka” to znowu wywiad wojskowy. Właściwie nie wiem, kim on był, bo był w AL, był w AK i przed wojną w „dwójce” podobno był. W końcu trafiłem w transport i wywieźli mnie do Rawicza.
- Czy to było zaraz po złagodzeniu wyroku?
Nie, nie. Jeszcze potrwało długo. Na Mokotowie byłem do jesieni 1949 roku. Pewnie w listopadzie mnie wywieźli. To było ponad pół roku, siedem miesięcy, może osiem miesięcy. Wywieźli mnie do Rawicza. Siedziałem na celach więźniów szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa polskiego, z takiego dekretu ukarani. Więzienie ciężkie, był terror, nie mieliśmy spacerów. Na pierwszym spacerze byłem gdzieś tak tuż przed śmiercią Stalina. Nie mieliśmy nic, książek, gier, nic nie wolno było mieć w celi, nic! Siedziało nas w celi pojedynczej (cela pojedyncza miała gdzieś około półtora metra) pięciu do siedmiu osób. Po jakimś czasie zachorowałem na gruźlicę. W ciągu dnia często nie dawali nam okna otworzyć, takie okienko, lufcik był, kazali nam to zamykać. Kazali się zapinać w tych więziennych chałatach na górę, gorąco, pociliśmy się. Dostawaliśmy trzylitrowy, gliniany dzbanuszek wody, to nam tej wody nie starczało. Często prosiliśmy, żeby nam wodę podali: „No to wystawcie ten dzbanek”. Wystawialiśmy dzbanek i mógł stać parę godzin i nie dawali tej wody. W końcu postawili: „Zabierajcie wodę”. Dzbanuszek wody dostawaliśmy na pięć osób do siedmiu, zależy albo pięciu, albo siedmiu, bo różnie bywało. Oczywiście tam zachorowałem, w szpitalu leżałem. W tym czasie dyrektorem szpitala był wolnościowy lekarz. Nazywał się Druczewski, natomiast jeżeli kogoś złapali ze służby zdrowia, a wyrok miał mniejszy, to go zatrudniali. Tam między innymi był znany w Polsce lekarz Bruno Fijałkowski, który wrócił z Zachodu, był lekarzem w Tryzonii, a Tryzonia to była strefa okupacyjna francuska, angielska i amerykańska i tam był lekarzem w tej strefie po wojnie i wrócił do Polski. Przywiózł ze sobą mikroskopy elektronowe, w Polsce jeszcze nie były znane, nie mieli. Nie wiedzieli, jak te mikroskopy mu zabrać i go skazali, chyba sześć lat dostał. Byłem na pogrzebie, bo zmarł. Mikroskopy mu zabrali, skonfiskowali po prostu. Był lekarzem więziennym i miał do pomocy Antoniego Spyrkę, lekarza więziennego i był jeszcze lekarz, który był medykiem z Batalionu „Zośka”. Nazywał się Sikorski. Mój imiennik. Nawet podejrzewali, że mój brat, a to nie mój brat. Podobni byliśmy do siebie i ten Sikorski w Warszawie mieszka, jest lekarzem ginekologiem, dyrektorem szpitala był. Chyba już jest na emeryturze teraz. Siedziałem w tym Rawiczu. Po jakimś czasie w szpitalu leżałem. Na wszystko chorowałem. Miałem i serce, i nerwy, gruźlicę, wszystko... Leków nie było. Nikogo nie leczyli, przecież się nie leczyło nikogo. Później zaczęli coś dawać troszkę. Były różne przypadki. Ze mną w szpitalu w celi szpitalnej leżał generał Kirchmayer, tak że się znaliśmy. Siedział ze mną krótko. Później we Wronkach się spotkaliśmy – bo we Wronkach byłem – z panem Radosławem Mazurkiewiczem. Nawet jak wychodziłem na wolność, to się z nim żegnałem przez drzwi, bo zezwolił mi oddziałowy się pożegnać. Nikogo nie było, był taki starszy strażnik: „No to się żegnajcie, szybko”. Powiedziałem, że znam pułkownika, to bym się pożegnał: „To raz, dwa!”. To było we Wronkach, no ale w Rawiczu siedziałem i z Rawicza w pewnym okresie tuż przed śmiercią Stalina: „Sikorski pakujcie i zabierajcie swoje rzeczy”. Trafiłem w transport – jakiś wywozili – i trafiłem do Sztumu. Wywieźli mnie do Sztumu, ale krótko byłem. Jak Stalin zmarł, to byłem w Sztumie.
- Czyli w Rawiczu spędził pan koło czterech lat?
W Rawiczu siedziałem sześć lat w sumie, no bo byłem w Sztumie bardzo krótko. Widocznie pomylili się, bo zakuli mnie w kajdanki i przywieźli z powrotem do Rawicza. Samego mnie przywieźli z powrotem, pomylili się, widocznie się pomylili. Miałem dożywocie, a Sztum to było troszkę lżejsze więzienie i w tym czasie, gdy byłem w Sztumie, to siedział polski kontradmirał Mohuczy, który przy mnie zmarł. Nie widziałem go, bo na spacerze podobno się przewrócił. W każdym razie wkrótce mnie przewieźli do Rawicza. Warunki były straszne. Jednym słowem tylko powiem straszne, okropne! Coś niesamowitego! Dzisiaj sam siebie się zapytuję, czy jeżeli ktoś by mi opowiadał to, co sam przeżyłem i co widziałem, co robili z ludźmi, czy bym uwierzył w to? Jestem w rozterce, nie wiem, co bym odpowiedział. No uwierzyłbym, bo ja to przeżyłem, ale tak to nie wiem, czy bym uwierzył.
- Mógłby pan opisać, jakie były warunki w tym więzieniu?
Fatalne warunki. Siedziało nas w celi pięciu do siedmiu, w pojedynkach w Rawiczu, bo później trafiłem do Wronek, ale zaraz powiem, w jaki sposób. Wzięli mnie do Sztumu, że Sztumu mnie wkrótce przywieźli. Siedziałem w Rawiczu i w 1955 roku wiosną na ostatnie piętro tak zwanego białego pawilonu, na którym siedział pan Bartoszewski zresztą i pan Chrzanowski, przenieśli mnie i zamknęli w celi pojedynczej samego. Nie wiedziałem, co się stało, że sam byłem. Przypuszczałem dlaczego, bo miałem taki przypadek, że w więzieniu byli tak zwani spece, to było więzienne UB. Byli to wartownicy, strażnicy więzienni, którzy mieli do swojej dyspozycji kapusi. Ktoś podpisał, że będzie w celi kapował, o czym rozmawiają, może ktoś wyda niechcący coś i ci kapusie mieli za zadanie meldować im. Kiedyś do mnie przyszli: „Sikorski! Wychodzić!”. Zabrali mnie do administracji więzienia w Rawiczu. Tam siedział ich szef, który się nazywał Utrata: „Siadajcie”. Usiadłem. Było ich jeszcze trzech poza nim: „No jak wam się siedzi w więzieniu?”. – „To sami wiecie”. – „No a wyrok macie dożywocie”. Mówię: „No dożywocie mam”. – „My wam chcemy pomóc wyjść z więzienia, bo możemy napisać opinię, żeby wam zmniejszyli dożywocie, bo już tyle lat siedzicie”. Mówię: „Nie wiem, czy wy możecie, czy nie możecie, w każdym razie mam artykuł siódmy. To był najgroźniejszy artykuł. „No my wam chcemy zaproponować współpracę. Zgadzacie się?”. Mówię: „Oczywiście! Macie warsztaty. Jestem z wykształcenia mechanik, to mogę pracować”. On mówi: „Czy wy z nas frajera robicie? Czy wy udajecie frajera?”. Mówię: „No chcę pracować!”. – „My wam mówimy o współpracy, a nie o pracy”. Tak to trwało z pół godziny i w końcu mówię: „Pracować mogę, ale współpraca... Nie wiem nawet, co to znaczy współpraca”. Mówi do mnie: „Co wy z nas ch... robicie?”. A ja mówię: „Nic z was nie robię, tylko pracować mogę, bo mam zawód”. No i tylko krzyknął: „Wyprowadzić go! Do karca go wsadzić, to rozumu nabierze!”. Wyprowadzili mnie, do karca mnie nie wsadzili, tylko mnie wzięli pod celę, a później mnie przenieśli na pojedynkę, to mówię: „O, Cholera! To widocznie to, że nie chciałem współpracować”. Niektórzy więźniowie bali się – przeważnie starsi – podpisywali współpracę. Oni krzywdy nikomu nie zrobili, ale w aktach mają. Tak siedzi, że podpisał współpracę i podejrzewam jednego z naszych wysoko postawionych obecnie polityków, że widocznie podpisał w Rawiczu, bo była jego sprawa. Został oczywiście oczyszczony z zarzutów, tylko podejrzewam, że widocznie podpisał, ale nikomu nic nie zrobił. Znam go, to zacny człowiek, tylko się teraz nie przyznaje, bo mu wstyd, ale podpisał, tylko nic nikomu nie zrobił. Po prostu bał się o życie, bo w Rawiczu były przypadki, że ginęli ludzie w jakiś sposób. Siedzę na tej pojedynce. W pewnym dniu, to było wiosną 1955 roku, otwiera się cela i wchodzi major, jakiś major, którego nie znałem, a naczelnikiem więzienia był kapitan Alojzy Rokicki. Wchodzi major: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „No jak się wam siedzi?”. Strażnik zamknął celę i on został sam ze mną w celi. Myślę: „Ciekawe, co to teraz będzie?”. On mi się przedstawił, że jest prokuratorem, że przyjechał do mnie z Warszawy. No mówił: „Jak wam się siedzi? Czy wam ktoś nie dokucza, czy dokucza?”. Takie pierdoły opowiadał, wiem, że w jakiejś innej sprawie przyjechał, a on mi tutaj: „Jak wam się siedzi? Czy jedzenie macie dobre? Czy ciepło, czy zimno?”. Mówię: „Jest zimno, grzeją”. Pokazałem mu swój koc, to była taka firanka, a nie koc, no i on tak popatrzył na to: „No to nie jest tak źle, bo przecież grzeją”. W końcu mówi: „Słuchajcie! Pojedziecie na świadka do Warszawy na sprawę”. Mówię: „Czyją sprawę?”. – „Waszego świadka! Jedlińskiego”. Mówię: „No i po co mam tam jechać, jak nic nie wiem?”. – „Jak nic nie wiecie? Przecież on był działaczem, wysokie funkcje pełnił w podziemiu”. Mówię: „Nic nie wiem”. On mówi: „Wiecie, wiecie. My wiemy, że wy wiecie. Przecież byliście w AK w czasie okupacji”. – „Nie byłem w AK w czasie okupacji, tylko pomagałem – mówię – bo był punkt sanitarny, byłem chłopak, to pomagałem”. – „No nie, wy mnie tu nie trujcie”. Zaczął mi mówić: „Jak powiecie, że wiedzieliście, że on działał przeciwko Polsce Ludowej – w ten sposób mnie ten prokurator mówił – to wyjdziecie na wolność”. Posiedział ze mną z godzinę. W końcu powiedziałem: „No dobrze, będę zeznawał w Warszawie”. – „No – mówi – dogadaliśmy się”. Stało się. Siedzę. Z tej celi mnie wzięli. Wsadzili mnie tam, gdzie siedziałem, do celi już z ludźmi, bo sam siedziałem i na przełomie maja i czerwca przyszedł oddziałowy, strażnik: „Sikorski! Zabierajcie swoje rzeczy!”. Pakuję się, zabieram to w koc, wychodzę i prowadzą mnie do administracji. W administracji jest jeden więzień. Stoi. Patrzę na tego więźnia tak: „Znam go? Nie znam go?”. Jakaś taka znajoma twarz. Okazuje się, że on mnie znał jako dziecko, bo z tej samej dzielnicy, ze mną w AK był. Razem z tym całym towarzystwem był w AK w czasie okupacji, a mnie znał. Ich była cała grupa akowców, co tą broń zakopywali i mnie włączyli do tej grupy. Patrzę, Milicja. Stoi pięciu milicjantów, skuli nas dwóch kajdankami i pach na dworzec kolejowy w Rawiczu. Jedziemy do Warszawy. Zarezerwowany przedział był przez milicję. Było napisane: Rezerwa MO. Do tego przedziału nas wzięli, oczywiście ludzie zaglądają do tego przedziału przez szybki, bo to był przedział zasuwany. Ludzie się orientują, jakaś pani uchyliła drzwi i mówi, że chce więźniom podać czekoladę, a oni mówią: „Więźniowie wszystko mają. Nic nie możecie podawać”. Mówię do tej pani: „Proszę pani! Nic nie mamy, to nieprawda, co mówią”. Byłem odważny, no i w końcu: „No to dajcie”. Dała nam czekoladę, jacyś panowie nam kanapki chcieli dawać. „Więźniowie polityczni i nie wolno wam rozmawiać”. A ja mówię: „Polityczni, polityczni”. Na siłę rozmowy. Ludzie nam dawali, bo byliśmy w więziennych strojach, współczuli. Przywieźli nas do Warszawy. Z dworca na Mokotów, na ten pawilon ogólny, który już znałem. Zamknęli nas. Już w tych wielkich celach byliśmy i tak dotrwaliśmy do lipca. W lipcu przychodzą do mnie: „Sikorski! Wychodzić!”. Bez tych maneli wszystkich. Karetka więzienna, samochód więzienny stoi. Wpakowali mnie do więziennej karetki i zawieźli mnie na róg Koszykowej i Chałubińskiego. Tam był sąd. Pierwszy raz w sądzie byłem wtedy, bo nie byłem w sądzie przecież. Okazuje się, że jest sprawa pana Jedlińskiego, który w śledztwie siedział od 1948 roku do 1955 roku do lipca. Siedem lat siedział w śledztwie. Jego bili. Wiedziałem o tym, bo później spotkałem więźniów, gdzie jego tak katowali w niesamowity sposób, że on przeżył... Dlatego to, co oni mu kazali to on mówił, a na sprawie takiej jak u mnie bał się wycofać to wszystko. Było trochę prawdy, że się z nim w Bydgoszczy spotkałem, że mu powiedziałem, że sowieckich oficerów pełno. Takie rozmowy były między nami. Sprawa się odbywa, mnie jako świadka wprowadzają, no i personalia. Sędzia pyta się: „Jaki macie wyrok?”. A ten siedzi z boku. „Dożywocie”. – „A za co?”. Mówię: „Nie wiem”. On mówi: „Jak to nie wiecie. Ile lat siedzicie?”. – „Siedem”. Już siedem wtedy było. On mówi: „I co? I nie wiecie, za co siedzicie?”. – „Nie wiem. Może się nareszcie dowiem”. – „Czy znacie tego tu podejrzanego?”. – „Znam”. – „Kto to jest?”. Mówię, kto to jest. Mówię: „To był oficer AK w czasie okupacji. Bardzo dzielny człowiek, patriota, dobry Polak, walczył z Niemcami. Jako chłopiec wiedziałem o tym – mówię – bo był przypadek, że zakopywałem broń i wiedziałem, kto to jest przecież”. Odbywa się ta sprawa. Ze mną się nie mogą dogadać w żaden sposób. „Czy znacie działalność już po wyzwoleniu?”. – „Nie znam, nie wiem”. Wiem, że służył w milicji nawet – bo on był w milicji jako wtyczka – i miałem prawo z nim rozmawiać. Wyszła awantura. Jego się pytają, czy wie, za co siedzę, a on mówi: „Nie wiem”. – „No jak to? Przecież to wy zeznawaliście!”. – „Ja”. – „A dlaczego to robiliście?”. – „Bo mi grozili zniszczeniem mojej rodziny”. Dosłownie to mówił. Nic nie gadam, nic nie wiem, on już się waha i raz tak, raz tak mówi, no i ten sędzia krzyczy: „Wyprowadzić świadka!”. Wyprowadzili mnie. Nic nie powiedziałem, nic się nie dowiedzieli. Odwieźli mnie na Mokotów. Siedziałem na tym Mokotowie do jesieni 1955 roku. Gdzieś tak we wrześniu, może w październiku transport i wywieźli mnie do Wronek. We Wronkach trafiłem na taki boczny pawilon, bo tam były cele przeznaczone dla chorych na gruźlicę, bo z Rawicza jak mnie zabierali, to byłem chory. Na tą celę mnie wrzucili, bo się troszkę bali, że prątkują, to ich oddzielili i byłem oddzielony. Tam spotkałem drugi raz pana Mazurkiewicza. Siedział w celi koło mnie i na górze siedział naprzeciwko mnie Lechowicz. Oni się dobrze znali i on za to siedział, bo był włączony w sprawy właśnie Spychalskiego. Siedziałem tam, od czasu do czasu z tej celi brali do pomocy, kocioł z zupą ciągnąć przypuśćmy, przez korytarz pod cele, tam któryś nalewał. Kiedyś mi się przytrafiło, że mnie ten strażnik wziął i mówi: „Będziecie dorsza podawali”. Dali takiego wędzonego dorsza ciętego po kawałku i miałem brać na widelec i tego dorsza podawać, a wiedziałem, gdzie siedzi Lechowicz, bo Lechowicz krzyczał na głos: „Mordują, biją!”. Było to słychać i wiedziałem, gdzie Lechowicz jest. Jak wydawali ten posiłek, to strażnik otwierał cele, jakiś więzień, kryminalista nalewał, a ja miałem wziąć na widelec i podać kawałek tego dorsza. Lechowicz to przecież znajomy, więc tym widelcem szukałem większego kawałka, ten, który chodził i pilnował, spec właśnie – UB więzienne – zauważył, że czegoś szukam i jak już tego dorsza mu podałem to on: „Postawcie to” – do mnie krzyknął. Postawiłem. „Skąd znacie tego więźnia?”. Mówię: „Nie znam tego więźnia”. – „Jak to nie znacie, a co mu tak szukaliście w tej rybie?”. Mówię: „Nie, to przypadek był”. Od razu zabrał to wszystko. Wzięli jakiegoś drugiego więźnia, a mnie... Powiedział: „Wsadzić do karca go!”. Nie wsadzili mnie do karca, bo byłem chory wtedy i wsadzili mnie pod celę. Siedziałem w tej celi do 8 lutego 1956 roku. 8 lutego 1956 roku otworzyła się cela i strażnik mówi: „Sikorski! Zabierajcie swoje rzeczy!”. Wtedy mi zezwolili ze względu na chorobę, żeby mi rodzina podała sweter i koc dodatkowy z domu, bo miałem jeden koc więzienny. Mówię do niego: „Panie oddziałowy, na pojedynkę mnie znowu gdzieś biorą?”. Mówi: „Nie”. A ja mówię: „Niemożliwe przecież”. On: „Wyjdźcie, to wam powiem”. Wyszedłem z celi. „Połóżcie to”. Położyłem, a on mówi tak: „Coś wam powiem. Dobrą wiadomość. Na wolność idziecie”. A ja: „Mam dożywocie. Niemożliwe!”. On mówi: „Taaak! Na wolność”. Mówię: „Panie oddziałowy, czy to jest prawda?”. – „Jak Boga kocham”. Mówię: „Panie oddziałowy, to może koc bym zostawił tym kolegom, bo oni nie mają kocy, zimno, a jak idę na wolność, to mi koc jest niepotrzebny. Mogę dać koledze ten mój koc”. On mówi: „Daj śmiało!”. No to mówię: „Jak każe koc dać, mój, to coś tutaj jest nie tak, jak powinno być”. Ten koc zostawiłem kolegom, którzy zostali tam, a mnie zaprowadzili na inny pawilon i wsadzili do pustej celi. Siedziałem w pustej celi i mówię: „Co się dzieje? Nie wiem co”. W pewnym momencie otwierają się drzwi i wchodzi więzień kryminalista fryzjer, bo oni mieli fryzjerów z brzytwą, kryminalistów, którzy mieli końcówkę wyroku, to brali na taką funkcję, bo już jest na wyjściu prawie. Taki był zwyczaj, że w więzieniu kryminaliści po imieniu sobie mówili, no i mówi: „Siadaj”. Mówię: „Ale nie wiem, co się dzieje”. On do mnie mówi (no wulgarnie nie chcę powiedzieć, w skrócie powiem): „Przyszedłem cię opier...” – mówi. Mówię: „Niemożliwe”. On mówi: „Taak!”. – „Ale o co chodzi?”. – „Na wolność idziesz – mówi – na wolność idziesz”. Mówię: „Nieprawda. Mam dożywocie”. – „Ale jak ci mówię, jestem fryzjer, ja tu wszystko wiem. Przecież słyszę, co się dzieje”. Ogolił mnie i mówi: „Za chwilę ci przyniosą ubranie, bo w tej chwili wyprane jest i prasują ci ubranie (mundur mój wojskowy), odprasują ci to – mówi, a był luty, zimno – dadzą ci nową czapkę, więzienną myckę, kurtkę”. Tak było. Przyszli do mnie: „Chodźcie Sikorski!”. Już inna rozmowa. Zaprowadzili mnie do pokoju. Było ich tam paru: „No słuchajcie! Jak się wam siedziało tu we Wronkach?”. Mówię: „Jak się siedziało, to wy wiecie przecież, nie ja. Mnie się źle siedziało”. Chcieli ze mną rozmawiać, a ja nie chciałem z nimi rozmawiać. Mówię: „Nie mam nic do powiedzenia, nie wiem, co się dzieje”. – „No na wolność idziecie – mówi – zaraz was oddziałowy odwiezie na stację, odprowadzi na stację. Czy macie pieniądze na bilet?”. Mówię: „Mam, bo rodzina przysyłała”. Wtedy już nie było paczek, tylko można było robić wypiskę i dawali nam pół jabłek, ogryzkę, bo to przywoziły – nie wiem – rodziny i sprzedawali jako normalne jabłko pocięte. Kawał odrzucony, bo już zgniły kawałek był i tak dostawaliśmy. Masło zjełczałe zeskrobywaliśmy żółte. Miałem pieniądze na wypiskę, co miesiąc rodzina mi wysyłała sto złotych, czy pięćdziesiąt złotych wtedy, bo bieda była. Było tak, że dali mi do podpisania jakiś taki dokumencik, to tylko tak okiem rzuciłem, ze zdenerwowania czytałem. Troszkę pamiętam, że coś było, że nie będę opowiadał, co było w więzieniu, że nie będę nic mówił. No i odprowadzili mnie na dworzec. Kupił mi bilet za moje pieniądze, dostałem kurtkę, tylko powiedzieli mi, że jak już wrócę do domu, to tą kurtkę należy odesłać (odesłałem rzeczywiście), wsadził mnie do pociągu do Poznania, bo się musiałem przesiąść. To nie był bezpośredni pociąg do Warszawy, tylko w Poznaniu musiałem się przesiąść. Już sam się przesiadałem. Nie wiem, czy mnie ktoś pilnował, czy nie. Byłem wystraszony strasznie, oglądałem się. Widziałem, że wszyscy mi się przyglądają, a później w pociągu ze mną rozmawiali, dawali jedzenie, super się zachowywali. No i tu już z humorem muszę powiedzieć, śmieszna rzecz, bo wszystkie kobiety mi się podobały. Nie było brzydkich kobiet! Dojechałem do Warszawy, do Dworca Wschodniego. Moi rodzice mieszkali na ulicy Brzeskiej. Była godzina dziewiąta rano, jak wszedłem. Rodzice nie wiedzieli o tym. Radość wielka i mama mówi: „Słuchaj! Urodziłeś się! Przecież dzisiaj dzień twoich urodzin”. Zapomniałem. Tak wróciłem do domu. Teraz mi się coś przypomina do tyłu, ale już nie wracam. Byłem w domu, miałem się zgłosić do Rady Narodowej, że dostanę jakąś zapomogę, bo nic nie miałem, wszystko mi skonfiskowali. Nawet mi zegarka nie oddali, nic mi nie oddali, nic kompletnie, bo jakiś UB-owiec widocznie wziął. Miałem pamiątkowy zegarek Omegę, który dostałem od ojca, jak zdałem egzamin do gimnazjum. Zdałem egzamin, do gimnazjum się dostałem i ojciec mi kupił, pamiętam, przed wojną, na raty Omegę. Tą Omegę mi zabrali. Nie dostałem tej Omegi, bo ktoś zabrał z UB. Później się zgłosiłem do Rady Narodowej i w tej Radzie Narodowej dali mi zapomogę, pamiętam. Nie pamiętam, jaka to relacja wtedy była, tylko dostałem 3000 złotych. Mniej więcej chyba takie były średnie zarobki w tym czasie. Zacząłem się starać o pracę. Znajomi mi pomagali jak mogli.
- Dowiedział się pan, dlaczego wyrok został zmieniony?
Nic nie widziałem, dopiero później. Wypuścili mnie na wolność i koniec. Później się dowiedziałem, że w międzyczasie – to było chyba w styczniu 1955 roku – zrobili mi zaoczny proces. Po tej sprawie, jak się okazało, że nic nie wiem: „Za co siedzę, to może mi powiecie”. [...] Później dowiedziałem się, że odbyła się jakaś sprawa zaocznie, o czym w ogóle nie wiedziałem. Zamienili mi dożywocie na 10 lat, zamienili artykuł siódmy na jakiś inny artykuł, nie wiadomo jaki, do dzisiaj nie wiem, co ten artykuł znaczy, bo nie dochodziłem do tego. Wiem, że to był artykuł 156. Zastosowano amnestię jakąś tam do tyłu i wyszło, że już za długo siedzę. Już wtedy jak mnie wypuścili, to według tych przepisów, które zastosowali, to już rok za długo siedziałem. Zaczęło się staranie o pracę. Już byłem przyjęty do biura projektowego na Ochocie (przez znajomych oczywiście, bo miałem znajomych) i jak już poszedłem, to mi powiedzieli, że się pomylili, że już ktoś jest przyjęty. Dowiedzieli się, że siedziałem w więzieniu, bo było napisane w życiorysie, no i mnie nie przyjęli do tej pracy, a w międzyczasie, to się już później dowiedziałem, już za mną UB chodziło, cały czas za mną UB chodzili. Mam daty nawet kiedy, bo tu są przez nich daty pisane na tych meldunkach. Oni chodzili i sprawdzali, z kim rozmawiałem na wolności, czy nawiązałem kontakt z byłymi kolegami oficerami, z wojskiem, czy starałem się o pracę i pytali się jacyś dygnitarze, żeby ten, który za mną chodzi, dowiedział się, gdzie zamierzam pracować i on pisze meldunek, że: „Nic się nie możemy dowiedzieć, bo nie ujawnia nic, z nikim na ten temat nie rozmawia, nie ujawnia”. Jest taki meldunek, mam ten meldunek, że już się dowiedział, że idę do pracy do Huty Warszawa. Rzeczywiście, poszedłem do pracy do Huty Warszawa. W marcu, koniec marca, do huty jako pracownik fizyczny, ale w hucie – muszę prawdę mówić – spotkałem się z ludźmi bardzo pozytywnie do mnie nastawionymi. Dowiedzieli się, wiedzieli, że siedziałem w więzieniu tyle czasu, no i było tak, że mnie strasznie popierali wszyscy łącznie z dyrektorem technicznym, który, okazało się, że był w AK. Później ze mną był w bardzo dobrych stosunkach koleżeńskich ten dyrektor. Nawet muszę powiedzieć prawdę, że pomagali mi ci, co byli w partii. Byli w partii, ale poszli do tej partii dla chleba. To nie byli partyjni. Byli w partii, bo ich w jakiś sposób zmuszali, a oni chcąc awansować i zarabiać na emeryturę to byli, ale byli bardzo przyzwoitymi ludźmi, tacy byli też. Oczywiście spotkałem tam takich, że to było zaraza, ale byli też porządni ludzie. Pracowałem w tej hucie, przenieśli mnie wkrótce na pracownika umysłowego. Była taka pani w kadrach bardzo sympatyczna, która się nazywała... Pamiętałem nazwisko, w tej chwili mi to wyfrunęło. No nieważne, w każdym bądź razie ona się bardzo mną opiekowała, pomagała. Owijali mnie w puszek. Nawet zostałem kierownikiem takiej sekcji produkcyjnej i poszedłem do szkoły na metalurgię. Później mnie zrobili oprowadzającym wycieczki po hucie, bo już metalurgię skończyłem. Tam nas było pięciu i między innymi mnie wytypowali. Zawsze załoga mnie wybierała: do rad zakładowych, do związków, do rady robotniczej. Wiedzieli wszyscy... W każdym bądź razie naprawdę miałem dobrze z tymi ludźmi. Byłem szanowanym pracownikiem w hucie. Mam w aktach kapusia, który w hucie miał mnie pilnować, który ma pseudonim „Osiek”. Dzisiaj domyślam się, który to był, i ten „Osiek” wydał o mnie bardzo dobrą opinię: „Jest wspaniałym pracownikiem, dobrym fachowcem, jest – jak on to napisał – pozytywnie ustosunkowany do PRL-u”. Ten konfident mi taką opinię wydał. W końcu przychodzi moment, że (mam dokument w teczce) zakończyć czynności obserwacyjno-operacyjne, a dokumenty przechować. Jest taki dokument, że jest tam napisane „przechować lub zniszczyć”. Jest podkreślone przechować, a zniszczyć skreślone, to znaczy dokumentów nie niszczyć, bo jeszcze nie wiadomo, co może wywinąć. Jest taki dokument u mnie w aktach, gdzie jest napisane, że musi być pilnowany, bo huta jest pod naszym nadzorem, UB pisze, że huta jest pod opieką UB, dlatego dokumenty przechowywać.
- Jakiej daty jest ostatni dokument?
Chyba koniec 1956 roku. Jest plan operacyjny, czego nie mają robić i jest napisane, z kim do teatru chodzi, z kim się zadaje, czy nawiązał kontakt z wojskiem, z byłymi kolegami, którzy są już w stopniach pułkowników, a byłem ich szefem. Miałem taki przypadek w hucie...Pracuję w hucie, jestem jednym z oprowadzających wycieczki po hucie. Jako fachowiec, metalurg wiedziałem co. Każdy miał przydział, ja miałem wyższe uczelnie i wojsko oprowadzać, kolega drugi miał inne, zakłady jakieś... Ja miałem to. Kiedyś taka pani do mnie dzwoni, jakie ona nazwisko miała... Mówiłem na nią „mamo”, bo ona się tak opiekowała. Ze mną jeszcze byli tacy, co siedzieli w więzieniu, z Rawicza się znaliśmy i w hucie pracowali ze mną. Do dzisiaj mamy kontakty, na imieniny do mnie przyjeżdżają, ja do nich jeżdżę. Siedzieli w Rawiczu ze mną, jeden to nawet pracował w szpitalu. Jak leżałem w szpitalu chory na gruźlicę, to był sanitariuszem – więzień – od „Zośki”, z Batalionu „Zośka”. Był taki przypadek, że ta pani do mnie dzwoni i mówi: „Panie Wacławie! Musi pan przybiec, bo jest wycieczka”. Mówię: „O rany! Nie mam czasu”. Byłem na terenie huty, a dyrekcja na zewnątrz huty. „Ale musi pan przyjść, bo to wojsko i jeszcze w dodatku pana formacja!”. Byłem w WOP-ie i to WOP przyjechał! Mówię: „No to muszę przyjść, tylko – mówię – niech pani powie, żeby wydali hełmy”. Na teren huty trzeba było w hełmach wchodzić. „Niech pani wyda hełmy, żeby już było przygotowane”. Ona mówi: „Panie Wacławie! Tu jest z nimi kapitan i czeka u mnie w pokoju na pana, to pan przyjdzie do mnie do pokoju i on z panem pójdzie. Wojsko czeka na zewnątrz”. Tych wojaków było dużo, pewnie z osiemdziesięciu. Mówię: „Dobrze”. Przychodzę do tego pokoju zabrać tego kapitana, a on wstaje, rzuca mi się na szyję i zaczyna mnie całować. Niższy ode mnie był, to miał trudności. Ona mówi do niego tak: „Panie kapitanie, pan zna pana Sikorskiego?”. On mówi: „Proszę pani, mało, że znam. Przecież to mój dowódca”. Opowiadał mi całą historię po moim aresztowaniu, jak wojsko ubolewało, że takiego oficera jak ja, straciło. Tak powiedział, że byłem najlepszym oficerem. Mogę powiedzieć jego nazwisko. Mieszka na Służewcu. Dwa, trzy razy w roku robią przyjęcia na moją cześć, bo oni mnie bardzo szanowali. Broniłem ich, miałem u siebie podwładnych akowców, których chcieli wywieźć do obozu, do kompanii karnych, dlatego że się przyznawali do AK. Był taki żołnierz, nazywał się Gadomski, kapralem był. Mówił oficjalnie: „Byłem w AK”. A był taki politruk, ten, o którym powiedziałem: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobiła z niego oficera – oddany komunistom – później był dowódcą brygady, czy zastępcą dowódcy w Szczecinie. Nie żyje, szukałem go, znalazłem, tylko już za późno troszeczkę. On napisał kiedyś na tego Gadomskiego raport, że to jest reakcjonista, akowiec i oczernia Związek Radziecki i Polskę Ludową, bo był w AK i mnie ruski zawołał, mój szef Rodniewski, o którym wcześniej wspominałem. Zawołał mnie i mówi: „Popatrz! To twój żołnierz?”. – „Mój”. – „Popatrz! Taki raport jest”. Patrzę. Jest raport napisany, żeby go przenieśli do jednostki karnej za rozsiewanie fałszywej propagandy i do tego pułkownika mówię: „No i co?”. On mówi: „Co mam z nim robić? Przecież to twój żołnierz”. Mówię: „ Nic nie robić! [...] On szczerze zeznaje”. Mówił prawdę, był w AK, poszedł walczyć z Niemcami do organizacji, która walczy z Niemcami i żadnego przestępstwa nie popełnił, a ten jest oficerem politycznym, to niech go naprowadzi, niech go uczy i niech go przekona, że organizacja AK jest zła. Dlaczego go nie przekonuje, tylko chce wysłać do jednostki karnej? Ten ruski do mnie mówi tak: „Wiesz! Chyba masz rację”. Żołnierz nie został wysłany do żadnej jednostki przy mnie, ale ten kapitan, który mnie spotkał, powiedział mi, że po moim aresztowaniu po jakimś czasie jednak tego żołnierza wysłał do jednostki karnej. Nawet nie wiedziałem, gdzie te jednostki karne są. Powiedział mi, że podobno do Modlina. Był w jednostce karnej. Kapitan odszedł z wojska w stopniu podpułkownika, do dzisiaj utrzymuje ze mną kontakt, opowiada mi wszystko, spotyka się ze mną dwa, trzy razy w roku, dzwoni na każde imieniny, na święta, składa mi życzenia. Mogę podać jego nazwisko, tylko że on mieszka w Warszawie, nie wiem, czy by sobie życzył, żeby jego nazwisko padało. Pochodzi ze Wschodu, ze Stanisławowa, w Opolu mieszkał, jak go zabrali do wojska. Po siedmiu latach pracy w hucie odszedłem do biura projektowego i dwadzieścia lat pracowałem w biurze projektowym na rogu, teraz to jest Aleja Solidarności i Popiełuszki, koło kina „Femina”. Dobrze miałem, bo miałem samych dyrektorów akowców, a oni o mnie wszystko wiedzieli, tak że z pracy byłem zadowolony i do emerytury pracowałem. Do 1974 roku nie wydawali mi paszportu, pomimo że chciałem wyjechać. Po raz pierwszy dostałem paszport w 1974 roki i to paszport służbowy do Czechosłowacji. Później dali mi paszport do Bułgarii, potem nawet do Włoch, służbowo jeździłem do Włoch. W końcu moje biuro chciało mnie wysłać do Tunezji na budowę i tu mi odmówili paszportu, nie dostałem paszportu, ale za to dostałem paszport do Wietnamu i byłem w Wietnamie rok czasu. Miałem być dwa lata, nie chciałem, bo bieda była i wróciłem do Polski. Zaraz po powrocie z Wietnamu poszedłem na emeryturę. Dzisiaj jestem członkiem organizacji WiN, jestem członkiem Związku Więźniów Politycznych Skazanych Na Karę Śmierci w okresie reżimu komunistycznego. Byłem przewodniczącym sądu koleżeńskiego przez cały czas w tym związku skazanych. Zbudowaliśmy piękny obelisk na cmentarzu bródnowskim koło tego drewnianego kościółka.[...] Piękny! Piękny! Ludzie są zachwyceni, jak tam idę, a zawsze jak idę to tam, bo rodzice na Bródnie leżą. Mama zmarła, ojciec zmarł. Mama siedziała w więzieniu cztery lata, ojciec siedział rok, babcia siedziała trzy lata, wujek miał dożywocie, siostra mamy piętnaście lat wyroku w Fordonie, odsiedziała siedem lat, tak że cała rodzina... Dziadek mój, który nie żyje, był za cara wywieziony do Rosji. Wrócił w 1918 roku i zaraz zmarł na gruźlicę. Leży, groby są nawet koło siebie. Moja cała rodzina jest tak zamieszana w tą politykę, że... Nawet podobno Stefan Okrzeja, który jest powieszony koło cytadeli przez cara, był w grupie mojego pradziadka brata rodzonego, w grupie, w której dziadek był w PPS-ie szóstkowym. Mieli wykonać wyrok na jakiegoś carskiego dygnitarza i ciągnęli losy. Okrzeja wyciągnął los, że on go zastrzeli i go zastrzelił, tylko uciekł nie w tym kierunku, policja carska go złapała i powiesili go na cytadeli, tak że od pokoleń jakieś nieszczęścia, od pokoleń się to majta. Tak w skrócie – bo jeszcze mogę całą noc mówić – to by był koniec. Jeszcze miałem tych kapusi przecież, mam dokumenty. Miałem czterech kapusi w wojsku, jeden wyjechał do Rosji, dwóch nie żyje, a jeden żyje i jest członkiem Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Nie wiem, co mam zrobić, bo moi koledzy chcą, a mi go szkoda, właściwie żona mi nie daje. Żona mi mówi: „On jest stary, może go zmusili”. No tak, zmusili, ale co z moją rodziną zrobili, no to... [...]Mój oficer śledczy, który mnie torturował, żyje i mieszka w Warszawie. Jego śledztwo w sprawie trwa dwanaście lat. Byłem w IPN i od początku prowadzą, bo IPN ma z nami kontakty, ci którzy prowadzą, doktor Żarym i inni. To trwa i czekam... Czekam na ten proces. Już mi się nie rozchodzi o skazanie go – bo on ma osiemdziesiąt trzy lata, ma tyle lat co ja, ten sam rocznik – tylko o to, żeby on wiedział... Niech jego rodzina się dowie, kim on był. On sobie chodzi, mają zebrania swoje. Jest pozbawiony uprawnień kombatanckich, a mają zebrania i wiem, gdzie, wiem, w jakie dni.
Warszawa, 24 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk