Leszek Sylwester Staszewski
Nazywam się Leszek Staszewski, urodziłem się w Warszawie 24 października 1931 roku. Początkowo mieszkaliśmy na Powiślu, przy ulicy Rozbrat. Ja tego nie pamiętam, bo w trzydziestym trzecim roku przeprowadzaliśmy się na Pragę i mieszkaliśmy przy ulicy Kępnej 2, róg Jagiellońskiej. Mieszkaliśmy z babcią, to była mama mojego tatusia, oczywiście z rodzicami. W trzydziestym ósmym roku urodził się mój brat Andrzej.
Do szkoły powszechnej poszedłem w roku 1938. Nie miałem jeszcze skończonych siedmiu lat, bo jestem z października, a więc można powiedzieć, że jako sześciolatek poszedłem do szkoły. Oczywiście wkrótce miałem siedem lat. Chodziłem do szkoły powszechnej numer 51, która się mieściła przy ulicy Szerokiej, róg Sierakowskiego, na Pradze. Ulica Szeroka dzisiaj nazywa się Kłopotowskiego. Może tylko takie dwa fakty opowiem właśnie z mojego uczęszczania do tej szkoły. Nauczycielem był pan Koszałko, imienia nie pamiętam. Jedna taka ciekawa sprawa, która mi utkwiła w pamięci. Otóż w tym czasie jeszcze żyli ostatni powstańcy styczniowi. Gdzieś koło 11 listopada trzydziestego ósmego roku jeden z takich powstańców styczniowych został zaproszony do szkoły. To był taki dziadek siwy, na pewno po dziewięćdziesiątce, z taką długą białą brodą. I co mi szczególnie utkwiło w pamięci, sam kierownik szkoły powszechnej na powitanie pocałował go w rękę. Było to dla nas uczniów zaskoczeniem. Nawet sobie szeptaliśmy: „Patrzcie! Patrzcie, pocałował go w rękę”. Dzisiaj oceniam, że to w wysokim stopniu była sprawa wychowawcza.
Gdzieś z początkiem roku trzydziestego dziewiątego, pewnie to był gdzieś marzec, mniej więcej, już coraz bardziej [narastał] niepokój, że grozi nam wojna. Na szczęście zachowało mi się zdjęcie w albumie, aczkolwiek eksplodował pocisk podczas Powstania i niektóre zdjęcia odłamkami były podziurawione, ale ocalało mi zdjęcie, właśnie takie z naszej klasy. Uczniowie siedzą w ławkach, pan nauczyciel przy katedrze i ciekawy tekst był na tablicy. Tekst, który był adekwatny do czasów, jakie wtedy panowały. Przytoczę z pamięci ten tekst: „Naszym najukochańszym wodzem jest pan marszałek Edward Śmigły-Rydz. Prowadzi on nas do potęgi i chwały. Musimy mieć silne lotnictwo. Pożyczymy pieniędzy na lotnictwo, ile będzie trzeba. Zwyciężymy”.
Oczywiście w niedługim czasie nastała wojna. Mój tatuś miał stopień plutonowego po odbyciu zasadniczej służby wojskowej i po ćwiczeniach wojskowych. Jeden fakt bym chciał tutaj przetoczyć, który mi bardzo utkwił w pamięci. Tatuś się bardzo niepokoił, że nie dostaje karty mobilizacyjnej. Coraz częstsze były naloty, coraz większe zniszczenia Warszawy. Był trzeci, czwarty września, a tej karty mobilizacyjnej nie ma. Skrzynki pocztowe oczywiście były w takim starym stylu, gdzie listonosz otwierał i od tyłu wkładał listy. Tatuś jakimś cudem otworzył tę skrzynkę, tak jak otwiera ją listonosz, żeby sprawdzić, czy ta karta mobilizacyjna gdzieś się nie przyczepiła. No niestety, nie było nadal tej karty mobilizacyjnej. Tak jak pamiętam, gdzieś chyba koło 5 września dopiero ta karta mobilizacyjna dotarła. Tatuś miał wezwanie na 8 września do Małkini. Pamiętam, że mamusia tatusia odprowadziła na Dworzec Wileński. Do tego dworca nie dotarła, bo był nalot. Z Targowej wróciła do domu. Tatuś oczywiście dotarł do tego punktu, gdzie był zmobilizowany, w Małkini, to z opowiadań potem wiem. Pokrótce powiem, że przeszedł całą gehennę w Związku Sowieckim. Miał spracowane ręce, a więc to ocaliło go od jakiejś egzekucji. Z armią Andersa przeszedł cały szlak bojowy, od Bliskiego Wschodu, przez Egipt, przez Włochy. Walczył pod Monte Cassino, miał bardzo wiele odznaczeń. Wrócił wczesną wiosną czterdziestego siódmego roku ze Szkocji.
Mamusia miała dwadzieścia dziewięć lat, jak wybuchła wojna, a więc, tak jak dzisiaj na to patrzę, to była bardzo młoda kobieta. Wtedy nie byłem w stanie w pełni to podziwiać, ale teraz bardzo podziwiam. Już dawno mamusia oczywiście nie żyje. Musiała się borykać z utrzymaniem mnie, młodszego brata (miał roczek, jak wojna wybuchła) i babci, staruszki, która z nami była. Mamusia pracowała podczas okupacji w zajezdni tramwajowej na Muranowie, przy ulicy Sierakowskiej. To jakoś tak w ślad, powiedzmy, za pracą tatusia, który też był ślusarzem w zajezdni tramwajowej na Woli. Jakoś tak tam się dostała do pracy, żeby coś tam na utrzymanie mieć. Oczywiście cały czas sprzedawane były różne przedmioty, między innymi patefon z ładnym zasobem płyt. No ale co zrobić, takie były czasy.
Z tej racji, że mamusia pracowała w dyrekcji tramwajów, ja miałem bilet wolnej jazdy. I podczas okupacji, jako jeszcze mały chłopak, dziewięcio-jedenastoletni, bardzo dużo tramwajami jeździłem po całej Warszawie. Ponieważ w tejże zajezdni była stołówka, ja właściwie od czterdziestego drugiego roku aż do wybuchu Powstania praktycznie jeździłem z bańką po zupę do tejże zajezdni. Ciekawa sprawa, przez większość czasu z Pragi „czwórka” jeździła z Dworca Wschodniego, Targową, Zygmuntowską, przez most Kierbedzia, Bonifraterską wzdłuż muru getta, skręcała w lewo w Muranowską, tam był szlaban, tramwaj wjeżdżał na teren getta, objeżdżał plac Muranowski, wyjeżdżał w ulicę Sierakowską, tam drugi szlaban był, wyjeżdżał tramwaj z getta. Z tej okazji dużo napatrzyłem się też, jak getto wyglądało podczas okupacji. Oczywiście po wybuchu powstania w getcie to tramwaj Bonifraterską nie jeździł, troszkę tam inne to skomunikowanie było. Trzeba było dochodzić do placu Krasińskich przez Stare Miasto, stamtąd tramwaje jechały. Ale po kilku miesiącach, jak następowało już wyburzenie murów i budynków po getcie, to komunikacja tramwajowa Bonifraterską została przywrócona.
- Czy w ogóle pan zapamiętał, jak oczami takiego młodego chłopca wyglądało życie w getcie? Czy zapamiętał pan coś takiego szczególnego, co utkwiło panu w pamięci?
Zapamiętałem jedną, szczególną rzecz, o której za chwilę powiem. A tak na co dzień, no to widziałem tych ludzi, którzy się tam przechadzają, którzy coś przenoszą, którzy może czymś handlują. Ale tuż przed wybuchem powstania w getcie (to był oczywiście czterdziesty trzeci rok, jeszcze przed kwietniem) jakoś tak jak [ten tramwaj] objeżdżała plac Muranowski, bo nie było skrętu szyn bezpośrednio z Muranowskiej w prawo, w Sierakowską, tylko tramwaj musiał dosłownie trzysta sześćdziesiąt stopni zatoczyć i dopiero wjeżdżał w [Sierakowską]. I taki obrazek mi utkwił w pamięci. Już takie wyburzone te domy były na placu Muranowskim i taki brodaty Żyd ze świeczką w ręku w tych oknach gdzieś tak się przechadzał. I ten obraz mam w pamięci. Właściwie już tam niewiele tych mieszkańców było, praktycznie chyba za tydzień lub za dwa wybuchło powstanie. Natomiast moja mamusia opowiadała... Bo od budynków getta ten budynek administracyjny zajezdni tramwajowej Muranów, gdzie mamusia pracowała, to dzieliło może dwieście metrów. To było blisko. I taki moment mamusia zauważyła, jak jakiś Żyd wyskoczył z balkonu. Już w czasie powstania w getcie. No, może bym przeszedł teraz już…
- Mówił pan, jak wracał pan z zupą, z bańką jeździł do siebie, do domu?
Tak, tak, na Pragę. Na Pragę, a babcia to odgrzewała i z bratem i babcią jadła ten obiad.
- Jeszcze mam takie pytanie, jeśli chodzi o okres przedwojenny i w czasie okupacji. Niech mi pan powie, jak wyglądało tam życie takich małych chłopców. No bo wiadomo, diametralnie się różniło od życia dorosłych, nie wszystko może też tak docierało, żyli troszkę swoimi sprawami.
No, na podwórku spotykałem się z kolegami. Kilku kolegów tam mieszkało. Wiem, że już bawiliśmy się w berka, w chowanego. Sama nauka w szkole to tak wyglądała, że właściwie tych godzin nauki było raptem dwie tylko, bo jakoś tak to wynikało z zarządzeń niemieckich. Tak że godzina lekcyjna nie trwała czterdziestu pięciu minut, tylko chyba gdzieś koło trzydziestu minut, żeby był czas na język polski, na rachunki. Były lekcje przyrody, śpiewu, robót ręcznych. Chodziłem również na tajne komplety, na Wileńską 13.
- Czy pan pamięta może numer mieszkania?
Numeru mieszkania nie pamiętam. To była Wileńska 13, ale jak się weszło w podwórko, to w prawo, na pierwsze piętro i drzwi na prawo. Ten budynek stoi do dziś i nawet po wojnie to tam zajrzałem, jak to wygląda. Teraz tam nie bardzo można wejść, bo wszędzie są domofony, to trochę jest sprawa utrudniona. Ten nauczyciel o nazwisku Piechowicz, który uczył mnie od czwartej klasy do szóstej, prowadził te tajne komplety, [gdzie] uczyliśmy się geografii, ale przede wszystkim historii Polski. Brał tam jakąś opłatę za to. Wiem, że ode mnie to obniżoną, z tej racji, że wiedział, że nam jest ciężko, że mama nas utrzymuje. W czwórkę z kolegami się zbieraliśmy tam, czterech nas tam chodziło na te komplety.
- Jak pamięta pan sam moment obrony Warszawy, później poddania się, kapitulacji, wejścia Niemców?
Tak, w mojej pamięci to ciężko ta historia wygląda. Na Pradze byliśmy, tam mieszkaliśmy, 8 września, tak jak wcześniej wspominałem, tatuś już nas opuścił, bo pojechał na front. To były ciężkie przeżycia, bo najpierw bombardowania lotnicze. Szczególnie 10 [września] mi utkwił w pamięci, to była niedziela. Ten budynek, gdzie mieszkaliśmy, to był adres Kępna 2, ale ten budynek właściwie stał tak osobno od Jagiellońskiej, bo pod tym adresem były dwa budynki. Od Kępnej, Kępna 2, i Jagiellońska 10. Ale formalnie to należało do jednego gospodarza, właśnie przy ulicy Kępnej 2. I praktycznie zbieraliśmy się, siedzieliśmy na parterze u takiej naszej sąsiadki. Sprawa tak wyglądała – to ciekawe – że wszyscy się bardzo zżyli i zaprzyjaźnili. Tak jak pamiętam, jako mały chłopiec przed wojną, to tak mniej więcej [mówiło się]: „Dzień dobry” albo się nie mówiło: „Dzień dobry”. No, z widzenia się widziało twarze. Te przeżycia wojenne bardzo ludzi zbliżyły. Przebywaliśmy na parterze, jak mówiłem, aczkolwiek mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Było to może bardzo nierozważne, szczególnie, że gdzieś już po 10 września nastąpił bardzo intensywny ostrzał artyleryjski. Eksplodowały pociski, piwnica by bardziej ochroniła, [choć] przed bombami lotniczymi oczywiście nie. Ale wrócę do tego 10 września. Jak mówiłem, to była niedziela, byliśmy zgromadzeni na parterze u jednej z sąsiadek, no i oczywiście pikujące sztukasy z tymi włączonymi syrenami. I bomba eksplodowała, no nie wiem, może dwadzieścia metrów od nas, w takim parterowym budynku, no i jakaś kobieta tam miała poranione ręce. Od razu krew płynęła, krzyk. No, dzięki Bogu przeżyliśmy, bo nie trafiła [w nas]. Pewnie lotnik celował chyba w ten nasz budynek, ale tam za wcześnie jakiś guziczek nacisnął i ta bomba eksplodowała wcześniej. Bardzo duże zniszczenia robiły bomby zapalające. Na sąsiednim budynku na szczęście zostały ugaszone.
Jak wyglądały ulice we wrześniu? Wszędzie pełno było przewodów telefonicznych poprowadzonych między odpowiednimi jednostkami wojskowymi. Nie było łączności radiowej widocznie, jak to tam potem było. Na telefonii drutowej głównie wszystko się opierało. No, doczekaliśmy szczęśliwie [zakończenie działań wojennych]. Mieszkanie nasze nie zostało zniszczone wtedy, we wrześniu, w trzydziestym dziewiątym roku. Aczkolwiek na Pradze były duże zniszczenia od bomb, szczególnie od bomb zapalających, ale i od bomb burzących. Także na Jagiellońskiej, chyba 14, bardzo dużo ludzi zginęło, potem były ekshumacje po wrześniu. Tak że to były ciężkie przeżycia.
No, potem cała okupacja, no to na głowie mamusi właściwie było utrzymywanie nas. Jeździła na wieś gdzieś koło Radomia. Konkretnie w Gródku niedaleko Radomia, tam mieszkał brat mamusi. Jakoś musiała się wyrwać z pracy. To też mi tak w pamięci utkwiło. Oczywiście zwolnienie na wypadek choroby mógł dać lekarz niemiecki. Tramwajarzom przysługiwał ten niemiecki lekarz, specjalnie przydzielony właśnie do obsługi, jeśli tak można powiedzieć, tego bardzo licznego grona tramwajarzy warszawskich. On urzędował przy ulicy Młynarskiej, koło zajezdni tramwajowej, która to zajezdnia zresztą do dziś dnia tam jest. I pamiętam, że kilka razy mamusia jakoś to tak ustawiała, że polski… Procedura była taka: polski lekarz dawał takie zwolnienie, że, powiedzmy, grypa, temperatura, ale obowiązany był ten chory udać się do tego lekarza niemieckiego, żeby on przystawił pieczątkę, akceptował, że tak, to wszystko prawda, rzeczywiście trzy dni zwolnienia. Pamiętam, mamusia od naszego polskiego lekarza uzyskała takie zaświadczenie, ale mówi do mnie tak: „Słuchaj, jedź do tego niemieckiego lekarza, powiedz, że ja w gorączce leżę w domu, a ja w tym czasie pojadę po żywność na wieś”. No dobrze, no jakoś tam się wypytałem, gdzie ten lekarz urzęduje, kłopotów z przejazdem tramwajem nie miałem, bo byłem dobrze zorientowany, gdzie jakie linie jeżdżą, bardzo dużo tramwajami jeździłem podczas okupacji. No i pod tym gabinetem to ze trzy godziny spędziłem, tego niemieckiego lekarza, w administracyjnym budynku tramwajów, tam przy ulicy Młynarskiej. Ten lekarz pacjentów nie miał, ale czym innym był zajęty. Widział, że ja siedzę: „No, jeszcze moment, moment”. No wreszcie, kiedy mnie dopuścił przed swoje oblicze, to ja tam jakoś wystękałem, trochę ze strachem, że mama ciężko chora, że gorączka.
A, a, ja, gut. Przystawił pieczątkę. Ja z wielką radością oczywiście wyszedłem, wszystko było załatwione. Ciekawa sprawa, bo z tej racji, że lekarz niemiecki tę pieczątkę przystawił i przypieczętował również jakiś tam wykaz, taką receptę z potrzebnymi lekarstwami, to można było iść do tej apteki Wendego, niemieckiej, na Krakowskim Przedmieściu i tam te lekarstwa wykupić. Gwoli historycznej prawdy, tak sobie powiedzmy, że taka możliwość istniała. I ja kilka razy w tej aptece niemieckiej byłem. Nawiasem mówiąc, to jest ten budynek, gdzie ten klub „Coco” czy coś, [do niedawna się] mieścił, przy Krakowskim Przedmieściu. Tam ta apteka niemiecka była.
- Czyli niedaleko placu Zamkowego.
Tak, tak, tuż przy placu Zamkowym, tak, oczywiście. Może przejdźmy teraz powoli właśnie do roku czterdziestego czwartego. Mieliśmy działkę. Wtedy praktycznie każdy w Warszawie, kto mógł... nawet na trawnikach rosły ziemniaki. Niemcy to akceptowali i chyba przychylnie na to patrzyli, bo nie musieli za bardzo troszczyć się o dostawę żywności, zresztą ten chleb na kartki to był bardzo podły. Moja ciocia i wujek pracowali. Właściwie wujek, cioci mąż, to został aresztowany i zginął w czterdziestym drugim. Aresztowało go gestapo, znaleziono w piwnicy chyba jakieś przedmioty, radiostację, jakaś wsypa była. Ale ciocia miała służbowy pokój przy firmie Dziewulski i Lange. Ówczesny adres to był Aleje Jerozolimskie 34 i to było dokładnie w tym miejscu, gdzie jest teraz Rotunda PKO. Tam mieszkała ciocia. Ta firma miała jakieś takie tereny, które mogła pracownikom wydzierżawić jako działki pod uprawę warzyw, ziemniaków. Jedna z takich działek była przy ulicy Szczęśliwickiej, róg Niemcewicza. I 1 sierpnia z mamusią pojechaliśmy na tę działkę, żeby zebrać te plony, które już były do zebrania. Mamusia, pamiętam, zebrała jakieś warzywa, a ja uzbierałem olbrzymi wór bobu. Na tej działce byliśmy gdzieś koło jedenastej. Ale gdzieś dwunasta, po dwunastej, od strony Woli coraz intensywniejsza strzelanina dobiegała. Działka mieściła się między Szczęśliwicką a torami kolejowymi prowadzącymi do Warszawy Zachodniej. Denerwowała nas ta strzelanina, no ale zbieraliśmy te plony.
Gdzieś po drugiej strzelanina dobiegająca od strony Woli była już na tyle intensywna, że to nas bardzo zaniepokoiło. I pamiętam, mówimy z mamusią: „No, będziemy wracać na Pragę, do domu”. Doszliśmy z działki na plac Narutowicza. Stamtąd tramwaj numer dwadzieścia pięć jechał na Pragę. W owym czasie ten tramwaj numer dwadzieścia pięć z placu Narutowicza jechał Filtrową, Chałubińskiego, skręcał w prawo w Aleje Jerozolimskie, ale na Pragę nie dojechaliśmy. Pewnie to już była godzina „W” i strzelanina była na tyle intensywna, że tramwaj dojechał do Marszałkowskiej gdzieś na wysokość hotelu „Polonia” i o dalszej jeździe nie było mowy. Na szczęście to było niedaleko od mieszkania tej mojej cioci, która mieszkała tu, gdzie Rotunda PKO się mieści. Wyskoczyliśmy z tramwaju, mamusia jakoś pierwsza pobiegła do bramy numer 34 i ja jakoś nie zdążyłem i wskoczyłem do bramy Aleje Jerozolimskie 36, nieco wcześniej. Te obydwa budynki... [Aleje Jerozolimskie] 36 to był już narożny budynek z Marszałkowską. Mama i ciocia bardzo się niepokoiły, że mnie nie ma, ale gdzieś po godzinie mniej więcej, jak strzelanina troszkę na chwilę osłabła, to przebiegłem z jednej bramy do drugiej. Pamiętam, że w tej bramie Aleje Jerozolimskie 36 leżał zabity Niemiec, jak już wybiegałem. Cały czas [byłem] z tym workiem bobu, nie wypuściłem go z rąk.
Dotarłem do mieszkania cioci, właśnie przy Alejach Jerozolimskich 34. Ciocia miała pokój służbowy na górze i w pomieszczeniach piwnicznych, przynależna do tego pokoju, obok takiego magazynu tej firmy z kaflami, była dość obszerna kuchnia z łóżkiem. Tam mamusi brat spał, który też w tej firmie pracował. Przez 1 sierpnia brama została zamknięta. Nie było w tym budynku ani Powstańców, ani Niemców. Drugiego sierpnia wczesnym rankiem łomotanie do bramy – Niemcy, oddział niemiecki. No cóż, trzeba otworzyć, widzę, dozorca otworzył. Byliśmy pełni niepokoju, co nas spotka. Ale o dziwo, ten oddział niemiecki taki bardzo ludzki się okazał, jak na wojenne warunki. Być może z „Powstania Warszawskiego” Borkiewicza albo z innych źródeł dałoby się ustalić, co to był za oddział. Wprawdzie oficer z pistoletem w ręku, ale tak jak pamiętam, nikt na nas nie wrzeszczał, nikt nas nie popychał. Kilkunastu żołnierzy, bardzo młodych, Wehrmachtu, razem weszło. Dość spokojnie ten oficer nam oświadczył, że nie możemy być na górze w pokojach. „Proszę, żeby wszyscy zeszli do piwnicy”. Zebraliśmy się w tej właśnie kuchni, to znaczy ja, moja mama, ciocia, wujek, jeszcze lokatorzy z tego budynku. Łącznie może nawet około dwudziestu osób tam było. Całe szczęście, że było trochę produktów żywnościowych, można było na tej kuchni ugotować jakiś posiłek.
Ale niepokoiliśmy się, co z nami będzie. Wprawdzie na razie jakoś tak, jak na wojenne warunki, po ludzku nas traktowali, ale tak do nas dotarło, że do Muzeum Narodowego będziemy musieli przejść. Pamiętam, że tak moja mama naradzała się, co tu robić, i albo 2 [sierpnia], albo 3 [sierpnia] jeszcze przed południem (tego dobrze nie pamiętam) uradziły te panie, że poprosi się dwóch albo trzech tych żołnierzy niemieckich, nie z miłości do nich oczywiście, tylko żeby przebadać przy okazji, co tu z nami dalej będzie. A mianowicie poprosi ich się, żeby zjedli zupę razem z nami, obiad. No i rzeczywiście tych dwóch czy trzech żołnierzy, pamiętam dokładnie, z nami przy stole usiadło, zjedli zupę, bardzo grzecznie powiedzieli:
Danke, ale jak zaczęliśmy ich wypytywać, to rozkładali ręce: „No taki jest rozkaz, musicie do Muzeum Narodowego iść”. Przespaliśmy do 3 [sierpnia]. Przed południem, właściwie to było już po południu, polecenie jest: „Zbierać się, wychodzić. Proszę, idziecie do Muzeum Narodowego”. Brama na Aleje Jerozolimskie została otwarta, wychodzimy.
No, widok przerażający. Na wysokości [obecnego] hotelu „Forum” (to jest [teraz] hotel o nazwie „Novotel”), w tym miejscu, gdzie jest tablica informacyjna o Polakach rozstrzelanych na początku czterdziestego czwartego roku, stał czołg i strzelał w kierunku skrzyżowania Nowego Światu i Alej. Z hukiem co chwila z lufy rozpalony do czerwoności wylatywał pocisk i eksplodował właśnie na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej, tam gdzie jest teraz ta palma. Aleje Jerozolimskie wyglądały dość przygnębiająco. Sieć tramwajowa zerwana, liczne ślady jakichś wyrw po pociskach, pełno szkła na ulicach. No ale iść, to trzeba iść. Pamiętam, że taka młoda dziewczyna, która w tym budynku mieszkała, złapała za rękę młodego żołnierza Wehrmachtu (nie wiem, nie więcej niż dwadzieścia lat miał chyba) i go uprosiła, żeby chociaż kawałek nas odprowadził. I ten żołnierz z karabinem na ramieniu, ona go za rękę trzymała, na końcu naszej kolumny szedł. No i tak kroczymy w kierunku tego Muzeum Narodowego. Ale trzeba przejść przez to płonące skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. W owym czasie Krucza nie przecinała Alej Jerozolimskich, lecz kończyła się, idąc od południa na Alejach Jerozolimskich. Tak że od Marszałkowskiej aż do skrzyżowania z Bracką była nieprzerwana ściana domów, nieprzerwany rząd domów. Idziemy i nagle gdzieś na wysokości ulicy Kruczej otwiera się brama i zagarnęli nas Powstańcy. Ten Niemiec, który szedł na [końcu] kolumny, a cały czas ta dziewczyna go trzymała za rękę, dostał się natychmiast do niewoli. Ale błyskawicznie wydaliśmy bardzo dodatnie opinie, że na naszą prośbę nas odprowadzał, no i on został potraktowany łagodnie i prawie po przyjacielsku w takiej sytuacji.
Ja się od razu rozpłakałem, bo całe podwórko było w biało-czerwonych flagach. Przeprowadzono nas w poprzek, mnie i mamę, bo jakoś tak porozdzielali się ci ludzie. To był już 3 sierpnia i były porobione takie przejścia poprzeczne. Nie trzeba było gdzieś aż do Marszałkowskiej czy do Brackiej iść, żeby dostać się na Chmielną czy na Złotą. W poprzek przez podwórka ktoś tam nas przeprowadził do tego budynku, gdzie jest kino „Palladium”. Nie wiem, czy ono i dzisiaj jest. Adres Złota 7/9. I ten budynek ocalał z pożogi wojennej. Tam zostaliśmy z mamą, że tak powiem, zainstalowani w podziemiach. Wchodziło się przez bramę Złota 7, przez tę lewą bramę, schodami w dół i w takiej dużej sali piwnicznej. Tam po wojnie był jakiś dom towarowy, a potem klub studencki „Hybrydy”. Jakieś takie wydzielone miejsce uzyskaliśmy, kilka zestawionych krzesełek, pewnie sześć, rozłożony karton i tam około trzech tygodni, gdzieś do 25 sierpnia, żeśmy koczowali z mamusią.
Może takie dwa ciekawe fakty z tego pobytu. Kilka razy przychodzili tam prelegenci. A osób tam gdzieś około dwustu, tak jak szacuję, było zgromadzonych. To pomieszczenie było dość obszerne, na takich krzesłach, na różnych legowiskach. Trzy czy cztery razy przychodzili prelegenci, którzy wygłaszali swoje prelekcje, stwierdzając, że wyzwolenie jest bliskie, żeby jeszcze cierpliwie czekać, ale zwycięstwo na pewno nadejdzie. Odprawiane tam były też msze święte. Taki fakt mi utkwił w pamięci, że hostie nie miały kształtu okrągłego, lecz maleńkich kwadracików z opłatka. Zapewne to było spowodowane tym, że było łatwiej produkować w takich wojennych warunkach takie komunikanty i nie było odpadów. Gdzieś 5 sierpnia, chyba nie później, mamusia (nie wiem, w jaki sposób, czy ktoś polecił, czy jakoś sama jakieś rozeznanie zrobiła) nawiązała kontakt właśnie z oddziałem saperów, który stacjonował w tymże budynku, ale wchodziło się do ich pomieszczeń przez tę prawą bramę, Złota 9, chyba na drugie piętro. Dość obszerne mieszkanie tam zajmowali. I mamusia przez jakieś trzy tygodnie prowadziła tam kuchnię jako osoba cywilna. No co ja miałem robić? Też tam z mamusią zajrzałem. Ale chyba już na drugi dzień zapytałem tego dowódcę, porucznika „Andrzeja”, czy by mnie nie przyjął do oddziału. Odpowiedział mi w ten sposób: „Po co ja mam cię przyjmować do oddziału? Mama twoja przychodzi, przychodź i ty, to coś nam tutaj pomożesz”. No i ja tak rzeczywiście robiłem, przychodziłem codziennie. Wtedy byłem nawet zły, że on mi jakoś tak odpowiedział, ale dzisiaj to oceniam, że to był bardzo mądry człowiek. Wysyłany byłem z jakimiś pakuneczkami, z jakimiś dokumentami pod różne adresy w ramach Śródmieścia Północnego, gdzieś aż po plac Napoleona. Czyściłem broń, nawet z pistoletami to mi nieźle wychodziło.
Pewnego razu albo dowódca, albo któryś z żołnierzy, może to plutonowy Nejman był, mówi do mnie: „Słuchaj no, weź szczotkę i starannie pozamiataj przedpokój i ten pokój duży, bo tu przyjdzie jeniec niemiecki, będzie przyprowadzony, żeby on widział, że u nas jest czysto”. Ja mówię: „No dobra, już się biorę”. Ale mi się wyrwało: „A po co on przyjdzie?”. Dostałem odpowiedź: „Słuchaj, Niemcy zastrzelili jeńca. Od ich ostrzału zginął jeniec niemiecki i chcemy, żeby on podpisał jako świadek odpowiedni dokument, że ten jeniec zginał od kul niemieckich”.
W tym pomieszczeniu właśnie, gdzie saperzy stacjonowali, była maszyna do pisania. Ja jeszcze przed Powstaniem często przychodziłem do tego biura, do tej firmy Dziewulski i Lange, przy którym to biurze ciocia miała służbowy pokój na pierwszym piętrze. Tam były maszyny do pisania i ja po godzinach tak sobie sam kombinowałem, jak na tej maszynie się pisze. I doszedłem, jak to stuknąć, żeby była mała litera, co nacisnąć, żeby była duża, jak tam się papier wkręca. Tak że trochę tam umiałem pisać. Jakoś jednym palcem, ale mi to wychodziło. Jak zobaczyłem tę maszynę do pisania stojącą na biurku w tym pomieszczeniu saperów, to zapytałem, czy może nie trzeba czegoś napisać. A dowódca albo któryś z żołnierzy, już nie pamiętam, mówi: „Właściwie to tak, bo sporo jest potrzebnych takich blankietów, przepustek na przejście przez tę barykadę przez Aleje Jerozolimskie, na wprost Kruczej”. Ja mówię: „No dobrze, to już się biorę”. I wystukałem kilkadziesiąt tych przepustek. Fotokopia takich przepustek jest w książce „W Alejach spacerują »Tygrysy«”, ileś lat temu się ukazała. Oceniam gdzieś na pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwo, że fotokopie tam zamieszczone to są te, które ja wydrukowałem. Pewności nie ma, ale po tym rozstawie liter, po tych kropkach, po kropce po skrócie „pułkownik”, której bym teraz nie postawił, to jest spore prawdopodobieństwo, że to może są te druczki, które ja na tej maszynie wystukiwałem.
W połowie sierpnia była zdobyta PAST-a. Udział, właściwie pierwszoplanowy, w zdobyciu PAST-y mieli ci żołnierze z grupy saperów, gdzie mamusia prowadziła kuchnię i gdzie ja tam tak dochodziłem i coś nie coś robiłem w tych pomieszczeniach. Ciekawa sprawa, bo od razu następnego dnia w kinie „Palladium”... A chcę podkreślić, że energia elektryczna była jeszcze dostarczana gdzieś do połowy sierpnia; paliły się lampy elektryczne, w tym budynku Złota 9 działały windy. W czasie zdobywania PAST-y była kręcona kronika filmowa i następnego dnia, dosłownie następnego dnia, w kinie „Palladium” kronika była wyświetlana, była wyświetlana dla wybranych osób. Przede wszystkim tam był ten oddział saperów, jeszcze jakieś osoby były. Wiem, że wartownicy stojący przy wejściu do sali kinowej nie każdego tam wpuszczali, wiele osób zostało z kwitkiem, że tak powiem, odprawionych. O dziwo, do mnie nikt nie szurał, ja swobodnie wszedłem. Widocznie uważali mnie za swojego. Ten pokaz filmowy trwał chyba około dwudziestu minut. Co chwila żołnierze wybuchali okrzykami, bo się rozpoznawali, że tam są widoczni na ekranie. Tak że to taka była ciekawa sprawa.
Oddział saperów... Gdzieś po zdobyciu PAST-y to już było, być może był to 20 sierpnia, ponieważ coraz większe zniszczenia były w tym obszarze Śródmieścia Północnego, na północ od Alei Jerozolimskich, coraz więcej było grobów... Pamiętam, że ten placyk na końcu Złotej, przed budynkiem banku, tam nie dochodząc do Brackiej, to był już usłany krzyżami. Na placu Napoleona Prudential był już zbombardowany, zniszczona była Poczta Główna. Od pocisków zapalających, szczególnie „ryczących krów”, wiele budynków przy Zgoda było spalonych. Tak że chyba to był powód, że oddział saperów został przekwaterowany na ulicę Chmielną, ale to na krótko, i gdzieś już na pewno po 20 sierpnia na ulicę Widok, na ulicę Widok, w budynku właściwie sąsiadującym jakby z Alejami Jerozolimskimi. Ciekawa sprawa: tam było w miarę bezpiecznie. Tam nie padały pociski „ryczących krów”, nie bombardowały sztukasy, nie eksplodowały potężne pociski „grubej berty”. Dlaczego? Bo niedaleko obok był tunel kolejowy i Niemcom zależało na tym tunelu. Bali się, by go nie uszkodzić. Gdzieś koło 25 sierpnia, jakoś tak, bo mama jak dorosłego mnie się też radziła w różnych sprawach, ustaliliśmy, że się rozstaniemy z tym oddziałem saperów, że przejdziemy do Śródmieścia Południowego, gdzie jest spokojniej.
- Mam jeszcze takie pytanie: pan tutaj mówił o tym, że dostarczał pan różne paczki i jakieś, być może, meldunki. Czy może jest coś takiego specyficznego z tego dostarczania, jakaś historia, którą warto przypomnieć?
Po prostu pod różne adresy chodziłem, tam odbierano, dziękowano, że przyniosłem, i właściwie tu nic więcej dodać nie mogę. Jakoś szczęśliwie mi się udało te trasy pokonywać, zresztą niezbyt długie. Aczkolwiek raz z moją ciocią, która była łączniczką w zupełnie innej jednostce, wybrałem się za Marszałkowską, aż pod Żelazną gdzieś. Tak ciocia mnie wzięła ze sobą. Jakoś w czasie Powstania to człowiek bardziej tak był oswojony, że strzelają, chociaż to oswojenie jakoś mi zaczęło tak przechodzić. Ale właściwie [zanosiłem] pod różne adresy. Nie wiem, co tam było, jakieś paczuszki były zapakowane. Odbierano, dziękowano, nieraz chyba coś mi kwitowano, to pokwitowanie przynosiłem.
- Dobrze, to wróćmy może do rozstania się z oddziałem.
Tak, to był mniej więcej 25 sierpnia. Nie tak łatwo było tę barykadę przekroczyć, bo trzeba było mieć te przepustki, których zresztą tam nadrukowałem sporo, takich czystych blankietów. Uzyskaliśmy z mamusią przepustkę. Przeszliśmy późnym wieczorem, gdzieś to mógł być 25 sierpnia, na stronę południową Alei Jerozolimskich. Ciekawa sprawa, że zanim wyszliśmy, że tak powiem, na powierzchnię, to wędrowaliśmy piwnicami, tam nas prowadzono. Jak gdyby drugie miasto było pod ziemią. Poprzebijane były między budynkami przejścia. Były tablice: ulica Żurawia, Wspólna, Nowogrodzka. Zatrzymaliśmy się przy ulicy Żurawiej. Taka dość młoda kobieta była dozorczynią, Ona była narzeczoną mojego wujka, rodzonego brata mojej mamusi, Stanisława, który w pierwszych dniach sierpnia zginął jako żołnierz Armii Krajowej, przebiegając ulicę Marszałkowską. Dostał serię z Ogrodu Saskiego. Ale ponieważ znaliśmy tę jego narzeczoną, to tam żeśmy się zatrzymali. I pamiętam, że z prawdziwym takim zdziwieniem, zdumieniem spojrzałem rano: szyby w oknach, dozorca zamiata ulicę. Śródmieście Południowe to był jeszcze inny świat wtedy, w ostatnich dniach sierpnia.
To się niestety bardzo szybko zmieniło. Zaczęły coraz gęściej padać pociski „ryczących krów”, pociski z działa kolejowego, naloty lotnicze coraz były częstsze. Tak jak się dość dziarsko trzymałem i specjalnie może nie odczuwałem wielkiego strachu w pierwszych dniach Powstania, gdzieś do połowy, tak [później] zaobserwowałem jakiś taki duży stres, niepokój, że za chwilę mogę być zabity, mogę być zraniony. Bardzo ciężko zacząłem znosić ten taki sześciokrotny ryk „krowy” zapowiadający, że za chwilę spadną pociski, szelest „grubej berty”, z działa kolejowego (nie wiadomo, gdzie ona się rozerwie), oczywiście nadlatujące samoloty. Dotarła do nas wiadomość, że ludność cywilna będzie mogła wyjść z Warszawy, że będzie takie kilkugodzinne zawieszenie broni ósmego i 9 września. Naradzaliśmy się z mamusią, co robić. I tak jak pamiętam, to ja jakoś... Ponieważ tak zacząłem w sposób taki dość może nagły, ale nerwowo bardzo ciężko znosić ten… Takiego stresu jakiegoś mocnego dostałem i zacząłem nalegać, żebyśmy wyszli jednak z Warszawy. Ósmego września przez ulicę Śniadeckich z jakąś tam walizeczką wyszliśmy z Warszawy. Co się później działo, to ja dokładnie opisałem w wydanej czterdzieści sześć lat temu książce. Tam są moje wspomnienia, „Gdy byliśmy literą »P«”. To są wspomnienia wywiezionych na roboty do III Rzeszy.
- A mógłby pan tutaj to przybliżyć?
Tak, w kilku słowach opowiem. Aczkolwiek w tej książce to jest tam opisane dość szczegółowo. Jak egzemplarz autorski w sześćdziesiątym ósmym roku dostałem, to nie bardzo byłem zadowolony, prawdę mówiąc, bo jak to zwykle bywa, przy opracowaniu redakcyjnym jakieś skróty się pojawiają. Ponieważ zachował się rękopis, bo pisałem przez kalkę te wspomnienia, to w 2001 roku, jak moje wnuki już były dość dużymi dziećmi, na komputerze to przepisałem w pełnym wydaniu, oprawiłem, mam to u siebie na dysku w komputerze. W razie potrzeby ten pełny wykaz wspomnień może być udostępniony.
A wracając do krótkiego streszczenia naszych dalszych losów, to wyglądało tak, że wyszliśmy przez ulicę Śniadeckich. Z niepokojem patrzyliśmy na czołgi z lufami skierowanymi w stronę barykady zamykającej ulicę Śniadeckich. Przyjemna niespodzianka spotkała nas przy stacji Filtrów, bo pracownicy stacji Filtrów podali nam przez ogrodzenie świeżutkie pomidory, które właśnie wtedy dojrzały. Z apetytem je sobie zjedliśmy. Zgromadzeni zostaliśmy gdzieś koło Dworca Zachodniego, ale bardzo szybko przepędzono nas na perony Dworca Zachodniego i tu zdziwienie. Warszawa w gruzach… Zresztą jak wyszliśmy, to zawieszenie broni się skończyło i od razu odwróciliśmy się, a tu nalot, bombardowanie, słupy dymu lecą. A tu zaskoczenie kompletne, bo na Dworcu Zachodnim podjeżdża normalny, proszę sobie wyobrazić, pociąg elektryczny. Sieć niezerwana, miejsc sporo, prawie każdy miał siedzące miejsce. I tym składem dojechaliśmy do Pruszkowa.
Spędzono nas do tej słynnej hali, właśnie w Pruszkowie. Sceneria niesamowita, bo gdzieś jakiś parowóz z sykiem, z niego wydobywają się kłęby pary, jakaś kobieta na wpół obłąkana chodzi i krzyczy: „Jurek! Jurek! Jurek!”. Przenocowaliśmy tam chyba dwie noce na jakichś wyrwanych drzwiach, żeby na betonie nie leżeć. Ale gdzieś koło 10 września, może to był 11 września, po dwóch, trzech dniach zostaliśmy z mamą zapędzeni na peron. Podjechał pociąg towarowy z zakratowanymi oknami i biegaliśmy tam od wagonu do wagonu, ale wreszcie że ewentualnie [jak] do fabryk, to do tego wagonu ktoś nas skierował. Jakaś taka bardzo nerwowa atmosfera była, oczywiście nie mogła być inna. Drzwi się zatrzasnęły. Ale z drugiej strony jacyś cywilni mieszkańcy z Pruszkowa, nie powiem, żeby nas obdarowali, ale po prostu sprzedawali jakąś tam żywność, jakieś bułeczki. Kto tam miał parę groszy, to zapłacił i między tymi kratami z drutu kolczastego podano nam, tak że mieliśmy jakiś tam zapas jedzenia.
No, pociąg ruszył, wlókł się niesamowicie. Dość ciasno było w tym bydlęcym wagonie towarowym. Bardzo szybko ktoś tam sprytny wyrwał kawałek deski, żeby była ubikacja. Chyba więcej niż dobę jechaliśmy, dowlekliśmy się do Wrocławia. Patrzymy, tabliczki z napisem Breslau. Ktoś tam od razu powiedział, że to jest Wrocław. Wysiadamy, popędzono nas ulicami kompletnie jeszcze niezniszczonego Wrocławia. Szyby w oknach, tramwaje normalnie jeżdżą po ulicach. I gdzieś na przedmieściach, tak jak się potem zorientowałem, to mniej więcej tam, gdzie jest Psie Pole, mieścił się taki
Durchgangslager, obóz przejściowy. Baliśmy się, że może tutaj [jest] krematorium, bo takie kominy, dym leci. Ale przeszliśmy przez taką oczyszczalnię, gdzie zostały zabrane ubrania do takiego pieca... Zresztą nawiasem mówiąc, nie bardzo to pomogło, bo jakieś zarobaczenie było olbrzymie. A my przeszliśmy przez prysznice. Jakoś tak, nawiasem mówiąc, we Wrocławiu to mama mnie tak nie wypuszczała z ręki, ja jeszcze dość małym chłopcem byłem, i razem z kobietami przez te prysznice przeszedłem. No, na szczęście nikt nam nic złego nie zrobił. Mydła za bardzo nie było, jakieś tam takie szare, paskudne mydło, którym nie bardzo można było się umyć. Może taka ciekawa sprawa, bo jakieś rzeczy, które z Warszawy wynieśliśmy, to w takiej niewielkiej tekturowej walizeczce mieliśmy, i tę walizeczkę zupełnie nieświadomie wyłożyliśmy jakimiś gazetkami powstańczymi, tak jak się wykłada normalnie nieraz walizki, tak jak to było w zwyczaju. Nic Niemcy na to nie powiedzieli, w ogóle się tym nie zainteresowali. A my nie po to, żeby jakieś pisma wynieść, tylko traktowaliśmy to jako gazety, którymi się wykłada walizki. Po przejściu na tak zwaną czystą stronę obozu zostaliśmy zgrupowani w barakach o takich trzypiętrowych łóżkach, niesamowicie zapluskwionych. To było coś niesamowitego, to była makabra. Cali w bąblach żeśmy się obudzili. Zresztą rano nas tam dość wcześnie wypędzono. Wiem, że następną noc czy część nocy to jakoś spędziliśmy pod gołym niebem. I popędzono nas do pociągu w analogicznych warunkach: bydlęce wagony, drugi transport.
Jechaliśmy chyba więcej jak dobę. Nie było nic do picia. No gdzieś tam ze dwa czy trzy razy pozwolono jednej osobie z wagonu wyjść, jakieś naczynia ta osoba pozbierała, żeby nabrać wody. Wiem, że na dworcu kolejowym w Lipsku mieliśmy olbrzymiego stracha, bo był nalot aliancki, bombardowanie. Obok stały cysterny i jakiś pociąg towarowy. Nie wolno nam było wyjść z wagonów, nie wolno było się schować. Ten pociąg dowlókł nas do Erfurtu w Turyngii. Tam drugi obóz przejściowy, podobny jak we Wrocławiu. Czysta strona… No już z mężczyznami poszedłem wtedy do kąpieli. Ale jakoś z mamą szczęśliwie się spotkaliśmy po przejściu na czystą stronę. Z tego obozu Niemcy odtransportowali nas pociągiem już w mniejszych grupach.
W grupie może pięćdziesięciu osób, może czterdziestu, razem z matką trafiłem do miasta Gera, do Gery. To od Erfurtu jest trochę z powrotem na wschód, przez Weimar do Gery. I tam w Arbeitsamcie się zatrzymaliśmy. Wiem, że przespałem całą noc na jakiejś takiej cienkiej półce. Rano w Gerze na podwórku Arbeitsamtu odbył się „targ niewolników”. Tak to bym określił i tak to nazwałem w moich wspomnieniach. Na czym to polegało? Ustawiono nas w takie olbrzymie koło, a do wnętrza weszli bauerzy, przedstawiciele fabryk, cmokali, oglądali. Mnie z mamą wybrali do fabryki, do pracy w fabryce. Jeszcze kilka osób zostało wybranych. Załadowano nas w ciężarówkę i z Gery pojechaliśmy przez Weidę (to jest dziesięć kilometrów na południe od Gery, miasto o nazwie Weida) i jeszcze z dziesięć kilometrów dalej, do miasta o nazwie Triebes. W tej chwili, tak jak w Internecie sprawdziłem, to jest jedna jednostka organizacyjna Zeulenroda-Triebes, ale wtedy to były osobne miasta.
W tym Triebes zostaliśmy zakwaterowani w takim olbrzymim baraku, gdzie mieszkali, gdzie byli zakwaterowani mieszkańcy Jugosławii, Ukraińcy. Przydzielono mnie do pracy w fabryce, bo miałem więcej już niż dwanaście lat, to już trzeba było pracować. Chyba jedną czy półtorej godziny krócej pracowałem niż dorośli. W Triebes nie byliśmy długo, około miesiąca, może nie cały miesiąc, ale pracę miałem o tyle lekką, że siedzącą. Wybijałem takim szpikulcem i młotkiem z deski gwoździe metalowe, które w maszynach służyły do rozczesywania juty. A fabryka nosiła nazwę Jute-Spinnerei und Weberei, co znaczy Przędzalnia i Tkalnia Juty. Ponieważ z nami była Polka, która znała trochę język francuski, właściwie dość biegle, ona jak się rozkręciła, mówiła po francusku, a byli tam jeńcy francuscy, to w pewnym momencie oświadczono nam, że karnie zostajemy przeniesieni do innej fabryki w Weidzie, bo ta Polka rozmawia z Francuzami. Załadowano nas w pociąg osobowy, pięć osób: mnie, moja mama, taka pani Szatkowska z córką Wiesią i jeszcze jedna pani o imieniu Romana, nazwisko chyba Szupe, ale dobrze nie pamiętam (to jest ta, która po francusku rozmawiała). I te trzy kobiety, dziewczynka o rok młodsza ode mnie i ja byliśmy eskortowani przez wartownika z bronią, starszego jakiegoś tam
Werkschutza, do pociągu osobowego. Wsiedliśmy do przedziału razem z Niemcami. Gazowa lampa tam się paliła u góry. Niedaleko jest z Triebes do Weidy, bo to ze dwanaście kilometrów. Zostaliśmy przewiezieni do Weidy.
No i tam z krzykiem powitała nas „lagerführerka” o imieniu Marta, [mówiąc], że: „Tu wam teraz pokażemy, ale najpierw tu, do mycia”. Gdzieś tam nas zaprowadziła do łaźni. Zakwaterowała nas w pokoju razem z Rumunami, o dziwo z Rumunami. Aczkolwiek tam trochę Polek pracowało z Polesia, bardzo dużo chyba Ukrainek i Rosjanek, bo nosiły „ost”, tak jak my musieliśmy nosić „P” na prawej piersi, żółte. Ale widocznie jakoś tak tej „lagerführerce” wypadło, że gdzie indziej nie było miejsca. Z tymi Rumunami nawet nam się dobrze żyło, aczkolwiek to byli sprzymierzeńcy, formalnie biorąc, Hitlera i z całym swoim dobytkiem zostali przewiezieni do Niemiec. Całe magazyny mieli, gdzie była zgromadzona odzież, żywność, dużo mamałygi, czyli mąki kukurydzianej.
Ja pracowałem tutaj już przy obsłudze maszyn włókienniczych, dziewięć maszyn. Była stworzona taka grupa młodzieży. Ja byłem jedynym Polakiem. Wiem, że jakaś Rosjanka była z Moskwy, o dziwo. Nie wiem, dlaczego ona tam trafiła. Były Ukrainki, były dzieci rumuńskie. Mieliśmy torbę, taki młot drewniany do odbijania i jak na którejś maszynie szpule się napełniły, to naszym zadaniem było tym młotkiem odbić odpowiednie te widełki ze szpul, pełne szpule zabrać do odpowiedniego zbiornika, nasadzić puste szpule, nitkę zakręcić. I jak to tylko skończyliśmy, to wołano już nas do następnej maszyny. Właściwie cały czas taką miałem pracę, aż do wyzwolenia.
Wyżywienie mieliśmy bardzo kiepskie. Jakaś kromka chleba z margaryną rano, już w fabryce, to samo wieczorem. No a jeśli chodzi o obiad, to była przerwa obiadowa, bardzo krótka. Musieliśmy biegiem [przenieść się] z fabryki do baraków, siadaliśmy każdy w swojej sztubie i Rosjanki i Ukrainki, które pracowały w kuchni, roznosiły posiłek. Gdzieś około trzysta tych Rosjanek i Ukrainek było, [poza tym], jak mówiłem, trochę Polek gdzieś z Polesia. I początkowo, przez jakiś tydzień może, Rumuni dostawali lepsze trochę jedzenie. No, „lepsze” – może jeden kartofel więcej, no ale lepsze. A my dostawaliśmy gorsze. Jakoś wiem, że moja mama się naradzała, co tu zrobić, z pozostałymi paniami, które z nami mieszkały, tymi dwiema Polkami, ale ustaliły, że się zwrócą do „lagerführerki”, że jak wychodziliśmy z Warszawy, to nam obiecywano lepsze traktowanie, i może byśmy dostawali tak jak Rumuni. No, ryzyko było takie, że albo nas przegoni, albo coś załatwi. Ale o dziwo powiedziała: „
No, ja, gut. To niech będzie tak, jak Rumuni dostają”. Myślę, że zaważyło to, że mieli kłopot, że dwa rodzaje żywności donosili. Rumunom nie mogli dać gorszego, no to nam dali trochę lepsze jedzenie. No i tak było praktycznie do wyzwolenia.
Ponieważ nauczyciel w szkole powszechnej na zajęciach z robót ręcznych nauczył nas wyplatać takie koszyczki na desce, to wynosiliśmy sznurek z fabryki, ja i Wiesia, ta o rok młodsza koleżanka, która zresztą też musiała pracować w fabryce. Jakoś nikt tam krzywo nie patrzył, że trochę tego sznurka wynosimy, i wyplatałem te koszyczki i Niemki bardzo chętnie to brały za trochę chleba, za jakieś owoce.
A jeszcze na chwilę wrócę do fabryki w Triebes, bo to jest istotne. Przypomniało mi się, że majster mnie poganiał, żebym szybciej pracował. Raz mnie ofuknął, że po co ja noszę „P”. Jak chcę, to mogę być Niemcem. Ale to jakoś raz i dał mi spokój. Natomiast taka starsza Niemka, zapamiętałem, że patrzyła, żeby inne Niemki, pracownice, nie widziały, przyniosła mi gruszkę i skarpetki. I jakoś tam mnie jeszcze chyba pogłaskała,
oh, mein Knabe, tam jakoś z lekka czule się zachowała w stosunku do mnie. No ale takie rzeczy się pamięta, takie rzeczy się pamięta.
A jeśli chodzi o tę pracę w Weidzie, w fabryce, ja tam szczegółowiej [opisywałem] i dużo więcej różnych szczegółów jest oczywiście w moich wspomnieniach, o których mówiłem. Ale gdzieś po kilku miesiącach ksiądz z parafii katolickiej w tej miejscowości Weida – no, nie mogło być inaczej, oczywiście załatwił to przez stosowne władze niemieckie – zorganizował mszę świętą dla Polaków z całej okolicy. A więc z naszej fabryki, od licznych bauerów, od takiego pana Janka, który potem nam dużo pomógł (pracował jako kierowca u niemieckiego jakiegoś przedsiębiorcy, był z Leszna pod Poznaniem), zebraliśmy się na tej mszy świętej. Została odprawiona msza, zebrało się chyba z trzydzieści osób. I to była ciekawa sprawa, bo żeśmy się wszyscy poznali z okolicy. Jeden z Polaków, który w miarę płynnie mówił po niemiecku, tłumaczył, co tam nam ten ksiądz mówi i jakie nam daje nauki. Wszyscy dostali generalne rozgrzeszenie pod warunkiem, że potem, jak będzie możliwość, to się wyspowiadają, ale mogliśmy od razu komunię świętą przyjąć. Poznałem wraz z mamusią wtedy taką panią Michalinę, ciocia Micia, potem mówiliśmy. Ona pracowała u bauera we wsi o nazwie Tschorta (po niemiecku Tsch się pisało, Tschorta). Wytłumaczyła nam dokładnie, gdzie ona pracuje, i ja tam szereg razy chodziłem, nieraz z mamusią, ale przeważnie sam. Wieczorem można było wychodzić z tego obozu pracy. Nawet z takim kolegą Tolą ze Smoleńska, który też w tej fabryce pracował (on gdzieś szesnaście lat wtedy miał), nawet żeśmy się dwa czy trzy razy do kina wkręcili w Weidzie. Za te zarobione fenigi można było kupić piwo. Właściwie o żadnej innej żywności, żeby było można kupić, nie było mowy. Do pobliskiego baru chodziłem z czajnikiem po piwo, no to jakiś tam zastrzyk był kalorii jednak... Aha, piwo i chyba musztardę można było jeszcze kupić. A ta pani Micia, Michalina, o której wspomniałem, bardzo dużo nam pomogła. Bo po prostu jak do niej poszedłem, to jakoś tam na lewo skombinowała parę jajek, trochę mleka, trochę chleba. I głównie za te zrobione koszyki też sporo tam nieraz chleba przyniosłem. Zdarzało się, że gdzieś od jakiegoś małżeństwa niemieckiego, do którego ten koszyk wieczorem zaniosłem, pół bochenka chleba dostałem.
Gdzieś już też z początkiem czterdziestego piątego roku poznaliśmy Czeszkę, która wyszła za mąż za Niemca. Bo ta Weida stosunkowo niedaleko czeskiej granicy leży w Turyngii, jak na mapę spojrzeć. I kiedyś nas zaprosiła do domu. Tam poszliśmy, poczęstowała nas herbatą, wypytywała, skąd jesteśmy. My o sobie opowiadaliśmy. No ona Czeszka, my Polacy, to dogadać się było łatwo. A ponieważ nie pracowaliśmy u bauera, lecz w fabryce, to ta znajomość niemieckiego wciąż była dość kiepska. W fabryce huk straszny, no nie było mowy, żeby rozmawiać. A z współlokatorami naszymi to raczej słowa rosyjskie, trochę rumuńskie, niemieckie też, bo jedna z tych Rumunek, z którymi mieszkaliśmy, była z Besarabii i znała dobrze rosyjski, więc można było się porozumieć z nimi.
No cóż, zbliżało się wyzwolenie, coraz częstsze były naloty alianckie. W czasie tych nalotów to była procedura taka, że był tak zwany
Voralarm, przedalarm, trzy długie syreny, to jeszcze się pracowało. Jak był już alarm, czyli przerywany taki dźwięk syren, to jeszcze nie wolno było wyjść z fabryki. Dopiero jak się zapaliły lampy i wyłączone zostało zasilanie silników napędzających maszyny, to trzeba było wyjść z fabryki i można było iść na pobliskie pola. Oczywiście baliśmy się, że mogą spaść na nas bomby, ale zarazem to była jakaś przerwa w pracy i uciecha, że alianckie samoloty lecą. Okoliczne miasta były bardzo bombardowane. Na szczęście ta Weida, gdzie pracowaliśmy, nie. Tylko raz został ostrzelany z broni pokładowej przed wkroczeniem Amerykanów dworzec kolejowy w Weidzie i jakieś cysterny spłonęły. Ale pobliska Gera, Plauen, Chemnitz (za czasów NRD to to się nazywało Karl-Marks-Stadt, teraz oczywiście znowu Chemnitz) były bardzo bombardowane. I potem mogliśmy się przekonać, że naprawdę zniszczenia były olbrzymie.
Amerykanie weszli 15 kwietnia do Weidy. Wiem, że jakoś tak trochę mieliśmy stracha, że co to będzie. Artyleria niemiecka trochę zaczęła strzelać. Uciekliśmy do tej pani Michaliny. I jeszcze potem ona nas przetransportowała jakieś pięć kilometrów dalej, do takiego małżeństwa niemieckiego. W każdym razie ten epizod krótki polegał na tym, że jakieś dwa, trzy dni pracowałem u bauera. Ale to już wkroczyli Amerykanie, wróciliśmy do tego obozu. No, zapluskwienie to było olbrzymie i [cotygodniowe] takie oczyszczanie łóżek płynem, który Niemcy dostarczali, nic nie dało. Ale jak wkroczyły wojska amerykańskie, to proszkiem DDT wszystko spryskali, każdy musiał się rozebrać z przodu, z tyłu, Murzyn odpowiedni natrysk tym proszkiem zrobił, nawet muchy nie było nigdzie. Wyżywienie było bardzo dobre. Amerykanie stopniowo nas przewozili do coraz większych skupisk Polaków, do Gery. Jak Rumuni wyjeżdżali, to bardzo niewiele tych studebakerów ciężarowych im dostarczyli, a oni, biedacy, mieli tego swojego majątku pełno, to [dużo] do rzeki powpadało. A jak nas [była] garstka Polaków, [kiedy] już nam zapowiedzieli Amerykanie: „Przygotujcie się, bo następnego dnia po was przyjedziemy”, to chyba ze dwadzieścia studebakerów przyjechało. A nam pięć wystarczyło. Żeśmy się załadowali. Wiem, trochę takie wyrzuty mama miała, bo już po wkroczeniu Amerykanów został splądrowany taki wielki magazyn z materiałami różnymi, z mydłem, z kosmetykami. I wiem, że ja olbrzymią belę materiału przyniosłem. Gdzieś ktoś od Niemców z sąsiedniego budynku wypożyczył czy zabrał, nie wiem, maszynę do szycia i mamusia na tej maszynie trochę tam różnych rzeczy poszyła, zanim jeszcze wyjechaliśmy z obozu. Ja nalegałem, żeby tę maszynę zabrać. No i rzeczywiście tak jakoś dbałem, ciągnąłem, że aż do Warszawy ją dotargaliśmy. I dzięki Bogu, no bo mamusia jako krawcowa mogła zarabiać. A Niemcy z tego obozu takiego… Nie Niemcy, a już Amerykanie oczywiście, przewozili nas do coraz większych skupisk Polaków, do obozu w Buchenwaldzie. Zatrzymaliśmy się w byłych blokach esesmańskich przy obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Ale realny powrót do kraju, to dopiero jak armia sowiecka weszła, gdzieś koniec lipca, początek sierpnia. Bo taka wymiana była, alianci zachodni zostali wpuszczeni do Berlina, a granica została przesunięta za Łabę. Potem NRD mogła tam powstać. No to był zorganizowany transport i w końcu sierpnia wróciliśmy do Warszawy. Niesamowicie długo ten transport się wlókł, bo zniszczenia urządzeń kolejowych, ale radośnie z polskimi flagami w ostatnich dniach sierpnia dotarliśmy do Warszawy. Oczywiście z tego pociągu towarowego to wysiedliśmy w miasteczku Forst, to jest na [wschód] od Cottbus. To jest jeszcze w Niemczech w tej chwili. Przeprawiliśmy się przez Nysę. Tam nas powitali polscy żołnierze. Pamiętam, że był taki moment, że nawet nogi od tej maszyny to zostawiłem, bo to było już bardzo ciężko, ale jakoś jeszcze wróciłem, nikt ich nie zabrał. Jakiś taki moment był, że sowieccy żołnierze się do nas przyczepili. Chyba chcieli nas trochę obrabować, ale szybko „kościuszkowcy” się znaleźli, którzy skutecznie ich przepędzili i nami się zaopiekowali. I chyba nawet mieli na czapkach orły z koroną, bo to jakoś tak wtedy różnie bywało, tak jak zapamiętałem. Przeprowadzili nas gdzieś na jakieś kwatery. W niewiele dni później chyba z Zielonej Góry już pociągiem osobowym dotarliśmy do Warszawy.
Na szczęście nasze mieszkanie w Warszawie, aczkolwiek eksplodowały tam na Pradze pociski, [więc] było potężnie zniszczone, ale [jednak] ocalało. No i na tym można by skończyć. Tatuś wrócił gdzieś w pierwszych dniach na wiosnę, w czterdziestym siódmym już, ze Szkocji, po przebyciu tej całej gehenny wojennej poprzez Związek Sowiecki, armię Andersa, Włochy, Monte Cassino i przez Szkocję wrócił do kraju.
- Wspomniał pan, że był pan w Buchenwaldzie, w obozie.
Tak, tak, tak. Byłem
- To było właściwie po zakończeniu działalności tego obozu. Jak pan to widział? Co utkwiło w pamięci z tych baraków, z obozu?
Tak, oczywiście, szereg rzeczy zapamiętałem. Jak mówiłem, byliśmy zakwaterowani dość komfortowo w pomieszczeniach... Bo to były takie budynki, gdzie esesmani mieszkali i obsługa obozu. Oczywiście nie jakieś tam te pomieszczenia obozowe, które były dobre pół kilometra dalej.
Tak się szczęśliwie złożyło, że obok była jakaś wytwórnia lornetek. (Tak mi się to nagle przypomniało, ale już o tym powiem). Jak wkroczyli Amerykanie do Weidy, to poznaliśmy z mamusią amerykańskiego żołnierza, Polaka spod Nowego Jorku, który urodził się w Stanach, ale bardzo ładnie, płynnie po polsku mówił, i on mi sprezentował lornetkę zdobyczną, niemiecką, którą mam do dzisiaj. Ale w tej lornetce owało nakrętki. I jak obok tego obozu w Buchenwaldzie byliśmy, to obok była jakaś wytwórnia lornetek i tam dobrałem tę nakrętkę. Tak że mam tę lornetkę kompletną. A wracając do tego, o co pan pytał. Otóż zwiedzaliśmy z mamusią te bloki obozowe. Przygnębiające wrażenie na nas zrobiło krematorium, gdzie zapalone świeczki już wtedy były, ale jeszcze był popiół, drzwi uchylone, same bloki, stosy czaszek. No, widok był straszny. Ale utkwiła mi w pamięci taka rzecz, że obok jakiś Rosjanin, może Ukrainiec, ale chyba to był Rosjanin, w średnim wieku mężczyzna, gdzieś z jakiegoś obozu wracał i gdzieś tam też był zgrupowany już do przesiedlenia w swoje strony. I tak obok nas stał, jak my oglądaliśmy to krematorium i inne okropności obozu w Buchenwaldzie, i tak do nas mówi: „
Eh, słuszajtie, no straszne rzeczy. Ale żebyście widzieli, co u nas dla swoich porobili”. No tak powiedział. Myśmy to przyjęli do wiadomości.
Warszawa, 14 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła