Krystyna Misiorowska z domu Widawska, urodzona w Warszawie w 1934 roku. W czasie Powstania miałam dziesięć lat. Zaznaczam, bo jest to już na tyle duże dziecko, że dużo pamięta.
Zacznę może od tego, że zostałam ochrzczona w parafii Świętego Stanisława Kostki. Urodziłam się w pobliżu, na Felińskiego, potem całe życie mieszkałam na ulicy Mickiewicza i wszystkie ważne wydarzenia mojego życia wiążą się z parafią Świętego Stanisława Kostki. Chrzest, pierwsza komunia, ślub też braliśmy u Świętego Stanisława Kostki, udzielał nam go zresztą ksiądz Jan Twardowski, co mam napisane na świadectwie ślubu. Tak jakoś dziwnie się te nasze losy układały. Moja mama i mój ojciec jak zmarli, tam mieli msze żałobne. Potem śmierć księdza Jerzego Popiełuszki, którą bardzo przeżywaliśmy. Byłam całe życie związana z tą parafią. Zdradziliśmy tę parafię z powodu, że po prostu trzeba było zamienić mieszkanie na mniejsze z bardzo niewygodnego, ale dużego. Również Powstanie, całe sześćdziesiąt trzy dni przeżyłam na Żoliborzu.
Jeżeli chodzi o moją rodzinę, to mój ojciec był architektem zmobilizowanym w sierpniu 1939 roku. Od sierpnia 1939 roku do 1952 roku go nie widziałam. Został zmobilizowany jako oficer łącznikowy, ponieważ miał samochód. Tymże samochodem wyjechał później do Rumunii i przez Rumunię, Bułgarię i Turcję na Bliski Wschód, do wojsk brytyjskich. Później całą wojnę służył w wojsku polskim, ale w RAF-ie, jako architekt budujący lotniska polowe – takie różne rzeczy. Zakończył wojnę jako oficer polski. Nie chciał wracać do komunistycznej Polski. Na skutek tego, że mamie było bardzo ciężko (miała na utrzymaniu jeszcze swoją matkę), myśmy byli dosyć mali i prosiliśmy go w listach, żeby wrócił – w końcu wrócił na rok. Umarł po roku. Jako architekt oczywiście od razu dostał pracę, nawet bardzo go proszono, żeby się włączył w odbudowę Warszawy. Był dość znanym architektem. Tak że ojca miałam cały czas w Anglii. Mama moja z kolei bardzo szybko włączyła się w czasie okupacji w konspirację, czego ja oczywiście nie rozumiałam, ale wiedziałam, że coś się dzieje. Mój brat był starszy ode mnie, to wiedział.
Nie, tylko brata, który się urodził dokładnie tego dnia co mój mąż, 22 stycznia w 1930 roku. Też chodził na tajne komplety, ale nie spotykali się z moim bratem, ponieważ on chodził do szkoły powszechnej, do tak zwanej rodziny wojskowej. Przy parku Żeromskiego była taka dosyć ekskluzywna szkoła. Tam chodził do szkoły powszechnej i później na jakieś komplety. Też wiem, że były związane z tą właśnie grupą dalszym w ciągu. Już jako gimnazjalista też chodził na jakieś komplety.
Moja mama była łączniczką, chyba bardzo aktywną, ponieważ (to już wiem z czasów pookupacyjnych) jest opisana przez profesora Bartoszewskiego. Jako łączniczka pomagała „Żegocie” czy wręcz brała udział w działaniach „Żegoty”. Była tak zwaną ciotką, czyli odbierała z punktów różnych wiejskich, leśnych, cichociemnych. [W książce] u Tucholskiego jest uwzględniona. Była jeszcze wtedy bardzo młoda i entuzjastyczna. Biednie było strasznie, po prostu wyprzedawała różne rzeczy, jakieś obrazy, jakieś rzeczy ojca, jakieś futra. Wynajmowała pokój, bo mieszkanie, w którym mieszkaliśmy, było dość duże, pięciopokojowe, więc chyba dwa pokoje odnajmowała.
Zaczęłam chodzić w czasie wojny do szkół, do szkoły sióstr zmartwychwstanek na Krasińskiego, jak większość dziewcząt żoliborskich, może z troszkę zamożniejszych domów. Pierwsze lata szkoły wspominam bardzo źle, aczkolwiek z siostrami przyjaźnię się do dziś dnia i utrzymuję kontakt.
Bo bałam się szkoły, nie chciałam chodzić do szkoły. Miałam sześć lat, uciekałam, nie odpowiadała mi taka zabawa. Wolałam bawić się na podwórku. Nasze podwórko, muszę powiedzieć, było znakomite do zabawy i służyło do zabawy dzieciom gdzieś do połowy sierpnia nawet w czasie Powstania. Ponieważ dom Mickiewicza 30, dom „pod Matką Boską”, tak był nazywany… Niedawno żeśmy się spotkali z profesorem Bartoszewskim w Towarzystwie Przyjaciół Historii. Okazało się, że byliśmy prawie sąsiadami, bo on mieszkał po drugiej stronie i oczywiście mój dom doskonale znał, miał tam znajomych, kolegów, przychodził. Jak powiedziałam, że pod Matką Boską, nie wymieniając numeru, od razu wiedział. „Tak – mówię – nasz balkon dotykał do »[domu] Matki Boskiej«”. Ona była we wnęce pomiędzy balkonami pierwszego piętra.
Wracając do podwórka – było otoczone z trzech stron blokami. Czwarta strona to był płot łączący nasze podwórko z podwórkiem pierwszej kolonii, czyli tego domu, gdzie dzisiaj jest kino „Wisła”. Tylko ten dom nie istniał po wojnie, był całkowicie zniszczony. Mój dom też. Ale [mówię], żeby po prostu przybliżyć usytuowanie, dlaczego w czasie okupacji i czasie Powstania było to podwórko bardzo bezpieczne – bo z trzech stron były budynki, a czwarta strona to było sąsiednie podwórko, też zasłonięte od ulicy Krasińskiego. Tam zresztą był szpital powstańczy. A ponieważ na naszym podwórku była pompa, to w części piwnic naszego domu była pralnia powstańcza prowadzona przez siostry zmartwychwstanki, w tym moje nauczycielki.
Wszystko to stwarzało mi atmosferę w czasie Powstania – przechodzę już do Powstania – bardzo rodzinną właściwie. Myśmy jako dzieci się niczego nie bali, bo nic nam nie groziło. Bawiliśmy się cały czas. Podwórko było w kształcie jaja. Na środku były przed wojną piękne gazony i kwietniki, a w czasie wojny […] większość podwórek żoliborskich było zamieniane na działeczki. Sadziliśmy tam pomidory. Głównie pomidory, niektóre panie sadziły inne warzywa, nie pamiętam, wiem, że my z bratem sadziliśmy pomidory. Większość dzieci bawiła się w sadzenie pomidorów, całkiem skutecznie. Każdy miał jakieś zapasy kaszy czy suchary, więc pomidory były bardzo fajne. Poza tym po tym jaju, po jezdni, można było jeździć rowerem, grać w piłkę, urządzać zabawę w klasy. Ale najfajniejsza zabawa była wtedy, kiedy przychodziły „szczury kanałowe”. Z tego względu, że to było po pierwsze bezpieczne podwórko, bo otoczone z trzech stron domami, dość zamożne, wiadomo było, że chłopcy tam dostaną odzież, pożywią się i mogą odpocząć. Wyłaz z kanału, dosyć chyba głównego (jak teraz wiem z literatury) znajdował się na Krasińskiego blisko placu Wilsona i tym samym bardzo blisko mojego domu, który graniczył z placem Wilsona. Przychodzili strasznie śmierdzący. Dla nas, dla dzieci, to była ogromna uciecha. Nasze panie – nie moja mama, bo moja mama była w czasie Powstania cały czas gdzieś zaangażowana – ale babcia, ciotka, inne panie sąsiadki, zajmowały się rozbieraniem ich z tych śmierdzących ubrań. Robiły na środku podwórka ognisko. Oczywiście myśmy brali w tym udział, wrzucaliśmy wszystkie ubrania do spalenia. Panie oblewały [chłopców] potem przy pompie wodą, myły bardzo dokładnie w miarę możliwości, karmiły czymś, wynosiły skromne zapasy. Potem wynosiły dla nich nowe ubranie. Tu już myśmy odgrywali wielka rolę, bo na przykład ustawialiśmy dwadzieścia par butów męskich, żeby sobie przymierzali, które im pasują. Przecież każdy w domu miał kogoś, kto był na wojnie, więc męskie ubrania zostały. Była to świetna zabawa dla dzieciaków. Pamiętam, że jak bym nie dobierała im te buty, koszule, spodnie, zawsze było ubranie za duże, bo to byli bardzo szczupli chłopcy. Dzisiaj znam jednego z nich, który żyje, jest kolegą męża w Stowarzyszeniu Kombatantów Zgrupowania „Żywiciel”. To jest mały, szczupły facecik. On wtedy, jako „szczur kanałowy” doskonale spełniał swoje zadania. Trudno mu było dopasować ubrania. Chyba ze dwa razy gościł na naszym podwórku. Oni nawet spali, panie im wynosiły materace, koce, żeby mogli sobie pospać parę godzin.
Te rozrywki trwały niestety tylko do połowy sierpnia, bo w połowie sierpnia przyszło ogromne, zmasowane bombardowanie. [Strzelano] zarówno z „szaf” (u nas się mówiło „szafy”, nie „krowy”, w innych dzielnicach mówiło się „krowy”) jak i bardzo nisko lecących [sztukasów] […] Nasz dom na Mickiewicza 30 był pierwszym doszczętnie zbombardowanym. Myśmy ledwie zdążyli zbiec na alarm z piętra do piwnicy, bo do połowy sierpnia mieszkaliśmy normalnie w mieszkaniach. Może na wyższych piętrach lokatorzy bali się ostrzału, ale nie, to było już dosyć daleko. Ostrzał szedł głównie z Dworca Gdańskiego, czyli tutaj już było dość daleko od Dworca Gdańskiego i nie groziło nam strzelanie. Zbiegliśmy do piwnic, jeszcze babcia zdążyła nam wcisnąć na głowę poduszki. Mamy nie było. No i – łubudu! Moja piwnica akurat ocalała, sąsiednie piwnice, gdzie siostry miały pralnię [zostały przysypane]. Wszystko zostało odkopane po wojnie w formie szkieletów w habitach. Pamiętam, że biegałam na ekshumacje. Nas zaczęli odkopywać ludzie z tego samego podwórka z bloku naprzeciwko, który nie był zburzony. Moja mama przybiegła ze „szklanego domu”, bo tam służyła w szpitalu, zresztą przybiegła ranna. Była bardzo ranna w głowę i już do końca Powstania była z tego powodu zwolniona ze służby. Nawet nie brała udziału w odkopywaniu, tylko ją gdzieś posadzili i opatrywali. W każdym razie nas wykopali. Wyciągnęli nas za ręce z gruzów – babcię, mnie, brata, ciocię i jeszcze dwie sąsiadki. Nie pamiętam szczegółów, ale na pewno jakieś władze cywilne wtedy się nami zajęły. Wiem, że dostaliśmy jakieś ubrania. Prawdopodobnie to było w związku z akcją, którą mój mąż z kolegami robił: roznosili ubrania dla zbombardowanych.
W sierpniu było ciepło, bardzo gorąco, więc byłam w letniej sukieneczce, która się całkowicie zniszczyła przy wyciąganiu mnie przez gruzy, tak że nie wiem, czy nawet w majtkach zostałam. Byliśmy wszyscy przerażeni, zszokowani, bo był huk i świst bomb, zapach walących się gruzów… Pamiętam to wszystko do dziś.
W każdym razie zakwaterowano naszą rodzinę w budynku, gdzie mieszkała rodzina mojego męża. Może dlatego, że jego tata tam był… To zupełny przypadek. Babcia, jak ją wyciągali, jakiś koc jeszcze targała ze sobą. Była osobą, która przeżyła dwie wojny światowe i rewolucję rosyjską, więc wiedziała, że koc się na pewno przyda. Przydzielono nam kawałek piwnicy. Ktoś nam dał kołdrę, ktoś inny nam dał jakieś puszki. Zaczęło się znowu względnie normalne życie na podwórku Mickiewicza 25. To już nie było tak bezpieczne podwórko, jak moje poprzednie, ale było.
Wzdłuż bloku ganialiśmy się w berka, czytaliśmy książki. Zdążyłam przeczytać całego Umińskiego, Curwooda, Londona. Już nie pamiętam, co więcej, ale właśnie ten typ książek pamiętam.
Jak najbardziej, oczywiście, no bo co robić cały dzień? Gdzieś, na jakiejś skrzyneczce w kąciku się siadało i się czytało na podwórku, bo w piwnicy było ciemno.
Właściwie się nie bałam. Nie przypominam sobie żadnego uczucia lęku, poza tym jednym nalotem, który zwalił nasz dom. Potem się już w ogóle nie bałam.
Jedyne dominujące, prawdę mówiąc, uczucie, które towarzyszyło mi przez całe Powstanie, o czym wie cała moja rodzina, to było uczucie głodu, potwornego głodu. Ponieważ nasze wszystkie zapasy zostały w mieszkaniu, zostały dokładnie sprasowane, bo to był czteropiętrowy budynek. Raz dziennie dostawaliśmy jedzenie. Babcia chodziła z jakimiś garnkami, dostawaliśmy zupę i czasami nas częstowano sucharami. Ale nikt nie wiedział, jak długo Powstanie potrwa, to nie bardzo się z nami dzielił. Już do legendy przeszła opowieść o dwóch kromkach chleba ze smalcem, które w dniu bombardowania dostałam od sąsiadki – wypominają mi moje dzieci i wszystkie wnuki, że tego nie mogę zapomnieć – i które zachomikowałam na później. W bombardowaniu one przestały istnieć. Te dwie kromki chleba ze smalcem, to było coś, co mnie prześladuje całe życie, prawdę mówiąc, do dzisiaj to wspominam. Nie było mi żal niczego – mieszkania, zabawek, ubrań, obrazów, wszystkiego, co tam zostało. To mnie nie interesowało, tylko to, że byłam taka głupia, że tego chleba ze smalcem nie zjadłam, a zostawiłam. Jest to epizod, ale epizod, który się u mnie w pamięci, tego później wciąż głodnego dziecka, jakoś zachował.
Poza tym było chwilami fajnie, chwilami było dosyć makabrycznie. Kiedyś chłopcy w kocu przynieśli głowę kolegi mojego męża, też takiego z „Orląt”. On się napatoczył przy ataku na Dworzec Gdański. Nie brał udziału w ataku z bronią w ręku. Nazywał się Andrzej Gronowski, pamiętam do dziś dnia, chociaż go nie znałam. Z widzenia znałam. Ten atak po prostu się nie udał. Było kilka ataków, ale żeśmy się bardzo szybko wycofali. Nikt prawie nie zginął, tylko jeden Andrzej Gronowski. Urwało mu głowę i oni wzięli głowę w koc, przynieśli na podwórko i wołali: „Pani Gronowska, Pani Gronowska, Andrzeja żeśmy przynieśli!” – to pamiętam. To było dramatyczne, bo to był jedynak. Nie pamiętam jej reakcji, to było na pewno tak bardzo dramatyczne, że to jakoś wyrzuciłam z pamięci. Mama [męża] przyjaźniła się z panią Gronowską zawsze, do końca jej życia.
To był rzeczywiście jedyny taki dramatyczny epizod. Pamiętam głowę tego chłopaka. Poza tym było fajnie, bawiliśmy się, pamiętam, graliśmy w dwa ognie, w zbijaka. To było długie i dosyć cienkie podwórko, na którym można było w ten sposób się bawić. Nie było źle. Mama była trochę nieprzytomna po ranie w głowie, zresztą zostało jej to do końca życia – skutki rany w głowie.
Brat był ze mną. Nawet kiedyś przyszedł i powiedział: „Wiesz, na tym podwórku jest taki jeden chłopak, który jest urodzony tego dnia, co ja”. To była mowa o moim mężu. Poszłam go zobaczyć, ale nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. W ogóle raczej było mi przykro, że nie ma moich koleżanek, kolegów, którzy byli na moim poprzednim podwórku, że są jacyś obcy chłopcy, bez przerwy gdzieś ganiają, jakieś mają zadania do wykonania. Nie chciałam się z nimi bawić, a przede wszystkim oni nie chcieli ze mną. Tylko pozwalali mi wypożyczać książki i czasami dawali nam piłkę. To były jedyne z ich strony ustępstwa na rzecz nowych, biednych nieznanych dzieci, które zostały zbombardowane.
W takich warunkach doczekaliśmy końca Powstania w piwnicy na Mickiewicza 25. Z tym że było coraz głodniej, bo w ostatnich dniach przestano nam dawać jedzenie żołnierskie, ponieważ po prostu już się wyczerpały wszystkie zapasy. Wtedy mama spróbowała przejść z nami na drugą stronę ulicy Mickiewicza, do parku Żeromskiego, gdzie w Cytadeli, która znajduje się na środku parku Żeromskiego, był szpital. Teraz tam są prowadzone jakieś prace konserwatorskie i mają być wykorzystane wszystkie głębokie, trzypiętrowe piwnice. Mama myślała, że może przy szpitalu coś uda nam się zjeść. Chyba przede wszystkim szpital dostawał zupy, a mieliśmy do nich prawo na piśmie, na zaświadczeniu podpisanym przez [męża] tatę. Myśmy tam przeszli całą rodziną, [to] znaczy z ciotką, z bratem, z babcią. Ciotka była chorowita, starsza od mamy. Mama nas tam przeprowadziła i zgłosiła się do szpitala. Rzeczywiście coś tam żeśmy od nich dostawali do jedzenia, ale na dół, na ostatnie piętro żeśmy nie zeszli. To też pamiętam, że koczowaliśmy na schodach na tym słynnym kocu i jeszcze kołdrę pozwolili nam ci państwo zabrać. Tam są bardzo szerokie schody schodzące w dół i niżej był szpital, ale tam był okropny smród od wszystkiego, nie będę wymieniać... Przecież nie było kanalizacji, poza tym tam umierali chorzy, których wynoszono i natychmiast chowano w alejkach parkowych. Zaraz po wojnie było szalenie dużo ekshumacji. Po wojnie już miałam jedenaście lat, biegałam na te ekshumacje, widziałam kilka, bo też mieszkaliśmy na Mickiewicza, było blisko.
Na schodach Cytadeli w parku Żeromskiego doczekaliśmy kapitulacji Powstania. Po prostu przyszedł naczelny lekarz i powiedział: „Proszę państwa, będą nas wypędzać Niemcy, już mam informacje. Mamy wynosić chorych, proszę opróżnić schody. Kiedy przyjdzie rozkaz, trzeba się będzie ustawić w pochód. Będziecie państwo wszyscy wyprowadzeni jako cywile. Nam obiecano dostarczyć ciężarówki”. Nie wiem, czy dostarczono [ciężarówki] dla chorych, bo nas już dosłownie wypędzono wtedy z tego miejsca i wyszliśmy z parku Żeromskiego.
Z całą rodziną. Bez tobołków tak jak [inni], bo myśmy nie mieli zupełnie nic. Tylko to, co na sobie. Szliśmy ulicą Krasińskiego, Powązkowską na Wolę. Nie wiem, jak się tam dochodzi. Chyba Okopową do Wolskiej. Powązkowską pamiętam, bo koło cmentarzy. Ponieważ pochód strasznie wolno szedł, kazali nam przenocować w kościele Świętego Stanisława na Wolskiej, chyba tak się nazywał ten kościół. Potem dalej szliśmy piechotą do Dworca Zachodniego i do Pruszkowa.
Co po drodze widziałam, co zapamiętałam? Zapamiętałam własowców. Czy to byli własowcy, czy to byli z Galicji, nie wiem. Mówili z rosyjska, wszyscy po rosyjsku czy po ukraińsku, mieli mundury niemieckie. Strasznie nas szarpali, kobiety za ręce w poszukiwaniu pierścionków, czy nie ma łańcuszków. Widziałam też rodzącą kobietę, nad która stał Niemiec czy raczej własowiec. Raczej to był Rosjanin z pejczem. Nie przeszkadzał jej rodzić, ona po prostu leżała na kocu i rodziła okryta drugim kocem. Ale nie widziałam też żadnej pomocy sanitarnej. Mama nas przepędziła szybko, powiedziała: „ No trudno, nie gapcie się, bo nie ma się na co gapić. Może pozwolą…”. Bo były obok jakieś kobiety robiące wrażenie, że chcą podejść, pomóc, tylko ten mundurowy nie pozwalał. Ale było to znowu coś takiego, co się pamięta.
Pamiętam, że na Krasińskiego (tam gdzie dzisiaj są Sady Żoliborskie) były ogródki, domki w ogródkach i tam było dość dużo spalonych trupów. Pamiętam to. Na przykład człowieka spalonego do połowy, bez nóg, osmalonego, który leżał dosłownie… Niemcy tych zwłok nie przesunęli o metr ani nie kazali nikomu przesunąć. Przecież mogli kazać jakimś mężczyznom w krzaki tego trupa przesunąć. Mnie się wydaje, że nie ma dziecka, które by nie spojrzało, nie popatrzyło na takiego człowieka, który jest do połowy zupełnie spalony, nie ma nóg, bo to jest zwykła ludzka ciekawość. Takich rzeczy było więcej i to było dość dramatyczne. Ale to raczej jednostkowo pamiętam.
Pruszków pamiętam dobrze. W Pruszkowie nas oczywiście przydzielono do baraku dla chorych, ponieważ moja mama, chociaż sama była bardzo chora, z babcią, z ciotką i ze znajomą jakąś, [którą] po drodze zobaczyła w pochodzie, niosły jeszcze starą panią Łempicką. Wiem, że nazywała się Łempicka, zapamiętałam do dziś dnia. Była bardzo chora i w kocu ją niosły. W związku z tym myśmy przystawali, Niemcy nas poganiali. Krótko mówiąc, ten pochód był dosyć makabryczny. Później, w Pruszkowie też było dosyć makabrycznie, dlatego że byliśmy tylko na tym kocu, na gołej podłodze. Chodziły po nas wszy, natychmiast szeregiem zaczęły chodzić, jak tylko nas tam, na hali umieszczono. Mama dostała nieomal obłędu, jakiejś histerii i właściwie zajmowała się głównie zrywaniem, zrzucaniem ze mnie i z Jarka, mojego brata, tych wszy.
Nic nie jedliśmy. Babcia miała w woreczku na szyi cukier w kostkach i wydzielała nam trzy razy dziennie po kostce cukru. To było właściwie wszystko. I woda.
Babcia w ogóle była bardzo bohaterska, dlatego że na przykład głównie ona zaopatrywała nas w wodę w czasie Powstania, już po zbombardowaniu. Do zbombardowania na naszym podwórku była pompa i nie było żadnego niebezpieczeństwa. Potem babcia chodziła do jakichś ogródków na Mierosławskiego, Pogonowskiego i przynosiła wodę, bo tam były pompy. Chodziła z wiadrami, przynosiła wodę i nie bała się. Zawsze stała w kolejce po wodę. Potem w Pruszkowie babcia też nas zaopatrywała w wodę. Może z raz udało jej się jakąś zupę zdobyć. Tylko nie mieliśmy naczyń, to był zawsze problem. Nie mieliśmy żadnego garnka ani żadnego wiaderka, więc musiała pożyczać, prosić. W każdym razie nie jest to miłe wspomnienie.
Byliśmy około trzech dni w Pruszkowie, potem nas załadowali na otwarte wagony towarowe, takie jak się przewozi węgiel. To były węglarki. To już był 6, 7, 8 października. Cały czas mżył deszcz. Podróż trwała około dwóch dób. Nas wyrzucono w Jędrzejowie, a z Jędrzejowa mieli nas rozbierać chłopi z podkieleckich wsi. Jędrzejów to Kielecczyzna. Bardzo biedne to były wsie, ale za to w Jędrzejowie spotkała nas taka wspaniała niespodzianka! Pamiętam [to] jako coś nadzwyczajnego. Mianowicie na peronie panie – myślę, że z inteligencji jędrzejowskiej – dla uchodźców warszawskich, jak tylko pokazywała się wiadomość, że nadjeżdża pociąg z uchodźcami, przygotowywały garnki z gorącą zupą. Ustawiały na stołach, przynosiły z domów talerze, łyżki. Myśmy wysiadali i od razu stały bardzo miłe, uśmiechnięte i normalnie ubrane – nie tak jak my, w jakieś koszmarne rzeczy – ładne panie i każdemu dawały miskę z zupą czy talerz z zupą, czasem bardzo elegancki. Mojemu bratu trafił się piękny talerz, mnie trafiła się blaszana miska. Ale nie w tym rzecz, chodzi o smak tego krupniku. To było coś zupełnie nadzwyczajnego. Po pierwsze to był dla mnie pierwszy gorący posiłek od kilku tygodni. Od kilku tygodni, to może przesadzam, bo myśmy gorące zupy w czasie Powstania dostawali, ale od tygodnia, dwóch, dziesięciu dni pierwszy gorący posiłek. Poza tym byliśmy bardzo przemoknięci, całkowicie przemoknięci, bo cały czas w czasie podróży była mżawka. Ten krupnik był taki pyszny! Tylko te panie prosiły, żeby nie jeść za szybko i nie za dużo. Mówiły: „Dziecko, zachorujesz na żołądek!”. Pewnie tak się stało, tego już nie pamiętam. Pamiętam tylko… Lubię do dziś dnia krupnik, krótko mówiąc.
Potem już było bardzo ciężko, dlatego że myśmy wylądowali… Moja mama była chora, niezaradna, była ranna w głowę i nie starała się. Nie umiała może w pierwszej kolejności zająć miejsca u zamożniejszych gospodarzy. Pamiętam, że to była chałupina na końcu wsi, gdzie nie było żadnej podłogi z desek, tylko polepy gliniane. Tam chłop nam rozłożył sienniki. Przyzwoity był chłop. Może miał taki nakaz. Rozłożył nam sienniki i nic więcej. Tam żeśmy spali. Później mama nawiązała kontakt z jakimiś koleżankami, chyba z organizacji, z panią profesor Leinbach, z moją ukochaną ciocią Zosia, lekarką pediatrą, która później po wojnie była rektorem Akademii Medycznej. Mieszkała kilka wsi dalej, więc trochę nam pomagała. Jakieś inne panie [też]. To były mamy koleżanki z okupacji, tylko z okupacji, nie sprzed wojny, stąd wnioskuję, że to były organizacyjne koleżanki z AK. Wiedząc, że matka była ranna w Powstaniu, pomagały. Jakieś kołdry dostarczyły, dostałam jakieś palto.
W kilka dni później mama poszła ze mną do miejscowego dworu. To była biedna wieś fornalska, a niedaleko, jakieś dwa kilometry, był dwór państwa Strzeleckich, pamiętam nazwisko. Pani Strzelecka była bardzo miła, ale rozłożyła ręce i mówi: „Nie mogę już państwa przyjąć, bo tu nie da się nawet przejść”. Wszędzie były rozłożone materace, na których spali warszawiacy. Ale mówi: „To dziecko jest tak przeraźliwie chude – to było o mnie – że niech do mnie przychodzi codziennie na obiady”. Jakoś zawsze się znaleźli ludzie, którzy pomogli. Dlatego pamiętam nazwisko. Przy czym ona również robiła mi zastrzyki z cebionu, bo wszystkie zęby mi się ruszały w dziąsłach pewnie z awitaminozy. Te zastrzyki też pewnie organizacja mamie dostarczyła. Chodziłam tam na zastrzyki, dostawałam pyszne obiady, z których zawsze jeszcze brałam dla brata troszkę.
Potem moja babcia wpadła na wspaniały pomysł. Przypomniała sobie, że kiedy przed rewolucją była w Rosji, kiedy była żoną pułkownika wojsk carskich – trzeba się przyznać – bawiła się w ten sposób, że stawiała karty. Panie się bawią czasem w tak zwane stawianie kart. No i wpadła na taki genialny pomysł, że będzie stawiała karty kobietom ze wsi, z których każda miała kogoś w świecie, na robotach, najczęściej w Niemczech. Oczywiście bardzo przekonywująco wróżyła im, że on już zaraz, niedługo wróci, bo przecież zaraz się skończy wojna, bo już słychać rosyjskie armaty. Rzeczywiście było słychać od stycznia rosyjskie armaty. Wróżby odbywały się za jakąś opłatą, na przykład dwa jajka czy pół bochenka chleba, czy kawałek osełki masła. Wtedy już myśmy mieli jedzenie. To było wspaniałe. To wszystko bardzo mile wspominam.
Potem weszli Rosjanie. Mama, babcia i ciotka znały dobrze rosyjski. Chociaż mój dziadek nazywał się Bacewicz, był Polakiem, ale służył w wojsku rosyjskim. Nie on jeden, Traugutt był wysokim oficerem armii rosyjskiej, mój dziadek też był wysokim oficerem armii rosyjskiej, był dowódcą garnizonu w Taszkiencie, żeby było ciekawiej. Ale nazywał się Bacewicz, tak że z pochodzenia był Polakiem z Litwy. [Mama, babcia i ciotka] znały rosyjski, świetnie się dogadywały. Nie mogę powiedzieć jednego złego słowa o żołnierzach rosyjskich, ponieważ wyłapywali drób z całej wsi, gotowali. Czasem, nie zawsze, kazali oskubywać gospodyniom. Gotowali gęsi, kaczki, kury i w pierwszym rzędzie nam przynosili, tak że mieliśmy jedzenia bez liku. Chyba nawet się tłusta zrobiłam, chociaż na zdjęciach tego nie widać, nie urosłam i nie utyłam chyba wtedy, ale zawsze już miałam poczucie sytości. Śmieszni byli ci Rosjanie, pytali zawsze o wodę kolońską, po czym ją wypijali. Dwa razy widziałam taki wypadek, autentycznie. Dla mnie to było strasznie zadziwiające, bo zawsze lubiłam jako dziecko perfumy, podkradałam mamie wodę kolońską, więc wypić wodę kolońską, to dla mnie było świętokradztwo. Jak już jakaś znajoma mamy mojej miała, skądś zdobyła flakonik wody kolońskiej i taki oberwaniec przychodził i wypijał to… Tylko prosił kwartę zimnej wody do popicia, to wszystko. Właściwie to wszystko, jeżeli chodzi o moje powstańcze wspomnienia.
Jestem z wykształcenia historykiem i oczywiście nie mam żadnej, nawet najmniejszej wątpliwości, że Powstanie musiało wybuchnąć i było potrzebne. To się wywodzi jak gdyby z dwóch źródeł. Ze źródeł domowych, bo chociaż straciliśmy autentycznie wszystko… To jest trudno uwierzyć, że można w ułamku minuty… Taka bomba spadała, ja wiem ile? Ale zburzyła nasze mieszkanie w ułamku sekundy. Nigdy nie było mi tego żal, nigdy jakoś nie brałam tego pod uwagę.
Nie miałam poczucia straty poza tymi dwom kromkami chleba ze smalcem. To było jedyne poczucie straty z mojej strony, mówię to zupełnie szczerze. Nie miałam poczucia straty. Było mi żal, że nie mamy mieszkania, że jak wróciliśmy do Warszawy, to tułaliśmy się po znajomych. Dopiero jak mój ojciec wrócił z Anglii, natychmiast Ministerstwo Budownictwa złapało go i od razu dostał mieszkanie.
Nie mieliśmy żadnego kontaktu.
Żadnego. Czasem dostawaliśmy anonimowe przesyłki z Portugalii – malutkie – kawa, herbata, suszone figi. Bardzo dużo żon oficerów takie przesyłki dostawało. Przecież mama miała znajomych. To wszystko. Z ojcem nie miałam żadnego kontaktu, ojciec się odezwał dość długo po wojnie.
Nie mam żadnych wątpliwości, że Powstanie powinno być. Właściwie jestem dumna, że całe Powstanie przeżyłam, widziałam, że nie wspominam tego z poczuciem strachu, okropności. Były tylko momenty, o których wspominałam, jak głowa Andrzeja, kolegi przyniesiona w kocu, jak spalony trup. I jeden moment bombardowania: czy piwnica wytrzyma, czy nie wytrzyma? Właściwie poza tym było zupełnie fajnie. Naprawdę, wspominam to… Jakoś było inaczej, było ciekawiej. To jest moje wspomnienie jako dziecka. A jako człowieka już dojrzałego, dorosłego, historyka – nie mam żadnych i nie miałam nigdy żadnych wątpliwości. Moja mama miała kłopoty po wojnie, jakoś doszli, że była w AK. Przecież doskonale wiedzieli, kto był. Zawsze dostawała pracę tylko podrzędnej urzędniczki i było nam bardzo ciężko. Poza tym tułaliśmy się po znajomych, nie było mieszkania, było głodnawo. Nie było fajnie. Poszłam z powrotem do sióstr, które mi jeden rok szkoły darowały, to znaczy czwartą klasę. Z trzeciej poszłam od razu do piątej. Po wojnie nie miałam już żadnych oporów przed chodzeniem do szkoły, tylko do pierwszej klasy nie lubiłam chodzić.
Po wojnie ojciec dostał mieszkanie na ulicy Wieniawskiego. To jest w pobliżu, w tej samej parafii, można powiedzieć – świętego Stanisława Kostki. Natomiast, jak miałam osiemnaście lat wyszłam za mąż za pana Andrzeja Misiorowskiego i zamieszkałam na Mickiewicza 25, w domu, w którym on mieszkał od 1939 roku i w którym spędziłam trzy czwarte Powstania. Są takie zbiegi okoliczności.
[Jeśli chodzi] o życie religijne – moja babcia była bardzo religijna i często chodziła do spowiedzi, w związku z tym pamiętam księdza Trószyńskiego z Powstania. Był szczupły, wysoki, chudy. Ponieważ byłam wychowanką sióstr i byłam już po pierwszej komunii, więc też chodziłam do komunii, brat również. Myśmy brali w tym udział, owszem, ale to nie robiło na mnie jakiegoś wrażenia, żebym musiała o tym specjalnie pamiętać, tak jak niektórzy dramatycznie pamiętają msze powstańcze. Dla mnie to było zupełnie normalne, bo normalne było, że żyjemy w piwnicach na Mickiewicza 25.
Potem mieszkałam na Mickiewicza 25, tam się urodzili nasi synowie, potem się przeprowadziliśmy na Mickiewicza 23, gdzie było bardzo duże mieszkanie, z którego przeprowadziliśmy się parę lat temu [na Saską Kępę]. Tak że jestem związana bardzo z Żoliborzem i właściwie nie czuję się mieszkanką Saskiej Kępy.
Bardzo inny. Ponieważ maturę zdawałam na Żoliborzu, znałam wszystkich chłopców z Poniatówki, co najmniej z trzech roczników, bo i mój brat chodził do Poniatówki. Byłam chyba na czterech kolejnych studniówkach w Poniatówce, a z kolei ci chłopcy przychodzili na nasze studniówki. Dwa ostatnie lata spędziłam w szkole imienia Sempołowskiej i tam zdawałam maturę, ponieważ moja mama uważała tak: ona w AK, ojciec w Anglii, jeszcze ja od sióstr, to już się nigdzie nie dostanę na studia. Przeniosła mnie, mówiąc szczerze siostrze dyrektorce dlaczego. Siostra dyrektorka się z tym zgodziła. Dość dużo dziewcząt w dziewiątej klasie… Maturę zdałam, mając szesnaście lat, bardzo wcześnie. Na to się złożyło [kilka elementów]: po pierwsze poszłam do szkoły, mając lat sześć, po drugie siostry mi jedną klasę darowały, tę powstańczą, a po trzecie wtedy weszła taka zmiana, że się zrobiła jedenastolatka, więc nie musiałam się uczyć dwunastu lat, tylko jedenaście. Minus [czwarta klasa], w sumie dziesięć. Zdałam maturę, mając szesnaście lat, w Sempołowskiej, na placu Inwalidów. Trudno, żebym nie była związana z placem Inwalidów, z placem Wilsona. Na placu Inwalidów miałam studniówkę, na którą nasza dyrektorka, pani Egerowa… Słynna dyrektorka, której w stanie wojennym nosiłam paczki na Waszyngtona, dwa kroki stąd mieszkała i dosłownie już głodowała. Pani dyrektorka Ewa Egerowa robiła listę przed studniówką, trzeba było wpisać chłopca, którego się przyprowadzało. […]
Miałam dosyć bujne życie towarzyskie, bogate. Bardzo dobrze wspominam Żoliborz. Dużo żeśmy się bawili. Mojego męża poznałam na prywatce domowej. Wtedy to się nazywało prywatki, jak to się śpiewa w piosence dzisiaj. Mimo dość dużej biedy wszystko dobrze poszło. Maturę dobrze zdałam. Wprawdzie na studia się nie dostałam od razu, dopiero po dwóch latach, ale jakoś się żyło.