[Nazywam się Kazimiera Gajl-Pęczalska, urodzona] 15 listopada 1925 w Warszawie.
Ja mieszkałam na Gdańskiej dopiero od trzydziestego czwartego roku, [bo ten budynek był zbudowany w trzydziestym czwartym roku, do nowozbudowanej Spółdzielni Urzędników Państwowych, aż do Powstania i stamtąd byliśmy wysiedleni do obozu w Pruszkowie].
Przedtem mieszkałam na Fortecznej 15, przedtem na…
Głos spoza kadru: Filtrowa? […] Urodziłam się na Filtrowej 52 […]. Stamtąd przenieśliśmy się [na Kaniowską 7]. Naprzeciwko Fortów, [na Żoliborzu, następnie na Fortecznej 15 i w końcu na ulicy Gdańskiej 2 m 52].
Mój ojciec był chory na gruźlicę, w związku z tym moja matka się nim opiekowała i starała się, żeby nie dopuścić do naszego zarażenia się. Dziadek utrzymywał [nasz] dom. Mój dziadek […] w okresie międzywojennym był radcą ministerstwa. [Był on doświadczonym, w Rosji] inżynierem górnikiem i stąd właśnie [po powrocie do Polski został specjalistą od Śląska]. Potem przeszedł na emeryturę i utrzymywał [nadal] nasz dom. Bo mój ojciec był chory na gruźlicę [i mało zarabiał] , ale do końca [życia] pracował jako profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Wydział Przyrody. Tam zrobił swój doktorat i [tam była jego starsza] asystentura. […] [Po złożeniu] swojej pracy habilitacyjnej, wkrótce zmarł. [Praca habilitacyjna] wyszła już po jego śmierci. Tak że nie miał tytułu [pełnego profesora].
W czasie życia był starszym asystentem, ale potem właściwie już zrobił habilitację, czyli był docentem, ale [formalnie] nie uzyskał tego tytułu […]. A jego praca [habilitacyjna była] bardzo ceniona jako [zupełnie] oryginalna. Moja matka trzęsła się, że my [także] możemy się zarazić. Ja miałam młodszą o czternaście miesięcy siostrę, i obie uczyłyśmy się początkowo w szkole Rodziny Wojskowej, [na Czarnieckiego przez dwa lata], a potem u Sióstr Zmartwychwstanek [do wybuchu wojny]. [Przez dwa lata okupacji uczyłyśmy się same z podręczników i na wiosnę zdawałyśmy egzaminy, które pozwoliły mi zaliczyć dwa lata gimnazjum, a siostra ostatni rok szkoły podstawowej. W drugim roku tej nauki miałyśmy pomoc doskonałej, zatrudnionej prywatnie przez mamę polonistki, ponieważ u sióstr miałyśmy obie bardzo słabe nauczycielki języka polskiego. Moja siostra chorowała ciężko w drugim roku na źle rozpoznaną i źle leczoną żółtaczkę wirusową i dlatego zaliczyła u Sióstr tylko jeden rok].
[W czasie choroby ojca] myśmy miały doskonałą [młodą siedemnastoletnią i utalentowaną] wychowawczynię – [Halusię]. Mama też była bardzo dobrym pedagogiem [i od początku ustawiała odpowiednio Halusię]. [Na wakacje wyjeżdżałyśmy na trzy miesiące w góry, do Rabki, ze względu na chorobę ojca], tak że [mama] pozwalała nam rozwijać się normalnie, tak jak inne dzieci. [Przez cztery lata] po śmierci ojca [wyjeżdżałyśmy z mamą i dziaduniem do różnych majątków w kieleckim, przyjmujących letników]. [Dopiero w 1938 roku] mama zaczęła pracować i wtedy nie wyjeżdżała z nami na wakacje, bo nie miała [jeszcze urlopu]. [Wówczas] byłyśmy w Łomiankach pod Warszawą. Tam był taki majątek i tam byłyśmy pod opieką madame Owsianki [zupełnie pozbawionej zmysłu pedagogicznego]. No, wszyscy w domu mówili po francusku i bardzo [mamie zależało], żebyśmy też francuski [znały z domu], jak to było [w zwyczaju w zamożnych domach] przed I wojną światową. Oboje rodzice, i dziadkowie [rozmawiali przy nas po francusku]. Nawet matka wtedy miała służącą i pokojówkę, [które] mówiły tylko po francusku, bo przyjechały z Francji. [Wtedy] w domu się mówiło po francusku, a myśmy [rozumiały ale] odpowiadały po polsku, tak że [dwie pomocnice] wcześniej nauczyły się polskiego niż myśmy skorzystały z francuskiego. Ja dosyć dobrze znałam francuski i to mi się bardzo przydało. Mama była trzyjęzyczna, bo urodziła się w Petersburgu, ale oczywiście [w] rodzinie polskiej i tamże spotykała się wyłącznie z Polakami, [to] znaczy rodzice się spotykali [towarzysko] wyłącznie z Polakami. No ale [moja mama] musiała znać rosyjski, żeby chodzić do szkoły. [Jako jedynaczka] w domu miała [jeszcze] mademoiselle, [i ukochanego dużego kota], tak że w tych trzech językach bez żadnego akcentu rozmawiała. Chciała nam to samo zapewnić, ale siostra się wcześniej wyłamała, a ja trochę dłużej [byłam podporządkowana i] francuski miałam dobrze opanowany, ale angielskiego [zupełnie] nie [znałam]. Mama jeszcze niemiecki [nieźle] znała, tak że pracowała ostatnie [trzy i pół roku] przed [wojną], kiedy zaczęła pracować. [Wprawdzie] ojciec umarł w trzydziestym czwartym roku, [ale sama przez trzy] lata nie mogła się [pozbierać i zdobyć pracę, zajmując się wyłącznie nami i domem]. [Dopiero od 1938] roku pracowała jako tłumacz z [powyższych] trzech języków. [W tym czasie Haluni już nie było].
[…] [Mama jeszcze w Petersburgu należał tam do harcerstwa polskiego od 1912 roku, do powrotu do Polski w 1921 roku. Potem zaczęła studiować chemię i wyszła za mąż, ale po dwóch latach ojciec zachorował na gruźlicę i mama całkowicie poświęciła się jego pielęgnacji, rezygnując ze studiów].
[…] [Myśmy zaczęły się interesować harcerstwem wskutek opowiadań mamy, ale do harcerstwa wstąpiłyśmy dopiero w 1939 roku, w czasie obrony Warszawy, a raczej zaraz po upadku Warszawy, kiedy walka podziemna zaczęła się organizować]. A pan pytał o co? [Nie pamiętam żeby w domu mówiło się o wojnie. Dziadek był zwolennikiem Dmowskiego, a w szkole Sióstr Zmartwychwstanek też nie było rozmów „politycznych”].
[W rozmowach z koleżankami zawsze mówiłam, że wojny pewno nie będzie]. [Tuż przed wojną] byłyśmy na wakacjach [w Ustrzykach Dolnych] pod Lwowem [z mamą i dziaduniem]. Wróciliśmy do Warszawy na dwa dni przed wybuchem wojny dzięki temu, że nas poinformował mój stryj, który na stałe mieszkał we Lwowie, pracował tam. [Zatelefonował i powiedział], że jeżeli chcemy dojechać do Warszawy, to już [że ma dla nas wszystkich bilety na następną noc], bo wojna nie będzie długo trwała, ale [dodał, że] wojna wybuchnie lada moment i gdzie [mama] chce [ją] przeżyć. No ale w domu [w Warszawie] była babunia, która straciła męża i pracowała w bibliotece publicznej. I mama zdecydowała, że ona wraca, bo myśmy [wszyscy poza tym] byli z dziadkiem [w Ustrzykach]. [Moja mama miała doświadczenie z poprzedniej wojny w Petersburgu i powiedziała: „W czasie wojny rodzina musi być razem”].
No i wróciliśmy do Warszawy i wojna rzeczywiście wybuchła. [A] mama nigdy nie decydowała się żeby wyjechać [z Warszawy nawet] wtedy kiedy miała propozycję swojego stryjecznego brata, żeby [pojechać razem z rządem na wschód]. Oni z Pomorza w czasie wojny uciekali [swoim samochodem] na wschód [przez Warszawę i zaproponowali], że nas zabiorą. [Ale mogą] tylko zabrać matkę i nas. Matka powiedziała: „Nie zostawię dziadunia – czyli ojca – ojca i babuni – czyli matki matki – samych”. Tak że zostaliśmy, wszyscy [i] w czasie oblężenia Warszawy byliśmy [tam w naszym mieszkaniu na Gdańskiej 2].
O, już wtedy byłam dosyć dorosła. W trzydziestym dziewiątym roku miałam czternaście lat, tak że w czasie oblężenia nie należałam wtedy do harcerstwa, nie miałam żadnego przydziału i pomagałam mamie, bo mama zorganizowała punkt dla rannych w czasie obrony Warszawy. Ja mam zresztą nawet legitymację, odznakę za obronę Warszawy, nie tylko za [Powstanie].
[Punkt opatrunkowy] był, w bloku na Gdańskiej 2, razem [zorganizowany] z doktorem Górskim, który mieszkał [tamże], i doktor Falkowską, która też mieszkała [na Gdańskiej], i parę pań. Mama była [tam] główną organizatorką, a ja jej pomagałam. [W razie potrzeby ściągaliśmy rannych nocą, bo w szkole gazowej obok kościoła „na górce” byli przez całą obronę Niemcy i zajmowali się strzelaniem do pojedynczych osób ukazujących się na podwórzach. Komunikacja pomiędzy czterema blokami mieszkalnymi odbywała się przez przebite piwnice].
[…] Wszędzie naokoło byli Niemcy, tylko bloki Gdańskiej 2 i Szkoła Pożarnicza nie były zajęte, natomiast ulice Gdańska i Potocka były pod obstrzałem niemieckim].
[Dlatego w czasie obrony Warszawy, do kapitulacji], nie bardzo można było wychodzić [poza obręb bloków Gdańskiej 2]. […] [Dopiero w czasie Powstania wykopano wszędzie przekopy łączące duże bloki mieszkalne i dwie strony niektórych dużych ulic. Wtedy obie z siostrą byłyśmy już Powstańcami – ja w kolejnych trzech szpitalach, a siostra – sanitariuszka w przydziałowych oddziałach walczących „Żywiciela”].
Pamiętam [dobrze jednego rannego]. To był [młody] chłopak, który przechodził przez podwórze, a w szkole gazowej koło kościoła byli Niemcy i strzelali [do ukazujących się cywili], tak zwani gołębiarze […] i jego trafili. To [zranienie w okolicę pachwinową] nie było bardzo [duże], do przeżycia, ale szok był taki, że [ranny] zmarł. [Na naszym punkcie] nie było warunków szpitalnych, żeby ten szok pooperacyjny jakoś opanować. To był taki jeden [moment], [który dobrze pamiętam]. No a poza tym, pamiętam, [że] wszyscy byliśmy w piwnicy. Zresztą myśmy bardzo niechętnie schodziły do piwnicy, ale mama twardą ręką nas zawsze do [tego zmuszała]. Ja wtedy nabyłam w czasie [nalotów wojennych], w czasie okupacji [i] Powstania klaustrofobii. I to bardzo zaważyło później na moich decyzjach pracy, jak byłam już w Stanach.
Co więcej pamiętam z okresu oblężenia Warszawy? Myśmy były trochę w wacie chowane. I obie z siostrą zdecydowałyśmy, że bardzo dobrze, że jest wojna, bo byśmy wyrosły na strasznie nieprzystosowanych do życia ludzi, którzy wymagają wszystkiego, żeby nimi się opiekować, a tak przecież życie nie wygląda. Myśmy obie były zadowolone [i] zdawałyśmy sobie z tego sprawę. No i rzeczywiście w moim życiu okazało się, że ta twarda szkoła okupacyjna, powstaniowa, po Powstaniu, kiedy musiałam sama decydować, to było bardzo ważne, bo mi ułatwiło późniejszą decyzję, żeby pojechać do Stanów [i tam osiągnąć dużo dla siebie, moich dzieci i wnuków].
[…] [W okresie okupacji tam była początkowo szkoła powszechna i Szkoła Zawodowa Hafciarska, gdzie można było zrobić maturę. Tak było ze mną, zrobiłam przez dwa lata do końca gimnazjum i małą maturę. W Szkole Hafciarskiej miałyśmy odpowiednie zajęcia hafciarskie i książki gimnazjalne pod pulpitem. Jak przychodziła kontrola, to myśmy oczywiście haftowały swoje robótki. Nauczyłam się wtedy haftować, bo nie mogę powiedzieć żebym wcześniej umiała. Niemcy pozwalali jedynie na szkołę powszechną i zawodową, ale mimo tego już w przyszłym roku szkołę hafciarską zamknęli. Pełną maturę zrobiłam już na kompletach w prywatnych domach].
[W czasie okupacji, od pierwszego roku obie z siostrą zaczęłyśmy się uczyć, przez dwa lata same z podręczników i zdawałyśmy na końcu roku egzaminy u Sióstr Zmartwychwstanek, zaliczając – ja dwie pierwsze klasy gimnazjum, a siostra szkołę podstawową, czwartą i piątą klasę. Potem obie przeniosłyśmy się do tajnej szkoły imienia] Piłsudskiej na Żoliborzu, [na placu Inwalidów (Hotel Oficerski przed wojną)].
Na placu Inwalidów, tam było [gimnazjum, a w czasie okupacji] tam była szkoła zawodowa i w tej szkole zawodowej można było zrobić maturę [ale już na kompletach w prywatnych domach]. Tak było ze mną, do końca gimnazjum [zrobiłam w szkole hafciarskiej] małą maturę i potem pełną maturę. […] Myśmy [się uczyły] po sześć, pięć uczennic w prywatnych domach. Codziennie się zmieniały te domy, żeby nie zwracać uwagi, bo Niemcy tylko pozwalali na szkołę powszechną i zawodową. Więc początkowo [do małej matury] to była szkoła zawodowa hafciarska, no i myśmy tam miały [odpowiednie] zajęcia [hafciarskie] i książki gimnazjum pod pulpitem]. Jak przychodziła kontrola, to myśmy oczywiście swoje robótki tam haftowały, nauczyłam się wtedy haftować, bo nie mogę powiedzieć, żebym umiała. [Ale szkołę zawodowa zamknęli i już pełną maturę zrobiłam na kompletach w prywatnych domach].
Poza tym pomagałam mamie, której było bardzo ciężko w okresie…
[…] [Moje komplety licealne były w naszym mieszkaniu na ulicy Gdańskiej 2 m 52, odbywały się w małych grupach po pięć lub sześć dziewczyn, codziennie w innym domu. Nasz komplet matematyczno-przyrodniczy miał pięć osób].
[…] [Lekcje były w naszym mieszkaniu na ulicy Gdańskiej 2 m 52 i również w mieszkaniu koleżanek, w dużym domu, na Placu Wilsona 2, nazywany Feniks].
Słowackiego 2. Nie… […] [W Feniksie] mieszkały [razem trzy] moje koleżanki, Zosia Kielan-Jaworowska i jej siostra Krystyna Kielan. [Lekcje] się odbywały [w mieszkaniu rodziców]. Tam była jeszcze Janka Prutówna, która była Żydówką, [i] którą z kolei rodzice Zofii [i Krystyny] Kielan [ukrywali u] siebie i ona [też] z nami była [na komplecie przyrodniczo-matematycznym]. A moją ostatnią koleżanką w tym komplecie to była Basia Kamińska, która mieszkała [na Gdańskiej 2], w tej samej klatce schodowej co [ja] i była naszą „trzecią siostrą”, tak nazwaną, bo lepiej się dogadywała z moją mamą niż ze swoją własną. No i na zmianę chodziłyśmy do [tych dwóch] domów i nauczycielki tam przychodziły, [i rozkład lekcji był zmieniany, tygodniowo przynajmniej]. Myśmy sobie zdawały sprawę, że nie możemy razem przychodzić, że jest czas rozciągnięty, nauczyciele tak samo. [I tak odbywały się lekcje i nauka w liceum].
No [i] w ten sposób [zdałyśmy i] otrzymałyśmy maturę. [Dyrektorka - pani Zaorska i nauczycielki były z przedwojennego gimnazjum Piłsudskiej]. W czterdziestym trzecim roku złożyłam podanie na uniwersytet, tajny Uniwersytet Warszawski, na przyrodę, ponieważ mój ojciec był przyrodnikiem. Oczywiście zostałam przyjęta, ale te zajęcia odbywały [się] na Mokotowie i trzeba było przez całą Warszawę przejechać. […] To był czterdziesty trzeci rok, przed Powstaniem, były ogromne łapanki i łapali [dziewczyny] albo na rozstrzelanie, albo do burdeli niemieckich. Więc mama mnie ubłagała i ja zrezygnowałam z tych studiów [uniwersytetu]. Tak że miałam przerwę roczną.
Parę razy tylko tam byłam [na Mokotowie], też w domach prywatnych, [ale ulic nie pamiętam].
[Na] Madalińskiego byli Niemcy, tam Niemcy, [którzy tam] od razu zajęli [lepsze domy]. [I ta część ocalała, bo Niemcy nie zdążyli jej zniszczyć]. Dopiero po wojnie [na Madalińskiego mieszkała] moja siostra [stryjeczna, która] wróciła [z Krakowa i dostała wraz z teściami ich stare mieszkanie na Madalińskiego. Teść dostał do niezniszczone mieszkanie, bo został po wojnie rektorem SGGW]. […] Ja [w czasie okupacji] nie znałam [dobrze] Mokotowa. [Wtedy] byłam [jakby z] małego miasteczka na Żoliborzu. [Tam cała młodzież się znała ze wspólnej edukacji w trzech gimnazjach: Piłsudskiej, Sióstr Zmartwychwstanek i gimnazjum męskiego im. Księcia Poniatowskiego, zwanego Poniatówką. Żoliborz był stosunkowo mało zniszczony i wypalony przez Niemców].
Tak, mamie było ciężko, dlatego że babunia pracowała w bibliotece [publicznej], moja mama pracowała jako księgowa w firmie założonej przez mojego stryja, który po wejściu Rosjan do Lwowa przez San przeszedł do Generalnej Guberni. To było bardzo ważne, bo jego już zadenuncjował do NKWD jego szofer. [Stryj] miał [we Lwowie] wysokie stanowisko Dyrektora Okręgu Naftowego, willę i samochód z szoferem. [Stryj zdążył przejść San przed zaaresztowaniem przez Sowietów. W Warszawie miał swoją willę, przeniósł ze sobą dużo pieniędzy i miał znajomości. Jego firma nazywała się „Kabelwerk”.
[Ja pomagałam mamie robić] na drutach, swetry, rękawiczki, [poza tym] mama robiła także drewniaki.
To wszystko było na sprzedaż. Wie pan, to było [rozprowadzane przez] znajomych [na Żoliborzu]. […] [Drewniaki były tańsze i wówczas modne. Ale sprzedawało się bez sklepów, bądź bazaru, bez narzutów. To samo było z wełnianymi wyrobami z nowej wełny lub ze sprutych, starych wełnianych rzeczy, dostarczanych przez klientów. Oczywiście w ten sam sposób przerabiałam dla nas w domu naszą sprutą wełnę].
[…] [W naszym mieszkaniu] oprócz naszej rodziny, którą zastała tutaj wojna, to znaczy mojej mamy, mojego dziadka, nas dwóch, były jeszcze dwie służące, to znaczy była gosposia i jej siostrzenica. [Siostrzenica], jak wybuchła wojna, [od razu pojechała do domu], bo była spod Wilna, a gosposia chciała później wyjechać, jak Rosjanie już wkroczyli, i nie udało jej się, bo była już przerwana linia kolejowa, i wróciła z powrotem [do Warszawy]. I z nami była [cały czas Powstania], zginęła dopiero w czasie Powstania. A poza tym [była moja babunia (matka mamy)] i moja ciotka, moja ciotka, która mieszkała na Felińskiego i w czasie okupacji zajmowała się dawaniem lekcji fortepianowych. Ale jej instrument został zniszczony [wraz] z jej mieszkaniem. U nas był fortepian w domu, tak że [ciotka] korzystała [z niego, mieszkając u nas i dając lekcje dzieciom]. No i jeszcze była wychowawczyni mego ojca, która przyjechała z Petersburga razem z moim ojcem i jego młodszym bratem, jak dziadek wysłał [ich] z armią białą do Władywostoku i stamtąd wrócili do Warszawy. To było już w czasie [pierwszej] wojny, [po Rewolucji]. Tak że było [osiem] osób [na utrzymaniu] tylko. Bo z kolei ta wychowawczyni [ojca] była kierownikiem sejmowej kuchni [i] oczywiście [to zajęcie] przestało być to dla niej osiągalne, tak że sprowadziła się do nas. I trzy panie, moja babunia, mama i ciotka [pracowały, ale zarabiały niedużo]. Nie miały [one] ani możliwości, ani znajomości gdzieś poza Warszawą, żeby jeździć, handlować jedzeniem, tak że było [nam] bardzo ciężko. Dwa lata przed rozpoczęciem niemieckiej wojny z Rosją głodowaliśmy. Sprzedawało się, sprzedawało się biżuterię, jakieś cenne rzeczy z domu i z tego żyliśmy. Ja trochę pomagałam, moja mama pomagała, bo za te komplety, na których myśmy się uczyły, same początkowo, [potem] trzeba było nauczycielom też płacić, tak że były [zawsze] pewne opłaty. [Przydziały na kartki okropnego chleba i dżemu z buraków, były minimalne, a zgniłe kartofle nie nadawały się do jedzenia. Potem od 1942 roku zaczęły się obiady w RGO z kromką chleba do nich]. [A] mama zawsze twierdziła, że najważniejsze jest zdrowie i edukacja, wszystko inne nieważne. [W tym czasie, w 1943 roku, mój stryj zaczął pomagać dziaduniowi, swemu ojcu, dając pieniądze na jego lepsze odżywienie, zaznaczając, że to ma być tylko dla niego. Mama, bardzo ambitna, stosowała się do jego woli].
Tak. [W czasie okupacji cały czas należałam do harcerstwa, do drużyny „Gwiazdy” i po zdaniu matury do zastępu „Wędrowniczek”].
[Uprawiałyśmy] mały sabotaż.
[Nasza praca harcerska polegała na Małym sabotażu]. [Więc] wie pan, chodziłyśmy po ulicy i pisałyśmy na ścianach domów „Same świnie siedzą w kinie” i tym podobne slogany, rysowałyśmy „Polskę Walczącą”, symbol „Polski Walczącej”, kładło się czasem kwiaty pod pomnikami ważnych dla Polaków postaci [i zdarzeń]. Tak to wyglądało mniej więcej. [Z reguły było dużo kwiatów jeszcze przed Powstaniem, przy ścianach domów, gdzie Niemcy złapanych cywili, po zabraniu im krwi, rozstrzeliwali. Z reguły mieli oni zagipsowane usta, żeby przed śmiercią nie mogli krzyknąć oskarżając Niemców lub patriotycznych paru słów. Zbiórki harcerskie odbywały się w prywatnych domach, na zasadzie kompletów, przeważnie wieczorami. [Również] miałam w harcerstwie szkolenie sanitariuszki. [W rezultacie] cała moja umiejętność [sanitariuszki i pierwszej pomocy] była zdobyta na tych lekcjach w harcerstwie. Moja młodsza siostra była w innej drużynie harcerskiej i one miały zresztą [w czasie] Powstania przydział do oddziału. [Dlatego też ich] przeszkolenie [było] trochę z bronią i w ogóle bardziej „walczące”, a ja tylko miałam przeszkolenie sanitarne. Ja po zdaniu matury byłam w drużynie „Gwiazdy” i oddziale „Wędrowniczek”, gdzie przygotowywałyśmy się do powojennej działalności na terenie Prus Wschodnich. Oczywiście w czasie Powstania miałam przydział uwzględniający moje przeszkolenie sanitarne].
[…] [Z małego sabotażu na Żoliborzu nie pamiętam żadnej szczególnej akcji].
Ja byłam tylko na Żoliborzu [w czasie Powstania]. [W trzech kolejnych szpitalach, które przeniosły się po zbombardowaniu poprzedniego szpitala. Wszystkie one były w piwnicach dużych domów mieszkalnych. Pierwszy był w domu Sióstr Zmartwychwstanek, który był dość odosobniony i szybko został zbombardowany z Dworca Gdańskiego. Następny na Krasińskiego, tez został zbombardowany. W końcu trzeci szpital, największy, w piwnicach Spółdzielni Nauczycielskiej między Krechowiecką i Cieszkowskiego, utrzymał się do końca Powstania].
Do akcji „Burza”.
Nam w harcerstwie mówiono [przez] długi czas, chyba od czterdziestego drugiego roku, [że nastąpi zryw zbrojny, powstanie.
Że wtedy kiedy AK była tak dobrze zorganizowana, a w harcerstwie i służbie pomocniczej na ogół były nam wiadome jakie będą przydziały, pytanie było, kiedy rozpocząć i tu okazało się, że był cały szkopuł, i w tym że Niemcy wiedzieli o podziemnej organizacji].
Z Niemcami ja nie miałam żadnych kontaktów. Miałam z Polakami na [ich] usługach, jak, powiedzmy, sprawdzano nam, wtedy kiedy byłam w szkole hafciarskiej, [czy nie uczymy się czegoś jeszcze]. Ale potem tę szkołę też zamknięto, chociaż była niby dozwolona [taka nauka]. Ale pamiętam, że przychodzili tacy [Polacy pracujący dla Niemców], sprawdzając, co my tutaj robimy. No i wtedy oczywiście wszystkie książki historyczne i inne szły do ławki i było rozłożone [na wierzchu] co innego, [czyli] nasze rękodzieła.
No tak …
Głos spoza kadru: […] Feniks się nazywał.
Więc ja nie miałam [„walczącego”] przydziału, ale poza tym na przykład moja siostra, która była przydzielona do plutonu, miała swoją lokalizację na Woli. A jeżeli chodzi o mnie, o nasz [zastęp „Wędrowniczek” był głównie szkolony na czas powojenny].
Głos spoza kadru: Zastęp? […] Nasz zastęp starszych po skończonej maturze, „wędrowniczek”, które oprócz szkolenia [sanitarnego] na okres „Burzy” były [także] szkolone na okres po wojnie. Myśmy były przydzielone do Wschodnich Prus, niemieckich, czyli do Warmii i tak dalej, i przygotowywaliśmy się do działania [po wojnie, w różnych prywatnych domach (jak na kompletach)] oczywiście uczyliśmy się [także] piosenek powstaniowych i [uprawiały] Mały sabotaż, o którym mówiłam.
Wybuch Powstania był taki [niezorganizowany na Żoliborzu]. Ja nie miałam konkretnego przedziału. Moja siostra nie zdążyła [dojść do swojego plutonu], jak dużo osób tutaj, bo już o trzeciej trzydzieści zaczęła się strzelanina.
Tu, na Żoliborzu, termin był o piątej. [Na Żoliborzu Powstanie] się zaczęło wcześniej. Ja [znowu] zostałam [na Gdańskiej], ponieważ nie miałam wtedy jeszcze żadnego konkretnego przydziału, [zostałam] na tym punkcie znowu stworzonym na Gdańskiej 2, tylko [także z pomocą] innych lekarzy. Był doktor Łydkowski, [chirurg] który mieszkał [na Gdańskiej], doktor Borkowska, która też tutaj mieszkała, no i znowu była moja mama i ja. Natomiast siostra, która też miała przeszkolenie [wojskowo-pielęgniarskie], nie mogła się dostać do swojego plutonu, [ale] dostała się [na Krechowiecką, bo] jeszcze można było przez Potocką przejść wtedy na Krechowiecką. I tam [był] kontakt. Nie pamiętam, jak nazywała się ta lekarka, do której ona się zgłosiła. W każdym razie moja siostra [miała swój przydział w Powstaniu, potem w oflagu]. To jest opisane [dokładnie pod jej] numerem [i nazwiskiem].
O tak, tak, tak.
[Na Gdańskiej w czasie Powstania wszystkie punkty były] w piwnicach [i] wszędzie [byli cywile] w piwnicach. Punkt był w piwnicach i były wykopane przekopy pomiędzy [częściami, przez podwórka], Bo [Gdańska 2], to był taki masywny [i złożony gmach]. Nasze [mieszkanie należy do] pierwszego podwórka, [potem były] drugie podwórko i trzecie podwórko. [Tam były wykopane przekopy przez wszystkie podwórza]. [Tylko ostatnie, czwarte podwórko było z tyłu odsłonięte, poza ogrodzeniem], bo tam z kolei znowu byli Niemcy. I długo byli Niemcy. [Dodatkowo piwnice były porozbijane, ale te połączenia były bardzo wąskie i nie nadawały się do transportu rannych i starszych ludzi].
Głos spoza kadru: [Jeszcze po odbudowie], do dzisiaj są ślady zamurowani, [bo część piwnic po wypaleniu ocalała i została włączona do nowo odbudowanego gmachu. Mury Gdańskiej 2 były bardzo solidne i przy odbudowie został zachowany dawny układ mieszkań i klatek schodowych].
No więc mój dziadek był chory, starszy [i] nie mógł być w piwnicy, tak że był ciągle w [naszym] środkowym pokoju, a wszyscy inni byli w piwnicach i na zmianę przychodzili, żeby mu ugotować [jedzenie i pomóc w jedzeniu oraz robić toaletę]. Nasze mieszkanie [miało i] ma [po odbudowaniu] ten plus […], że jest dobrze osłonięte. Tak że nawet ci, którzy się kryli [i] nie chcieli się przyłączyć do Powstania (jak mieszkaniec z trzeciego piętra), to siedzieli w otwartych drzwiach [do piwnicy], żeby nabrać powietrza. I wtedy właśnie [na podwórze] wpadł [pocisk]. I został zabity on i nasza gosposia, która miała swoją ukochaną kurę, którą wyprowadzała na podwórze na sznureczku, a kurę skradli w tym zamieszaniu. Więc [gosposia] była pochowana tutaj, na podwórzu, bo to już było w czasie Powstania, i dziadek zmarł [wcześniej, ale także] w czasie Powstania, i też został pochowany [na podwórzu]. [Po wojnie wszystkie groby, włączając niezidentyfikowanych żołnierzy zostały ekshumowane i pochowane na Woli, przy pomocy księdza Trószyńskiego, który znał dobrze swoją parafię].
[…] Oczywiście, [pochowani byli] w czterdziestym czwartym, [ale ekshumowani po wojnie].
[Na nasz punkt] przychodzili [ranni z oddziałów] Powstańców, które wróciły z Puszczy Kampinoskiej, i było dużo rannych, więc to był taki przejściowy [punkt] i potem się przekazywało [ich] do szpitala. [W piwnicach domów pomiędzy ulicą Krechowiecką i ulicą Cieszkowskiego był szpital, który przetrwał do końca Powstania. Stamtąd zostałam przewieziona z chorymi jako sanitariuszka-pielęgniarka do szpitala w Pruszkowie (przed wojną – Tworki – Szpital dla Umysłowo Chorych)].
[…] Pamiętam dobrze tych chorych, którzy byli na Krechowieckiej, w tym ostatnim [okresie], bo to był najdłuższy okres mojej pracy w [jednym] szpitalu. Ja [tam] również przynosiłam [chorych na patrolach], chociaż zasadniczo byłam przydzielona do szpitala, tak że miałam nocne dyżury. Doktor Węglewicz był straszliwym [szefem]. Węglewicz był kierownikiem sali operacyjnej i w ogóle szpitala. No i jak ja miałam kolejny, trzeci dyżur i przysnęłam w nocy, to on przyszedł [na inspekcji i] zrobił mi straszną awanturę. „Nikt nie każe pani mieć trzech dyżurów, trzech dwudziestoczterogodzinnych dyżurów. To jest niemożliwe”. Byłam strasznie objechana. Drugą moją funkcją było trzymanie lampy karbidowej nad polem operacyjnym, bo już nie było wówczas światła elektrycznego, więc operujący byli umyci do [zabiegów], natomiast ja trzymałam nad polem [operacyjnym] lampę karbidową, tylko w masce. A wtedy kiedy był większy napływ chorych, wymagających natychmiastowej – powiedzmy, przed zabiegiem operacyjnym – transfuzji, to byłam [czasem] krwiodawcą, miałam grupę 0 Rh+. Normalnie to było robione po jakiejś najprostszej próbie [krzyżowej].
Głos spoza kadru: W próbie krzyżowej. […] Ale [w jednym przypadku] nie było czasu, więc [bez próby krzyżowej] położyli mnie obok [rannego i przetoczyli krew], z żyły do żyły. [Ranny] rzeczywiście przeżył tę operację, to doskonale pamiętam, ale dwa dni po operacji [ponieważ] było poważne uszkodzenie wątroby, zmarł. Tak że tylko pozwoliłam mu dożyć operacji [po mojej transfuzji i jeden dzień po operacji].
Natomiast jeżeli chodzi o moją pracę, [na] oddziale, [były to] nocne dyżury. Pamiętam, że na mojej sali leżał taki szesnastolatek, trochę młodszy ode mnie, bo ja miałam w czterdziestym czwartym roku osiemnaście lat. No i on [był] wpatrzony we mnie, że sanitariuszka, taka wykształcona. On miał bóle w nocy, więc [zmieniająca się] dzienna siostra powiedziała, że jak mnie ten chory poprosi o lekarstwa nasenne, bo pewnie będzie w nocy prosił, to tutaj jest na szafce. Pokazała mi szafkę, jest butelka i [mam] dać mu łyżkę. Wszystko dobrze. On rzeczywiście poprosił mnie, ja podeszłam do tej szafki, na szafce stoi butelka bez żadnego napisu, ale ona powiedziała [mi: „Na szafce jest butelka”], [więc] dałam mu łyżkę. On wypił, nawet się nie krzywiąc. A potem się zorientowałam, że to była nafta, nafta do lampy oświetlającej salę. No i przerażona strasznie [szukałam lekarza]. Ale lekarz mnie uspokoił: „Jak nie oczyszczana, to nie szkodzi”. No i rzeczywiście [nafta] mu nie zaszkodziła, został on potem wypisany, [bo] to nie było bardzo poważne [zranienie]. I został wypuszczony ze szpitala, poszedł w dalszym ciągu walczyć. Nie spotkałam się z nim później, nie wiem, co się z nim stało, [w każdym razie moja nafta mu nie zaszkodziła na pewno. Całe szczęście, że w butelce nie było karbidu].
[Oczywiście] poinformowałam [o tej pomyłce chorego, bo] jak będzie miał jeszcze jakieś objawy i tak dalej, to wtedy trzeba będzie interweniować. […]
On wierzył [mi] bardzo. Nie śmiał [się, ani nie był zły].
Tak, [w szpitalu] na Krechowieckiej.
Nie, tylko później [zostałam przeniesiona], w miarę trwania [Powstania], to już było w drugiej połowie września – później we wrześniu zaczęły przychodzić [pielęgniarki] z innych punktów, które się likwidowały, do szpitala. I ja spotkałam wtedy dużo swoich koleżanek. Tak na przykład Krystyna Pankowska była ze mną, trafiła przeniesiona z innego swojego punktu na tę salę i myśmy były we dwie [opiekowały się salą].
No i trzydziestego…
[…] Trzydziestego września zaczęło się od strony straży pożarnej [wycofywanie oddziału Powstańców], bo straż pożarna była utrzymana przez Powstańców do końca [i] wycofała się przez jeden przekop tutaj do szpitala [przez Cieszkowskiego] na Krechowiecką. [Potem jeszcze] było uderzenie niemieckie, [także] z tej drugiej strony od strony [ulicy Cieszkowskiego]. […]
[…] I dziewczyny przyleciały z tych pierwszych [klatek schodowych mówiąc:] „Słuchajcie, chowajcie się, bo tam [jest] armia Göringa SS – ta specjalna armia Göringa, i już po swojemu zaczynają działać. Znaczy się strzelają do rannych, no i z pielęgniarkami wiadomo [co robią], prawda. Zanim je zamordują, to cały oddział gwałcił”. No i myśmy spojrzały na siebie z Krystyną i powiedziałyśmy: „My nie opuścimy swoich żołnierzy”. No i w wielkim napięciu czekałyśmy. I nic się nie stało. [Bo] wtedy z [tej] drugiej strony von dem Bach przysłał [Wehrmacht i wycofał SS]. [Był on] przeciwko tej specjalnej armii SS [i] nie uważał, że to jest dobra walcząca armia, że owszem, mordować, gwałcić, zabijać to oni potrafią, ale nie walczyć. I przysłał Wehrmacht. No i później było już to podpisanie kapitulacji.
A nie, nie. To było w straży pożarnej. Ja wtedy byłam w szpitalu.
[…] Więc to było w ten sposób, że tam [w straży pożarnej] była moja siostra. Siostra była w kompanii „Żubra”, w oddziale sanitarnym przy kompanii „Żubra”. I ona dostała rozkaz, żeby przejść po tej masakrze [SS w tzw. Pałacyku Marii Kazimiery na Bieniewickiej] i wyciągnąć, [jeżeli zostali tam] jakichś rannych. To była noc. I właśnie siostra i jeszcze druga [harcerka] Staszka Saloni, poszły [tam]. I wtedy kiedy szły, to dziewczyny, które przybiegły i powiedziały [dokładnie], co tam się działo [i że tam w straży pożarnej było wycofujące się wojsko powstańcze]. […] Wtedy jeszcze tam byli cywile. [Siostra spytała: „A co na Gdańskiej?”]. „A pani ma tam jakichś [krewnych]?” [Siostra] odpowiedziała: „Nie, znajomych”. No to było mniej więcej to samo [co w pałacyku i na Bieniewickiej]. Więc [siostra zwerbowała Staszkę Saloni i poszły zobaczyć czy nie ma jeszcze żywych po masakrze]. Gdyby wiedziała, że z Gdańską się nic nie stało i nie myślała, że mama, babunia i ciocia zostały zamordowane tam, to by nie poszła, bo wiadomo, jakie tam wojsko jest. Tam była ta specjalna dywizja [SS Göringa i Powstańcy odmówili towarzyszenia]. Ale tak to poszły [same] i okazało się, że [esesmanów już nie ma], rzeczywiście udało im się ściągnąć z pałacyku Marii Kazimiery (to było na rogu Bieniewickiej i Potockiej) [jeszcze żyjących]. Udało im się tych wszystkich ściągnąć. I potem, jak ściągnęli ich do szpitala, to siostra idąc z ostatnim ze swoich rannych, których przenosiła, zobaczyła od strony właśnie Krechowieckiej wychodzących przekopem, [ze straży pożarnej] sznurkiem: moją babunię, mamę i ciotkę. Okazało się, że [na Gdańskiej] to samo nie stało właśnie dzięki dwóm [Powstańcom] wycofującym się z Olejarni [wraz z] ostatnim oddziałem Powstańców [i] z karabinem maszynowym. Oni zamiast pójść razem, to się zatrzymali [na Gdańskiej], na pierwszej klatce schodowej i zaczęli ostrzeliwać [Bieniewicką]. W związku z tym ten oddział niemiecki nie poszedł dalej, tylko zatrzymał się na linii [ulicy Bieniewickiej aż] do ostatniego dnia [Powstania], kiedy wychodzili [cywile i] ten dom [na Gdańskiej, niezajęty przez Niemców]. Dopiero po podpisaniu kapitulacji mieszkańcy z piwnic wyszli, poszli piechotą do Pruszkowa.
[Ja i Krystyna byłyśmy w] szpitalu [nic nie wiedząc] co się dzieje. Natomiast ten oddział sanitariuszy, którzy byli z oddziałami wojskowymi, [moja siostra tam była], dostał rozkaz, żeby [w całości] przejść [dalej], bo była planowana akcja z drugiej strony. Znaczy [to] że mają przejść przez Słowackiego, która ciągle była zajęta przez Niemców i jeździły czołgi w jedną i drugą stronę, na Dolny Żoliborz i stamtąd płynąć przez Wisłę. Ale większość tych ludzi nie potrafiła pływać, tak że to było zorganizowane w ostatniej rozpaczy. Całe szczęście, że była kapitulacja, całe szczęście.
[Krystyna i] ja zostałam ze szpitalem. Zostałam dłużej ze szpitalem, bo trzeba było opróżnić szpital w Tworkach, do którego ten szpital, w którym ja byłam, miał być przeniesiony. I przez te dwa dni, zanim zostaliśmy przeniesieni razem ze szpitalem, to my z obsługi sanitarnej chodziłyśmy z noszami i sprawdzały, czy w domach Żoliborza, które jeszcze nie są spalone, ale Niemcy podpalali – [są jeszcze ranni lub cywile w piwnicach]. Nie znaleźliśmy żadnych rannych, [ani zostawionych cywili]. [Domy na Słowackiego i Gdańska 2 zostały spalone po wyjściu wszystkich cywili. Siostra z żołnierzami Powstania dostała się do oflagu i jej dalsze dzieje są spisane w Archiwum].
Potem zostaliśmy wywiezieni do szpitala w Tworkach. Tam nas zostawiono, musieliśmy złożyć przysięgę (kto by się przejmował tak bardzo tą przysięgą), że na pewno zostaniemy tam i w związku z tym nie będziemy, [i] nie jesteśmy wysłani w tej chwili do żadnego stalagu czy oflagu, tylko będziemy [w szpitalu]. Nawet nas wypuszczali za przepustkami do Pruszkowa. No i właśnie w ten sposób dostałam się do moich [krewnych]. Bo jak wyszłam na taką przepustkę, to spotkałam swojego stryjecznego brata, który mieszkał razem z ocalałymi z Warszawy, z całą [reszta] rodziny w Milanówku. Tam była [druga] willa rodzinna właśnie tego stryja, który uciekł ze Lwowa. Zresztą to też była straszna rzecz, co się stało w czasie Powstania z tą willą [na Mokotowie], do której uciekł [do] Warszawy, naprzeciwko Instytutu Radowego. Ale nie wiem, czy to pana interesuje?
Bo to było w ten sposób, że [stryj] jeszcze zadzwonił do nas, co się u nas dzieje, wtedy kiedy wybuchło Powstanie [wcześniej] na Żoliborzu. Więc dowiedział się, że jesteśmy w porządku, [Ale na Mokotowie] wszedł na rozkaz Himmlera ten sam oddział [SS Göring], który żądał, żeby nie brać żadnych jeńców, tylko zabijać. No i w związku z tym tam od strony Instytutu Radowego przeszli i do willi zapukali [esesmani]. Stryj otworzył. Zastrzelili go natychmiast. A w tymże mieszkaniu znajdowali się: mąż mojej stryjecznej siostry, dwoje małych dzieci, parę miesięcy i półtora roku, młoda kuzynka, która też tam była pod opieką [stryja], bo matka nie mogła jej utrzymać, ale była bliską kuzynką żony stryja, i dwie służące. [Esesmani] poszli następnie do reszty i na oczach ojca zabili dwoje dzieci przez uderzanie w mur, a potem jego zastrzelili. No a te wszystkie inne kobiety… Z tym że jedna [służąca] się schowała za piec ogrzewniczy. Tamte inne cały oddział zgwałcił i zabił. [Ona przetrwała i opowiedziała co się stało].
[…] A matki [dzieci, mojej stryjecznej siostry Zofii] nie było, bo [ona] poszła na dzień przed wybuchem Powstania [spotkać serdeczną przyjaciółkę] zwolnioną z Pawiaka [dwa dni wcześniej]. Już nie mogła wrócić z powrotem do swojego domu. Całe szczęście, [bo zostałaby tez zamordowana]. […]
No i właśnie dowiedziałam się, że jest [Zofia w Krakowie, z teściami]. Notabene jej mąż [zamordowany Andrzej] Staff, był synem brata Leopolda Staffa [słynnego poety, który w czasie okupacji był w majątku przyjaciół]. A ojciec był [w Warszawie] profesorem na SGGW. Byli oni, ich pies, śliczny [wyżeł długowłosy Ralf]. [Wysiedlono ich z mieszkania na Madalińskiego i mieszkali w mieszkaniu na Leopolda Staffa w Krakowie]. No i właśnie oni wiedzieli, że trójka pań [z Gdańskiej] została wywieziona, ponieważ były w wieku już nienadającym się do wysłania na roboty, nie brały udziału oficjalnego w Powstaniu, więc zostali wysłani [z Pruszkowa] do Działoszyc pod Miechowem. [Spotkany] mój stryjeczny brat [Janusz powiedział], że się wystara dla mnie o bilet i że wsadzi mnie do pociągu, żebym mogła pojechać do Krakowa. No i rzeczywiście pewnego dnia wyszłyśmy na przepustkę obie z Krystyną Pankowską, [bez rzeczy]. Ponieważ ona mówiła po niemiecku, [a] ja w ogóle byłam zupełnie zgubiona w tej sytuacji, nie znałam niemieckiego… No i spotkałam [Janusza] na stacji do Milanówka, [a Krystyna wróciła po zniszczeniu mojej przepustki do szpitala]. Stamtąd [Janusz] mnie wsadził do pociągu. [To było specjalne wsadzenie]. Mowy nie było, [żeby wejść], nie było miejsca, ale z pomocą ludzi na [peronie] i już tam siedzących wsadzili mnie jakoś (byłam szczuplejsza niż w tej chwili) przez okienko do ubikacji, od dołu, z zewnątrz. Wpadłam głową w dół, ale szczęśliwie sedes był zamknięty. No i potem przeszłam tam jakoś [do wagonu na korytarz]. [Wagon był] do połowy [tylko] pełny, ale zamknięty – przeszłam jakoś do korytarza i tak dojechałam do Miechowa, a z Miechowa była inna kolejka, [wąskotorowa]. Tamtą kolejką w nocy, bo to już była noc wtedy, z kolei handlujący wracali [do Dziadoszyc]. Też nie można było [dostać się do środka], więc znowu mnie jakoś wrzucili, tym razem też do ubikacji, ale trafiłam głową w dół, tylko szczęśliwie nic tam nie było [w sedesie]. No a potem jak dojechałam do Działoszyc i spotkałam mamę, to radość [była] ogromna, bo ona [nic o nas] nie wiedziała. I [powiedziała]: „Tak dziwnie jakoś pachniesz”.
[Po spotkaniu z mamą], byłam zawszona. Wszystkieśmy po tych sześćdziesięciu trzech dniach Powstania byłyśmy zawszone, bo to [był pobyt] piwnicy i w szpitalu, i chorzy. Już po tym jak trafiłyśmy [z Krystyną do szpitala] do Tworek, [to] z Krystyną nawzajem starałyśmy sobie coś z tymi wszami głowowymi zrobić. Ale odzieżowe to wcale nie tak łatwo [zniszczyć]. Moja mama miała kłopot z pozbyciem się ich [przez] gotowanie [ubrania] i tak dalej, [i] prasowaniem [żelazkiem na węgiel szwów z gnidami]. […] No a poza tym [na pytanie], jak ja się tutaj dostałam, [odpowiedziałam], że uciekłam z Tworek. No więc taki był mój los po Powstaniu.
[…] [Tak].
[W Działoszycach doczekałyśmy się wyzwolenia. Tam okazało się, był także kuzyn z rodzicami]. […] Działoszyce to była właściwie taka mała wieś. Miasteczko, bogate, bo to w ogóle była bogata [okolica i mieszkałyśmy na strychu ogrzewanym przez komin, z dobrymi łózkami i kołdrami puchowymi, garnkami i kuchnią z wodą na podwórzu. W dachu było małe okienko, a w nocy wiecie, z którymi trzeba było bardzo uważać, bo dom był drewniany].
[…] Front rosyjski przesuwał się [szybko] do Krakowa i dzięki temu, że był ten manewr, otoczono Kraków [i] Niemcy wycofując się, zaminowali [go], [ale] nie zdążyli wysadzić Krakowa. Tak [więc Kraków] był nietknięty. I ja tam pojechałam. Jechałam ze swoim kuzynem […]. […] Z rodzicami dostał się [także] też do Działoszyc. Starał się znaleźć [w Krakowie] pracę w banku, a ja chciałam się dostać na studia. No i jeździliśmy [parokrotnie do Krakowa razem z żołnierzami rosyjskimi]. To był środek zimy. I muszę powiedzieć, że [w tym] froncie rosyjskim, który przechodził, Rosjanie byli bardzo przyjemni. Może dlatego że byłam w jego towarzystwie [o kilkanaście lat starszego kuzyna], bo nie odważyłabym się [sama z nimi się spotkać, ani jechać]. Nawet podwieźli nas samochodem. [Wtedy] trzeba było piechotą przy [silnych] mrozach dojść z Działoszyc do Miechowa i dopiero [stamtąd] pojechać do Krakowa.
No i dostałam się na studia. Ale też nie dlatego, że po [zdanym, zresztą łatwym], egzaminie, [tylko] po prostu przez znajomości. Przyjaciel mego dziadka, też inżynier górnik [profesor Czarnocki], był rektorem Akademii Górniczo-Hutniczej [w Krakowie]. Jego przyjacielem był [z kolei] ówczesny rektor [Wydziału] Medycyny. I profesor Czarnocki prosił, żeby przyjęto mnie na specjalną prośbę. Egzamin to było w ogóle nic. Wtedy to trzeba było [do dostania się] być dzieckiem górnika, [a właściwie] nie górnika, tylko rolnika albo robotnika. [A w moim przypadku było] ani jedno ani drugie, [i] byłam jedyną warszawianką, która [została] wtedy przyjęta. Jeszcze [dodatkowo] był numerus clausus, [to] znaczy tylko dwadzieścia procent kobiet przyjmowali. [W sumie przyjęli dwieście osób], tak że byłam [w tym pierwszym roku] jedna jedyna wśród czterdziestu kobiet z [Krakowa]. Parę [warszawianek], które się znalazły w Krakowie próbowało się dostać i żadnej warszawiance się nie udało. Wszystko było zajęte, zarezerwowane dla Krakowa. [W sumie] miałam szczęście w życiu. Zresztą potem miałam parę [podobnych] wypadków, ale to nie dotyczy okresu Powstania i wojny.
Warszawa, 28 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach wprowadzone na prośbę rozmówcy, nie występują w nagraniu lub w znacznym stopniu odbiegają stylistycznie od nagranej wypowiedzi.
Wersja anglojęzyczna transkrypcji dostępna w dokumentacji Archiwum Historii Mówionej