Teresa Karska „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej

Teresa Kobyłecka Karska urodzona w powiecie radomszczańskim 27 stycznia 1921 roku w miejscowości Skąpa.

  • W jakiej była pani formacji?

U „Radosława”, [pełniłam funkcję] sanitariuszki, razem z Helenką Brzozowską. [Mój pseudonim] „Grażyna”.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?

Urodziłam się w majątku, gdzie mieszkali rodzice, w klasztorze w Szymanowie, u sióstr Niepokalanek, [mieszkałam tam] jako dorastająca dziewczyna. Potem w Warszawie skończyłam gimnazjum. W Warszawie byłam przez okres okupacji niemieckiej i wtedy zaangażowałam się do AK.

  • Wróćmy jeszcze raz do lat przedwojennych. Jak życie toczyło się w takim majątku?

Moja matka była bardzo społecznie nastawiona, pracowała dużo społecznie. Pamiętam, że jako dziecko zawsze się bawiłam z dziećmi, miałam swój domek w ogrodzie, i miałam całą krucjatę.

  • Na czym polegała społeczna działalność mamy?

W akcji katolickich.

  • A mama jak ma na imię?

Leonia.Byłam tam.. wszystko zniszczone. Nie ma już nic. Krzyż tylko stał, gdzie jako dzieci chodziliśmy na spacer z rodzicami, i ten krzyż stoi.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam pięć sióstr i brata, który zginął w Oświęcimiu. Jedynak.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Och, doskonale. Rano obudziłam się i wtedy wiadomość była przez radio, że jest wojna. Wtedy zaczęliśmy się wszyscy pakować, bo to było blisko granicy niemieckiej i wozami, bryczkami się jechało pod Warszawę.

  • Gdzie państwo się zatrzymali?

Zatrzymaliśmy się w grójeckim, moi rodzice mieli majątek w grójeckim, w Falęcinie i tam żeśmy spędzili okres. Przyszli naturalnie Niemcy potem i nas do jednego pokoju wsadzili, a resztę zajęli. Mój ojciec był w Warszawie, moja siostra była wtedy w Warszawie, jedna i druga. Tak, że jak Warszawa się paliła myśmy nic nie wiedzieli, co się dzieje z nimi.

  • Jak się uspokoiła ta zawierucha wojenna to wróciła pani z Warszawy do tego majątku?

Tak. Wróciliśmy z rodzicami do majątku, gdzieśmy wyjechali i dowiedzieliśmy się, że to jest przyłączone do Reichu i „won” – nas wyrzucili wszystkich.

  • Ale przyszli Niemcy?

Niemcy, tak. Ale muszę dodać, że z ludnością rodziców moich były dobre stosunki. Nawet teraz, jak pojechałam w 1990 roku żeby zobaczyć, to jest ten krzyż postawiony, co wspominałam, że chodziliśmy na spacer. Krzyż jest, koło krzyża są kwiatki i napis, że „majątek Leonii i Stanisława Kobyłeckich”. Tak że ludność zapamiętała to, że tam mieszkaliśmy.

  • Później musieli się państwo stamtąd wyprowadzić? I była decyzja, że jadą państwo do Warszawy?

Tak, wyjechałam do Warszawy.

  • Gdzie się tam państwo zatrzymali w Warszawie?

W Warszawie to moja siostra była fizyczną, studiowała.

  • A gdzie to było?

Na Żoliborzu. Na Placu Inwalidów.

  • Jak się zaczęło życie dla pani w Warszawie? Zaczęła pani chodzić do szkoły, do pracy?

Najpierw była szkoła rolnicza profesora Rostafińskiego, więc się zapisałam i tam chodziłam. Potem zaangażowałam się już w AK i pracowałam w szpitalu Maltańskim na [ulicy] Senatorskiej.

  • Ktoś panią wprowadził do konspiracji, do organizacji?

Tak, przez znajomych, przez moich przyjaciół się tam dostałam. Właśnie przez Helenkę Brzozowską, tą, co napisała książkę.

  • Czy oprócz pani jeszcze ktoś z rodziny należał do konspiracji, czy tylko pani?

Moja siostra należała też, mój brat. On właściwie jeszcze do AK nie należał. Jego złapali, bo on chciał się przedostać z Polski na Zachód do wojska, miał wtedy dwadzieścia lat. Myśmy myśleli, że jego tam złapali i rozstrzelali.

  • To pani wiele lat po wojnie się dowiedziała, że zginął w Oświęcimiu.

Tak. Ale mieliśmy też jedną informację, jakoby z Oświęcimia.

  • A jak brat miał na imię?

Tadeusz Kobyłecki.

  • Okupacja to były ciężkie czasy. Z czego państwo żyli? Czy rodzice gdzieś pracowali?

Nie... Był majątek jeszcze jeden i tam rodzice mieszkali.

  • A czym pani się zajmowała w konspiracji? Czy były jakieś szkolenia?

Były szkolenia. Myśmy były przygotowywane jako grupa na Prusy Wschodnie. Tak, że żeśmy opracowywały Prusy Wschodnie i były różne wykłady. Poza tym miałyśmy zebrania o broni, uczyłyśmy się. Był taki wypadek – było spotkanie na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, dom narożny. I tam było zebranie na temat broni. Instruktor przyszedł żeby nas informować. Ale jedna z naszych towarzyszek musiała przynieść tą broń. Zapakowała [ją] w papier, i gałązka sterczała u góry, bo to było na wiosnę. Gałązka, jako że drzewko wiezie. Był straszny tłok w tramwaju i ona wiezie to. Naturalnie stracha miała jak nie wiem. I jak to w Warszawie tłok taki. Ona się przeciska żeby wysiąść, a tu jeden chłopaczek, mówi:, „Co to pani, karabin wiezie?” A jej się aż słabo zrobiło, ale dowiozła i nie złapali jej, ale emocji było dużo.

  • Pani sama uczestniczyła w jakiejś, albo widziała łapanki, rozstrzelania w Warszawie?

Rozstrzelania nie widziałam, ale zginęła jedna z moich koleżanek. Została rozstrzelana.

  • A jak się nazywała ta koleżanka?

Załęska.

  • A to z jakiejś łapanki była wzięta i rozstrzelana?

Chyba z łapanki...

  • A pani sama była świadkiem łapanek, albo sama pani była w łapance i pani udało się uciec?

Naturalnie, że byłam. W tramwaju wszystkich wyrzucili a mnie cudem [ominęli]… Skuliłam głowę, ukucnęłam i jakoś przejechałam. Poza tym prowadziłyśmy schronisko dla dzieci. I trzeba było wywieźć te dzieci gdzieś poza Warszawę. Cześć ciągnęła losy, że pojedzie z tymi dziećmi. Dostałyśmy taką oficynę w Żelaznej, to był majątek pod Skierniewicami u państwa Bonzarakich. Oddali nam dom – oficynę i tam żeśmy przeniosły dzieci i całe Powstanie przetrzymały. Tutaj też był taki wypadek à propos opieki nad Żydami różnymi. Jedna z moich [koleżanek], Mejer, idąc Sienną, w bramie zobaczyła dziewczynkę płaczącą. Płacze i płacze, więc się zapytała:„Co ty tak płaczesz?” A nikogo koło jej nie było. „Bo ja chcę do mamusi, do tatusia.” Zaczęła jej się tam wypytywać. Zorientowała się, że to było dziecko żydowskie. Zapytała się: „A gdzie ty mieszkasz?” „A tam...” po schodach, na górę się wchodziło. Jakieś pięć lat może miała. „A czy ty umiesz się przeżegnać?” Umiała się przeżegnać. Więc ją wzięła po prostu i dołączyła do schroniska, ale zanim dołączyła do schroniska trzeba było wyrobić jej papiery. Więc wyrobiłyśmy papiery. W międzyczasie miałyśmy dyżury u niej w mieszkaniu, żeby tą małą się opiekować. Cały czas ktoś musiał być z nią. Potem ona się przedostała do schroniska. I podobno po wojnie znalazła się mama. Odnalazła ją.

  • A ta dziewczynka jak się nazywała?

Oj, nie pamiętam.

  • Jak się nazywała ta koleżanka, która ją znalazła?

To była Teresa Mejer.

  • Co to w ogóle były za dzieciaki? Sieroty?

Tak, sieroty. To były dzieci z Zamojszczyzny. Myśmy na Dworcu Głównym wykradały te dzieci z pociągów. To było od malutkich do kilkuletnich. Miałyśmy te dzieci w takim domu… już nie pamiętam, to była chyba jakaś fabryka na Woli. I tam żeśmy opiekowały się tymi dziećmi. Aż potem zdecydowałyśmy, że trzeba zorganizować jakieś schronisko dla nich, przytułek. I te dzieci właśnie tam były.

  • Ale jak to wykradanie się odbywało?

Z wagonów [wykradałyśmy]. Ja osobiście nie byłam przy wagonach, już odbierałam te dzieci na Woli, jak były już przywożone wynajętymi samochodami.

  • Ale te wagony były przecież pilnowane jakoś przez Niemców?

Były. Nie było łatwo. W każdym bądź razie udawało się te dzieci jakoś wyciągnąć. Tak że kilkanaścioro dzieci żeśmy miały i opiekowałyśmy się nimi.

  • A to trzeba im było też jakieś papiery, dokumenty wyrabiać, że do szkoły chodziły?

Tak… ale że do szkoły [chodziły] to nie, bo to były małe dzieci, nie w szkolnym wieku, ale naturalnie, że [inne] trzeba było wyrabiać.

  • Ale na przykład, do tego schroniska Niemcy nigdy nie weszli?

Nie, jakoś to wszystko się udawało. Jeszcze z takich historii, pamiętam... Mieszkałam na Żoliborzu i tam ukrywali się różni... Było trzech takich oficerów, którzy uciekli z obozu. Udało im się uciec. Oni naturalnie zaangażowani byli bardzo w Armii Krajowej. Był [pewnego razu] napad na samochód, na Starym Mieście i oni wykradali pieniądze od Niemców. To AK urządzało. [...] Pamiętam, pracowałam wtedy na [ulicy] Senatorskiej w szpitalu. Jeden z tych panów właśnie, który mieszkał u mojej siostry ukrywał się, był zaangażowany w to. I przyszedł do szpitala i tam się ukrył. To też było dużo emocji.

  • Czy pamięta pani jak on się nazywał?

Nie pamiętam… Janusz.

  • Później były przygotowania do Powstania Warszawskiego?

A potem były przygotowania do Powstania Warszawskiego. Myśmy się dowiedziały, ale nie było [przygotowania] takiego, że wiedziałyśmy wcześniej, dużo wcześniej. Chyba na dzień przedtem się dowiedziałam, że muszę być na drugi dzień na rogu [ulicy] Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Wsiadłam w tramwaj i pojechałam na Wolę, na Okopową. I tam już żeśmy [czekali]... To było rano. Tak gdzieś dziesiąta godzina czy jedenasta, coś takiego. I tak się zaczęło?

  • Jak pani pamięta 1 sierpnia 1944, godzina „W”?

Gdy myśmy tam przyjechały trzeba było urządzić salę operacyjną... I pierwszy ranny, którego przywieźli, umarł. Przeżycie straszne.

  • I to były takie pierwsze godziny czy minuty Powstania?

To były pierwsze godziny, tak. I tam żeśmy były... już nie pamiętam, do którego [dnia sierpnia]. A potem przez getto przenosiłyśmy wszystko na Stare Miasto.

  • Na noszach panie przenosiły tych rannych?

Na noszach.

  • A to w nocy?

Nie, to już było rano.

  • Ale to tylko raz było to przejście?

Raz… Ja w każdym razie raz przechodziłam. Najpierw żeśmy miały szpital na Starym Mieście...

  • Pani mówiła: Długa róg Miodowej?

Tak. Ale to był już drugi, bo na Starym Mieście miałyśmy najpierw w innym miejscu. A potem żeśmy się przeniosły na Miodowa – Długa. Tam, już nas zburzyli, bośmy przygotowywały szpitalik na przyjście Niemców. To wszystko pod ziemią było, w piwnicach.. żeby położyć tych z frontu. Bo powiedzieli, że rzucają granatami. Żeby obronić resztę. Myśmy się zebrały na sali operacyjnej, takiej opatrunkowej. Tam było nas piętnaście. I do Helenki Brzozowskiej mówię: „Słuchaj, chodź pójdziemy na mszę...” która się odbywała na drugiej sali. Myśmy wyszły i dosłownie, może trzy minuty, bo żeśmy przeszły pięćdziesiąt metrów i huk straszny, bombę rzucili. One wszystkie zginęły. Tak, że myśmy nie mogły wrócić z powrotem, tylko musiałyśmy na około obejść. Naturalnie nie mogłyśmy odrzucić głazów, ale jakąś dziurę żeśmy zrobiły, wodę im jeszcze podawałyśmy. Moja kuzynka tam też była, Mirosławska Jolanta, i ona mówi: „Już się palę od nóg.” Tylko tyle powiedziała. Dała mi pierścionek, żeby zawieźć mamie jak ją zobaczę. Znaczy mojej ciotce. I tak zginęła. Myśmy potem musiały przeprowadzić resztę chorych, którzy żyli. Myśmy ich na noszach przenosiły, ale nie było [dużo] noszy, nie było ludzi... Niosło się ileś metrów chorego, kładło się na ziemię i wracało się z powrotem. Tak żeśmy dobrnęły z chorymi do Senatorskiej do szpitala Maltańskiego.

  • Pani wiedziała, że powstańcy się wycofują kanałami?

Tak. Część była [w szpitaliku] a część wyszła właśnie w nocy... Tej nocy, gdy część zginęła [w zawalonym szpitaliku], część wyszła kanałami.

  • A panie nie chciały się ewakuować kanałami?

Nie, bo trzeba było zostać z chorymi. Przecież nie mogłyśmy chorych zostawić.

  • Jak ranni powstańcy zareagowali, kiedy dowiedzieli się, że ich koledzy odchodzą?

Gros naszej grupy została z chorymi. A ci, co u nas mieszkali i odchodzili byli w innych grupach. Zbieg okoliczności, że [byli tam] znajomi moi jeszcze z AK i Warszawy. Tak, że wiedziałam, że ta grupa wychodzi kanałami.

  • Ale na Starym mieście w szpitalach to straszne warunki panowały?

Bardzo ciężkie. Wszystkiego owało. Nas stale obrzucali „krowami”. Pamiętam jak kiedyś przysiadłam przy oknie piwnicznym i któraś mówi z koleżanek: „Odsuń się od tego okna!” Akurat był odstrzał. Ja się odsunęłam. A tu buuh… kawałek przez okno wleciał. Gdybym siedziała, to bym dostała. Nawet zadraśnięta nie byłam.

  • Za co pani dostała Krzyż Walecznych?

Za całą pracę. I z tego jak samolot zleciał na Miodowej… Tyle mogę powiedzieć, że chodziłyśmy tam po chorych i jeden z tych [pilotów] był u nas w szpitalu. I umarł. Pamiętam. Ale to byli z południowej Afryki.

  • To znaczy jeden z pilotów przeżył.

Ale umarł potem w szpitalu u nas. I kto wie czy to nie wtedy, kiedy szłam z noszami… już nie pamiętam.

  • A na przykład w szpitalu byli ranni Niemcy?

Tak byli. Byli ranni Niemcy.

  • I jak oni byli traktowani?

Tak jak wszyscy inni. Trzeba było opiekować się i dać zjeść.

  • A oni jak się zachowywali? Żądali czegoś więcej?

Nie. Nie pamiętam. Raczej spokojnie się zachowywali.

  • A powstańcy jak do nich podchodzili?

Nie słyszałam żeby źle. A jak byli jako chorzy u nas, traktowani byli tak samo jak inni.

  • Czy w Powstaniu Warszawskim, czy były jakieś momenty, chwile radości?

Radość? Chyba nie. Zawsze było to zmartwienie – co będzie. Pamiętam kiedyś poszłam zobaczyć… odwiedzić piwnicę, gdzie mieszkali cywilni ludzie. Straszne było wrażenie. Tam akurat spotkałam znajomych w tej piwnicy. Niektórzy ludzie nie wytrzymywali. Dajmy na to, myśmy mieli młodego lekarza, który nie wytrzymał i poszedł z cywilną ludnością do [szpitala dla] nerwowo [chorych]... Widocznie nie wytrzymał. Nie pamiętam jak się nazywał, ale taka sytuacja była.

  • A defilada 15 sierpnia na Starym Mieście? Nie był to taki moment radości?

Nie brałam udziału.

  • Miała pani jakieś dyżury w tym szpitalu, czy pani była tam cały czas?

Non-stop. Człowiek przespał się chwile i cały czas miał swoje obowiązki, trzeba było… opiekować się. Miałyśmy też i pożar. Pamiętam, jak żeśmy z Helenką Brzozowską, gasiły na drabinie. Inne podawały wodę.

  • Jaki to był moment, kiedy weszli Niemcy na Stare Miasto?

Jaki moment? Okropny. Prawie mi palca nie wyrwał, bo mi zdjął pierścionek, który miałam. Sygnet. I zachowywali się… Ale wracając do tego jak myśmy przenosiły chorych, już po zbombardowaniu, do szpitala Maltańskiego, to miałyśmy kłopoty z Ukraińcami. Co prawda już nie chcę mówić na ten temat. Trzeba [było to] przejść, że musimy jakoś współżyć.Potem z [ulicy] Senatorskiej przewieźli nas (już nie pamiętam jakim transportem) na Wolę. A w szpitalu na Woli było już tyle personelu, że nas nie potrzebowali. I cichaczem za każdym razem jak przyjeżdżał transport – samochód z chlebem, z żywnością do szpitala – to z powrotem nas po jednej po dwie wywozili z Warszawy i przy pierwszej kolejce nas wyrzucali z tego samochodu. Tak było i ze mną. Wysiadłam myśląc, że cały świat się wali, wsiadłam do kolejki [EKD] i jechałam do Leśnej Podkowy. I jakieś paniusie z tyłu siedziały i opowiadały jak to było przyjemnie wczoraj na brydżu. Tego do końca życia nie zapomnę. To był straszny szok dla mnie. Myślałam, że cała Polska jest z nami, przeżywa… a tutaj życie szło normalnie.

  • A co się stało z tymi rannymi powstańcami? Mogły ich panie zabrać do szpitala na Woli?

Oni zostali zabrani do szpitala Maltańskiego na Senatorskiej i już tam zostali. Tam już był personel, nas już nie chcieli.

  • Jak dojechała pani do Podkowy Leśnej, to jakąś rodzinę tam pani miała, czy znajomych?

Nie, nie miałam. Nic nie wiedziałam. Moja znajoma – Róża Plater… przychodziła na ten pociąg... i czekała, że może ktoś ze znajomych z powstania będzie jechał. Co za szczęście jak ją zobaczyłam, zabrała mnie do siebie i tam przenocowałam. Na drugi dzień pojechałam w radomskowskie, koło Radomska, tam byli rodzice. Pojechałam pociągiem. Wysiadłam w Radomsku. Siadłam na [podłodze], godzina policyjna... to była już jedenasta w nocy, czy coś takiego, podłożyłam sobie torbę pod głowę i tak drzemałam siedząc na podłodze. W pewnym momencie przychodzi urzędnik [ze stacji] i mówi: „Pani za mną.” Mnie zupełnie [ścięło], myślę sobie – znowu coś mnie czeka... A on mnie prowadzi do swojej kancelarii i mówi: „Nic pani więcej nie mogę ofiarować jak to biurko, niech Pani się tu położy i prześpi…”

  • A gdzie się pani dowiedziała o upadku Powstania Warszawskiego? To była dopiero połowa Powstania jak pani wyszła?

Tak. Byłam w radomskowskim...

  • Tam była jakaś wiadomość?

Tak, tak doszła. Pamiętam jak przyjechałam, i zatrzymałam się w Radomsku, a moja siostra przyjeżdżała i stale się dowiadywała czy nie ma żadnej wiadomości czy coś... […]

  • Gdzie zastał panią koniec wojny, wyzwolenie? Gdzie pani wtedy była?

Na majątku rodziców, którzy byli jeszcze w Guberni. I naturalnie przyszli [Sowieci] i nas wyrzucili. I przyjechaliśmy do Częstochowy. Wszystko trzeba było zostawić. Nic nie można było wziąć… Przyjechaliśmy do Częstochowy. Tam mój ojciec umarł, potem matka umarła... I tak się skończyło.

  • A kiedy pani wyjechała na Zachód?

1945. Zaraz po wojnie, na Wszystkich Świętych.

  • Rodzice jeszcze żyli?

Mama żyła, a tatuś już nie.

  • Jak pani wyjechała? Przez zieloną granicę pani przeszła?

Nie. Wtedy ludzie przechodzili różnymi drogami. Była osoba, która pracowała dla punktu repatriacyjnego w Pilśnie i przewoziła Polaków z Zachodu do Polski, ale równocześnie trudniła się (bo sobie zarabiała dobre pieniądze) przewozem z Polski na Zachód. Moja siostra, której mąż był na Zachodzie, miała kontakt z tą osobą i miałyśmy razem jechać na Zachód. Ale siostra spotkała moich kolegów w Krakowie, którzy wiedząc, że jej mąż jest na Zachodzie, mówią: „Jutro wyjeżdża cała grupa nas, czy pani chce dołączyć?” No i dołączyła i wyjechała. Wobec tego zaproponowałam wyjazd znajomej (dentystce), i nas we dwie [tamta osoba] przeprowadzała przez granicę. To też były historie nie z tej ziemi...

  • Dlaczego nie chciała pani zostać w Polsce?

Dlaczego? Bo były łapanki [członków] AK. Moja mama powiedziała: „Zdecydowanie powinnaś wyjechać”. I tak mnie wtedy zdopingowała, nie wiem czy słusznie, czy niesłusznie, że wyjechałam.

  • W którym roku pierwszy raz pani przyjechała do Polski?

W 1963 roku z wycieczką z Kanady. Trzydzieści parę lat w Kanadzie byłam… Straszne przeżycie.

  • Była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłam.

  • Jakie wrażenie?

Uważam, że to nadzwyczajnie, że to zostało zrobione. Taka pasja dzieci i młodzieży, jak ja byłam. To jest nadzwyczajne. Widzę po siostrzeńcach, po dzieciach siostrzeńców, którzy są zainteresowani, że ciotka brała udział w tym.

  • A dlaczego pani przyjęła taki pseudonim?

Nie wiem. Nie mogę pani odpowiedzieć dlaczego.

  • Na zakończenie proszę powiedzieć, gdyby pani miała znowu dwadzieścia trzy lata, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Prawdopodobnie tak. Poszłabym. Pracowałabym w AK, na pewno bym się włączyła. Co prawda w tej chwili teraz podziwiam, skąd człowiek miał tą energie, nie bał się. Ale jak się jest młodym to inaczej się podchodzi do tego.
Londyn, 27 listopada 2006 roku
Rozmowa prowadziła Małgorzata Brama
Teresa Karska Pseudonim: „Grażyna” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Radosław” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter