Maria Smoleńska
Nazywam się Maria Smoleńska. Urodziłam się w Warszawie 8 września 1934 roku.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Jakie są pani pierwsze wspomnienia.
O pierwszych wspomnieniach sprzed wojny trudno mówić, to chyba najszczęśliwsze lata dzieciństwa, bo po wybuchu wojny dzieciństwo się skończyło. Siedzieliśmy w piwnicy, były naloty, oblężenie Warszawy. Była mobilizacja młodych mężczyzn i tatę zabrali do obrony Warszawy. Potem zaczęło się niby normalne życie. Polegało na tym, że nie wystarczało pieniędzy na utrzymanie. Jedynie tata pracował, mama (jak to kiedyś bywało) była przy mężu.
Miałam, bo w tej chwili brat już nie żyje. Starsza siostra, brat – obydwoje działacze podziemia. Nieraz mnie się trafiło, że coś musiałam zanieść pod wskazany adres, jakąś bibułę. Siostra studiowała medycynę, wobec tego czasami w swojej teczce z książkami nosiłam na przykład spreparowane kości na komplet, gdzie odbywały się wykłady. Do dziś pamiętam adres, gdzie się odbywały.
Na przykład na Pytlasińskiego 19. Noszenie tych rzeczy było raczej sporadyczne. Wtedy kiedy trzeba było załatwić sprawę, a jako dorosłej osobie nie bardzo było można samemu się z tego wywiązać.
- Jak wyglądało dzieciństwo w okupowanej Warszawie? Był czas i miejsce na zabawę, na naukę?
Nie, nie było. Kamienica z podwórkiem – łobuzowaliśmy na podwórku.
Na Olesińskiej 11. Owszem, podwórko było bardzo ładne, ale ogrodzone, tak że pan gospodarz dzieciom nie bardzo pozwalał biegać po tym podwórku. O tym, żeby grać w piłkę, nie było mowy. Dzięki temu, że w piwnicach były poprzebijane dziury, którymi się przechodziło z kamienicy do kamienicy [uratowałyśmy się z mamą]. To chyba była obrona przeciwlotnicza.
- Były jeszcze przed Powstaniem?
Były powybijane. Dojdę do momentu 4 sierpnia, kiedy Niemcy nas zagnali na Olesińską 5 do piwnic, do suteryn. Tam najpierw obrzucili nas granatami, potem zabili drzwi i wysadzili w powietrze. Nie wszystkie miny wybuchły – bo pewnie liczyli na to, że ten cały dom siądzie – siadło tylko do pierwszego piętra. W dalszej kolejności powiem, po co były te dziury. Po wrzuceniu granatów zrobił się niesamowity popłoch, ludzie nie wiedzieli, co mają robić, biegali w tą i z powrotem do okien, a w oknach były kraty. Nie było możliwe, żeby wyjść. Usiłowali przejść do drzwi – były zabite.
Potem nastąpił ten niesamowity wybuch miny, która poszła w górę. Wtedy to wszystko siadło, jeden skowyt i wszystko siadło. Myśmy dlatego się z mamą uratowały, że mama zobaczyła, co się dzieje po wrzuceniu granatów, że ludzie są dosłownie obłąkani, biegają. Mówi: „Stratują nas”. Stanęłyśmy we wnęce jak gdyby na szafę, gdzie stało krzesło. Mama stanęła na to krzesło i wciągnęła mnie, a dwóm osobom trudno. Dziesięcioletnia dziewczynka też już przecież ma swoje wymiary. Jakoś żeśmy się tam skupiły. Wtedy nastąpił ten wybuch.
- Jak rodzice pani tłumaczyli wojnę, Powstanie? Czy pani pamięta, czy w ogóle tłumaczyli? Czy trzeba to było tłumaczyć?
Trudno powiedzieć, czy tłumaczyli. Sądząc po zaangażowaniu rodzeństwa w sprawę… Siostra mieszkająca w tej chwili w Stanach Zjednoczonych do tej pory jest wielką zwolenniczką Powstania i patriotką. Wiele swego życia poświęciła na propagowanie sprawy na tamtym terenie z okazji 1 sierpnia czy innych rocznic związanych na przykład z rocznicą 3 maja. Wydawało się, że to tak miało być.
W każdym razie, co mogło do mnie dotrzeć? Stało się, przyszli Niemcy, ale co ja byłam winna? Miałam dziesięć lat. A co były winne moje dwie koleżanki z podwórka, które zginęły? Podczas ucieczki zginęli rodzice innej koleżanki. Ucieczka spod tej piątki była zresztą bardzo trudna. Jeżeli ktoś się wygrzebał i podszedł pod górkę po gruzach i chciał wyjść na ulicę, to na rogu Puławskiej i Olesińskiej stał karabin maszynowy i ludzi zabijali. To samo było od podwórka, gdzie były zakratowane okna suteryn. Tam panowie grzebali, grzebali, dłubali, podnieśli jedną kratę, tak że można się było przez to prześliznąć. Owszem, myśmy z mamą też się prześliznęły, ale okazało się, że podwórko jest kwadratowe z wysokim murem no i nie ma odwrotu. Poza tym na rogu Puławskiej i Dworkowej, tam gdzie w tej chwili jest poczta i zresztą zawsze była, na dachu stał następny karabin maszynowy. Kto się pokazał na tym płocie, parkanie, to z niego spadał, bo po prostu Niemcy strzelali.
Mama była niesamowitym strategiem, bo mówiła: „My nie będziemy siedzieć gdzieś tam, gdzie jest miejsce, tylko tam, pod ścianę taką, której Niemcy nie widzą”. Nawet jak Niemcy strzelają, to naboje przechodzą łukiem przez parkan, ale parkan mijają, bo się siedzi pod ścianą. Tak siedziałyśmy prawie do białego świtu. Zresztą w sierpniu bardzo wcześnie robi się jasno. Było ryzyk-fizyk – albo, albo. Trzeba było przejść przez ten parkan. Ktoś postawił śmietniczkę, na śmietniczce stała rama okienna z wybitymi szybami – służyła za szczebel drabiny. Trzeba było na to wejść, położyć się – przynajmniej ja [musiałam]. Mama zeskoczyła, ja się położyłam, a mama mnie ściągnęła na drugą stronę. Okazało się, że z drugiej strony była z kolei jakaś górka, ktoś usypał. Jak dostałyśmy się już na drugą stronę, na Grażyny, to się okazało, że pod drugiej stronie stoją Niemcy. Co prawda odwróceni tyłem do nas; mają baki z benzyną, polewają domy naprzeciwko. Co teraz? Mama przyłożyła palec do ust: „Ciii, cicho”. Jakoś żeśmy się przemknęły. Opłotkami wróciłyśmy do swojego domu, a on też się już palił. Tak że nie było po co wracać do domu, bo schody się paliły.
- W tym momencie był już wysadzony?
Wysadzony był pod piątym. Opowiadam, co było po fakcie, po wysadzeniu. Mówię: „Tu jest dziura, przechodzimy pod trzynasty”. Z piwnicy spod trzynastego znów jakieś wyjście, jakaś przecięta siatka. Mama zdecydowała, że pójdziemy na koniec ulicy, gdzie był ogród warzywny. Pójdziemy do ogrodu i tam się skryjemy. Tak żeśmy zrobiły. Doszłyśmy do ogrodu, mama odsłoniła dzikie wino, a w siatce była wycięta dziura. Już miałyśmy przechodzić, a tu biegnie pies. Mama się zdenerwowała, mówi: „Wracamy. Jak pies zacznie szczekać, to nas odkryją, że tutaj ktoś jest”. Wróciłyśmy i żeśmy nie poszły. Potem się okazało, że szczęśliwie, bo na terenie tego ogrodu warzywnego były również egzekucje i Niemcy podpalali zwłoki. Tak że pierwszy anioł stróż zadziałał. Żeśmy usiadły na podwóreczku, gdzie rosło coś tak wysokiego jak kukurydza. Siedziałyśmy w tym.
Co dalej robić? Nie bardzo zdawałam sobie sprawę. Moje rany coraz bardziej dawały znać o sobie, opadałam z sił, mama też była ranna, ale chodziła. Mówię: „A w tym domu, to mieszka pan Zalewski”. Pan Zalewski to był znajomy mamy, bo mama w czasie okupacji pomagała tacie w utrzymaniu domu. Wykorzystała swoje zdolności, które posiadła w szkole jeszcze za czasów zaborów. Robiła guziczki bieliźniane. Dostarczała do pana Zalewskiego, który miał sklep i on od mamy kupował. Często tam z mamą chodziłam. Mama mówi: „A skąd ty wiesz?”. Mówię: „No wiem”. Tu się przydały te nasze zabawy, przechodziliśmy przez wszystkie dziury i wiadomo było gdzie i co. Nawet od drugiej strony ulicy poznałam ten dom. Ktoś otworzył drzwi, bo ludzie z domu zauważyli, że siedzimy w tych krzaczkach. Pomachał do nas, żeby przyjść. Myśmy przyszły. Okazało się, że to rzeczywiście był dom pana Zalewskiego, jego mieszkanie. Przyjęli nas. Dostałam nawet łóżko. Usiłowali zrobić jakieś opatrunki, ale rany były bardzo rozległe – głowa, ręce, nogi. Mama również [była ranna].
- Pani była wtedy sama z mamą, czy jeszcze z rodzeństwem?
Oni dzień wcześniej poszli na zbiórkę do swojej akcji. Tata poszedł do pracy i też nie wrócił, aresztowano go i był w
Stauferkaserne – był więźniem do końca Powstania. Też swoje przeżył. [Prowadził] pamiętniki z tego okresu. Ci państwo doszli do wniosku, że sami nie dadzą rady i trzeba mnie zanieść do szpitala. Potem zupełnie padłam i zanieśli mnie na noszach do szpitala elżbietanek.
- Jak wyglądał ten szpital?
Warunki straszne. To nie był szpital w takim znaczeniu, w jakim my w tej chwili rozumiemy. Łóżka były poustawiane w podziemiu. Zresztą dla mnie łóżka nie było, siedziałam tylko na jakimś fotelu, nogę miałam podkurczoną. Właściwie i jedną, i drugą zwiniętą, bo wszystko było za krótkie. [Spędziłam tam] może raptem dwa dni. Na ulicy Malczewskiego w willi był punkt dla rannych i tam mnie przenieśli. Mamę mi oddzielili, bo mama była chodząca i zabrali ją gdzie indziej, do tak zwanej fabryki miodu. To była chyba Puławska 130 albo 140 – tego nie pamiętam. Zostałam sama. Na sienniku na podłodze cała masa rannych. Stamtąd zabrali nas potem na ulicę Tyniecką. Znów w suterynach na łóżkach piętrowych.
Położyli mnie na piętrowym łóżku. Potem już nie chodziłam, zupełnie opadłam z sił. Jak nakręcali tak zwana krowę, towarzystwo uciekało. Ja zostałam sama na piętrze. Jak rąbnęło gdzieś niedaleko, to w pomieszczeniu, w którym byłam, pękła ściana. Na chwilę się otworzyła i się zamknęła. Jak to zobaczyłam, to nagle zmobilizowałam siły, żeby stamtąd uciekać. Gdzieś się przemieszczałam na czworakach, a ktoś mnie przechwycił. To był wtedy atak niemiecki na oddziały powstańcze.
Mama znów została wyekspediowana z fabryki miodu do fortów mokotowskich. Wszyscy uchodźcy wyrzuceni ze swoich domów siedzieli w tych fortach. Mama się denerwowała, bo widziała, co się dzieje. Nawet się dowiedziała, że szpital elżbietanek został zbombardowany, mimo że na dachu była biała flaga i czerwony krzyż. To nie było żadnym powodem, żeby nie puścić na to bomby. Mama przedarła się do mnie. Lekarz mnie wydał. Był taki niesamowity chaos, zamieszanie. Mówi: „A niech zabiera matka dziecko”. Mama mówi: „No tak, dziecko, ale w fortach nie ma lekarza. Tam się nic nie dzieje, ty musisz mieć zmieniane opatrunki. Tam nie ma co jeść, tam raz dziennie jakąś zupę ktoś przynosi. Co ty zrobisz?”. Mówię: „A mi jest wszystko jedno, ja już sama nie zostanę”. Bo zostawić dziecko w takim okresie, gdy bomby lecą na głowę, to było nieludzkie, bym powiedziała, jak w tej chwili nad tym myślę. Trudno, ale była wojna.
Do fortów mnie nieśli na noszach. Przenieśli mnie przez Puławską, weszliśmy do Królikarni […], postawili moje nosze pod schodami. […] Powstańcy powiedzieli, że nie znają hasła i dalej nie pójdą. Żeśmy zostały i znów nas przeniesiono na Idzikowskiego do prywatnego domu. Ta willa była pani Makowskiej. Miałam wtedy swoje imieniny, dostałam od pani Makowskiej piękną różę. Jak się dowiedziała, że mam swoje święto w takich warunkach, to ścięła najpiękniejszą różę z ogródka i mi przyniosła. Tak że to było wspaniałe święto. Tak było cały wrzesień, chyba do 24 września. Potem nastąpił frontalny atak na Mokotów od strony Służewca. Po pierwsze Niemcy zbombardowali forty. Gdyby doprowadzili nas do fortów, to nie wiadomo, co by było. Kolejny anioł stróż chodził za nami. Niemcy wpadli do naszej willi, zobaczyli, że leżą chorzy.
Raus! Raus! Raus! Mama stanęła i mówi, że dziecko jest chore, że nie chodzi. Mówi: „Zabiją nas teraz”. Rozłożyła ręce i mówi: „Ja jestem bezradna”. Proszę uwierzyć, Niemiec się odezwał (to był jakiś Ślązak) i mówi: „Wasze chłopy to łobuzy. Wszyscy poszli zdrowi, a was chorych zostawili”. Wydał rozkaz, że dziesięciu chłopów z grupy, która już poszła, ma wrócić. Przydzielili nam do pomocy pana, który – okazało się – był chory na serce i nie bardzo mógł mnie nieść. Nie mogłam chodzić, mama też nie, ale jakoś mnie pod pachami ciągnęli. Tego dnia miałam mieć zmieniany opatrunek, ale nie doszło do tego; bandaże za mną fruwały. Doszliśmy do jakiegoś ogrodu na Puławskiej, to był jakiś sad. Siedziało pełno rannych. Przenieśli nas w końcu na wyścigi konne. Przez noc siedzieliśmy w boksie, w którym stacjonują konie. Co było dalej? Przyjechał autokar, bo trzeba nas wywieźć do Pruszkowa. Właśnie do autokaru załadowali chorych. Widziałam, że ten autokar krążył. Już potem mama opowiadała, że były bardzo poważne wątpliwości, że oni się zastanawiają, co chcą z nami zrobić. Wracali na teren Warszawy, potem znów się cofali. W końcu wywieźli nas na rampę kolejową. Wsadzili nas do wagonów towarowych, nawpychali nas i zawieźli do Pruszkowa.
Z dokumentów wynika, że w szpitalu w Suchedniowie byłam od 26 września. Czyli od wygnania z Warszawy 24 września w Pruszkowie mogłam być jedną lub dwie noce. Leżałam na betonie nad włazem, [który wykorzystują] przy reperowaniu pociągów od spodu. Mama załatwiła, że trzeba [zmienić] opatrunek, że dziecko jest z ranami na wierzchu. Założyli mi opatrunek i przy wyjściu dostałam nawet puszeczkę ze skondensowanym mlekiem. […] [Załadowali nas] do pociągu. W jednym przedziale było poupychanych z dwadzieścia osób i wieźli nas do Suchedniowa. Trwało to dość długo, pociąg jechał i jechał – nie wiem, czy do Suchedniowa jest ze 120 kilometrów, a myśmy jechali chyba całą dobę. Byłam w szpitaliku RGO do 1 marca 1945 roku.
- Gdzie wtedy była pani mama?
Była ze mną. Potem już była ze mną, już mamy nie puściłam. Powiedziałam, że absolutnie nie. „Ja mogę nie jeść, ja mogę nie mieć opatrunku, ja mogę umrzeć, ale ja sama już nie zostanę bez mamy”. Tak że już potem byłyśmy razem.
- Kiedy się odnalazło rodzeństwo?
Rodzeństwo… Był bardzo ciekawy incydent. Jak byłyśmy na Idzikowskiego, to z gazetki powstańczej mama wyczytała notatkę: „Poszukuję Zofii Grześlak – czyli mojej mamy – lub jej syna. Mam wiadomość z Warszawy”. Trzeba było gdzieś się zgłosić. Mama się zgłosiła i okazało się, że jest list od siostry ze Śródmieścia. „Kochana rodzinko, co u was? U nas świetnie”. Rodzinki już nie było, stąd były poszukiwania, bo nie było ani domu, ani ludzi – byli przeznaczeni na śmierć. […]
- W szpitaliku RGO była pani do marca 1945 roku?
Tak, do marca 1945 roku. Od momentu, jak żeśmy wyszły z domu 4 sierpnia, to potem wszystko już było na łasce dobrych ludzi. Mama zabrała ze sobą jakieś rzeczy. Jedyne, co nam zostało, to jesionka, którą mama włożyła, i palto, które mnie kazała włożyć. Mówi: „Nie wiadomo, gdzie idziemy. Wkładaj paltko”. Mówię: „Gdzie tam, ciepło jest! Gdzie tam!”. – „Wkładaj paltko!”. Dzięki temu jakoś się przetrwało przez trudny okres zimy. W szpitaliku RGO opiekowali się miejscowi lekarze. Każdego dnia przychodził inny. Były siostry z Powstania, które zajmowały się [chorymi].
Miałyśmy z mamą jedno łóżko polowe. Mama była biedna, mnie kładli, bo byłam chora, dopiero na Boże Narodzenie uczyłam się chodzić. [Wtedy] zaczęłam stawiać pierwsze od 4 sierpnia kroki. W szpitalu elżbietanek był fotel i miała podkurczone nogi, a potem przenieśli mnie na podłogę na siennik. „Rozprostuj nogi” – a ja nie mogę, już mi się wszystko ścisnęło. Nogi miałam włożone w łupkach. Tak że cud, że to wszystko jakoś się [dobrze skończyło]. Ostatnie opatrunki zdjęto mi na Boże Narodzenie.
- Umiała pani czytać, pisać? Ktoś panią uczył?
Chodziłam już do trzeciej klasy. Tuż przed Powstaniem byłam przecież u komunii.
- Czyli w czasie okupacji była jakaś szkoła?
Szkoła była. Też nas przeganiali w czasie okupacji. Szkoła, do której powinnam była chodzić, była na Grottgera i zabrali ją Niemcy. Przenieśli nas do prywatnego, bardzo ciasnego domu na Belwederską. Tam też się coś nie podobało, ustawili nas w pary i mówią: „Idziemy do innej szkoły”. Zaprowadzili nas na Górską i wypuścili. Potem lekcje się skończyły, dzwonek, do widzenia, do jutra. Wyszłam – nie wiem, gdzie jestem. Górska jest na Dolnym Mokotowie przy Chełmskiej, a ja mieszkam na górze. Nie wiem, co mam zrobić. Koleżanka mówi: „A ja wiem, gdzie ty mieszkasz. Ja ciebie zaprowadzę, ale pod warunkiem, że pójdziesz się ze mną do mnie pobawić”.
Co miałam robić? Było nie było, poszłam do niej. Jak wyszłam, zobaczyłam górę, która szła do Dworkowej, to mówię: „Słuchaj, to ja już idę, bo ja już wiem, gdzie ja mieszkam”. Ona mówi: „O nie! Powiedziałaś! Powiedziałaś!”. Trudno, powiedziałam, to muszę pójść. Odprowadziła mnie potem na Puławską, obejrzałyśmy sobie wystawy. Patrzę, a po drugiej stronie ulicy stoją rodzice. Wracają z komisariatu, bo dziecko zginęło. Tata mówi; „No zobacz, popatrz. Twoje dziecko kapelusze ogląda, a ty się denerwujesz”. To wesoły incydent z trudnych dni szklonych.
- Miała pani jakieś zabawki?
Nie miałam zabawek, naprawdę, przykro mi […] Miałam jedną małpkę, dostałam [ją]. Jak zobaczyłam na wystawie misia, to zrobiłam mamie potworną awanturę, że chcę [go] mieć. Mama nie miała go za co kupić. Siostra opowiedziała koleżance, że wpadłam w taką histerię, że chcę misia, a misia nie ma i ona oddała swoje zabawki. Zaprosiła mnie do siebie. Miałam jakąś małpkę pluszową i inne zabaweczki.
De facto zabawek nie miałam. Dlaczego? Nie było pieniędzy. Tata zarabiał siedem złotych dziennie, a nas było pięcioro. Do tej pory pamiętam mamę, jak siedzi w oknie. Czwarta rano, słońce świeci, a mama siedzi i te guziczki robi i robi. Oczy wychodziły na wierzch, ale guziczki robi, bo trzeba było mieć parę groszy więcej. Tak że trudne były czasy.
- Jak doświadczenie wojny, okupacji, Powstania wpłynęły na pani charakter?
Myślę, że może zbyt wcześnie stałam się samodzielna. Nie mogło być inaczej, jak żeśmy wróciły same z mamą do Warszawy, ojca nie było, rodzeństwa nie było, dom spalony. Mama poszła do pracy. Jaka to mogła być praca? Przy odgruzowywaniu Warszawy.
- Dom, w którym państwo mieszkali, nadawał się do zamieszkania?
Skąd, był spalony. Ściany stały, ale wewnątrz była pusta rura. Nic nie było. Z naszego dobytku została w szafce pod oknem karbidówka, bo była z jakiegoś metalu, i duża brytfanka, w której mama piekła mięso. Była oblewana, żeliwna – tego ogień nie strawił. Tak, to wszystko było spalone, nic nie było, [wyszłyśmy] tak, jak żeśmy stały.
Jak powiedziałam, od momentu wyjścia 4 sierpnia [byłyśmy] na łasce dobrych ludzi. Ktoś zobaczył, że nie mam butów, to mama gdzieś dostała buty, jak byłyśmy w Suchedniowie. W czwartki przychodziła pani doktór i przynosiła mi jabłuszko albo jajeczko, bo przecież utrzymanie w szpitaliku to była jakaś zupa, nic więcej. Czarna kawa i kawałek chleba. [Czy wojna wpłynęła?] Wpłynęła. Człowiek zrobił się samodzielny – musiał. Mama poszła do pracy, a ja zostałam sama. W okresie od marca 1945 roku do września chodziłam na świetlicę, mama mnie zapisała. Na świetlicy dawali jeść i były lekcje.
Nie chodziłam do czwartej klasy. W 1944 roku była skończona trzecia klasa, a w 1945 roku poszłam od razu do piątej. Widocznie uznano, że mogę. Tak że mama w pracy, ja gotowałam jakąś tam zupinę, żeby mama miała co zjeść, jak przyjdzie i żebym ja miała co zjeść. Trzeba było palić w kuchni. Mieszkałam wtedy na Marszałkowskiej pod czternastym. Chodziłam na Litewską i wyszarpywałam ze spalonego domu ramy okienne, żebym miała [opał], rąbałam to sama. Musiałam pójść po wodę do źródełka na Agrykolę. Tam jest bardzo ładnie, źródełko jest do tej pory. Miałam dziurawą konew zatkaną szmatką. Jak doniosłam na Marszałkowską do placu Unii, to wody była już połowa. Kapało i znaczyłam drogę, ale było coraz lżej nieść, a to też było ważne. Takie było dzieciństwo.
- Jakie ma pani najlepsze wspomnienie z okresu wojny?
Z okupacji… trudno powiedzieć, że były jakikolwiek. To są właśnie incydenty, które świadczą o tym, że nie było świetnie. Jak w czasie okupacji były naloty, to myśmy suszyli pestki ze słonecznika. My, to znaczy dzieci. Jak się spotkaliśmy na dole, bo się schodziło na dół do tak zwanego schronu, to myśmy skracali sobie czas skubaniem pestek. To nie był schron, tylko siedziało się pomiędzy piwnicą a parterem. To była rozrywka.
- Czy zawarła pani jakieś przyjaźnie w dzieciństwie, czy to wszystko było kruche i ulotne?
W dzieciństwie… Mam sąsiada, który mieszkał pod numerem jedenastym, a ja pod dwunastym. Mieszkaliśmy na tym samym piętrze. Jesteśmy zaprzyjaźnieni do dnia dzisiejszego. Z małą przerwą pięćdziesięciu lat. Jak widzieliśmy się ostatni raz, to byliśmy w czasach gimnazjalnych, a potem spotkaliśmy się jakieś dziesięć lat temu. Jesteśmy w bardzo dużej przyjaźni. To jest bratnia dusza, możemy na siebie liczyć. On mnie pomaga, jak coś potrzeba i ja też pomogę. Takich sąsiadów teraz nie ma. Zawsze mówimy: „Nie, takich sąsiadów, jak na Olesińskiej, to nie ma”.
- Na Olesińskiej jest tablica pamiątkowa i pani ma pewną uwagę dotyczącą tej tablicy.
Mam uwagę. Boli mnie, że jest zastosowany skrót w [opisie]. Mianowicie w dniu 4 sierpnia nie rozstrzelano [ludzi], tylko nastąpił bestialski mord i to powinno być napisane. To nie jest to samo, postawić ludzi pod ścianą i strzelać, a strzelać do ludzi jak do kaczek, a przedtem się [ich] wysadza w powietrze. Tak że tutaj mam uwagę i to należałoby zmienić, ale nie mam na to wpływu. Kilkakrotnie rozmawiałam na ten temat, ale nic się nie zmieniło.
- Jak pani patrzy na okres swojego dzieciństwa, okupacji, Powstania z perspektywy całego życia?
To, co powiem, może będzie niepopularne. Przez cale lata starałam się o tym nie myśleć, uważam, że spotkało mnie wielkie szczęście, że żyję, bo 180 tysięcy cywilów zginęło. Usiłowano mnie kiedyś namówić: „A bo ty powinnaś do ZBoWiD-u…” – bo to, bo tamto. Nie. Powiedziano mi raz, że to jest ofiara wojny, to nie ma z tym nic wspólnego. Ofiara wojny, to ofiara wojny, to nie jest powstaniec. Jak tak patrzę, to myślę: „Mój Boże, ja jestem najmłodsza w rodzinie i mnie się najwięcej dostało”. Siostra była w Powstaniu, owszem, brat też. Ale ich się kula nie imała.
Nie myślałam o tym, nie chciałam myśleć, nie chciałam wracać, nikt o tym nie wiedział. W kręgu znajomych na ten temat się nie mówiło. Kiedyś wysłuchałam, dlaczego była historia na Olesińskiej. Niemcy wykryli, że na Olesińskiej znajdował się sztab powstańczy Mokotowa. [Dlatego] to się stało. Z tym że sztab się zwinął, poszedł stamtąd dwa dni wcześniej, a oni tak ludzi załatwili. Zrobiło mi się strasznie dwojako. Myślę sobie: „No nie, to dlaczego to Powstanie? No tak, no było, no miało być”. Nieraz są co do tego wątpliwości, czy to naprawdę musiało być aż tak.
Warszawa, 22 październiku 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon