Józefa Barańska
Józefa Barańska, urodzona 4 marca 1931 roku.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Pamiętam, że mieszkaliśmy na Wolskiej pod 63. Biegałam po podwórku i naraz usłyszałam alarm. Jak alarm usłyszałam, to nie wiedziałam, co to jest? Przyszłam do domu, wpadłam, patrzę, a rodzice, babcia (bośmy razem z babcią mieszkali), szykują się do schronu. Schron był na Towarowej. Pamiętam jak dziś, zabrali nas do schronu i myśmy w tym schronie byli, a tu bomby waliły tak jak nie wiem, tylko buch! Buch! Buch! A my wszyscy modlimy się w tym schronie, o Jezus! Wszyscy głodni, jeść nie mają co. Ale wreszcie pokombinowali, makarony mieli, ryż. Zaczęli gotować ryż, makarony i dopiero karmili. Później już te bomby ucichły i wkroczyli Niemcy. Pamiętam, jak w mundurach szli i tylko nogami tak [walili], łopot był. Pamiętam, że wybiegłam po bombardowaniu, jak oni weszli do Polski i zupy były. [Niemcy] dawali zupy, to ludzie brali menażki, lecieli po zupę. Oni nalewali i każdy brał. Też byłam po tą zupę, ale ona mi nie smakowała. Przyszłam, jem tę zupę, ale mówię do mamy: „Mamo, ja nie będę tej zupy jadła, bo mnie nie smakuje. Ja nie chcę tej zupy!”. Nie chciałam. Pamiętam jeszcze [dawali coś takiego,] to było rzadkie, słodkie, jakaś melisa, jakieś coś... Też chodziłam za tym i też przyniosłam nieraz. To było jak marmelada, jakaś rzadzizna słodka. Jak wybuchło Powstanie, to jeszcze żeśmy mieszkali na Dzielnej, bo z Wolskiej na Dzielną nas przeprowadzili.
- A dlaczego państwo się przeprowadzili?
Bo Niemcy zajęli dom [na Wolskiej] i później zburzyli, a nas przerzucili na Dzielną. Dawali nam mieszkania nowe i na Dzielnej żeśmy mieszkali do Powstania. Słyszałam tylko, jak ktoś mówił, że o godzinie siedemnastej ma wybuchnąć Powstanie. A nasza sąsiadka miała córkę w szpitalu u świętej Zofii, (ta córka miała być operowana). Ja się jakoś tak uparłam i prosiłam sąsiadkę, żeby ona mnie wzięła do tego szpitala. I ona mnie wzięła. I myśmy były już tak jak Kercelak na Okopowej, akurat tam tramwaje jeździły, tylko nie pamiętam już, jakim tramwajem jechałam. Wsiedliśmy do tramwaju i jedziemy. Naraz dojechaliśmy do Żelaznej i mówią, że tramwaje muszą wycofać, bo idą do remizy. Proszę wysiadać. Wszyscy powsiadali – myśmy też wysiedli. Ona zdenerwowana, bo ja mała, trzyma mnie za rękę, żebym się jej nie zgubiła i powrotem z Żelaznej idziemy do Chłodnej. Naraz godzina siedemnasta a tu: Buch! Buch! Buch! – Strzelanina. I powstańcy jak nas zobaczyli, to kazali nam żebyśmy pod mur [poszły] i tak przy murze żeśmy szły. Jak żeśmy doszły – a tu strzały, bombardowania takie, o Jezus! Ona zdenerwowana. I jakoś do Chłodnej żeśmy doszły i do piwnicy weszły. Było tam mnóstwo ludzi. Spali na stołach. Były tam stoły, deski, jakieś coś. Byłam tam z nią i nie mogłam spać, tylko płakałam, bo chciałam do mamy, do rodziców. A ona też [była zdenerwowana]. Jak my się teraz tutaj zabierzemy? Jak my będziemy szły? Aby tylko do Dzielnej dojść jakoś cudem. Ale ona mnie pociesza, a ja [strasznie] płakałam. Nareszcie jakoś do rana żeśmy przeżyły szczęśliwie, ucichły strzały i po murze, po murze żeśmy doszły do Dzielnej, [czyli] już jesteśmy w domu. I akurat przyszłam, mama mnie zobaczyła, jak zaczęła mnie ściskać, całować, ucieszyli się i ojciec, i mama. Tak, nie byłabym z nimi, bo w ogóle oddzielnie bym gdzieś była albo w ogóle może bym zginęła. Jakimś cudem się z rodzicami spotkaliśmy. Później była nasza ewakuacja. Przez Okopową nas prowadzili, ojca oddzielili od nas, zabrali go do świętego Wojciecha, nas oddzielnie do Pruszkowa no i pełno trupów, popaleni z brzuchami nadętymi… To pamiętam jak dziś… żeśmy tak koło nich przechodzili. Na Okopowej grała [niemiecka] muzyka, a myśmy szli jak na rzeź. [Doszliśmy] Do Pruszkowa, z Pruszkowa do Oświęcimia, z Oświęcimia do Ravensbrücku, z Ravensbrücku do Neustadt-Glewe z Neustadtu znów do Polski no i to takie nasze było [wędrowanie].
- Jak pani pamięta Warszawę?
Warszawę pamiętam całą w gruzach, wszystko popalone, domy popalone. Gruzy. Tak że nie wesoło było.
- Kiedy się panie dowiedziały o ojcu?
O ojcu dowiedziałyśmy się w 1946 roku z Czerwonego Krzyża, bo mama pisała do Czerwonego Krzyża, bo jeszcze myślała, że ojciec żyje. Cały czas miała nadzieję, że jest, że gdzieś może [znalazł się] za granicą. Ale z drugiej strony sobie tłumaczyła, że nie, nie może być tak, żeby był za granicą, bo on za bardzo kochał dzieci i niemożliwe, żeby nie wrócił. No i napisała do Czerwonego Krzyża i stamtąd dostała wiadomość, że ojciec zginął u Adlera i jest tam pochowany.
- Z czego się państwo utrzymywali po powrocie do Warszawy?
Z początku było bardzo trudno, ale mama nasza była obrotna. Jak przyjechałyśmy, to nie miała pracy, nie miałyśmy z czego żyć, my jeszcze byłyśmy dziećmi, nie miałyśmy się w co ubrać – nagie, bose. Więc mama mówi tak: „No, nie ma na razie pracy, nie ma [z czego żyć]. Dopóki ja pracy nie dostanę, to trzeba czymś handlować. Może się za handel wezmę?”. A jeszcze mama mówi: „Ja nie mam takiej głowy do handlu, nie wiem, jak tu zacząć”. Najpierw były piekarnie i mama mówi tak: „Pójdę kupię bułek, chleba i zaczniemy od chleba i bułek”. I tak było. Mnie mama z bułkami wysłała na plac Kercelego, jakoś mnie nieźle szło. Sprzedałam te bułki, ale zobaczyłam, że tam coraz więcej [handlujących] bułkami, chlebem, to nie ma żadnego interesu. I mówię do mamy: „Mamo, chyba już nie będziemy handlować chlebem i bułkami, bo za dużo ludzi się wzięło za chleb i bułki, bo zobaczyli, że nam dobrze idzie i się ich naszło”. To mama mówi: „A to pomyślę, może coś zrobię. Wezmę, ugotuję zupy i spróbujemy”. Nagotowała żurek z kartoflami, był [piękny] zapach. Poszłyśmy z zupą na Kercelak. Starsza siostra to się wstydziła, nie chciała iść, mówi: „Co ja będę zupę sprzedawać?”. Mama mówi: „No to weź tej zupy, rzekomo żeś kupiła i jedz”. Nalała jej zupy, ona w miseczce je, zapachu narobiła, ludzi się nazbierało, bo to początki, każdy był zgłodniały. No i tą zupę zaczęli kupować i ta zupa szła. Raz taką zupę [mama ugotowała] raz inną. To znów później mówi: „Pyzy będę gotować”. I zaczęła gotować pyzy ze słoninką, z cebulką, pyzy znowu zapachu narobiły. I zupę i pyzy – tak właśnie handlowała. Później już mówi: „Wiecie co dzieci, nie, to nie na moje nerwy. Już nie mam siły gotować. Muszę iść do pracy, bo to muszę sobie na emeryturę zapracować, a nie tam będę handlować. Nie mam do tego głowy”. No i akurat znalazła pracę i zaczęła pracować i tak jakoś nas utrzymała, wychowała, wykarmiła i dobrze wyglądamy. A w obozie to już chodziłam po ścianie. Na wykończeniu byłam – szkielet. Dur miałam. Jak przeżyłam, to sama nie wiem. Mama stale się martwiła: „Mój Boże, ona chyba już nie przeżyje, nie przeżyje”. To już było pod koniec, ale jakoś szczęśliwie [z tego wyszłam]. Mama gotowała kleiczki, nie dawała nam ostrych, tłustych jedzeń, żadnych mięs tylko na kleiczkach. Wykurowała nas i szczęśliwie nas doprowadziła do zdrowia.
- Jaką pracę mama znalazła?
Na budowie w świetlicy.
Warszawa, 24 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich