Stefan Gołos

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Stefan Gołos, urodziłem się 13 maja 1929 roku w Warszawie przy ulicy Wroniej 31. Urodziłem się w mieszkaniu numer 20, wiem z opowieści mamy, odbierała mnie położna. Na Wroniej mieszkałem do połowy sierpnia, gdzieś do 14–15 sierpnia 1944 roku. Całą okupację i początek Powstania. Potem już gdzie indziej, bo trzeba było uciekać. Do szkoły podstawowej uczęszczałem na ulicę Miedzianą 8, do klasy pierwszej, drugiej, trzeciej. To była szkoła podstawowa numer 26.
Z ważniejszych faktów sprzed wojny mam w pamięci akademię z okazji 3 Maja [odbywającą się w] 1939 roku w szkole, na której wybrano mnie, żebym powiedział wierszyk: „Jestem Polakiem, polską mam duszę, polskie serduszko mi bije, polską mam krew, polskie imię noszę, w Polsce urosłem i żyję. Polak mój ojciec i matka miła, co miłość kraju w serce mi wlała. Polskim językiem mówić uczyła i polską pieśnią kołysała”. Tak mi ten okres przedwojenny pozostał w pamięci.
Wspaniała szkoła. Aczkolwiek otoczenie szkoły, dzielnica Wronia, to było bardzo biedne. Ulica Wronia to były brukowce, duże, wysokie domy, po kilka kondygnacji. Mieszkania przeważnie jednoizbowe, zagęszczenie ogromne. Na chodnikach to był ciągły ruch, tak że trudno było przejść. Tam żyły masy ludzi, ogromne (od placu Kazimierza Wielkiego, bo Wronia była równoległa do Towarowej i ciągnęła się od Srebrnej do Żytniej). Zagęszczenie było straszliwe.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

 

Przede wszystkim przekonanie we mnie tkwiło, że w ciągu dwóch tygodni ułani będą w Berlinie. Tak było dzieciom wpajane w szkole. Historia była, że w 1920 roku Polska wygrała wojnę z bolszewikami. Pod Warszawą byli już i cud nad Wisłą sprawił, że jednak polskie wojsko zatrzymało potęgę ogromną. Przekonanie było ciągle i plakaty – silni, zwarci, gotowi, nie oddamy guzika w ogóle. Do Niemców czułem straszną, że tak powiem, nienawiść. To był wróg, który (wydawało się) chce nas zmiażdżyć, zniszczyć. O Gdańsk, korytarz, ciągłe czepianie się. Chcieli odciąć Polskę od morza. To była podstawa.


Jak zaczęła się wojna? Na wakacje wywoził mnie ojciec z babcią – czasami i z mamą – do swojej siostry na wieś w okolice Węgrowa. Ojciec pochodził z okolic Węgrowa i rodziny dużo żyje w tej wsi, gdzie były wakacje, i w innych wsiach w pobliżu. Ojciec pochodził z rodziny wielodzietnej, było sześciu braci i sześć sióstr. Jedna zmarła, było pięć. Tak że miałem pięć ciotek. Najstarszy brat ojca przed pierwszą wojną światową uciekł z Polski do Ameryki, udało mu się wydostać, bo go jeszcze za cara zgarnęli do carskiej gwardii do Petersburga. Były losy w tamtym czasie, wyciągnął los pechowy, że go wzięli do wojska na dwadzieścia pięć lat. Był mężczyzną postawnym, pasował do carskiej gwardii, to go wzięli. Po dwóch czy trzech latach przyjechał na urlop z gwardii cesarskiej. Słyszeli w wojsku, że będzie wojna światowa. Brat ojca do matki powiedział: „Już za cara karku nadstawiać nie będę”. Uciekł do Ameryki. Zorganizowali mu jakieś pieniądze, ruble, a jego wojskowe rzeczy i to wszystko to bracia wywieźli do lasu, utopili w bagnie. Mundur spalili i koniec, ale to już inna sprawa.

Byłem na wsi i w przeddzień wybuchu wojny. Ponieważ mama bała się, że ojca mogą wziąć na wojnę, do wojska, pojechała do domu. Z babcią zostałem u wujostwa na wsi. Myśmy zostali u wujka i cioci. Tak zaczęła się wojna. Pierwsze zetknięcie to chyba 2 września. Wujek akurat pojechał do Stoczka Węgrowskiego na targ, mnie też ze sobą wziął. Akurat samoloty przyleciały jakieś, ludzie zaczęli uciekać i pierwsze zetknięcie z wojną. Była w okolicach fabryka rolniczych maszyn w Baczkach czy w Ostrówku. Nalot zrobili, pierwsze bomby padły. Ludzie uciekali wszędzie. Z wujkiem też żeśmy uciekali, z furą. Były straszne rzeczy. To pierwsze ataki.
Potem, za jakieś dwa-trzy dni, z wujkiem wracam z pola do domu, słychać samolot warczy. Mówię: „Wujku, pewnie nasz”. Mówi: „Naszych to nie ma”. W ogóle nie było słychać. Kłóciłem się z wujkiem jeszcze, bo wujek podczas pierwszej wojny światowej był w carskim wojsku, na wojnie japońskiej [służył] w carskiej armii, a potem z Niemcami [walczył] i był jeńcem wojennym w Niemczech. Tak że Niemców widział, nawet troszkę po niemiecku [mówił]. Był z rok czasu w niewoli z rosyjskiej armii. Mówię: „Wujek, polscy ułani w Berlinie będą w dwa tygodnie”. – „Głupi jesteś, nie wiesz, co to są Niemcy – tak z mazurska mówił – Ja ich widział, wiem, co oni są. Zaraz tu będą”. Z Prus Wschodnich to było blisko, jakieś sto kilometrów.
Rzeczywiście, spełniło się. Gdzieś koło 4 czy 5 września… Wcześniej jeszcze, wracam z pola z wujkiem dróżką do domu, blisko lasy, pole kartofli z naciną wysoką i w pewnej chwili słyszymy warkot. Mówię: „Wujek, może to nasz leci!”. – „A tam nasz. A może i nasz?”. Ale w pewnej chwili słyszymy: trrryt – seria. Wujek, ponieważ był ostrzelany już na wojnie z Japończykami, mówi, że on do nas strzela. Pociski: tiu, tiu – przeleciały. Mnie za kark i w kartofle rzucił, sam w drugi rządek. Mówi: „Nie ruszaj się”. Ten już pikował i serię po tym polu: tu, tu, tu. Myślałem, że w ziemię się wryję. Leżę między rządkami liści kartofli, nać się sypie. Z tym że za głupi byłem wtedy, nie zdawałem sobie sprawy, że jak nawet z myśliwca strzela, to pociski padają w odstępach i trzeba mieć też pecha, żeby akurat któryś trafił. Tak że przeleciał raz, drugi. Wujek tylko krzyczał: „Nie ruszaj się! Zaraz poleci”. Tak ze dwa, trzy razy nad polem przeleciał, postrzelał i: wrrr – poleciał. Jak mnie wujek podniósł, to byłem tak przestraszony, że nie mogłem powiedzieć słowa, tylko: „Eee”. Od tamtej pory zacząłem się jąkać. Teraz to już dużo mniej, już lepiej mówię. Ale przez trzy czwarte życia, a zwłaszcza w młodości, [jąkałem się]. Jak mnie przyprowadził do domu, nic nie mogłem powiedzieć, tylko: „Eeee”. Kobiety miejscowe zaczęły mnie leczyć, świeży chleb na głowę, masło. Modlitwy nade mną odprawiały babcie wiejskie. Po jakimś czasie to mi się zmniejszyło, zacząłem trochę mówić.
Pierwsze dni września – 3, 4 czy 5 września – wjechała do wsi kolumna Wojska Polskiego, artyleria. Po cztery czy po sześć koni, tylko same jaszcze, bez dział. Wujek mówi: „Artyleria jedzie. A gdzie oni armaty mają?”. Okazało się, że to było wojsko w odwrocie. Działa zostawili gdzieś na pozycjach, nie mieli co z nimi zrobić. Bez amunicji byli. Tylko jaszcze i konie. Pili wodę ze studni, wszystką wodę zabrali u wujka i u innych sąsiadów. Jakiś czas byli, od rana do popołudnia. Potem okazało się, [że jest] natarcie niemieckie. Trochę strzelaniny było. Wujek wykopał dół w ziemi w ogródku, żeśmy się schronili. Strzelanina trwała dwie, trzy godziny. Obok płotu wujka była dróżka do lasu, do Zambrzyńca. Widziałem, jak taczanka jechała, chyba z karabinem [maszynowym], tylko też nie strzelała, [była] bez amunicji. Ranny żołnierz leżał, a drugi konia poganiał i do lasu uciekli jakoś. Strzelanina trwała. W końcu to wszystko ucichło. Żeśmy ze schronu, z tego dołu, wyszli jak z prochowego dymu, kwaśny zapach [było] czuć. Zapach mi jeszcze pozostał, ciągle w nosie mam ten zapach. Wyszliśmy na ogródek w kierunku drogi. Już nic. Naszych wojsk nie ma. Niemców jeszcze nie widać też. Widać było, że w sąsiedniej wsi się coś paliło, słupy dymu. Za chwilę od kościelnej wsi, od Kamionny – było z półtora kilometra, bardzo piaszczystą drogą – słychać warkot. Do płotu, zza węgłów domu się patrzy, widać, że jedzie samochód wojskowy, terenowy. Niemcy. Pierwsi Niemcy, których zobaczyłem w życiu.
Wtedy [byli] w przeciwdeszczowych płaszczach, w stalowych hełmach, karabiny czy coś mieli w ręku. Jadą samochodem, rozglądają się, patrzą. Przejechali do końca wsi, zrobili nawrót i z powrotem pojechali. Ludzie aż do drogi wyszli. Bo jak wojsko nasze jechało drogą z jaszczami, to koła artyleryjskie na obręczach zapadały się w ziemi aż po osie. Tutaj [jak] samochód jechał, [to] tylko przeleciał, a po jego śladzie było widać, że tylko rozdmuchany piach. Ludzie mówią, że chyba jakieś wentylatory ma, piach rozdmuchuje i tak dobrze mu się [jedzie] po drodze. Konie, piana z nich szła, bo wozy artyleryjskie zapadały się w ziemi do osi prawie. A ten tak przejechał. Za parę minut znowuż samochód wrócił i w pokoju, gdzie z babcią spałem, akurat żołnierze się ulokowali, dwójka. Słomy wzięli ze stodoły i spali jakiś czas. To było pierwsze zetknięcie z Niemcami. Zobaczyłem wtedy na własne oczy słabość [naszej] armii w porównaniu do tej. To były nieporównywalne siły w stosunku do polskiej armii. Samolotu polskiego niestety nie widziałem. Chyba raz jakiś leciał, ale to była awionetka, zwiadowczy czy coś. Z bojowych nie widziałem żadnego w ogóle. Niemieckie kręciły się do tego stopnia, że jak ludzie opowiadali z sąsiedniej wsi, taki zwiadowczy leciał sobie nisko i z pistoletu strzelał do kobiet kopiących kartofle. Takie prikazy mieli: strzelać do wszystkiego, co się rusza.


Żeśmy tak przebiedowali u wujka. Chyba na początku listopada jakoś ojcu udało się dotrzeć, bo ojca jednak do wojska już nie wzięli na wojnę. Na początku listopada dotarł, mnie z babcią zabrał i znowuż brat ojca z sąsiedniej wsi nas furą wiózł do Warszawy. Pamiętam, żeśmy jechali przez Wyszków, Radzymin. W Radzyminie kazali nam żandarmi – bo się noc zrobiła – żeby na środku rynku się ustawić, żeby widzieli, gdzie jesteśmy. Bo jak nie, to będą strzelać. Na furze noc na rynku [spędziliśmy] i w końcu do Warszawy żeśmy przyjechali, do domu na Wronią. Wróciłem i do mieszkania wpadłem. Mama, jak mnie zobaczyła: „Stefu! Jak?!”. A ja: „Ba, ba, ba”. Nic nie mogę mówić prawie, bardzo źle. Wtedy było to straszne. Taki miałem szok po ataku samolotu, że smarkacz dziesięcioletni sobie nie zdaje sprawy, jak to wygląda.
Już później, jak [zaczęła się] okupacja, to pierwszą zimę wojenną 1939 na 1940 do szkoły nie chodziłem w ogóle, bo w dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy (okolica Wroniej, między Łucką a Grzybowską, Towarową, Żelazną), to była objęta tyfusem. Okazało się, że była epidemia tyfusu i kwarantannę zrobili. Nie wolno było wychodzić z domu w ogóle. Pierwszy rok szkolny miałem z głowy, nie mogłem wychodzić. Życie było straszliwie nędzne. Raz, że kłopoty żywnościowe. Żywność była strasznie droga i trudnodostępna. Nie wiem, czy kartki już były, czy nie było jeszcze wtedy kartek. Prócz tego była bardzo ciężka zima – 1940 rok. W życiu się tak nie namarzłem jak właśnie w zimę 1940 roku, pierwszą wojenną zimę. Przeżyliśmy jakoś. Potem, jak już przyszła wiosna, to mnie znowuż ojciec z mamą chyba zawiózł [na wieś].

Jak wyglądał początek wejścia Niemców? Oni sobie porozkładali kable wojskowe wszędzie, na wsi też. Byli z Mazur, z Prus Wschodnich, tak że wielu to byli Mazurzy, mówiący nieźle po polsku. Można się było z nimi porozumieć. Ostrzegali, że broń Boże dotykać ich kabli wojskowych, gdzie ponaczepiali swoją łączność. Mają rozkaz strzelania do każdego, kto do kabli się zbliży. Taki był stosunek. Tak że trzeba było z daleka, od kabla jak najdalej, bo każdy mógł zastrzelić od razu, z miejsca, bez ostrzeżenia.


Okupacja. Latem to już zawoził mnie ojciec do siostry na inną wieś. Każde okupacyjne wakacje spędzałem u innej cioci.

W Warszawie nędza, na kartki byle co. Trochę chleba, bombowca tak zwanego, marmolada z buraków czy coś i to wszystko. Ojciec był z zawodu krawcem, ale pracy nie miał, bo wtedy nikt nie myślał o szyciu nowych ubrań, tylko by w ogóle jakoś przeżyć. Trochę zajął się handlem. Handlował trochę na bazarze, na Kercelaku. Ale to też było bardzo niebezpieczne, bo jak tylko złapali Niemcy, a ktoś miał kenkartę, a nie był zarejestrowany w urzędzie pracy, w Arbeitsamcie, to łapanka i wywózka do Niemiec. Ojcu jakoś się udawało, parę razy z łapanek uciekał.

 

Później, jak [zacząłem chodzić] do szkoły, do gimnazjum Rejtana, do pierwszej klasy – to znaczy, to jeszcze się nazywało: klasa siódma, podstawówka – to poszukiwałem książek do niemieckiego i do łaciny. Na początku września 1943 roku poszedłem na Świętokrzyską przy Marszałkowskiej na giełdę książkową i kupiłem sobie książki, ale też cudem uciekłem z łapanki. Już książki mam, a tu nagle popłoch. Stoliki porozstawiane, handel książkami idzie, a już widzę z daleka od Marszałkowskiej, na Świętokrzyskiej biegną i widzę ich blaszane kapelusze. Udało mi się odbić do Szkolnej, tam gdzie obecnie jest kino „Bajka”. Uciekłem cudem jeszcze, bo gdyby mnie zgarnęli z tymi książkami, to kapota.


  • Proszę powiedzieć o swojej rodzinie. Czy miał pan braci, siostry?

 

Nie. Mama też była krawcową z zawodu. Szyła ludziom, jakieś przeróbki, poprawki, takie życie było.

  • Czym handlował pana ojciec?


Kupił jakąś odzież taniej, podszykował, podreperował, odprasował, przeprał, wynosił i sprzedał. Na tym parę groszy mógł mieć. Jakoś żył. To było ryzykowane, bo Niemcy chyba ze trzy razy urządzali obławy na Kercelak. W ostatniej chwili uciekł. Kiedyś do jakichś ludzi wpadł do mieszkania, akurat do krawca też. Ponieważ krawiec, to mu zaraz dali w ręce robotę. Niemcy otworzyli drzwi, patrzą, a tu warsztat i polecieli dalej. I ocalał.

  • Chodził pan do szkoły?

 

Tak. Trzy klasy skończyłem przed wojną – pierwsza, drugą, trzecią. Wiersze mówiłem w trzeciej klasie podstawówki. Czwartą klasę zacząłem z rocznym opóźnieniem, wtedy [chodziłem] do szkoły podstawowej numer 16. Na początku miałem lokalizację na Tarczyńskiej. Potem przenieśli ją, bo właściwy budynek miała na rogu Niemcewicza i Raszyńskiej, ale budynek zajęli Niemcy dla jednostki lotniczej, mieli mundury Luftwaffe. Potem znowuż nas przenieśli na Wawelską, gdzie jest obecnie liceum Staszica. Jakiś czas przez zimę byliśmy i w końcu stamtąd żeśmy też musieli [się przenieść]. Niemcy zajęli budynek. Nas w końcu ulokowali na Śniadeckich 8, gdzie jest obecnie Instytut Matematyczny. Myśmy byli na ostatnim piętrze, na górze, od strony Śniadeckich. Piątą klasę, szóstą… Jak szóstą kończyliśmy, to siódmą zrobiono dla chętnych. Tych, których oceniono, że warto już im pierwszą klasę gimnazjum zrobić… To właśnie komplety. Ale co w szkole zajęcia, to w szkole, a różne lekcje historii, geografii, to w prywatnych mieszkaniach. Przychodziły studentki z podziemnego Uniwersytetu, które prowadziły lekcje. To było między innymi na ulicy Lelechowskiej u kolegi z naszej klasy. Ale to duże mieszkanie, schodziło parę osób z naszej klasy, a inne osoby w innych mieszkaniach, u innych ludzi [miały zajęcia lekcyjne]. Tak to wyglądało.

 

Oczywiście obwieszczenia o egzekucjach. Jedną egzekucję mam w pamięci. Akurat przyjechałem ze szkoły. Większość [czasu] to chodziłem piechotą z Wroniej na Śniadeckich, Chmielną, Żelazną, Koszykową, ale czasami tramwajem jechałem. Przyjechaliśmy do Towarowej. Na Towarowej przy Prostej był przystanek, musiałem kawałek dojść do Łuckiej, żeby dotrzeć do domu. Tramwaj stanął. Kordon i okazuję się – egzekucja. Przywieźli Niemcy do egzekucji jakąś grupę ludzi z Pawiaka, z więzienia. Rozstrzelanie. Towarowa była kiedyś węższa znacznie i był mur od bocznic towarowych, Syberia tak zwana. Pod murem rozstrzelano ludzi. W grupie staliśmy za kordonem żandarmów i policjantów granatowych. Niemcy też polską policję zrobili, tak zwaną granatową. Obecnie z tego muru tylko fragmencik został i na nim jest znak, że zostali rozstrzelani ludzie. Byłem świadkiem wśród grupy ludzi, którzy stali.


To już właściwie zbliżyliśmy się do Powstania.

  • Jak pan pamięta Warszawę tamtego okresu?


Jak przyjechaliśmy w 1939 roku, w listopadzie nas ojciec przywiózł, to też było sporo zniszczeń. Nawet nasz dom też dostał postrzał artyleryjski, ale niezbyt dużym pociskiem. W którejś oficynie było odwalone kawał muru, jakieś mieszkania zniszczone, ale akurat nie od strony, gdzie myśmy mieszkali, tylko z drugiej pocisk trafił. To potem sobie ludzie wyremontowali jakoś i żyli.
Jak się w Warszawie znalazłem na początku okupacji, to pierwsze, co rzucało się w oczy – Niemcy rozwiesili plakaty, gdzie był portret Chamberlaina i samoloty bombardujące, płonące domy i napisane pod tym było: „Anglio! To twoje dzieło”. Niemcy zwalali na Anglików, nie wiem na jakiej zasadzie, bo Chamberlain po spotkaniu z Hitlerem w 1938 roku przyjechał, wrócił i pokazywał traktat, że przywiozłem wam pokój. Potem plakaty wisiały: „Anglio! To twoje dzieło”. To rzucające się w oczy, porozlepiane. To pierwsze, co po przyjeździe już do domu, do Warszawy, zobaczyłem.

  • Czy był pan w konspiracji?


Sam nie byłem. Żałuję bardzo, wstyd mi za to właściwie, ale uległem swojej mamie, którą kochałem bardzo. Byłem jej jedynym synem i jak miałem trzynaście lat, to mama wymogła ode mnie przysięgę, na klęczkach przed Matką Boską Nieustającej Pomocy, że nie zaangażuję się w nic. Prosiła mnie na kolanach matka: „Mam cię jedynego i nie chciałabym cię stracić. Stefuś kochany, przysięgnij”. I przysiągłem matce i trudno, ale kontakt z konspiracją miałem.
W szkole na Śniadeckich była grupa Armii Krajowej, gdzie byli ci starsi ze starszych klas i oni byli wszyscy później w Powstaniu. Nawet kilku z mojej klasy. Tadzio Łapiński poległ w Banku Polskim, był trochę starszy od nas, wyższy ode mnie, silny chłopak. Jurek Pietrusiński, stomatologię skończył po wojnie. Też był chyba w drugiej czy trzeciej klasie. Był [jeszcze] Maciek w wyższej klasie. To oni byli zaangażowani. Pan Szulc, który uczył nas niemieckiego… Akurat znał język niemiecki doskonale, bo był dwujęzyczny. Nawet nazwisko niemieckie miał, ale Polak, z Poznańskiego, z Kiekrza (gdzie jezioro jest, jakieś wioślarskie zawody). Nas uczył łaciny i niemieckiego. Jak [wiem] z rozmów z kolegami po wojnie, to też chyba w Powstaniu Warszawskim gdzieś poległ. Ale gdzie, to nikt nie wiedział. Jaki pseudonim i czy miał, to nie wiem, bo przecież tych rzeczy nikt nie opowiadał.

 

Ze szkoły od kolegów miałem „Biuletyn Informacyjny”. Co dwa, co trzy tygodnie miałem jakąś prasę akowską. Gdzie mieszkałem, miałem dwóch kolegów, starszych ode mnie o jakieś dwa-trzy lata, którzy (jak się później okazało) byli w AL-u. Tak że miałem znowuż poprzez nich [jakąś prasę]. Czasami mieli „Gwardzistę” czy coś. Ale ponieważ już sobie trochę zdawałem sprawę, co to znaczy sowiecki system, widziałem w „Gwardziście” pochwały dla systemu radzieckiego, tak że byłem z dystansem do tego od zawsze.
Nigdy nie uważałem, że poprawę bytu jednych można osiągnąć kosztem krzywdy innych. To jest podstawa, nie wolno takich rzeczy robić. Z historii wiadomo, że kto chciał coś robić w oparciu o krzywdę innych ludzi, to w końcu musiało się to źle dla niego samego skończyć. Dowód, że hitlerowskie Niemcy musiały się rozpaść. Zresztą koniec to widziałem w środku Niemiec, w Reichu. To samo system komunistyczny, też musiał się rozpaść w końcu.

  • Czy rozmawiał pan z kolegami czy koleżankami, z rodzicami o wojnie i o okupantach?


Rozmawiałem, tak.

  • Czy o Biuletynie rozmawialiście? O tym, co tam było napisane?


Rozmawiało się nieraz. Tak, oczywiście. Najwięcej z mamą, zresztą kuzynka była w podziemiu. Nieraz też nam przyniosła jakąś prasę akowską. Była łączniczką, sanitariuszką w Wytwórni Papierów Wartościowych. Zmarła przed kilku laty niestety.


Miałem kontakty ze wszystkich stron. Ludzie zawsze mnie opowiadali nawet to, czego by nie powiedzieli może matce, ojcu. A mnie powiedzieli. Wiedzieli, że mam naturę taką, że jeżeli coś miałoby być krzywdzącego dla niego, to nie powiem nigdzie, nigdy. Po prostu cieszyłem się zaufaniem zawsze w wielu miejscach. W solidarnościowych czasach byłem… To już później, czasy powojenne.

  • Przejdźmy już w stronę Powstania. Jak pan pamięta lipiec przed Powstaniem? To był gorący okres.


Gorący okres. Jeszcze dwa tygodnie przed Powstaniem pojechałem do kuzynów na wieś, w węgrowskie i po raz pierwszy znowu zobaczyłem uzbrojonych polskich żołnierzy, w rogatywkach z orzełkiem. Nie pamiętam, czy orzełek był z koroną czy nie, ale orzełek. Brat ojca gospodarzył dobrze i miał ładne konie. To w 1939 roku wojsko wzięło mu jedną parę koni. Potem Niemcy zabrali drugą parę koni, a on [miał] jeszcze siodło. Do wojska doszło, że siodło u niego jest. Ciocia na kolonii mieszkała, poza wsią – we wsi ojciec się urodził właśnie w tym domu – poszedłem z wizytą. Akurat do płotu dochodzę, a przy płocie stoi bryczka w dwa konie czy w jednego [zaprzężona], lejce związane i na siedzeniu siedzi żołnierz w mundurze, w rogatywce, z pepeszą i zdziwiony. W sąsiedniej wsi, Tończy, było lotnisko wojskowe, też Niemcy jeszcze [tam] byli, ale zobaczyłem pierwszych [polskich] żołnierzy. Wchodzę do mieszkania, akurat oficer ze stryjkiem rozmawiają, mówi: „Panie Gołos, informację mamy, że pan ma siodło wojskowe”. Wojskowe, nie wojskowe – ma siodło. „Mam”. – „Muszę to siodło wziąć, bo dla wojska potrzebne”. Stryjek mówi: „Dobrze. Jeden wóz z koniem w 1939 roku wojsko wzięło, drugi Niemcy zabrali. Teraz pan przyszedł, ale jak trzeba, to trzeba. Już nie ma rady”. Przyniósł siodło, ten wypisał kwit. Wojsko Polskie. Pierwszy raz zetknąłem się z polskimi żołnierzami. Ale to prawdopodobnie była jakaś partyzantka w mundurach przedwojennych.
Jakoś jeszcze zdołałem do Warszawy wrócić, bo już za parę dni przestały pociągi do Małkini jeździć. Bo to trzeba było jechać pociągiem z Dworca Wileńskiego do Małkini. Z tym że jak dojeżdżaliśmy, to był jakiś wielki pożar w okolicach Dworca Wschodniego. Tak że zanim pociąg wjechał na Dworzec Wileński, to chyba ze dwie godziny stał na rozjazdach, bo się paliło. Była jakaś historia.
Przede wszystkim przed samym Powstaniem Warszawskim, [tam] gdzie się nie znajdowałem wszyscy byli pod ogromnym wrażeniem zamachu na Hitlera. To było zdaje się 20 lipca 1944 roku, zamach w Wolfsschanze w Kętrzynie. W pierwszej chwili nie było wiadome, czy zamach się udał czy nie udał, tylko że miał miejsce. Wielu ludzi żywiło wątłą nadzieję, że może się udał.

  • Przed wybuchem Powstania?


Przed wybuchem. Wielu ludzi i ja też. Miałem wtedy czternaście lat, ale już trochę oczytany byłem. Miałem kontakty z okupacyjnym Biuletynem i z komunistyczną prasą też, bo z tymi kolegami… W Powstaniu zginęli obaj, z tym że później trochę poszli. Nadzieja była, że jeśli może zamach się udał, to zostanie zawieszenie broni w ogóle zrobione. Jeśli powstanie nowy rząd w Niemczech, to może uda mu się załatwić zatrzymanie działań wojennych i wtedy fronty zastygną [tam], gdzie były, już skończy się wojna się, krótko, węzłowato.
Niestety, hrabia, pułkownik Stauffenberg, miał pecha. Aczkolwiek w mojej ocenie to wielkiej klasy bohater. W mojej ocenie powinien mieć w Kętrzynie pomnik. Wtedy, jak szedł, żeby tego łotra załatwić, niestety nie udało się. Na Hitlera zamachów było kilka, może kilkanaście i wszystkie nieszczęśliwe. Pierwszy był w 1939 roku w Warszawie.

  • Wróćmy do Powstania.

 

Oczywiście ucieczka Niemców. W końcowych dniach lipca to [uciekali] Alejami na zachód, w kierunku Okęcia. Chłodną przez Wolę, na zachód jechało wszystko. Na piechotę, po chodnikach i po jezdni tłumy, wychodziło się, żeby też na to popatrzeć. Ale już na jakieś trzy dni przed Powstaniem to się uspokoiło, przestali jechać, a zaczęły jechać inne jednostki. Na Towarową wyszedłem, akurat przejeżdżała jednostka pancerna, czołgi jechały w kierunku Alej. Już informacja była, że na rondzie Waszyngtona Niemcy ustawili działka pepanc, spodziewali się natarcia pancernego, jakiegoś wjazdu przez Waszyngtona. Taki symptom, że coś się zmienia, coś się będzie działo.


Poszedłem po chlebek na róg Łuckiej i Wroniej. Patrzę na tablice, już nie ma tablicy „ulica Wronia”, nowa tablica – „ulica Mieczysława Niedziałkowskiego”. Ulica Wronia dostała wtedy nazwę Mieczysława Niedziałkowskiego. Nikt potem po wojnie już więcej o tym nie wspominał. A tablicę widziałem na własne oczy. Ktoś je wtedy [zamienił]. W tamtym obszarze PPS była znaczną siłą polityczną i później w Powstaniu Warszawskim milicja PPS była, która też włączyła się do Armii Krajowej. Tak że prawdopodobnie to było. Mnie to nazwisko w tamtym czasie nie mówiło niczego. Ale kto to mógł zrobić? Prawdopodobnie jacyś ludzie z PPS. Zresztą, o ile pamiętam, to chyba Stefan Okrzeja albo ktoś inny z przywódców początkowych PPS urodził się na Grzybowskiej róg Wroniej. Jak byłem małym chłopakiem, w 1937 lub w 1938 roku było odsłanianie jakiejś tablicy. Domu oczywiście już nie ma dawno, ale fakt w pamięci mi został – odsłanianie [tablicy]. Może w zapiskach historycznych gdzieś jakieś dane są, kto to był.
Powstanie się zaczęło. Oczywiście w naszym domu i we wszystkich innych domach ogromny ruch ludzi. Przyjeżdżali dorożkami. Dzień czy dwa dni wcześniej na Wroniej pod 29 został wykonany wyrok śmierci na jakimś policjancie, który współpracował z Niemcami. Przyszedł do fryzjera strzyc się i golić, podjechało kilku ludzi (dwóch czy trzech) dorożką i odczytali mu – tak od świadków słyszałem – wyrok. Zastrzelili go na fotelu fryzjera i odjechali. Za jakiś czas przyjechali żandarmi niemieccy. To jakieś dwa-trzy dni przed Powstaniem Warszawskim.
Powstanie się zaczęło, strzelanina. Na podwórku naszego domu też grupa młodych ludzi, tylko że bez broni żadnej, nic. Może trzydziestu czy czterdziestu chłopaków, mieli dwa pistolety, kilka jakichś granatów i to wszystko. Bardzo kiepsko [było] z uzbrojeniem wśród tych, których widziałem wtedy w pierwszym dniu Powstania.

Zaraz wieczorem zaczęło się budowanie barykad przy Łuckiej, przy Grzybowskiej, dalej to już przy Krochmalnej, przy Chłodnej. Ale obszar między Łucką a Grzybowską, gdzie najwięcej się obracałem od dziecka… Zaczęły informacje dochodzić o strasznym natarciu na Wolę.


Jeszcze taki mi incydent w pamięci został. Naprzeciwko domu numer 31 był duży plac – Wronia 40, składy materiałów budowlanych. Z pół roku wcześniej przyciągnęli wielki traktor, „staliniec” rosyjski. Gdzieś go zdobyli i zostawili. Nawet przez zimę jeszcze stał, bo myśmy chodzili się bawić pod tym „stalińcem”. Wtedy, w sierpniu, też żeśmy chodzili na plac bawić się, chłopcy w moim wieku. Pewnego dnia też byliśmy na placu, a od zachodu dwa meserszmity znad naszych domów nurkowały i strzelały po placu. Ale myśmy już na tyle byli spryciarze, żeśmy pod „talińca” się schowali. Wcześniej to strasznie się bałem, ale jak weszliśmy pod „talińca”, to [Meserszmit] strzelał, a tylko gwizdały rykoszety po tym. To wszystko.

  • Mieszkał pan tam do połowy sierpnia?


Do połowy sierpnia, pamiętam. Słuchaliśmy audycji. Sąsiad, który był w AK, przytrzymał radio. Poszedł później do Powstania, do akcji. Wtedy jeszcze był w domu, radio miał zachowane sprzed wojny. Słuchaliśmy akurat u niego audycji z zajęcia Marsylii i przemówienia de Gaulle’a z tej okazji. To było gdzieś koło 10 sierpnia.
Wcześniej jeszcze było zdarzenie, które pamiętam dobrze. Bardzo silna, ogromna eksplozja na rogu Waliców i Chłodnej, jeszcze zanim Niemcy przebili arterię przelotową przez Chłodną do placu Mirowskiego. Po eksplozji (która tak była silna, że opadły tynki domów, aż zakurzyło się wszędzie) w kilku chłopców żeśmy pobiegli Grzybowską. Barykada była na Żelaznej przy Grzybowskiej, to trzeba było pod barykadą na czworakach [przechodzić]. „Nordwache” była na rogu Żelaznej i Chłodnej. Niemcy bunkier sobie postawili i strzelali. Trzeba było pod barykadą jakoś się [przesmyknąć]. Albo „Nordwache” była już zdobyta, bo chyba udało się zdobyć naszym posterunek policji niemieckiej. Żeśmy dobiegli, zobaczyliśmy kilku chłopaków w moim wieku. Tylko unosił się kurz, dym. Okazało się, że Niemcy byli w szkole. To była Chłodna 11, pod [numerem] dziewiątym było kino „Świętego Andrzeja” (naprzeciwko kościoła Karola Boromeusza), a obok na rogu Waliców i Chłodnej była szkoła podstawowa i Niemcy byli. Przestraszyli się, że nasi się do nich dobiorą, ich wygarną i sami się wysadzili; albo przypadkowo wybuchła im amunicja. To takie zdarzenie w pamięci mam.
Inne, jak zaczęły się palić domy na Wroniej… Między Grzybowską a Krochmalną, po nieparzystej stronie, były stajnie browaru Haberbuscha. Było dosyć dużo koni pociągowych. Masywne konie, bo platformy były ciężkie. Po dwa masywne konie ciągnęły [wóz], co piwo rozwoził z browaru. Żeby konie nie spaliły się, to żołnierze je wypuścili czy ktoś inny otworzył stajnię i konie wybiegły na ulicę Wronią i zaczęły biegać. Już od Chłodnej paliły się domy, od Łuckiej w kierunku Prostej, Pańskiej też się paliły. Rozszalałe, przestraszone konie biegały po ulicy w jedną i drugą stronę. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć bramę na plac budowlany, naprzeciwko naszego domu, żeby konie jakoś wpędzić. No i to w końcu się udało. Potem konie wojsko miało, bo w browarze Haberbuscha na Grzybowskiej stacjonował dosyć duży oddział powstańczy. Tak że konie szły potem pod nóż do kuchni wojskowej i nam też parę razy koninę udało się zdobyć.

Na rogu Grzybowskiej i Wroniej, po parzystej stronie, był dom dosyć wysoki, [miał] ze cztery piętra. Po południu, chyba właśnie wtedy, gdy słuchaliśmy radia, [miała miejsce] seria cholernie potężnych wybuchów. Udało mi się w końcu wyjrzeć z okna, to z tego domu została połowa czy nawet do pierwszego piętra [był zburzony]. Postrzał był z miotacza min, z krowy tak zwanej i potem szły pociski. Rozwaliło dom w połowie prawie, więcej nawet.
Już właściwie coraz ciężej się robiło. Zaczęli przebijać się przez Chłodną. Nawet kilka razy próbowali wjechać we Wronią. Czołg też raz strzelał wzdłuż Wroniej. To nawet w okno sąsiedniego mieszkania przyrżnął pocisk i też ktoś z naszego domu z bramy się wychylił i akurat nieszczęście miał, że strzeliło w bramę. To był pierwszy bardzo ciężko ranny z naszego domu.

  • Co pan robił jako młody chłopak? Czy siedział pan w domu, czy w piwnicy? Gdzie byli pana rodzice?


Jak najwięcej w mieszkaniu, chyba że robił się jakiś ciężki nalot. Wtedy schodziło się do piwnicy. Niebezpieczni byli „gołębiarze”, snajperzy. Nawet parę razy, jak przez podwórko przebiegałem, trzeba było przebiegać skokami. Nie można było iść sobie prosto, tylko – skok, skok. To też nie tak jednakowo, bo też strzelał zza komina. Tylko strzał, trzask, odpadł tynk i gwizd rykoszetu. Żołnierze pobiegli na dach, ale już zdążył uciec.

  • Co było dalej?


Jak zaczął się coraz silniejszy napór od strony zachodniej, od Woli, przez naszą ulicę też całe masy ludzi uciekały. Z Woli właśnie. Tych, którzy jakoś zdołali się wyrwać. Tłumy biegły przestraszonych śmiertelnie ludzi. Nie można było się nic spytać nawet, bo bez opamiętania biegli. Byle jak najdalej, aby gdzieś się wydostać.
Po którymś zdarzeniu nie mogliśmy się do mieszkania nawet naszego dostać, bo jakoś zakleszczyły się skoble, kłódka, że nie można było otworzyć. Ostatnią noc to już przesiedzieliśmy chyba w piwnicy, nie w naszej oficynie, tylko w drugiej, gdzie były magle. W maglu żeśmy przesiedzieli, ja i rodzice, też trochę ludzi.
Nad ranem, już zrobiło się widno, coraz bliżej strzały, strzelanina, żołnierz wbiegł i mówi: „Ludzie! Kto ma siłę jakoś, to radzę jak najszybciej uciekać gdzieś, bo pod trzydziestym piątym – dwa domy dalej – „ukraińcy” już byli i rozstrzeliwali. Jesteśmy tutaj, mamy rozkaz wycofywania się. Tak że kto zdąży jeszcze, to radzę jak najszybciej”. Myśmy złapali po tobołku, bo mama przygotowała na wszelki wypadek trochę najpotrzebniejszych rzeczy osobistych, co jeszcze było. Podwórko – na które było wyjście z magla – ślepe, otoczone murem, maleńkie. Normalnie ono nie łączyło się z niczym. Wcześniej już [jednak] został przebity otwór w murze do sąsiedniego domu. Jakoś przez otwór żeśmy do sąsiedniego domu i piwnicami w końcu wydostaliśmy się do Łuckiej. Na Łuckiej, chyba pod [numerem] 38, już żeśmy wyszli z piwnic. Tylko słyszeliśmy wołania. Bo żołnierze z ostatniej grupy, która trzymała jeszcze straż tylną – nasi byli poukrywani jakoś i tamci też – wołali: „Jak najniżej głowy”. To niemal na czworakach się biegło, tylko rykoszety latały, ale udało nam się dostać jakoś do Łuckiej i przez Łucką przeskoczyć przez jezdnię. Znowuż przez domy, przez piwnice, przez zakłady Marciniaka. Chyba pod [numerem] 23 na Wroniej była fabryka aparatury oświetleniowej (do żarówek wszystkie osłonki, kontakty). Żeśmy jakoś dotarli potem do Prostej, później w lewo, już na zachód dalej.
Mama miała adres od przyjaciółki swojej z Wroniej, której brat, Henryk Latawiec, był woźnym w niemieckiej firmie na Moniuszki 12, Marszałkowska 130 (w tym miejscu stoi obecnie dom towarowy „Sezam”); [planowaliśmy,] że gdyby trzeba, to będziemy próbowali się do niego dostać, bo tam były jakieś biura, więc będzie można przesiedzieć, przeżyć jakoś czas. Prostą żeśmy potem do Śliskiej dotarli jakoś. Na ulicy Śliskiej byliśmy, to wtedy zaczął się strasznie ciężki nalot, żeśmy się schronili w jednej z bram domu. Taki nalot, że sypał się na głowy tynk od tych eksplozji. Tylko czekaliśmy, kiedy huknie w ten dom i koniec. Też ludzie, którzy starali się jakoś przetrwać, ocaleć…

Dziwne zjawisko zauważyłem wtedy. Obok nas w tłumie ludzi stało chyba dwóch Japończyków, bo wyglądali na Japończyków. Okularki w złoconych oprawkach, garniturki ciemne, koszule białe. Jacyś nawet nie bardzo zakurzeni. Zachodziłem w głowę, skąd mogli się wziąć. Nie wiem, czy to może byli jacyś korespondenci prasy japońskiej, czy jak. Nie mam pojęcia, ale tacy stali.


  • Czy pan miał do czynienia z „ukraińcami”?


Bezpośrednio w czasie Powstania na szczęście nie. Później miałem kontakt, ale czy z takimi samymi jak byli w Powstaniu w Warszawie, nie wiem. Po Powstaniu, potem, to już dalsze koleje…
Ze Śliskiej, jak skończył się nalot, żeśmy w końcu dotarli na Moniuszki. Najtrudniej było z przejściem przez Marszałkowską, z zachodniej strony na wschodnią stronę Marszałkowskiej. Zachodnia to w kierunku Towarowej, a wschodnia z drugiej strony. Były informacje, przy barykadach było [napisane,] skąd idzie ostrzał. Tablica – Uwaga! Ostrzał idzie z tej strony czy z tej. To pod barykadą w odstępach trzeba było przebiegać. Na Marszałkowskiej było tak, że Niemcy mieli gniazdo broni maszynowej przy Ogrodzie Saskim, na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, i znowuż drugie przy Alejach Jerozolimskich. I z tej strony był ostrzał i z tamtej strony, ale jakoś udało się nam. Po kolei, nie wiem czy ja pierwszy, czy matka pierwsza, ojciec na końcu, ale pod barykadą jakoś przebiegliśmy i żeśmy przedostali się na Moniuszki. Żeśmy dotarli na Moniuszki 12, to jest obok „Adrii”. Pod [numerem] 10 była „Adria” przed wojną, a pod [numerem] 12 – duży masywny budynek, z sześć pięter chyba.
Dużo wojska już było w okolicach. Przed domem stał wartownik, pyta się: „Kto to?”. Mówimy, że do takich ludzi, tutaj mieszkają. Dał znać, ktoś pobiegł, dowiedział się i nas przyjęli pan Latawiec z żoną, bo córki ich nie było chyba, jakoś wyjechała przed Powstaniem wcześniej. Chyba byli sami. Biura były i w biurze żeśmy jakoś się urządzili. „Georg Binder” nazywała się firma. Co to była za firma, nie wiem, w każdym bądź razie właściciela nie było. Żeśmy na segregatorach spali, bo z szaf segregatory się powyciągało.

  • Na Moniuszki byliście państwo do końca Powstania?


Nie, byliśmy do 2 września.

  • Co się działo? Jakie były warunki? Jak państwu się żyło?

 

Były punkty RGO, gdzie można było jakiejś zupy trochę dostać. Trochę jaglanej kaszy mama zdążyła z domu zabrać w woreczku, ale soli nie było. To myśmy kaszy jaglanej nie mogli w ogóle zjeść bez soli. Bardzo nędznie, wegetowało się, ale jakoś się żyło. Już w szczegółach nie pamiętam. Żadnych witamin, żadnych owoców, nic. Trochę rozgotowanej kaszy z jakiegoś punktu można było dostać, kawałek chleba i to wszystko.


  • Niech pan opowie o życiu w piwnicy?

 

Stamtąd widziałem zdobywanie PAST-y, zdobywanie „Cedergrena”. Jeszcze przed atakiem naszego wojska na PAST-ę widziałem na Moniuszki, jak wojsko robiło próby z motopompą, jak wysoko z motopompy niesie strumień wody, bo wodą próby robili. Już po wojnie pracowałem na Politechnice Warszawskiej z panem Tadeuszem Ślusarskim, zmówiłem się z nim. Na Moniuszki był wtedy szefem uzbrojenia i organizował całą akcję, bo chodziło o to, żeby [uruchomić] jakąś motopompę i żeby mieszanką benzyny z naftą PAST-ę polać z motopompy i podpalić. A były próby wodą. Ta motopompa poniosła gdzieś, widziałem, ponad dach. Tak że to skuteczne było. Od Marszałkowskiej balkony były z betonowymi słupkami i można było położyć się na balkonie i przez szczeliny widzieć dokładnie, jak to zdobywanie PAST-y się odbywa. To ile [jest] z rogu Moniuszki do PAST-y? Miałem możliwość to całe zdobywanie PAST-y widzieć bezpośrednio, aczkolwiek nie uczestnicząc w tym w ogóle. Natarcie na PAST-ę zaczęło się w nocy jeszcze, podpalili PAST-ę. Paliła się w dymie, tylko wiatr odganiał dym, to było wtedy widać. Przyleciał koło południa sztukas, [żeby] jeszcze im coś zrzucić nad PAST-ą. Krążył i coś chciał zrzucić, ale luk wąski, to podwórko małe jest w budynku PAST-y, tak że mu nie bardzo udawało się trafić. Po tych jego próbach to już żółta flaga wisiała, znak dla nich, a przecież Niemcy byli w Saskim Ogrodzie blisko. Próbowali podjeżdżać czołgiem czy czymś do PAST-y, ale naszym udało się parę czołgów podpalić. Niemcy załogi z PAST-y jednak wyzwolić nie mogli. Po żółtej fladze wywiesili w końcu białą flagę i PAST-a skapitulowała. Uzgodniono chyba, że na okres wyprowadzania jeńców z PAST-y będzie wstrzymany ostrzał wzdłuż Marszałkowskiej. Widziałem, jak jeńców prowadzili nasi. W gmachu PKO był obóz jeńców niemieckich, też w piwnicach.

 

Jeszcze przed zdobyciem PAST-y (albo zaraz po) z Dworca Gdańskiego przyleciał pocisk z moździerza kaliber 600, duży, ogromny. Spadł do „Adrii”. Z tym że leciał przez pion kuchni w budynku Moniuszki 12 i na wysokości piwnic już właściwie odbił i przebił szczytową ścianę z Moniuszki 12 do Moniuszki 10, i wbił się w podłogę w sali „Adrii”. [...] Pobiegliśmy z chłopakami w moim wieku do tego pocisku, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Żołnierz już stał, dotykałem pocisku, ciepły jeszcze był, świeżutki. Tylko spiętrzone krzesełka w środku sali i ten pocisk. Potem mi pan Ślusarski mówił, że jeńca niemieckiego kazał doprowadzić, artylerzystę, żeby z tego wydobył zapalnik i pocisk został aż do sześćdziesiątych lat, kiedy już to wszystko odbudowywano. Pocisk z „Adrii” chyba leżał później w Muzeum Wojska.
Potem zaczął się ostrzał z dział kolejowych. Bo moździerz krótkolufowy był na Dworcu Gdańskim. Armata z długą lufą na wagonie kolejowym i też były… kaliber 600 i 380. W końcowych dniach sierpnia zaczął się ostrzał okolicy placu Napoleona. 2 września, w imieniny Stefana, moje akurat, w piwnicy jesteśmy wszyscy. Do „Adrii” to leciał [pocisk] przez piony kuchenne i na którymś piętrze zassał kobietę z kuchni. Dziurą spadła aż na dół i była poważnie ranna, ale ją wzięto do szpitala wojskowego, który był na Moniuszki 11. Chyba wyszła z tego cudem. Jakoś uszła z życiem.
2 września, przy wejściu z klatki schodowej paliła się żarówka i kilku ludzi stało i czytało gazetkę na głos. Między innymi pan Kot (właściciel zakładu krawieckiego ze Szpitalnej chyba czy [z ulicy] Zgoda) z synem i kilku – między pięciu czy dziesięciu – ludzi. Myśmy trochę dalej siedzieli: ja, ojciec, matka i jeszcze kilkanaście różnych osób. W pewnej chwili – trzask. Światło gaśnie, hurgot, łomot, kurz, kaszel, gorzko w ustach. Okazało się, że jeden z kolejowych pocisków… W końcu uderzyły w dom trzy pociski po kolei w odstępie paru minut. Jeden uderzył tak, że leciał po ścianie od ulicy. Obejrzeliśmy to. Zrywał tynki i wbił się w ziemię przy samym fundamencie, tak że wystawał z ziemi na jedną czwartą gdzieś, blisko bramy. Drugi też leciał przez kondygnacje od szóstego piętra i na wysokości parteru w strop uderzył i odchyliło tor lotu, tak że przeleciał przez bramę, wbił się. Trzeci do piwnicy. Myśmy w zawale posiedzieli z pół godziny chyba wtedy. Od PKO dali znać. Ojciec mój dostał cegłą w twarz.

  • Zabiło kilka osób?


Pocisk wpadł tak, że ludzi, którzy gazetkę czytali, wbił w ziemię. Żeśmy później poszli szukać, bo ich owało. Okazało się, że spod pocisku, który wystawał z ziemi, było widać płaszcz syna pana Kota, jasny prochowiec. To charakterystyczne zdarzenie.
Czwarty pocisk eksplodował w Filharmonii Warszawskiej. W odstępie kilku minut trzy niewypały. Czwarty eksplodował. Była straszliwa masakra w Filharmonii Warszawskiej. Było dużo ludzi też na sali. Bardzo dużo ludzi zginęło i masa rannych.
Brat ojca żył na rogu Żurawiej i Kruczej, to doszliśmy do wniosku… Jeszcze rodziców się radziłem, mówię: „Chyba tam będzie spokojniej trochę, będziemy mieli większe szanse do przeżycia na Żurawiej”. Jak ojcu założyli opatrunek w szpitalu, to już żeśmy chyba nawet nie wracali, bo klatka, którą żeśmy wchodzili, była zawalona. Nie można było się nią dostać, tak że poszliśmy właśnie na Żurawią. Żeśmy szli Moniuszki, Jasną do Szpitalnej, i do Widok żeśmy dotarli. Paliły się wszystkie domy, głownie latały, asfalt palił się na jezdni. Ogniska palącego asfaltu, masa zwłok z Filharmonii porozrzucanych wszędzie po balkonach.

Do Widok żeśmy dotarli i informację dostaliśmy, jak można dostać się do przejścia przez Aleje. Wzdłuż Alej też był ostrzał, strzelali od BGK i od Dworca Głównego, i z tej strony i z tamtej strony. Udało się saperom zrobić [przejście], częściowo wykopali w ziemi wykop do tunelu średnicowego i worki z piaskiem poukładali. Tylko kłopot był przy przechodzeniu przez tory tramwajowe. Trzeba było przez szyny się jakoś przedostawać, oczywiście w pewnych odstępach. To był w „esa” zrobiony przekop przez Aleje. Tak że przepuścili nas. Sygnaliści stali. Jak pobiegła jedna osoba, to dopiero pokazywał na tablicy znak, że może następna osoba biec, żeby w jak największych odstępach. To dosyć długo trwało, ale udawało się przebiec. Strzelali, ale tylko w worki z piaskiem. Tylko piaseczek sypał się gdzieś i udawało się przechodzić.
Żeśmy dotarli do stryjostwa. Jakiś czas byliśmy z nimi, chyba parę dni. Na Żurawiej róg Kruczej. Potem żeśmy się przenieśli do kuzynów jeszcze innych na Hożą 49, obok Związku Mleczarskiego. „Polser” [tam] obecnie jest, a tego domu nie ma, już zupełnie inny dom stoi. Tamci mieszkali w suterynie na samym dole. Nie trzeba było […] wychodzić, cały czas było się w schronie, w suterynie głębokiej. Już żeśmy tam przetrwali do końca Powstania Warszawskiego.

W tym czasie, kiedy był zrzut amerykański na Warszawę, chyba 19 września, sto kilkanaście superfortec leciało, to akurat poszedłem na teren zakładów, magazynów mleczarskich po wodę.

Wodociągi nieczynne były już od dawna, ale elektrownia [działała], to jeszcze prąd był do początku września na Moniuszki. Wtedy dużo słuchałem radia. Akurat w biurze było radio, to sporo słuchałem audycji Londynu i Moskwy i różnych, które wtedy były. Interesowało mnie to, [chciałem] te informacje mieć.


Poszedłem na teren zakładów po wodę, oczywiście do studni kręconej czy wykopanej w ziemi. Długa kolejka ludzi. Akurat przyprowadzili żołnierze kolumnę jeńców niemieckich, znowuż z naczyniami po wodę dla szpitala, dla wojska.


Łomianki, 8 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich


Kontynuacja nagrania przeprowadzona 15 kwietnia 2008 roku w Łomiankach. Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon

Nazywam się Stefan Gołos, urodziłem 13 maja 1929 roku. Zamieszkały przed wojną na ulicy Wroniej 31 mieszkania 20. Tam się urodziłem.

  • Jak dalej potoczyły się pańskie losy, po tym jak pan trafił na ulicę Moniuszki w Warszawie?


Jak okazało się, że już grozi nam [niebezpieczeństwo], bo w sąsiednim domu pod [numerem] 35 już byli Ukraińcy i rozstrzeliwali ludzi, żołnierz łącznik wbiegł do magla – już było widno, właściwie piąta rano, gromada ludzi się zebrała – i powiedział: „Kto chce, kto ma siły, to natychmiast uciekać”. Były w ścianach przebite dziury do następnych posesji. Musimy wycofywać się i grozi, że kogo Ukraińcy złapią, to będzie po nim.
Myśmy mieli naszykowane węzełki. Mama, ojciec, ja i jeszcze parę osób [przeszliśmy] przez najbliższy otwór w ścianie. Jak żeśmy już wyszli na powierzchnię, to [zobaczyliśmy, że zostali] tylko poukrywani żołnierze z ostatnich linii, którzy jeszcze trzymali nacierających Ukraińców – oni [czyli wrogowie] chyba byli z bandy Dirlewangera – wstrzymali ich [powstańcy] i strzelanina, tylko wołali: „Nisko głowy! Jak najniżej głowy!”. Prawie że na czworakach żeśmy się przedostali do następnej posesji. W końcu żeśmy wyszli na bardziej otwarty teren, na Łucką 38. Potem przez jezdnię, na druga stronę Łuckiej, do równoległych domów i – [cały czas] tylko piwnicami – do Wroniej. Pod [numerem] 23, na Wroniej były zakłady sprzętu elektronicznego Marciniaka, to żeśmy przez budynek przeszli wierzchem, potem dalej żeśmy dotarli do Pańskiej, potem Pańską w głąb. Na Śliskiej przeżyliśmy bardzo ciężki nalot w bramie. Potworny nalot! Bomby padały tak blisko, że w bramie sypał się tynk. Czekaliśmy, kiedy gruchnie bomba i będzie po nas.

Ciekawe zjawisko zauważyłem wtedy, obok nas stało chyba dwóch Japończyków w okularkach w złotych oprawkach.

  • Skąd oni się tam wzięli?


Nie wiem. Pojęcia do dzisiejszego dnia nie mam. Stali w garniturkach. Nawet czystych. Wszyscy obsypani, a ci bardzo czyści, elegancko wyglądali. Obok nich stałem. Może to jacyś korespondenci z prasy japońskiej zostawieni na okres Powstania czy co, nie wiem skąd. Bo wtedy Japonia była w sojuszu z Niemcami i może z jakiejś prasy… chcieli dla swojej gazety coś pisać. W każdym razie przez nalot żeśmy w bramie byli, jak nalot się skończył, to żeśmy dalej dotarli na Moniuszki właśnie. Bo znajomy mamy pracował w czasie okupacji w firmie Georg Binder. Nie wiem, czym się zajmowała [ta firma]. Był woźnym, miał mieszkanie służbowe i nas przyjął.
Piętro niżej miał chyba gabinet doktor Rathaus. Jak później się dowiedziałem, był to z pochodzenia Austriak, ale z jakichś powodów – czy z sympatii, czy po prostu nie zdążył – został na Powstanie Warszawskie. Był i przyjmował chorych ludzi. Mojej mamie strasznie spuchły nogi. Tak że pękała skóra na nogach, strasznie spuchły. Ponieważ nie było czym płacić ani jak, na odwagę się wzięła i do doktora się zgłosiła. On mamę zbadał, lekarstwo dał, jakie miał jeszcze, tak że mamie opuchlizna [zeszła]. Prawdopodobnie pomógł mamie uratować życie nawet, bo miała ciężkie schorzenie serca. Receptę jeszcze dał.

 

Myśmy później dotarli, jak już 2 września 1944 roku [zaczął się] ciężki ostrzał z dział kolejowych i w dom [pociski] uderzyły... Wcześniej jeszcze do „Adrii” wpadł pocisk z moździerza, fotografia pocisku jest w „Kurierze z Warszawy” [Jana Nowaka-Jeziorańskiego].

  • Co się działo na ulicy Moniuszki?


Pocisk leciał przez pion [domu na] Moniuszki, na samym szczycie, za „Adrią”, skręcił trochę i wbił się na salę w „Adrii”. Pobiegłem jeszcze z chłopakami, takimi jak ja, zobaczyć, bo już żołnierz przy nim stał. Pozwolił nam dotykać pocisku. Pierścień gwintowany był jeszcze ciepły.
Drugiego września trzy pociski z kolejowych dział – w odstępach co parę minut – uderzyły w dom narożny Marszałkowska 130, Moniuszki 12. Trzy niewypały po kolei. Gdyby jeden z nich eksplodował, to bym dawno leżał w ziemi, moi rodzice i jeszcze inni ludzie [też]. A złożyło się tak, że jeden pocisk, drugi i trzeci [nie wybuchły]. Jeden otarł się tylko o szczytową ścianę od Marszałkowskiej, wbił się w ziemię. Drugi na parterze skręcił jakoś i przez bramę Moniuszki przeleciał na drugą stronę i już rozpędem padł na płasko. Zarwał strop i spadł do piwnic. Trzeci leciał przez klatkę schodową, którą myśmy schodzili do piwnicy, zawalił klatkę schodową i zabił, wbił w ziemię kilku ludzi. Między pięciu a dziesięciu. Między innymi zginął pan Kot, właściciel zakładu krawieckiego ze Szpitalnej, z synem. Myśmy byli poobijani cegłami, gruzem, tak że posiedzieliśmy w zawale z pół godziny chyba, zanim od strony PKO zaczęli szukać, jak [do nas] dojść. Myśmy nie mogli klatką schodową wyjść, bo pocisk klatkę zawalił. Jak przyszli ludzie ze światłem, to spod spodu pocisku było widać jasny, prochowy płaszcz syna pana Kota. O tym wiem dlatego, bo ich grupka stała, myśmy byli parę metrów dalej – ja, rodzice i jeszcze paręnaście osób – w piwnicy.

 

Paliło się światło jeszcze, elektryczna żarówka była i ktoś czytał z „Biuletynu Informacyjnego” komunikaty, gazetkę czytał na głos.

  • Jaka to była gazetka?


Prawdopodobnie „Biuletyn Informacyjny”, bo to była najczęstsza gazetka, miało się ją wszędzie prawie. Zresztą w czasie okupacji miałem dostęp [do prasy], w szkole jeszcze.


Na Wroniej to było duże środowisko PPS-u, nawet dwa dni przed Powstaniem zauważyłem, że zmieniono tablicę z nazwą ulicy Wronia na Mieczysława Niedziałkowskiego.

  • Ile czasu spędził pan z rodziną ulicy Moniuszki?


Około dwóch tygodni.

  • Jakie były wtedy warunki życia – woda, jedzenie, noclegi?


Znajomy mamy wpuścił [nas] do biur firmy. To było na trzecim piętrze. Piętro niżej był doktor Rathaus właśnie, który mamie lekarstwo dał i być może uratował jej życie. Tak jej spuchły nogi, że pękała skóra. Skuteczne [lekarstwo] dał w każdym bądź razie, bo mama jakoś trochę do siebie doszła.

Były punkty żywieniowe, można było dostać zupy. Żeśmy mieli trochę kaszy jaglanej. Tylko nie było soli, to żeśmy nie mogli kaszy zjeść. Jeszcze z początku wodociąg działał na Moniuszki, do ostrzału z dział kolejowych.


Trzy kolejne pociski uderzyły w odstępach paru minut, a czwarty eksplodował w Filharmonii Warszawskiej. Uderzył i eksplodował. Było bardzo dużo ofiar, bo było dużo ludzi, którzy wcześniej uciekli i zatrzymali się [w filharmonii].

Mało tego, już w ostatnich dniach sierpnia czy 1 września, jeszcze w przeddzień tego ostrzału, doszło dużo wojska ze Starówki kanałem. Widziałem nawet, jak niektórzy wychodzili z kanału na Moniuszki.

  • Jak wyglądali?


Strasznie! W błocie, śmierdzący niestety, ale doszli, ocaleli, wyszli. Mnie udało się nawet rozmawiać z jednym z żołnierzy, który przeszedł przez Ogród Saski, wierzchem.

  • Zna pan jego nazwisko?


Nie.

  • Przedstawiał się w ogóle?


Nie. W tamtym czasie nie było pytań jak za czasów „Solidarności”. Jak żeśmy się kontaktowali, to nie było [możliwości], żeby zapytać się o tożsamość. Najlepiej było tożsamości nie znać. Chłopak z tej grupy tylko mi opowiadał… Część próbowała przebić się wierzchem przez Senatorską i Ogród Saski.

  • O czym pan z nim rozmawiał?


[Pytałem o] jego wrażenia ze starciem z esesmanami. Mówił: „Słuchaj, esesman to żołnierz taki, że jak rzucał granat, to jeszcze zanim dym opadł z wybuchu, to już siedział w miejscu, gdzie rzucił. Czyli trzeba było od razu walić w to miejsce, gdzie padał granat”. Chłopak miał w całe czoło wbity piasek, we wszystkie knykcie powbijane odłamki, ale był z grupy, która przeszła wierzchem. Jeden z nich – czy kilku nawet – znał dość dobrze język niemiecki i przez Ogród Saski przechodzili w nocy.

  • Znamy tę historię. Pańskie wspomnienia są najważniejsze.


Opowiadał, jak dotarli do pierwszej naszej placówki na skrzyżowaniu Królewskiej. Już ci z Królewskiej otworzyli ogień zaporowy na drugą stronę. Opaski po prosu zwinęło się. Ciemno. Gadał tylko tamten, co język znał, a reszta… Broń ta sama [co u Niemców], umundurowani [jak oni], bo byli z grupy, która była jeszcze na Stawkach, tak że [powstańcy] wyglądali jak Niemcy.


Następnego dnia, jak myśmy już wyszli, ojciec oberwał cegłą w twarz, więc w lazarecie, naprzeciwko Moniuszki 11, założyli ojcu opatrunek. Wtedy mówię: „Starajmy się gdzieś wynieść”. Przypomniał sobie ojciec, że ma brata na Żurawiej róg Kruczej. Już żeśmy nie wrócili do biura.
Jeszcze na górze, w biurze Bindera, przez parę dni był pan Suchanek z żoną, z teściową i z pieskiem pekińczykiem. Artysta malarz, tak się przedstawiał. Zresztą wyglądał na artystę, takie miał włosy. Oni jeszcze zostali, a myśmy już poszli na Żurawią. Była przed wojną restauracja „Narcyz” w narożnym domu, tośmy poszli. Żeśmy szli ulicą Moniuszki do [ulicy] Zgoda, do Szpitalnej. Wszystko się paliło. Przy ruinach Filharmonii Warszawskiej to wiele zwłok ludzkich porozrzucanych przez wybuch wisiało na balkonach czy gdzieś. Płonął asfalt. Trzeba było ogniska płonącego asfaltu omijać zygzakami. Żeśmy do Brackiej dotarli i do Widok. Z Widok żeśmy jakoś weszli, dopytali się, zresztą informacje były, którędy można dojść do przejścia przez Aleje Jerozolimskie. Był przekop ułożony w „esa” [czyli w literę „S”]. Saperzy ułożyli to wcześniej z worków, bo ostrzał wzdłuż Alej był z BGK i z Dworca Głównego. Tak że walili, kto się tylko ruszył, od razu szły serie. Ale to dosyć [solidne] było – kilka rzędów worków z piaskiem ułożone. Jeden był kłopot taki, że w pewnym miejscu były szyny tramwajowe, których nie było jak wyciąć. Zresztą może nie chciano nawet, żeby nie psuć toru [tramwajowego], bo bardzo blisko było do stropu tunelu średnicowego. Tak że nie było można w głąb kopać, tylko do betonu. Służba [była] bardzo zorganizowana. Przy wylocie, z jednej strony Alej stał żołnierz z tablicą na kiju przestrzeloną, bo co raz szły w nią serie z jednej albo z drugiej strony. Jak poszarpali jedną, to zrobili drugą z kawałka dykty czy czegoś – żeby znaki [dawał] temu po drugiej stronie.

  • Pan przechodził tym przejściem?


Tak. Tylko to trzeba było biec w odstępach. Jedna osoba biegiem i niziutko do torów, przez tory przechodzi i następna. Wtedy mama za mną, ojciec za mamą, jeszcze kilka osób przepuścili. Potem – na razie stop i z drugiej strony. Taki był wtedy ruch przez Aleje Jerozolimskie ze Śródmieścia północnego do południowego.
Żeśmy dotarli na Żurawią róg Kruczej. Państwu Suchanek podaliśmy adres, bo prosili, że ewentualnie następnego dnia pójdą. Myśmy poszli w sobotę, a następnego dnia – to było w niedzielę – był znowu ciężki nalot sztukasów.

  • Na Żurawią?


Nie, na Moniuszki. Państwu Suchankom udało się nalot przeżyć, ale bardzo dużo żołnierzy, którzy ewakuowali się ze Starówki i rozlokowani byli w piwnicach, zginęło. Nie wiem, czy Niemcy jakąś informację mieli, czy co. Nie mam pojęcia. W każdym bądź razie tym ludziom udało się przeżyć, bo następnego dnia rano był ciężki nalot bombowców. W dom uderzyło siedem bomb, jak nam opowiadali. Dotarli do nas na Żurawią z pekińczykiem pod pachą, mieli opalone włosy tylko. Przez ogień biegli, popaliło im włosy, rzęsy. Trochę uspokoili się na Żurawiej u brata [mojego] ojca. Potem poszli na Mokotów, dalej szukać znowu jakiejś rodziny, a myśmy zostali.
Parę dni byliśmy na Żurawiej z ojcem [i mamą]. Potem żeśmy doszli do wniosku, że może lepiej będzie jeszcze z Żurawiej przenieść się na Hożą 49, bo też zaczął ogień przechodzić już na drugą stronę Alej. W trzeciej oficynie, bo to był dom o dwóch podwórzach, mieszkał stryjeczny brat ojca, który już nie żył, ale jego żona, wdowa z synem kaleką (który miał nogę niesprawną) żyli. To był duży, wysoki dom, ale oni byli w trzeciej oficynie w podwórzu, w suterenie. Było to najspokojniejsze właściwie miejsce. Bo tak… Niemcy byli w politechnice blisko, byli na Chałubińskiego…

  • Czy w czasie Powstania zetknął się pan osobiście z niemieckimi żołnierzami?


Bezpośrednio nie, tylko widziałem… Ale już 1 października, po kapitulacji, jak już było zawieszenie broni od świtu do nocy, poszedłem po prostu zobaczyć, jak wygląda tamta część Warszawy. Też był ostrzał z dział kolejowych.

Ponieważ mnie zainteresowało, że trzy niewypały uderzyły, zacząłem liczyć mniej więcej. Bo jak pocisk nadlatywał z działa, to było słychać ogromny gwizd – prawie ryk: yyy! – i jak padł, nie eksplodował gdzieś, to tylko czuło się takie wstrząsy jak podczas jazdy windą, kołysanie; a jak eksplodował, to był potworny wybuch. Potem z jękiem padały różne odłamki, kawałki: bach, bach, bzzzi, bach, bach.

 

Jak już nie było w ciągu dnia walki i strzelaniny, 1 października poszedłem Marszałkowską do Śniadeckich. W czasie okupacji chodziłem do szkoły na Śniadeckich 8. Na czwartym piętrze była nasza szkoła. W budynku obecnego Instytutu Matematycznego mieściło się kilka szkół zawodowych – elektryczna, ogrodnicza i miedzy innymi nasza.


  • Widział pan żołnierzy AK wychodzących do niewoli?


Nie. Wychodzili później. Cywile wychodzili pierwsi, 2 października, a wojsko wychodziło 3–4 [października], później.

Jak poszedłem obejrzeć [tamtą część], na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Hożej [zobaczyłem] ogromny krater z wodą. Jeden z pocisków kolejowych prawdopodobnie eksplodował, bo wszystkie cztery narożniki domu były osunięte, zarwane. Cały środek, jezdnia, to był wielki krater i woda. Jak słyszałem potworną eksplozję, to możliwe, że to był nawet ten dom, ten pocisk. Z moich ocen [tak wynikało].

 

Już miałem piętnaście lat, trochę rozgarnięty byłem, troszkę niemiecki znałem. Pierwszą klasę gimnazjum podziemnego Rejtana kończyłem na Śniadeckich 8. Bo nasza [klasa to oficjalnie] była siódma klasa podstawówki, ale to była [w rzeczywistości] tajna filia gimnazjum Rejtana. Dowiedziałem się po wojnie już, że to był Rejtan. Wtedy to było dla chętnych.


  • Jak pan pamięta ostatnie dni Powstania w Warszawie?


Ostatnie dni: jak Marszałkowską wyszedłem i poszedłem do Śniadeckich, kolegę znalazłem, odwiedziłem. Oni już szykowali się do wyjścia następnego dnia. Poszedłem jeszcze chyba ulicą 6 Sierpnia, doszedłem do placu Zbawiciela. Po drugiej stronie były ruiny dawnego ministerstwa, GISZ-u, Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Na ukos przez plac, na ruinach, Niemca widziałem. W płaszczu przeciwdeszczowym, w hełmie stał, z bagnetem na karabinie. Ale było zawieszenie broni, nie strzelał. Już nie podchodziłem bliżej, widziałem z daleka.
Jeszcze poszedłem zobaczyć, jak wygląda sytuacja na Poznańskiej, pod „Telekomem”. „Telekom”, oddzielony dookoła zasiekami, był w połowie jezdni. Zasieki postawili Niemcy jeszcze przed Powstaniem, odgrodzili się. Na dachu mieli gniazdo broni pelot, maszynowej – działka „pelotki” czterolufowe i cekaemy. To można było poznać po dźwięku, jak strzelają. Trochę już ucho nawykłe miałem, tak że wiedziałem, co strzela.

Charakterystyczne było to, że jak Rosjanie już zajęli Pragę, jak zaczął się wieczór, przylatywały kukuruźniki z Pragi na naszą stronę i trochę zrzucały zaopatrzenia. Wcześniej, na początku Powstania, to przylatywały ochotnicze załogi nasze samolotami angielskimi – z Brindisi z Włoch aż tutaj do Warszawy. Inne załogi też, angielskie też były, bo grób Anglików jest blisko Dworca Zachodniego.

  • Wiemy o tym.


Jak kukuruźnik przylatywał, to miał możność wyłączyć silnik. To wiem, bo po wojnie jako chłopak młody z pasją lotniczą uczyłem się na nich latać w Aeroklubie Warszawskim.

  • Jakieś zrzuty dotarły do pana osobiście, może żywność?


Osobiście do mnie nie, ale do żołnierzy to dochodziły, bo widziałem nawet na Hożej żołnierza z rusznicą przeciwpancerną, rosyjską, która miał dwie nóżki, długą lufę i tłumik ogniowy. Docierało trochę.
Jak rozmawiałem z żołnierzami, [mówili] na przykład, że zeskoczył też radziecki skoczek. Spadł na Poznańską na dach, nogę miał złamaną czy coś, usiłował nawiązać kontakt ze swoją bazą przez radiostację – ni cholery to mu się nie udawało.
To były po prostu działania pozorne. Wprawdzie profesor Bartoszewski w swojej kronice „Dni Powstania Warszawskiego” podaje jakąś liczbę zrzutów – dosyć dużo tego było – tylko widocznie zrzucano w workach i były spore uszkodzenia.


  • Jak pan pamięta moment wyjścia do niewoli? Pan wychodził z rodziną czy sam?

 

Wychodzimy wszyscy.
Jeszcze pod „Telekomem”, przy drutach, zdziwiło mnie to, że z jednej strony zasieków stali Niemcy, a z drugiej strony zasieków nasi, Polacy, żołnierze, i ze sobą rozmawiali jakoś. To wywarło na mnie trochę dziwne wrażenie. Ale wynika z tego, że jak nie ma walki, to żołnierze z dwóch stron są właściwie jak koledzy i ze sobą gadają. Niemcy podawali jakieś papierosy chłopakom. To takie moje wrażenie, bo podszedłem blisko do nich. Z tym, że język za słabo znałem. Naprzeciwko, na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej, to byli nasi. Linia frontu była przez jezdnię na Poznańskiej. Jak robiła się noc, to była strzelanina, a w dzień było już cicho.
Wychodzenie samo… Ponieważ na Hożej 51 były zakłady serowarskie i zapasy żywności były, to ogłoszenie dano, żeby ten, kto będzie chciał wychodzić, zgłaszał się, i dawali po pewnej ilości cukru w kostkach na osobę. Nie wiem, czy kilo czy dwa kilo. W każdym razie myśmy też cukru kostkowego dostali na wyjście z Warszawy.

Jeszcze była studnia artezyjska, to po wodę się chodziło. Będąc [w drodze] po wodę, widziałem cały przylot amerykańskich superfortec. 19 września chyba przylecieli. Sto piętnaście ich było czy coś. Z tym, że przylecieli dosyć wysoko. Silny wiatr był, większość zrzutu poleciało do Niemców.

  • To też wiemy.


Do nas spadło tylko to, do czego żołnierze strzelili w czasie spadania i dziury w czaszach robili, żeby szybciej spadało. Trochę spadło na Poznańską, Hożą, w tamte okolice.


  • Pieszo was pognano do obozu w Pruszkowie?


Nie, myśmy szli przez Ursus.

  • Jak wyglądała droga?


Przed placem Politechniki była ostatnia barykada. Wychodziło się na plac przed Politechniką i do ulicy 6 Sierpnia. Naprzeciwko szpitala, w połowie, tam gdzie była brama szpitalna, i naprzeciwko Politechniki, pod płotem stał stolik, krzesełek parę i kilka osób było. Widziałem osobę z opaską PCK, Czerwonego Krzyża, z RGO. Jacyś cywile niemieccy, jacyś oficerowie niemieccy. Pochód tak szedł, a oni tylko przyglądali się i nic, żadnej reakcji.

  • Co z osobami starszymi, rannymi? Ktoś im pomagał iść, niesiono rannych na noszach? Jak oni byli traktowani?


W najbliższym otoczeniu naszym, takich, którym trzeba było pomagać, jakoś nie było. Byli tacy, którzy szli o własnych siłach. Ktoś miał rękę zabandażowaną, na temblaku, to szedł. O jakiejś kuli czy coś, to też szedł. Pochód tak się wlókł, wolno.

  • Ile czasu trwała podróż?


Jak żeśmy wyszli około dziewiątej-dziesiątej rano, to do Ursusa dotarliśmy, jak już było ciemno. Długo żeśmy szli, bardzo długo. Jeszcze w Warszawie, przy Politechnice, zatrzymaliśmy się. Była skrzynia MZK z piachem, to żeśmy się zatrzymali – ja, mama, ojciec – żeby trochę odpocząć. Przy plocie leżały zwłoki kobiety twarzą do ziemi, już chyba w stanie częściowego rozkładu. Musiała zginąć znacznie wcześniej. Nikt tym się nie interesował, poległych było [dużo]. To było przy terenie, na którym byli Niemcy. Widocznie ją zastrzelili.
Potem [szliśmy koło pomnika Sapera], sapera nie było już, tylko postument po pomniku stał. Jego Niemcy zabrali jeszcze z rok przed Powstaniem, może wcześniej. Jakiś czas stał ogipsowany, potem go zlikwidowali w ogóle.
W Alei Niepodległości, co kilkadziesiąt metrów, żandarmi stali z karabinami – Niemcy, policja niemiecka, z dwóch stron. Skierowali nas później z Alei Niepodległości w Filtrową i prosto Filtrową żeśmy się wlekli aż do placu Narutowicza. Potem w Grójecką i cały czas do ulicy 17 Stycznia, która idzie do Ursusa.


  • Jakie warunki były w Ursusie? Gdzie byliście zakwaterowani?


Nas umieszczono w hali, gdzie chyba była modelarnia, w pobliżu odlewni.

  • Ile mogło być osób w hali?


To duża hala. Na moje oko tam było z tysiąc ludzi chyba, a może i więcej.

  • W jakich warunkach przebywaliście? Wszyscy siedzieli na podłodze?


Na podłodze. Żeśmy wyciągali sobie modele z półek i, które się nadawały, układali, tak że można było na modelu położyć się i przespać.

  • Była zorganizowana jakaś opieka lekarska?


Ktoś przyszedł z RGO z jakąś zupą. Zupy nam dali trochę. Ktoś przyszedł z koszem pomidorów. Jak naród na pomidory się rzucił, to z pomidorów w koszu została zupa. Naród wygłodniały. Po sześćdziesięciu trzech dniach zobaczył człowiek pomidora. Tłum ludzi na kosz z pomidorami się rzucił. Kto złapał, to złapał, a kto się nie dopchał, to nie złapał i koniec.

  • Jak długo byliście w Ursusie?


Myśmy chyba [tam] byli jedną albo dwie doby. Z nami razem szedł jeszcze brat ojca z żoną i z kuzynką. Do Ursusa dotarliśmy wszyscy razem i nocowaliśmy obok siebie, na modelach drewnianych jakichś. Bo to betonowa hala i modele na półkach były drewniane.
Nie wiem, czy następnego dnia, czy po [jeszcze] jednej nocy, w każdym bądź razie w jakiś sposób ogłoszono, żeby szykować się do wyjścia z hali. Ja, mama, ojciec, żeśmy zebrali się wcześniej, szybciej, a oni jakoś dłużej się grzebali. Tak że myśmy wychodzili, a brat ojca z żoną i z kuzynką zostali. Myśmy wychodzili na początku kolumny, a oni trochę dalej. Już skład wagonów towarowych stał. Długi skład, ze sto wagonów, stał na torze obok zakładów „Ursus”.
Jak wychodziło się z hali, w odległości dwudziestu metrów stała jakaś niby komisja. Wśród komisji był ksiądz, był ktoś z RGO z opaską i był jakiś Niemiec ze swastyką, ze znaczkiem NSDAP w klapie, i jakiś oficer wojskowy. Tylko nie pamiętam, czy on był z Wehrmachtu, czy z SS, w mundurze w każdym bądź razie… Ale pierwsze skrzypce grał w grupie cywil, który stał i trzeba było podchodzić w pobliże… Przyglądał się każdemu. Jakaś matka z dziećmi mniejszymi, to w jedną stronę, jacyś staruszkowie też. Inni – w drugą stronę. Tak przyglądał się, którzy wyglądają na to, że mogli być w Powstaniu, i mężczyzn w wieku od dwudziestu kilku lat do jakichś pięćdziesięciu czy iluś [lat] w prawo oddzielali. Nie było wiadomo, dokąd [trafią]. Potem okazało się, że do robót fortyfikacyjnych gdzieś ich wzięli, a środkową kolumnę do wagonów. Mama wzięła ojca i mnie pod ręce, trzymała nas kurczowo obydwóch. Cywil popatrzał mamie w oczy i na nas wszystkich do transportu… Do wagonów żeśmy poszli. Brat ojca z żoną w dalszej części byli.

  • Mieliście w tym momencie świadomość, dokąd jedziecie?


Nie. Wiadomo było tylko, że najprawdopodobniej do Niemiec. Już taka informacja przed kapitulacją była. Strona polska musiała zgodzić się na to, że Niemcy wywiozą do Niemiec ludzi uznanych za zdolnych do pracy, [a uznanych] za niezdolnych zostawią w Guberni; a czy było wyraźnie powiedziane, że podejrzewanych o uczestnictwo w Powstaniu [wywiozą na roboty], o tym nie było mowy. Byłem świadomy tego, że jak nas nie skierowali z tymi do pozostawienia w Polsce, to nas powiozą do Reichu.

  • Ile osób było w wagonie, jakie były warunki?


Przeciętnie ładowali do bydlęcego wagonu po sześćdziesiąt osób. Było dosyć ciasno. Można było usiąść w kucki. Pełny wagon. Jak wagon się napełnił, zamykali drzwi i do następnego wagonu… Jak już władowali wszystkich ludzi – to trwało parę godzin – jak skład się zapełnił… To trwało gdzieś do pory obiadowej zanim pociąg ruszył.

  • Ile czasu trwała podróż pociągiem? Dokąd w końcu dojechaliście?

 

Pociąg ruszył pod wieczór chyba. Jechaliśmy całą noc. W pewnym miejscu pociąg w lesie się zatrzymał. Strażnik w naszym wagonie, jak zaczęli ludzie prosić, że duszno, żeby uchylił drzwi, to otworzył. Zaczęli z nim rozmawiać, nawet dość sympatycznie. Mówił, że jest folksdojczem z Radomska, Bahnschutz ze straży kolejowej – czarny płaszcz, mundur, karabin, hełm też, w furażerce nawet był. W każdym razie pociąg zatrzymał się gdzieś w lesie (może to już było za Skierniewicami, za Żyrardowem) po paru godzinach jazdy. Folksdojcz otworzył drzwi wagonu, mówi: „Jak ktoś chce do lasu, załatwić się, [to może wysiąść]”. Bo tylko w naczynie, w miseczkę czy w garnuszek, robiło się w wagonie. Pociąg jechał, a ktoś musiał, to co miał zrobić?
Pozwolił z wagonu zeskoczyć na nasyp. Był nasyp niski, tak że było prawie równo, tylko przez mały rowek [przeskoczyć] do lasu. Tylko mówi: „Broń Boże uciekać, bo będę strzelał”. Mieli rozkaz strzelania. Rzeczywiście, kilkanaście osób wyszło, [głównie] kobiet, załatwić sprawy fizjologiczne i z powrotem [wróciło] do wagonu. Już wierzei nie zamykał. Mówił, że w Radomsku już zmieni się z innym. W Radomsku swoją służbę skończył, to pojawił się inny Bahnschutz, który drzwi już nie chciał otworzyć.


  • Dokąd ostatecznie pociąg dojechał?


Wychodząc z domu, jeszcze w Warszawie, z atlasu Romera wydarłem sobie mapkę Polski i w kieszeni miałem gotową do użycia. Jak Częstochowę pociąg minął, to był już świt, było widać. Po raz pierwszy Częstochowę widziałem z daleka, z wagonu. Okienko w bydlęcym wagonie, mnie podnieśli ludzie, a ja na łokciu wisiałem. Chodziło o to, że skoro mapkę miałem, to żebym orientował się, którędy jedziemy. Odczytywałem stacje kolejowe, które się mijało. Częstochowę widziałem, obraz, i mówię: „Widzę klasztor. Krzyż jest chyba na wieży”. Słońce zaczęło wschodzić, już dość wysoko [było na niebie] i krzyż złocił się w pięknym, słonecznym świetle. Tu było jeszcze szaro, ciemno, a tam już było w słońcu. Mówię do ludzi: „Mijamy klasztor częstochowski”. Zaczęło się w wagonie śpiewanie litanii do Matki Boskiej. Modły ogólne w wagonie.
Dalej wisiałem na okienku i tylko czytałem: Herby Nowe, Mysłowice, Szopienice, i na mapkę [zerkałem]. Zaczyna być widać z trasy, że [pociąg] jedzie w kierunku Oświęcimia. W wagonie powstała atmosfera straszna. Już wiadome było, co to znaczy Oświęcim. To już w całej Polsce było wiadome wtedy, w Guberni, w Warszawie. Wszystko wskazuje na Oświęcim. Jak linia kolejowa biegnie, to było widać skrzyżowanie torów, a za skrzyżowaniem torów było widać Szczakową, później Chrzanów. Jeśli pociąg Szczakową minie, to nie będzie Oświęcim, a jeśli nie minie, to Oświęcim. Już modły, płacz w wagonie.

W pewnej chwili pociąg jedzie, za chwilę zwalnia i czytam napis – Szczakowa. To była Rzesza, Reich. Pociąg stanął. Oczywiście w wagonie atmosfera strachu opadła. Co będzie dalej, nie wiadomo jeszcze, ale już nie Oświęcim. Słychać, że część pociągu odczepiają. Lokomotywa odczepiła się z jednej strony, po drugim torze przejechała z drugiej strony. Nasza część składu stoi. Drugą część składu odczepili. W drugiej części składu był właśnie brat ojca z żoną i z kuzynką.
Druga część składu, żeśmy dowiedzieli się później, pojechała stamtąd prosto do Wrocławia, a myśmy zostali w Szczakowej. Żeśmy stali z pół godziny na torze w wagonach, z godzinę może. Zbliża się kolumna takich w mundurach SD, Sicherheitsdienst. Już na tyle miałem rozeznanie, [że wiedziałem,] jak ich poznać. SD mieli brunatne koszule, czarne krawaty. Sicherheitsdienst, ponieważ [pilnowali] bezpieczeństwa, mieli: hełmy, szmajsery, płaszcze przeciwdeszczowe, pieski na smyczach. Rozstawili się wzdłuż składu. Otwieranie wierzei – „Wysiadać!”. Wszyscy wychodzą. W składzie było sto wagonów, sześćdziesiąt osób w wagonie. Mogło nas być około tysiąca. Wyszliśmy z wagonów. Obstawili nas dookoła i [każą] iść z bocznych torów do jakiejś drogi. Trochę niemiecki znałem, ale innych języków obcych nie znałem żadnych.
Zetknąłem się w czasie okupacji [z rosyjskim]. Jak byłem na wakacjach u cioci na wsi blisko Węgrowa, rosyjski jeniec, uciekinier z obozu jenieckiego, dotarł [tam], i z Rosjaninem trochę rozmawiałem, troszeczkę się osłuchałem. [Zauważyłem teraz,] że ci w niemieckich hełmach rozmawiają ze sobą po rosyjsku. Do najbliższych mówię: „Oho, chyba Ukraińcy”. To mogą nam dać do wiwatu teraz. Żeśmy wiedzieli, co wyprawiali w Warszawie w Powstanie, jak zachowywali się ci od Kamińskiego, z RONA, Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia. Wszyscy najbliżsi znowu trochę nabrali strachu. Prowadzą nas, nie ma innego wyjścia.
Idziemy wzdłuż drogi, na końcu widać jakieś baraki, druty. Na barakach propagandowe plakaty. Na plakatach napisane jakieś hasła bukwami. Zobaczyłem pierwszy raz cyrylicę, ruskie litery. Nie wiem, co napisane, ale chłopak ze swastyką… Prowadzą nas, brama, wejście. Przy wejściu stoi znowuż taki ze szmajserem na piersiach, w hełmie, w płaszczu przeciwdeszczowym. [Wchodzimy] do baraków, każą się rozlokować. Baraki, gołe nary. Wszyscy w sztubach na narach się lokują. Po dwóch godzinach dwóch idzie, bez broni. To był 2, 3, 4 października. Pogodne dni, ciepło, ładnie, tylko w spodniach, w sweterkach… Tak od sztuby do sztuby, między innymi weszli [tam], gdzie myśmy byli. Po polsku pytają się: „Kto wy?”. Mówimy: „Polacy, z Warszawy, z Powstania”. Jeden z nich, wyższy, pyta się: „Boicie się nas?”. Co takim powiedzieć, czy boimy się, czy się nie boimy. Cisza. Nikt się nie odzywa. Mówią: „Nie bójcie się, nie będziemy tutaj nic robić. My tu na odpoczynku”. Jak się później okazało, chyba ze dwa baraki były wydzielone i oni kwaterowali. Mogła ich być kompania, [od] dziesięciu do setki. Po prostu ich wysłano na przyprowadzenie nas z wagonów do obozu. Obóz, normalni strażnicy.

  • Jaki to był obóz, w jakiej miejscowości?


Szczakowa… Arbeitsamt… Urząd Pracy Chrzanów [Krenau].

  • Jak było w obozie? Mieliście jakieś obowiązki?


Nic. Było oczekiwanie na coś. Pierwsza rzecz – jak już żeśmy się rozlokowali, to następnego dnia była odwszalnia, parówka. Jakaś łaźnia, mycie i skromne jedzenie.

  • Na co oczekiwaliście w obozie?


Co [będzie] dalej. To był przejściowy obóz. Okazało się, że był transport z Płaszowa. Po wojnie dowiedziałem się, że Płaszów to był obóz koncentracyjny pod Krakowem. Tacy ludzie byli też. Osobiście kontaktu z nimi nie miałem, ale tacy byli.
Na obozie słup był i megafon. Ponieważ miałem sporo czasu wolnego, ciepło było, ładnie, była ławka, to sobie siadywałem pod megafonem i słuchałem komunikatów różnych. Między innymi: Wnimanje! Wnimanje! – po rusku czy ukraińsku dla sołdatów z SD. Awanse jakieś – z gefrajtra na takiego, z tego na takiego. Albo: „Uwaga! Uwaga! Transport z Warszawy”.

  • Gdzie trafiliście później?


Przypadek mnie zetknął z jednym z tych, którzy nas prowadzili. Jak tak siedziałem pod [megafonem], przysiadł się do mnie obok jeden chłopak, [miał] ze dwadzieścia lat. Miałem [ja lat] piętnaście, był starszy trochę, buźka kirpicza, jak to się mówi, cała w fioletowych takich… Wybuch prochowy blisko mu nawbijał fioletowych... Pyta się mnie: „Kto ty?”. Mówię: „Z Powstania, z Warszawy”. Mówi: „Bo ja to z Czarnomorskowo Fłota”. Zdziwiłem się, nie znałem, domyśliłem się. Pokazuje, mówi: „Patrz”. Pokazuje mi pod swetrem pasek z gwiazdą. Z portfela wyciąga fotografię jakiegoś pancernika, marynarzy w koszulkach w paski. Siedzi i mówi: Ot, siuda to ja. Tu marynarz. Mówi, że był ranny w Sewastopolu, bo ich wzięli z marynarzy do walki w piechocie, był wybuch, pocisk, [i człowiek ten] był kontuzjowany. W każdym razie zgarnęli go do niewoli.

  • Jaki wpływ miała ta znajomość na losy pana i pańskiej rodziny?


Zaproponował mi, że jeśli mam jakąś rodzinę, jeśli chciałbym zawiadomić kogoś, on wychodzi, to mi może odkrytkę kupić, kartę pocztową, żebym napisał parę słów, on mi ją wyśle. Mówię: „Jak ci zapłacę?”. Nie, to on kupi i przyniesie. Rzeczywiście, następnego dnia przyniósł. Napisałem, bo wujek, matki brat, mieszkał w Łodzi. Kartkę napisałem; gdzieś w listopadzie, jak pytałem się po wojnie, doszła kartka. On mi to zrobił, taki fakt.

  • Co się później działo z państwem?


Żeśmy byli z tydzień czasu… Po raz pierwszy widziałem z bliska makabryczną ilość wszy. Ktoś miał płaszcz podbity futrem, widocznie wszy dużo mu się zalęgło, więc futro wywiesił na płocie. Jak słońce świeciło, wszystkie wszy wyłaziły na wierzch, to było jak zsypane białym prochem. Nawet zdziwiłem się, kogoś pytam: „Co jest na tym futrze?”. – „Co ty? Nie wiesz? To wszy”.
Straż zewnętrzną koło obozu też trzymali wachmani, ale z bronią krótką… pistolety [nosili]. Miejscowi [Ślązacy] przybiegali dookoła obozu. Jak ci miejscowi, z Chrzanowa, dowiedzieli się, że są ludzie z Warszawy, z Powstania, to przybiegali z koszami kanapek, pomidorów, owoców, jabłek. Strażnicy nie odganiali ich specjalnie i [ci ludzie] przerzucali [żywność] przez płot. Kto złapał kanapkę czy coś… a najchętniej pomidora czy jabłko. Bardzo dużo ludzi przychodziło przez kilka dni, dokąd żeśmy byli. W końcu, po kilku dniach, widziałem, jak Lagerführer w czarnym płaszczu, mundurze, Ślązaczkę miejscową złapał i pobił bardzo. Widziałem ją pobitą mocno, gdzieś ją prowadził. Nie wiem, czy potem wypędził, czy jak. W każdym razie po paru dniach trochę zmniejszyło się już.
W nocy [słyszeliśmy pociągi], blisko przechodził tor kolejowy, na Oświęcim właśnie. Żeśmy się strażników pytali dokąd… Rankiem to było widać, jak przejeżdżał skład węglarek, lor, nawet gładkich. Już zaczął deszcz trochę padać, więc na wagonach, na lorach siedziały gromady ludzi pod parasolkami. Pytaliśmy się jednego ze strażników, dokąd pociąg pojechał. Mówi: „Macie szczęście, bo tamten pojechał do Oświęcimia”.

  • Jak dalej potoczyły się pańskie losy, z obozu w Szczakowej dokąd pan trafił z rodziną?


[Przed wyjazdem] ze Szczakowej już dali nam suchy prowiant, chyba na dwie doby. Wydali po bochenku chleba wojskowego. Nam na trójkę bochenek jeden dali, trochę marmolady, po kosteczce margaryny. Następnego dnia będą nas gdzieś wieźli, [mówili,] żeby już szykować się do wyjazdu, do drogi. Żeśmy się spakowali. Całą kolumnę [prowadzili] ci sami, którzy nas przyprowadzali.


  • Dokąd ruszyła kolumna?


Do najbliższego toru kolejowego, który był na nasypie. Trzeba było wchodzić na nasyp. Tam już stał skład czy też go podepchnęli. Nam kazali się ustawić wzdłuż nasypu na dole. Nasyp nie był wysoki, dość łatwo można było na niego wejść. Podepchnęli skład osobowych wagonów. Dziwne, ale tak to było. Bardzo zdziwiony byłem. Ładowali nas dokładnie po osiem osób do przedziału. Belgijskie wagony, bardzo porządne, z ławkami, miękkimi nawet. Ośmioosobowe przedziały, po tyle osób [weszło] , ile miejsc siedzących [było] w przedziale. Wszystkich ludzi do wagonów zapakowali. Nas spisali już wcześniej. Przyszli do obozu, jakieś listy mieli, kto jest w transporcie. Wsiadanie trwało z godzinę może, nim ludzie wyskrobali się na nasyp i do wagonów.

  • Nie wiedzieliście, dokąd się udajecie?


Ogólnie [wiedzieliśmy], że do Niemiec, do Reichu, ale do jakiej miejscowości, to nie.
W każdym bądź razie pociąg ruszył, zaczął jechać. W Gliwicach zatrzymał się na dworcu. Po raz pierwszy zobaczyłem Gliwice z okien pociągu. Miasto i dworzec Gleiwitz. Pociąg stanął, na peron wjechały siostry Czerwonego Krzyża z wózkiem, z baniakiem zupy i baniakiem kawy. Zaczęły wołać: „Kto chce kawy?! Kto chce zupy?!”. Ojciec podał garnek, zupy wlały, ktoś drugi [dostał] kawy. Dziwne, ale tak to było rzeczywiście. Żeśmy dostali po trochu zupy, kawy. One wzdłuż składu [chodziły], nie wiem… Niemcy wieźli też swoich uciekinierów ze wschodu. Może myślały, że to jadą ich uciekinierzy niemieccy, bo wagony osobowe, całkiem kulturalnie.
Pociąg znowuż ruszył. Ktoś obok w oknie stał i mówił: „O, Heydebreck” – Kędzierzyn był chyba. Potem mówi: „Koźle” – Cosel, Neisse – Nysa. Jedzie, jedzie. Przez Drezno to przejeżdżaliśmy nocą.
Następnego dnia ładna pogoda, znowu widno, dzień. W pewnej chwili pociąg wjeżdża między składy wagonów. Jest nalot. To był Lipsk, Leipzig. Bomby padały, bombardowanie. Z okna wagonu widać było, że w pobliżu jakieś magazyny się paliły. Tylko żeśmy zastanawiali się wszyscy: „O Boże, żeby tylko nie rąbnęły bomby w nasz skład!”. Przeżyło się Powstanie, a tu jakieś bomby znowuż – bombardowali Amerykanie chyba – a w dzień dostać od swojej bomby byłoby przykro. Po godzinie nalotu pociąg ruszył. Przejeżdżał przez dworzec. Dach był szklany, to wszędzie na peronach szkła nasypanego… Z chrzęstem przejeżdżał pociąg po tym szkle, [które] spadło od wybuchów. W każdym razie pociąg dojechał do Erfurtu.

  • Erfurt.


Erfurt. Tak. Mam ausweis stamtąd.

  • To był przystanek, czy stacja docelowa?

 

Kazali wysiadać w Erfurcie – już był wieczór – do obozu, do baraków. Znowuż rejestracja, ausweisy. To trwało z dzień. Znowuż odwszalnia, odzież do parówki, łaźnia. Baraki zwyczajne, gołe nary z desek, trzypiętrowe. Kto na czym miał, na tym się układał, na dechach się spało.
Potem już rozdzielanie na obiekty, do różnych prac. Myśmy trafili do miejsca strasznego, nie wiedząc jeszcze, co będzie… Okazało się, że [jedziemy] do jeszcze niewykończonych baraków, do miasteczka Kahla. To znowuż z Erfurtu, w bydlęcych wagonach. Już wagonów mniej było (nie cały transport, który z Warszawy jechał). Część wagonów, może było ich z dziesięć… Krótszy [skład] na rampę do Kahla. Chyba też żeśmy jechali nocą. Rano trzeba było wysiadać. Przez Kahla nas prowadzili. Jak żeśmy szli wzdłuż toru, ulicą, pamiętam napis… Fabryka zakurzona i na niej Porzellanfabrik taki szyld był. Żeśmy szli z miasteczka. Wzdłuż torów kolejowych szosa szła, linia elektryczna. Dwa dni dali na zainstalowanie się, to z chłopakiem w moim wieku do drogi doszedłem, akurat przejeżdżał pociąg linią elektryczną do Norymbergii chyba, miał napis: Berlin-Nürnberg. Widziałem go, dosyć wolno jechał, zakręt był.
Szosą asfaltową prowadzili nas, w pewnym miejscu kazali skręcić w inną drogę, w bok, w góry, w las. Tylko widziałem, że w pewnej odległości widać drogowskaz, że do Orlamünde pięć kilometrów. To z mapki wiem też.

  • Co było w tym obozie, jakie były wasze obowiązki, co strasznego się działo?


Przede wszystkim bardzo nędzne wyżywienie. Głodowe wyżywienie.

  • Co składało się na to wyżywienie?


Trochę jakiejś zupy z brukwi. Gotowane dawali na robocie, zupę jakąś czy też [wywar] z pokrzyw. Ze dwa, trzy kartofelki w mundurach [dodawali] czasami do tego świństwa jakiegoś.

  • To był jeden posiłek na cały dzień?


Rano przed wyjściem dawali trochę kawy. Można było [dostać] kawy i kawałek chleba zjeść z margaryną czy z czymś, potem na noc… Normalny tryb pracy był taki (bo to była budowa): przyprowadzili nas rano, mowę państwowotwórczą wstawili, że [budujemy] wielką fabrykę, bardzo ważną dla wojny, dla Niemiec, dla frontu; musimy być pomocni, kto będzie dobrze pracował, będzie dostawał jeść. Cała wataha przy tym była. Dużo kradli też, ile się dało. Cała obsługa stołówki była ukraińsko-białoruska, [składała się] z kolaborantów, którzy z Niemcami współpracowali.
Zagnali nas do baraków, które były niewykończone jeszcze. Tylko były trzony kominowe, stały piece. Były nary, łóżka dali długie, piętrowe, w których było trochę drzewnej wełny, która szybko skruszyła się, więc zrobiły się z tego śmiecie.
Normalny tryb pracy był taki, że [jeden] tydzień dzienna zmiana, [drugi] tydzień nocna zmiana.

  • Ile godzin trwał dzień pracy?


Dwunastogodzinny dzień pracy. Od godziny szóstej do osiemnastej. Pobudka była o piątej rano, jak na dzienną zmianę. Przychodził niemiecki psychopata, cywil. Jakieś miał tiki, chodził z wilczurem, specjalnie wyszkolonym do ściągania tych, którzy za wolno się zrywali. Wilczur rzucał się, łapał za łachy i ściągał. W drzwiach stawał o piątej rano, kijem walił w ścianki nar i darł się, ile siły: Aufstehen! Aufstehen! Kijem walił, o piątej rano budził i zganiał na dół. Wszystkich wyganiali do stołówki, gdzie trochę gorącej kawy można było dostać, zjeść kawałek chleba z margaryną czy z marmoladą z buraków.
Było rozdzielanie na grupy. Była ogromna ilość niemieckich firm przy tej budowie. Mnie z ojcem przydzielili do grupy [około] dwudziestu ludzi Eisenbetonbau Erfurt. Mam kopertkę, raz mi zapłacili pięć marek, mam zapisane. Eisenbetonbau Erfurt, Kümler, jakaś firma „Böhm”, która miała lokomotywki spalinowe.

  • Wiedzieliście, co to jest za budowa?


Nie było świadomości żadnej. Wiedzieliśmy tylko tyle, że jest budowa ściśle tajna, bo zewnętrzna straż to była SS; ale ci esesmani to nie byli Niemcy, używali języka holenderskiego. Kiedyś, jak przechodziłem koło budki, gdzie ci strażnicy stali, leżała gazetka ichnia z napisem: Hetvolk. To po holendersku znaczy naród czy coś takiego. Między sobą nie mówili… W krajach zachodniej Europy, zarówno w Holandii jak i w Danii, Belgii czy Francji były kolaboracyjne jednostki.

  • Jak się zachowywali, jak traktowali więźniów?


Strasznie! Za byle co [nas karali]. Kiedyś żeśmy wychodzili już o osiemnastej z dziennej zmiany, a ponieważ nie było trzonów, nie było pieców żadnych w barakach i już zbliżało się zimno (myśmy pojawili się [w obozie] koło 10 października), pozwoli nam zbudować sobie jakieś piece. Pozwolili nam przynieść z budowy zakończenia rur kanalizacyjnych, jakieś blaty, cegły, i ludzie, kto umiał… Pobudowaliśmy jakieś kuchenki. Wolno było z budowy przynieść obrzynków, resztek drewna, wiązać kawałkiem drutu, na kiju nieść, żeby móc nagrzać coś w baraku. Między innymi w naszej grupie szedł człowiek, który był w tramwajarskiej czapce zimowej, z nausznikami (cyklistówka niby). Nie wiem, czy za dużą tak zwaną kitę sobie naszykował, w każdym razie w pewnej chwili – bo żeśmy wchodzili po schodach, a w pewnym miejscu był przystanek, budka strażników, esesmanów – któryś z nich wyskoczył i do niego. Jakżeż go strasznie kopnął! Dalej nie mógł iść, to go najbliżsi chwycili pod pachy i przywlekli do obozu. Oni byli straszni. Nie wiem, czy ich poinformowali, że przywiezieni to są bandyci z Warszawy, bo nas nazywali Banditen von Warschau. Myśmy byli bandyci z Warszawy w mniemaniu faszystów, hitlerowców.
Jak komuś coś się stało, zachorował, to niby lekarz obozowy był, Lagerarzt. Ale lekarzem był faszysta włoski. Furażerkę z frędzelkiem miał, w mundurku faszystowskim, hitlerowskim chodził, [przybył] jeszcze z Włoch Mussoliniego. Jak ktoś miał ucięty palec czy złamaną rękę, to dwa dni zwolnienia mógł dostać wtedy i połowę porcji jedzenia, prowiantu suchego, i zupę, a jak coś więcej, to nic nie dostawał. Wydawali kartkę na jedzenie, na śniadanie i na kolację, przy wychodzeniu z pracy. Obiad to na budowie.
Była cała Europa. My byliśmy bandyci z Warszawy, Włochów było dosyć dużo. Jak Badoglio przeszedł na stronę aliantów, to wszystkie jednostki włoskie, które Niemcy mieli w zasięgu, rozbroili i bardzo wielu przywieźli do Kahla właśnie.
Myśmy byli jako niewykwalifikowana siła robocza. Co nam kazali przynieść wiązki drutów do zbrojenia, do montowania, do szykowania czy też lagi stalowe, czy jakieś worki cementu, co trzeba było na plecach przynieść z miejsca składowania do stanowisk roboczych, [to przynosiliśmy;] to musiało być w ciągłym ruchu. Nie można było sobie postać, bo ci nadzorcy z SA chodzili po dwóch przeważnie i pilnowali według znaczków, kto może na danym miejscu być. Z każdej firmy był jakiś polier tak zwany, który przydzielał grupę do jakichś prac na dany dzień. Mnie posłał kiedyś do jakiejś innej jednostki, coś na kartce napisał, jakiś rysunek dał i kazał iść. Zatrzymali mnie ci z SA i pytali się, gdzie idę. Pokazuję. No! Puścił mnie: Pass auf, sofort zurück. Z powrotem [iść] na swoje miejsce, jak najszybciej, bo jak [postąpię inaczej], to od razu lanie.

  • Co było budowane? Jakiś schrony? Pan widział, co to jest?


W książeczce jest szczegółowo zapisane [Deckname Lachs. Eine Geschichte der unterirdischen Fertigung der Me 262 im Walpersberg bei Kahla 1944/45]. To wydali Niemcy, którzy badają historię hitlerowskich różnych tajnych budów, miedzy innymi i to jest opisane. Jedna książka jest poświęcona temu.
Były sztolnie w głębi góry, jeszcze ze dwieście metrów było do wierzchołka i ze sto metrów od dołu. W połowie, tak mniej więcej, tunele, i w pewnych miejscach były większe hale porobione. Nam nie wolno było wchodzić. Na samym początku, jak tylko żeśmy się pokazali z takim chłopakiem w moim wieku, żeśmy w jedną sztolnię weszli kawałek… Były zakazy palenia: Rauchen veroboten. Żeśmy przez ciekawość [poszli] zobaczyć. To był tunel w drugą stronę, wzdłuż tego. Myśmy doszli i żeśmy zobaczyli, że dwóch idzie z SA. Jak zaczęli się odwracać, to myśmy się cofnęli, bo jakby nas złapali, to by było po nas. Po co myśmy poszli?
W ogóle warunki były straszne. Myśmy mieli bardzo źle, bardzo ciężka praca, dwunastogodzinne zmiany, [przez] tydzień [chodziliśmy] na dzień, [przez] tydzień na noc. Tydzień na nocnej zmianie – od szóstej wieczorem do szóstej rano, w górach, na otwartym terenie. Zimno, mokro, deszcz ze śniegiem pada, człowiek głodny. O północy przywieźli trochę zupy jakiejś, to w ogóle nic. To było ani żyć, ani umrzeć.

  • Miał pan kontakt ze swoją rodziną?


Myśmy byli wszyscy razem cały czas. Mamę przydzielili do sprzątania biur.

  • Co robił ojciec?


Z ojcem byliśmy w jednej grupie. Miałem o tyle szczęście, że jak ojciec był razem ze mną, to jakoś mnie trochę chronił. Starsi mężczyźni też mnie trochę oszczędzali. Jak jakąś długą lagę ciężką [miałem podnieść], to jakoś [pomagali], żeby to mniej mnie przyciskało. To ciężkie były diabelstwa. Praca w błocie, w terenie. Straszne warunki.

  • Zawarł pan w obozie jakieś niezwykłe znajomości?


Nie.

  • A Kandora, o którym pan mówił?


Właśnie. [Jan Kandora, oficer AK pochodzący z Zawiercia, dwujęzyczny; dostał rozkaz dać się wywieźć na cywila do Niemiec]. Bo naznaczył go [Fritz Sauckel, Gauleiter Turyngi] przy pierwszym spotkaniu, kazał mu tłumaczyć to, co on mówił. Później go mianował na tłumacza polskiej grupy.

  • Też był w tym obozie, jak rozumiem?


Był, tak. Mieszkał razem z żoną w sztubie czy w sąsiednim baraku.

  • Jak trafił do obozu?


Przyjechał razem z nami z Warszawy [w celu służenia Polakom wiedzą językową i prawną o warunkach kapitulacji Powstania].

  • Taki dostał rozkaz?


Tak. Wiem z relacji swojej mamy, która dowiedziała się o tym od jego żony.
Już w końcu listopada zaczęły się zgony pierwszych Polaków, starszych. Pan Cetnarowicz zmarł – starszy człowiek, chyba po pięćdziesiątce, koło sześćdziesiątki. Miał jakieś sprawy żołądkowe. Był z siostrą. Siostra, chyba, znosiła to łatwiej, a on umarł. Najgorzej, najwięcej marło cywili włoskich. Bo myśmy byli bandyci z Warszawy, nas nie głaskali po głowie, [a Włosi dla hitlerowców to byli zdrajcy].

  • Jak znajomość z panem Kandorą wpłynęła na pański los?


Wiedział, że Niemcy zobowiązali się, że ludzi, których wywiozą do Niemiec do pracy, będą starali się zatrudniać zgodnie z ich możliwościami psychofizycznych i będą przestrzegali zasady nie rozdzielania rodzin. Byłem z grupy małolatów. Było też takich chłopaków ze dwudziestu, trzydziestu; trochę starszych ludzi, też chorych. Podjął starania, żeby chociaż część ludzi stamtąd wyrwać w jakiś sposób. Nie mieli szans dożycia do końca wojny.
Powołując się na zobowiązania Niemców, domagał się, żeby zorganizowali komisję lekarską, która oceni, czy ludzie, którzy są w słabszym zdrowiu, są do tych warunków życia i pracy zdolni, są w stanie przeżyć.
Dziwne to dla mnie było, ale Niemcy honorowali to i przyznali. Kazali jemu zrobić listę ludzi, którzy według niego nie są w stanie w tych ciężkich, straszliwych warunkach wyżyć.

  • Ile osób znalazło się na tej liście?


Tak na moje oko to przynajmniej około setki. W sumie nas było znacznie więcej, po nas przywieźli też następnych. Już tego nie wiem… Nas było więcej. Nas było z 1500–2000. Sporo było ludzi.

  • Co się stało później?


Wyznaczyli mu termin, [rozkazali,] żeby grupę według listy, którą sporządził, zaprowadził do miasteczka Kahla na komisje lekarską. To była komisja lekarska wojskowa, ichnia. Wiem to, dlatego że byli w białych fartuchach, ale w mundurach wojskowych, wehrmachtowskich. Zaprowadził wszystkich i za każdego osobiście mówił, wyjęzyczał się, bo biegle język niemiecki znał. Powiedziałem tylko: Ich habe schwäches Herz (bo byłem zwolniony z gimnastyki jeszcze przed wojną), to dwie Krankenschwester się zaśmiały, że mam słabe serce. Miałem bliznę, bo miałem przepuklinę kiedyś. To nawet w ausweisie mam napisane.
Za każdego opowiadał. Właściwie wszystkich tych, których na liście podał, komisja lekarska uznała. Może dla przykładu jedną, dwie osoby odrzucili.

  • Zostali przeniesieni w lepsze warunki?


Tak. Nas wszystkich plus rodziny [przenieśli]. Jak mnie uznali za niezdolnego do ciężkiej pracy, do tych warunków straszliwych, to ojca i matkę też, jako moich rodziców, zwolnili.

  • Wszyscy żeście się znaleźli na liście?


Już była osobna [lista], bo członków rodzin nie badali. Tylko tych [badali], których trzeba [było] gdzieś stamtąd zabrać. Rodziny też [zwolniono]. Z tą setką to wyszło może 200–300 osób. Każdy jakąś rodzinę miał: brata, siostrę, żonę, matkę. To zrobiło się trzysta osób razem. Może trochę więcej.
Potem, już na określony dzień, kazali mu grupę zaprowadzić do miasteczka, do wagonów kolejowych. Też bydlęce wagony. Wagonów było ze trzy czy ze cztery, czy pięć… kilka wagonów. Uznali, że grupę trzeba przenieść gdzie indziej, że [ci ludzie] nie są w stanie egzystować.
Jakie były warunki? Jak to wyglądało? Marło od dwudziestu do trzydziestu cywili włoskich dziennie. Dlaczego? Ci, którzy byli jeszcze z wojska, w mundurach, mieli porządną odzież, mieli dobre, alpejskie buty. Marynarze mieli sztormiaki. Ale najnieszczęśliwsi byli cywile włoscy…
W książeczce jest wspomnienie jednego z cywili włoskich, którego ojciec umarł. Ojciec był oficerem marynarki wojennej i ich, po przejściu na stronę aliantów, akurat w północnych Włoszech Niemcy złapali i przywieźli. Ojciec jego umarł, a on przeżył. Opisuje swój los. Jak prowadzili go z roboty, już nie miał siły iść dalej i po prostu opadł na jakimś płocie. Wieczorem czy nocą Niemcy miejscowi go z płotu wzięli do siebie do mieszkania i trochę odżywili. Potem jeszcze jakoś przeżył.
Grupę zwolnionych przewieźli do Erfurtu z powrotem i byliśmy [tam] przez święta Bożego Narodzenia. W okolicach [święta] Trzech Króli, po Nowym Roku 1945, przyszła wiadomość, że prawdopodobnie nas wyślą do Polski z powrotem, jako niezdolnych do pracy. Niemcy takich, którzy tylko do lekkiej pracy się nadają, to mieli masę swoich, różnych kalek.
Jak zaczęła się ofensywa rosyjska na Wiśle, to część z nas przewieziono – między innymi mnie, matkę i ojca – do Suhlu, do zakładów zbrojeniowych „Gustloff Werke”. Przed wojną były to zakłady żydowskie „Simson Suhl”, Niemcy je upaństwowili pod hasłem „Gustloff Werke”.
Ojca wzięli do pracy przy budowie schronów w górach. Ojciec miał wtedy czterdzieści kilka lat, był w niezłym zdrowiu, więc to znosił. Matkę, która z zawodu była szwaczką, dali do szwalni do szycia odzieży. Mnie, jako chłopaka, dali na oddział, gdzie wykonywało się pomocnicze roboty dla prac montażowych do działek pelot, do pistoletów maszynowych. Przychodziły na przykład do składania przekładnie, do podnoszenia lufy, obudowy do składania. Trzeba było dziurki wiercić, gradowanie spustów do pistoletów maszynowych…

  • Czy zetknął się pan w zakładzie z ludźmi, którzy sabotowali produkcję?


Nie.

  • Była taka organizacja w ogóle?


Nie słyszałem. Aczkolwiek, wracając już potem na piechotę przez zonę sowiecką, w pewnym miejscu w Brandenburgii (czy na jednym z noclegów) zetknąłem się z artylerzystą niemieckim, który był w obsłudze kolejowego działa, które strzelało z okolic Góry Kalwarii w Warszawę.

  • Jaki to ma związek z tą historią?


Oceniałem, że znaczna liczba z pocisków kolejowych nie eksplodowała. Dowód, że z trzech… czwarty dopiero.

  • Pociski były produkowane w tym zakładzie?


Nie, może zapalniki do nich.
Z artylerzystą zetknąłem się przypadkowo w drodze. Od słowa do słowa… Gryzłem biskwity, które nam Amerykanie w Eisenach rzucili i szedłem załatwić nocleg. Zobaczył, że biskwit. A skąd wie? Od słowa do słowa: „Myśmy je jeszcze w Nowy Rok jedli”.

  • Jak dużo czasu spędził pan w obozie?

 

Do wyzwolenia przez armię amerykańską [przebywałem w obozie]. Myśmy byli [w tym obozie] po wyzwoleniu nawet. Jeszcze żeśmy [tam] byli do połowy maja. Jeszcze [moje] szesnaste urodziny, 13 maja 1945 roku, spędziliśmy w Suhlu. Potem, koło 20 maja gdzieś, przywieźli nas do Eisenach. Amerykanie z całej Turyngii zwozili obcokrajowców do obozu zbiorczego, który mieścił się na terenie dawnej Szkoły Grenadierów Pancernych SS w Eisenach. W części budynków kwaterowali sami Amerykanie, a w innej części lokowali [takich jak my].

  • Amerykanie jakoś pomagali w powrocie do kraju rodzinnego?


Kto chciał, oczywiście tak.


  • Na czym polegała pomoc?


W Eisenach spotkaliśmy brata matki z Łodzi, którego wcześniej wywieźli z fabryką BMW, bo był blacharzem i pracował w czasie wojny jeszcze. Pod koniec wojny, jak już ewakuowali zakład, to wywieźli go do Eisenach. Potem, jak Amerykanie zajęli Eisenach, wyzwolili to wszystko, on ciągle na plac apelowy wybiegał i pytał, czy ktoś jest z Warszawy. Akurat któregoś dnia trafił, że znalazł nas brat matki i jeszcze kilku jego kolegów.

  • Czy Amerykanie dali wam pieniądze? Jak konkretnie wyglądała pomoc?

 

Pomoc wyglądała tak, że jak nas przywieźli z Suhl do Eisenach, pierwsza rzecz – proszkiem DDT przeciwko insektom wszędzie [sypali]. Potem mama znowuż spotkała sąsiadów z Wroniej, też w Eisenach byli. Żeśmy ulokowali się na parę dni w pokoju, gdzie oni byli. Byli z córką i nas troje. Wujek z kolegami swoimi gdzieś w blokach… Koszarowe bloki i ci ludzie kwaterowali. Jedzenie Amerykanie dawali ze stołówki, porcje żywieniowe suche, śniadanie, kolacje. Obiad to przeważnie była wojskowa fasola z parówkami.

  • Jak wyglądał transport do Polski, do domu?


Bardzo dużo ludzi ciągle się zgłaszało do komendy, więc pod koniec maja Amerykanie ogłosili, kiedy nas wyślą do Polski. Z innych krajów byli oficerowie łącznikowi, nawet z Jugosławii, a z Polski takiego oficera nie było. Poszła pogłoska, że Amerykanie mieli zamiar oddać Eisenach Rosjanom, przesunąć strefę na zachód, dalej, poza Eisenach, żeby to włączyć do strefy radzieckiej. Ogłosili, że chętnych przewiozą do Maczkowa, blisko Bremy, gdzie polskie wojsko stało, był obóz. Kto będzie chętny do Polski wracać, to podstawią określonego dnia ciężarówki i przewiozą na rosyjską stronę, za Łabę.


  • Jaką drogę wybrała pańska rodzina?


Moja mama nadzwyczaj chciała [wracać], bo już miałem dwa lata szkoły stracone. W 1940 roku, kiedy ogłosili w naszej dzielnicy zagrożenie tyfusem i była kwarantanna, szkoły były nieczynne i domy zamknięte, nie wolno było wychodzić na ulicę przez całą zimę, aż do wiosny. Dopiero od następnego roku zacząłem znowu do szkoły chodzić. Potem Powstanie, drugi rok… Chciała, żeby jak najszybciej do Polski wracać. Brat matki, [którego] rodzina została w Łodzi, też cały czas chciał jak najszybciej wracać.

  • Dostaliście się do strefy rosyjskiej?


Jak najszybciej. Amerykanie określonego dnia podstawili [transport] na duży, apelowy plac. Przyjechało ze trzydzieści ciężarówek, „dżemsów” wojskowych. Myśmy też wyszli. Na pierwszy transport żeśmy się nie zmieścili, tak ludzie rzucili się na ciężarówki. Kto miał siłę, kto sprawniejszy… A ojciec wcześniej dostał wody w boku. Bardzo źle się czuł, nie mógł nawet podnieść ręki, nic. Żeśmy zostali. Tym, co jeszcze chcieli [jechać, powiedziano], że następnego dnia znowuż będzie taki sam [transport].

  • Państwu się udało?

 

Następnego dnia żeśmy się dostali. Amerykanie przywieźli nas – tak jak Rosjanie widocznie przez łączność swoją nakazali – do wioski Zeithain. Po wojnie dowiedziałem się, że w pobliżu tej wsi był dawny obóz jeńców wojennych. Wtedy o tym pojęcia nie miałem. Przywieźli nas, ciężarówki stanęły na szosie w rozwalonej wsi. Porozbijane domy. Widok taki, że tylko gdzieniegdzie przemykał się przerażony Niemiec, a tak to tylko pijanych ruskich watahy chodzące w te i we te, i szukające co by tu komu ukraść. Nie ma rady.
W rowach siedzą ludzie z poprzedniego dnia i krzyczą: „Wracajcie z powrotem do Eisenach, bo tu jest nędza i ubóstwo! Szkoda gadać. Nie ma żadnego jedzenia, nic”. Dowódca kolumny, Amerykanin (miał pluton żołnierzy z osłony) mówi, że nas powrotem zawieźć do Eisenach nie może, bo Rosjanie tylko przepuszczali tych, co chcieli na Wschód. Polaków to przepuszczali dalej, a z powrotem na Zachód już nie przepuszczą. On tylko może zabrać swoje samochody i swoich żołnierzy.

  • Jak i kiedy wrócił pan z rodziną do Polski?


Żeśmy zostali, jakoś spędziliśmy noc z tym tłumem ludzi w porozbijanych stodołach. Następnego dnia: „Co robić?”. Jakichś kilku ludzi, chętnych, sprawnych, dość młodych poszukało miejscowego kamandzira, [żeby dowiedzieć się,] co mają ci ludzie dalej robić. [Pytają o] jakiś transport czy coś, a on mówi: „Jaki transport?”. On żadnego transportu nie ma. Jego wojsko przeszło dwa tysiące kilometrów na piechotę. „A wam do Polski ile? Pięćset kilometrów?” – „Tysiąc, osiemset, zależy gdzie, dokąd…” Mówi: „Nogi macie, to idźcie w cholerę!!”. Bo kto nie pójdzie, to przyprowadzi bojców swoich i wszystkich do łagrów. Dwa kilometry [stąd] ma łagier, zagna i będą czekać na transport, a kiedy będzie transport do Polski, on nie wie.


Więc my co? Nie ma rady. Byliśmy jeszcze na tyle silni, że myśmy wszyscy poszli piechotą. Żeśmy cały czerwiec szli. To jest blisko Drezna, już w kierunku na Berlin. Potem od Berlina trasą Frankfurt Oder. W Frankfurcie nad Oder myśmy spotkali kolejarzy polskich, a tak to na nocleg do Niemców, gdzieś na wiosze. Szczęście, że koledzy wujka skądś mieli zdobyty woreczek tytoniu.

  • Niemieccy cywile byli dla was życzliwi?


Z tymi, z którymi się stykałem… Może ze strachu czy jak… W każdym bądź razie nigdzie nie spotkałem się z antypolskim nastawieniem wtedy. Bo właściwie i oni i my byliśmy w podobnej sytuacji. Oni jeszcze o tyle [mieli lepiej], że na wiochach siedzieli w swoich domach, a myśmy w ogóle nie mieli niczego, żadnego domu, a Polska jeszcze była ho, ho. Tak że gdzie gospodarz był, to do stodoły [zapraszał], mówi: „Idźcie sobie tam spać”. Do zjedzenia coś… Jedyną walutą był tytoń. Za parę skrętów [można było dostać] kawałek jakiegoś chleba, jajko czy mleko, czy coś.
W jednej miejscowości żeśmy zatrzymali się na postój. Zetknąłem się z artylerzystą niemieckim. Jak żeśmy z Eisenach wyjeżdżali, to Amerykanie wrzucali na każdą ciężarówkę po parę blaszanych wojskowych pudełek biskwitów, sucharów. Mnie udało się jedno pudełko złapać, więc żeśmy suchary [mieli] też. Takie było wsparcie żywnościowe. Chcieli mi to wyrwać jacyś inni, mówię: „Nas jest tu dziesięć osób: ja, ojciec, matka, wujek i tamci koledzy jego, to dla nas jest całe to pudełko”. Dali mi spokój, bo tak to by była nędza. Przecież to było miesiąc po skończeniu wojny. W okolicach Berlina i w innych miejscach paliły się jeszcze lasy po działaniach wojennych. Myśmy szli autostradą, nieraz w dymie takim jak w Powstanie Warszawskie, tak że słońce było widać jak naleśnik przez dym. A w lasach amunicja wybuchała. Ale udało się przejść jakoś.

  • Ile czasu trwała piesza podróż do Polski?


Pieszo to przynajmniej dobre trzy-cztery tygodnie. Na początku czerwca żeśmy wyjechali z Eisenach.

  • Jakie były miasta mijaliście po drodze?


Frankfurt nad Odrą. Jeszcze dworzec był po niemieckiej stronie, ale już kolejarze polscy byli. Już z kolejarzami polskimi spotkaliśmy się i kolejarze [powiedzieli,] jak dalej jechać. Mówią: „Łapcie swoje manele”. Bo żeśmy wózki sobie zmontowali, a na placu przed dworcem we Frankfurcie nad Odrą koczował wtedy tłum, parę tysięcy ludzi, Rosjan, których wywieźli Niemcy do różnych robót. Zbierali się przy dworcu z własnej woli lub z [czyjejś] inicjatywy, [licząc na to,] że jakoś dalej będą ich transportować. Siedzieli. Taki skwer, plac, ogród jest przed dworcem, tłum ludzi [tam] stał, na cegiełkach gotowali sobie jakąś zupę.
Jak zobaczyli, że z wózków zbieramy… Bo ci kolejarze mówią: „Łapcie swoje manele, bo już stoi transport szabru z Niemiec do Rosji, z parowozem, zaraz będzie jechał”. Ciekawa rzecz, Rosjanie swoim Rosjanom na takie transporty nie pozwalali wsiadać, ale Polakom pozwalali. Już na tym pociągu sporo ludzi siedziało, na lorach różnych. Myśmy biegiem – podziemne przejście jak [na dworcu] Warszawa Zachodnia, też taki tunel – żeby tylko zdążyć. Bo część nie zdąży i pociąg ruszy, a już z parowozem stał. Ale się udało. W międzyczasie podbiegło kilku Rosjan, żeby wózki od nas kupić i żeśmy się pytali: „A po co wam wózki? Od kiedy siedzicie?”. Od lutego siedzieli już. Jak tylko Rosjanie zajęli, to gromadzili się, a to już był koniec czerwca. Czekali na jakiś transport. Tak że gdybyśmy zdecydowali się wtedy w Zeithain do obozu zapędzić, to Pan Bóg wie, jaki by był nasz los.
Później, po wojnie, dowiedziałem się, że były sytuacje takie dotyczące ludzi gromadzących się w obozach przejściowych w strefie sowieckiej – jak jakiś kamandir lokalny dostał prikas przysłać ludzi do roboty, to najprościej: „Dokumenty!”. – „Jakie dokumenty?” – „Nie ma?” Nasze najważniejsze dokumenty: numer na plecach, w wagony i świiitt. Kuzynka moja z Podlasia, ze wsi wracała, z okopów, z ojcem swoim, to wróciła po wojnie w 1948 roku.

  • Kiedy zakończyła się podróż do Warszawy?


W Warszawie byliśmy dokładnie w dniu, kiedy Mikołajczyk przyjechał na Okęcie. Żeśmy z Dworca Zachodniego szli wypaloną Kopińską. Żeśmy doszli z rodzicami do Grójeckiej, akurat tłum ludzi wracał z Okęcia, z powitania Mikołajczyka.

  • Gdzie znaleźliście schronienie w zrujnowanej Warszawie?


Myśmy tutaj nie mieli niczego. Pierwszą noc żeśmy poszli na Żurawią [19 róg Kruczej]. Była kartka, gdzie… Ojca brat żył tam przed wojną, im z Wrocławia udało się wcześniej [wrócić], w Warszawie byli w lutym czy na początku marca. Znaleźli jakiś pokoik w domu na Żurawiej przy Brackiej. Kartka na bramie była, że są, stryjek z żoną. Żeśmy poszli na Żurawią ich szukać. Wtedy wszędzie kartek było naklejone. Pierwsza noc była u nich, na Żurawiej róg Brackiej. Ale to pokoik malutki, ich dwoje, syn jeszcze się znalazł (który potem w okolicznościach tragicznych zginął, ale już kilka miesięcy później). Córki dwie przeżyły ten straszny czas na wsi u rodziny…





Łomianki, 15 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Stefan Gołos Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter