Józef Bujak „Bolek”
Nazywam się Józef Bujak, pseudonim „Bolek”. Urodziłem się na ziemi kieleckiej 22 lutego w roku 1913 w rodzinie wielodzietnej. Było nas ośmioro: cztery siostry i czterech braci. Ojciec umarł wcześniej. Mieliśmy gospodarstwo. Najstarszy brat wyrwał się naprzód i dostał się do Warszawy. Tam miał już pozycję, dostał się do Salezjanów. U Salezjanów ze zniżką o pięćdziesiąt procent mogłem uczyć się drukarstwa albo w Krakowie szkolić się na organistę. Wolałem drukarstwo. Przyjechałem do Warszawy, skończyłem czteroletnią szkołę dzienną. Jednocześnie tam był internat.
- Ile pan miał lat jak pan przyjechał do Warszawy?
Szesnaście.
- Jak pan wspomina tę szkołę?
Można to różnie powspominać. To było zawsze u księży. Nie można powiedzieć na nich, że są niedobrzy. Jeden jest niedobry, ale inny jest święty. W moim zakładzie byli ludzie, że nie warto o nich wspominać, ale byli tacy, o których bez zająknięcia można powiedzieć, że to święty człowiek. Tak można określić księży, a byłem tam długo: cztery lata. Obserwowało się ich przez całe życie, kierowali wszystkim, wszędzie był ksiądz. Nigdy nas nie uczyli. Nigdy nie mówili : „Nie rób tego.”. Nigdy nic na nikogo nie mówili, nie potępiali. Dwustu dziesięciu nas było. Jedni się uczyli krawiectwa, inni drukarstwa. Jak wyszedłem na miasto po trzech miesiącach, miałem tam znajomych, to główny ksiądz mnie do siebie zawołał i pyta się mnie – dokąd tak często chodzę?
- A gdy skończył pan szkołę?
Aha, jeszcze ważna rzecz. Miałem schedę po ojcu, więc uradziliśmy w rodzinie, że mój starszy brat zamiast mnie normalnie spłacać, to mnie spłacał stawką, którą do szkoły się płaciło. W międzyczasie dostarczał mi też odzież. Musiałem się wszędzie sam pilnować, bo nikt mną się nie interesował. Nie miałem na świcie nikogo takiego, kto by przyszedł, powiedział – jak się uczysz, spytał, czy dostałem piątkę czy szóstkę. Musiałem sam na siebie liczyć. To byli bursiacy, bez ojców – osiemdziesiąt procent prawie to była bursa, to nygusy. Jak słońce świeciło, to zamiast pracować, uczyć się pracy, uciekali na dach, opalali się. Później wyskakiwali z zakładu i nie umieli pracować. Zamiast pracować w drukarni, to szukali innych zawodów: za półdarmo żeby za coś żyć.
- Po skończeniu szkoły zaczął pan pracować jako drukarz?
Nie. Szkołę skończyłem. Później miałem jeszcze taką możliwość: ponieważ moim nauczycielem był Adam Puławski - słynny grafik i drugi był znowuż profesor Stanisław Ostoja-Chrostowski. To byli drzeworytnicy, artyści. Uczyłem się u nich jeszcze rok czasu druku artystycznego. Później się okazało – wypadała wojna – jak poszedłem do pracy, że piąty rok był niepotrzebny. Polska Ludowa nie potrzebowała fachowców druku artystycznego. To była norma, jakbym poszedł na druk artystyczny, to bym z głodu umarł, bo to inna robota przecież jest, nie na wydajność, tylko na jakość. W Polsce Ludowej jak zaczęliśmy drukować, to dali normę. Bez normy, pamiętam jak przeszedłem z jednego zakładu do drugiego, jakbym nie miał pracy, to bym zarabiał tylko dziewięćset złotych, a jak miałem pracę, to mogłem ponad dwa zarobić.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Wojen to było dosyć dużo.
Później do wojska poszedłem, normalnie zostałem powołany. W wojsku byłem tylko rok, bo miałem przysposobienie wojskowe, więc krócej byłem. Po roku zacząłem pracować w dużym zakładzie w Warszawie, wtedy się nazywał Dom Prasy, Marszałkowska 3/5. Tam pracowałem do wojny, trzy lata i parę groszy. Stamtąd zgarnęli wszystkich do wojska, ja tak samo poszedłem. Mieszkałem na Solcu ze Stasiem w jednym mieszkaniu, bo on też był z prowincji. Skończyliśmy szkołę, wynajmowaliśmy pokój i chodziliśmy do pracy. Przyszedł policjant o drugiej w nocy, mówi: „Panowie, nie wyjdę, musicie wyjść ze mną. Trzeba już iść do wojska.” Podprowadził nas pod Cytadelę. Poszedłem raniutko do Cytadeli, a tam było tak dużo ludzi! Mówię: „Stasiu, przecież my tam zdążymy. Nigdy nie piliśmy wódki, ale teraz pójdziemy pochlać.”Poszliśmy na miasto. Uciekliśmy, bo przez bramę nie można było iść. Była możliwość ucieczki: cegły były tak powybijane, że można było wchodzić jak po drabince, chociaż tam była trzy metrowa ściana. Uciekaliśmy stamtąd, dwa tygodnie tak było. W końcu zaszliśmy tam o szóstej po południu, patrzymy, przy kasie nikogo nie ma. Doszliśmy do kasy, zgłaszamy, że przyszliśmy do wojska. „Panowie, ale już dla was mundurów nie ma.” Dwa tygodnie żeśmy czekali aż nam uszyją mundury. Dopiero po dwóch tygodniach uciekania przez mur powiedzieli – do domu, do domu swojego. Potem Stasio poszedł do innej kompanii, jego gdzieś wywieźli do górali, a ja poszedłem...Nie wiedziałem, gdzie mnie będą prowadzić. Kompania szła i szła przez całą Warszawę, aż nas zaprowadzili na ulicę Niepodległości. Po drugiej stronie były ogródki Jordanowskie, teraz tam inaczej jest, domy stoją. Rozdzielili nas po mieszkaniach i mieliśmy obserwację. RGO robiło dla nas jedzenie. Mieszkaliśmy u pani, która miała sklep z żywnością. Jak ona uciekała stamtąd, to dziewczynie, która u niej pracowała a została, powiedziała: „Dla wojska może pani wydawać wszystko co tam jest”. Korzystaliśmy. To potrwało jakiś czas. W końcu wzięli mnie do telefonu. Przeżyłem trochę, pracując przy telefonach, ale telefony się skończyły. Już telefonów nie było. My na samym froncie byliśmy, byłem na Boduena, dobrze mówię. Aleje Niepodległości, Boduena, tam wychodzi krzywa uliczka, nazywała się Czeczota i zresztą do dzisiaj chyba jest. Tam Niemcy podchodzili.
- Na Boduena pan był w czasie Powstania?
Nie, w czasie wojny w 1939 roku. Jeść mieliśmy co, tylko nie spaliśmy. Dali nam trudny odcinek. Wszyscy chłopacy spać chcieli, musiałem pilnować, żeby nie zasnęli, bo jak zasną to nas Niemcy sprzątną. Chodziłem, patrzę dwóch Niemców idzie tuż, tuż. Okna powywalane. Granatów miałem pełno. Granat odbezpieczyłem, chciałem rzucić, uderzyć prosto Niemców. Okazało się, że mam drętwe łapy. Zamiast w Niemców rzucić, to rzuciłem w górną futrynę. Granat spadł. Dobrze, że nie z mojej strony, tylko z drugiej strony okna upadł, wybuchł. Tak to by mnie już dawno nie było. Później musiałem stamtąd uciekać. Zagrodziliśmy sobie drogę. Tam są ogródki, drutami ogrodzone. Myślałem: „Nie będziesz się wycofywać, przecież to niemożliwe.” Ale trzeba było uciekać. Na furtkę poleciał pierwszy i dostał serię. Drugi poszedł, trzeci, ja ostatni poszedłem, już nie strzelali. Oglądaliśmy pierwszego, to płaszcz był tak postrzelany jak siatka, ani jedna kula go nie ominęła. Jeszcze jeden fragment – Niemcy na Boduena zajęli budynki, weszli na dach. Grubi oficerowie oglądali to, bo było zawieszenie broni. Byli z nami poznaniacy, oni mieli karabiny maszynowe. Jeden z nich mówi: „Cholera nie wytrzymam.” Jak pociągnął za spust, to sprzątnął wszystkich oficerów, w czasie, kiedy nie można było strzelać. Ale co zrobić? Uciekliśmy na Puławską, wszyscy razem się pilnowaliśmy. Wyniosła nam kobiecina chleba, coś do zjedzenia. Biorę ręką, ale ręka nie podnosi się do buzi: miałem ją niewładną, już nie mogłem jeść. Spać mi się chciało. Poszliśmy do budynku na Puławskiej. Chłopaki lepiej się czuli. Musiałem nad wszystkimi czuwać. Powiedziałem: „Połaźcie tutaj trochę, muszę zdrzemnąć się parę minut.” Położyłem się na schodach. Dziewczynki mnie złapały, wsadziły do mieszkania - na tapczan, a na tapczanie oni flirtowali, a ja spałem.
- Przejdźmy teraz do okresu okupacji. Niech pan opowie, jak pan się znalazł w konspiracji?
Trudno było o pracę, łaziłem po ulicach, szmuglowałem. W końcu szedłem Solcem i spotkałem jednego z kolegów z drukarni. On powiada: „Dobrze żeśmy się spotkali: potrzebuję drukarza, żeby robić pieniądze. Czy byś się nie zgodził?” Zdałem sobie sprawę, że pieniądze drukować, to trudno jest – wówczas, nie dzisiaj. Ale trudno. „Macie takich fachowców?” Zgodziłem się na to. Na drugi dzień on mnie zapoznał w dwoma panami. Poszliśmy na Solec 30a, tam była kawiarenka. W kawiarence pogadaliśmy. W końcu mój szef – później się okazało, że to był mój szef – powiada tak: „Słuchaj, nie ma pieniędzy, tylko jest konspiracja. Będziesz tajne druki drukował. Zgadzasz się?” „Zgadzam się.” Zaczęło się. Zaprowadzili mnie do dołka. Tam dali mi pseudonim i zaprowadzili na miejsce: przez kawiarenkę wchodziło się po schodkach i do piwnicy. Dom był nieodbudowany, pełno gruzów było. Przyszedł Kowalski, który miał kawiarenkę. Odgrzebał trochę gruzów, patrzę – ukazała się żelazna klapa, betonem wyłożona. Znalazł haczyk specjalny, podniósł klapę, otworzyła się. Ukazała się duża dziura, głęboka na około dwa metry. Tam się wchodziło. Klapa się zamykała, zasypywali gruzem. Wykopana była dziura, trzeba było na kolanach przejść trzy, cztery, pięć metrów. Dochodziło się do drewnianej klapy podnosiło się i patrzymy – drukarnia. Już maszyny są, już wisi Orzeł Biały.
- Drukarnia znajdowała się na poziomie piwnicy?
To był dom trapezowy, jak odbudowali ściankę, to się wygospodarowało koło osiemnaście metrów. Tam była drukarnia, trzeba było z dołu wchodzić, a nie inaczej. Wszystko się odbywało dołem. Była rura kanalizacyjna. Przetrąciliśmy rurę, bo siusiu trzeba było robić. Musieliśmy pracować prawie osiem godzin, dlatego, że były tak duże zapotrzebowania na druk, strasznie duże.
Linotypista, który składał na linotypie, a ja obsługiwałem pedał i gilotynę półformatówkę, bo trzeba było papier poprzycinać do formatu. Regalik stał z pismem tytułowym. Od czasu do czasu wpadał zecer i łamał to. Książkę jak się robi, jak składa linotypista szpaltę, to jest to długie, trzeba umieć na format to podzielić i to się nazywa łamanie.
Drukowałem najrozmaitsze rzeczy. Ile ulotek! Przeważnie drukowałem masę informatorów obsługi niemieckiej broni. Tak, aby jak ktoś zdobędzie nowoczesny czołg, żeby umiał go uruchomić. Niektóre czołgi były tak nowoczesne, że były mało spotykane, to nie wiedziałby. Później inna broń, wszystkie instrukcje drukowałem. Inni opracowali z niemieckich. Drukowałem bardzo dużo tego. Prócz tego dużo ulotek, książki. Na przykład pierwsza książka, która wyszła: „Kamienie na Szaniec” Pierwszy ją drukowałem, a „trójka” oprawiała.
Tak, ale nie mieliśmy introligatorni. „Trójka” była na Dobrej 34. Z początku woziłem druki dużą przykrywaną rykszą, układałem je, przykryłem i jazda. Odwoziłem, żeby jak najmniej ludzi wiedziało o dołku. To było uciążliwe. W końcu przyjęli młodego chłopaka, pseudo miał „Stasio”. Później „Stasio” z moim szefem jeździł jak potrzeba było wywieść kolportaż w inne miejsca. On zawsze jechał, a szef szedł za nim i pilnował, żeby gdzieś wsypy nie było.
Były. Wiem, że kiedyś na Chmielnej Niemcy zatrzymali wszystkie pojazdy, stopniowo puszczali. Mój szef przeszedł, ale Stasiu został z rykszą. Później jak to się długo ciągnęło, to puścili i przejechał rykszą. Niemcy nie zaglądali do środka. Jak była awaria, to wtedy „Biuletyn Informacyjny” drukowaliśmy, ale to awaryjnie, bo „Biuletyn Informacyjny” drukowała „czwórka”. Tam Wojewódzki był głównym komendantem, u mnie był „Stefan” Paszyc.
- Nie owało papieru albo tuszu?
Z początku przywozili papier. Było dwóch studentów Mierzejewskich, którzy przywozili w walizkach papier. Ale później jak... A po sąsiedzku byli Niemcy, cały dom zajęty był przez Niemców. Przychodzili do Kowalskiego, bo miał bimber, wódkę. Jak przyszedł Niemiec, folksdojcz i popił trochę, to Kowalskiego za szyje łapał i całował go. Mówi: „Wiesz, urodził mi się młody chłopak, muszę go ochrzcić na Adolfa. Będziesz moim chrzestnym.” Tu ściskał, a rewolwer w ręku trzymał. Później on powiada: „Kowalski, wam się dobrze powodzi, tu z getta walizki futerka przynoszą.” Myśleli, że futra przychodzą, a tu papier przywozili. Dobrze, że to tak poszło. Wtedy zabronili, bo jakby który chciał futra złapać, to złapie papier. Później z Niemiec zorganizowali furgonetkę, nakładli dużo papieru. Podjechała od strony 3 Maja do bramy. Jak wjechała do bramy, Niemiec-wartownik, który stał po drugiej stronie i pilnował-przyszedł i powiada: „Dla kogo papier?” Odpowiedzieli, że będzie magazyn [niezrozumiałe]. On uwierzył i tak zostało. Później jak drugą maszynę wprowadzali – jeszcze był jeden pedał, później drugi pedał – przyszedł Niemiec spod mostu, jeszcze nam pomagał ją wnosić. Mówi: „Co to jest?” „A to piec do centralnego ogrzewania.” Udało się.
Trzy lata, co dzień szedłem na śmierć. Jak pierwszy raz poszedłem, to wszystkie dowody mi pozabierali. Tylko miałem zaświadczenie z gminy na imię i nazwisko brata. Jak wyjechałem pierwszy raz z pracy, to na moście zatrzymali wszystkich mężczyzn, ustawili w kolejce, wylegitymowali. W strachu byłem, na ostatniego się wyszykowałem. Miałem chyba dwieście złotych, trzymałem je i papierek. On nie oglądał papierka, załapał za pieniądze i ocalałem.Mieszkałem w Rembertowie. Później znowuż były plotki. Był dom, nazywał się „Kajzerak”, stał tam, gdzie teraz nowe domy wybudowali. W „Kajzeraku” urodziła się moja żona, później się z nią ożeniłem, wszyscy mnie znali. Nie tak jak dzisiaj, że nie wiesz, kim jest sąsiad, kto tam mieszka. Wtedy się wszyscy znali. Zobaczyli, że chodzę do Kowalskiego. „A po co on chodzi do Kowalskiego? On wódki nie pije!” Znów tragedia. Z Kowalskim żeśmy się umówili, że będziemy przynosić kiełbasę z Rembertowa, żeby zobaczyli: „A kiełbasą handluje.” Żeby im buzie pozamykać. Nie daj Boże, moja teściowa, jakby wiedziała, to pierwszy bym chyba zginął….
- Pracował pan w drukarni do samego Powstania?
Później okazało się - głupim trafem, że Niemka mieszkała na Solcu vis a vis teściowej. Teściowa się znała z Niemką, a Niemka z nią. Niemka pracowała w Alei Szucha, w mordowni. Powiedzieli jej: „Pracujesz tam, to wyniuchaj od Polaków, gdzie tam może być tajna drukarnia, bo w tym miejscu musi być jakaś.” Teściowa wysłuchała, powiedziała żonie, żona mnie. Przekazałem dalej. Tamci po jakimś czasie dali znać, że prawda. Ewakuacja. Wszystkie druki, wszystko, co było zrobione przewieźliśmy na „trójkę”. Tutaj zamknęliśmy i czekaliśmy. Uciekliśmy, to już było trefne [miejsce]. Myśmy raz przyjechali tam z żoną. Zawsze wysiadaliśmy z tramwaju na vis a vis, tośmy zerknęli jak wygląda dom. Okna były poprzybijane dechami, ale inaczej. Patrzę, a tam dalej żandarm chodzi, ale już nie pod mostem tylko z tyłu. Stracha żeśmy dostali, co tu zrobić. Patrzymy ludzie wchodzą, wychodzą, nic się nie dzieje. Weszliśmy, zeszliśmy na dół, udało się. Później do teściowej polecieliśmy. Teściowa była zapłakana, mówi: „Calutką noc żeśmy nie spali, bo za mostem Niemców złapali, strzelanina była.” A oni przyjechali drukarnie zabrać. Nikogo nie było, żadnych drukarzy... Ale drukarnia wpadła.
W końcu 1943. Później nie mieliśmy co robić. Aha, jeszcze drukowałem pisma, podrabiałem legitymację, żeby można było za granicę jechać. Legitymacje były drukowane inną techniką, techniką offsetową. Zepsuło się sporo. Parę odbitek jak wydrukowałem, to jeździli na moje legitymacje po Włoszech i do Niemiec. Z Włoch nawet sprowadzili maszynę rotacyjną. Na Wolskiej zaczęli budować duży wykop na maszynę rotacyjną, ale zaskoczyło ich Powstanie Warszawskie. Stasiu tam tylko został, już go nikt później nie widział, zabili go tam. Dostałem skierowanie na Warecką, a żona dostała do znajomych, w inne miejsce. A teściowa była na wsi z dzieckiem najstarszym. Z Wareckiej żeśmy poszli na Boduena.
- Już w czasie Powstania? Jak pan pamięta pierwsze dni Powstania?
Pierwsze dni to Warecka 14, tam dostaliśmy broń, dostaliśmy granaty i poszliśmy na Boduena 2.
Na Wareckiej zarejestrowali nas, był punkt, każdy musiał to przejść.
Nie, nie tylko drukarze. Jak tylko żeśmy tam doszli, to zaczęliśmy poznawać drukarnię . Nie traciliśmy czasu. Szybko, pierwszego dnia nawet... Był pan, nazywał się Berent. Przed wojną jego ojciec miał zakład, gdzie tylko on reperował maszyny drukarskie. Miał dwóch synów, nauczył ich tak samo fachu. Jak pracowałem jeszcze w szkole na maszynie, jeden z kolegów nie przykręcił ramy i cały skład poszedł w tryby. Przyszedł jeden z synów Berenta. On był ode mnie rok starszy, ale w białym garniturze, białe rękawiczki, dwóch murzynów przyprowadził i tylko pokazywał, co i gdzie. Dlatego go pamiętam. Przecież on mnie nie pamiętał. Byłem niczym, a on już był attache. Po pewnym czasie w konspiracji mój szef mówi: „Musimy przejrzeć maszynę, weźmiemy mechanika i sprawdzimy.” Broniłem się, żeby jak najmniej ludzi wiedziało o tym. Mimo to nie posłuchał mnie i kiedyś prowadza Berenta do drukarni. Wiedziałem, że on Berent, ale on nie wiedział. Miał pseudo „Step” i na tym się skończyło. Później na Boduena „Step” dostał polecenie, żeby zająć drukarnię Szpitalna 12. Wybrał mnie i Świackiego Adama. Pracował ze mną na linotypie. Poszliśmy do kierownika, kierownik się zgodził. Pracowników co byli, to zaakceptowaliśmy. Praca od razu powstańcza.
- Na Szpitalnej urządzaliście drukarnię?
Nie urządzaliśmy, tam była duża drukarnia, bo tam wychodził „Dobry wieczór”. Trzy podwórka były, teraz tam jest Dom Chłopa, nie ma tej ulicy. To poszliśmy tam, zajęliśmy drukarnię. Była maszyna rotacyjna, ale ona całą okupację była nieczynna. Trochę się znałem na rotacji i miałem mechanika, który u Berenta pracował, Krzyczkowski. Razem z nim poszliśmy przygotować maszynę do druku. On był starszy facet, ja byłem młody chłopak, nasycony patriotyzmem. Mówi: „ << ’Bolek’ >> porób tam, zdrzemnę się.” Poszedł spać na całą noc, a ja robiłem dzień i noc. Uruchomiliśmy maszynę. Papieru było dosyć dużo. Ani jedna rola nie była cała, tylko były wszystkie pokrzywione. To wszystko była przymiarka, aby miało dobrą kinzę, to kinzę trzeba było puścić i przewijać. Bez tego to bym nic nie wydrukował. Na przewijarce przewijałem. Margines był zawijany, bo informatory były. Cała gazeta była dwustronicowa.
- Drukował pan „Biuletyn Informacyjny”?
Tak, „Biuletyn Informacyjny”, później „Rzeczpospolitą” i „Robotnika”. Trzy gazety drukowałem w czasie Powstania. „Biuletyn” wychodził w liczbie około trzydziestu tysięcy dziennie, „Robotnik” to chyba pięć tysięcy, „Rzeczpospolita” nie pamiętam. Zaprzyjaźniłem się z redaktorem „Rzeczpospolitej”. Był w tym wieku co ja. Młody chłopak, a był naczelnym redaktorem, tak się zaprzyjaźniliśmy jak bracia. Po wojnie raz żeśmy się spotkali na ulicy. Uciecha była wielka. Powiedział, że dowiedzieli się, że on był naczelnym redaktorem „Rzeczpospolitej”, wsadzili go do karceru. Mówił: „Człowieku, nie wiesz, jaka jest męczarnia, jak ci ręce zwiążą z tyłu, wsadzą cię do takiej dziury, że ani kucnąć nie możesz, ani się ruszyć, ani nic i ci woda co chwilę kapie na głowę. Jaka to męczarnia, jakie straszne, to jest trudne do przeżycia.” Tak go mordowali. Po jakimś czasie gazetę czytam, z gazety się dowiedziałem, że Józio gaz otworzył i zapomniał zamknąć, gazem się zatruł. Jak było, nie wiadomo. Przecież za mną zaraz po wojnie chodziła babka przez trzy miesiące, ciągle obserwowała, czy ktoś do mnie przychodzi, czy nie przychodzi.
- Wróćmy na razie do Powstania. Czy wtedy, jak pan drukował, to widział pan Niemców, odbywały się niedaleko walki?
Na Poczcie Głównej, teraz tam jest bank przy Napoleona. To tam Niemcy chcieli z początku wyskoczyć i zrobić wojnę z nami. Nasza potęga była taka duża, że mało który uciekł. Siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. Tylko tyle wiadomości mieliśmy, co nam przekazali. Tam była Marysia. Ona wyglądała tak jak wiejska dziewczyna, ale była super babka. Młoda dziewczyna była komendantem. Weszła sama na pocztę i wyprowadziła dwunastu Niemców z rękoma do góry, sama jedna kobiecina. Później fałszerze, żeby nie dać dziewczynie, to każdy rzepkę sobie... Był dwunastoletni bohater. Podchodziły czołgi w dzień i waliły w budynki tam, gdzie Polacy mieszkali, a później na noc odjeżdżały. To chłopaczek poszedł w nocy, nabrał butelek, położył się między trupami. Jak przyszły czołgi, to trzy zniszczył.
- Pan słyszał o tym w czasie Powstania?
To była normalka. Później ten sam chłopak w innym miejscu... Były zrzuty na Pańskiej, tam były ogródki, między Niemcami a Polakami. Polacy się bali i Niemcy się bali. Chłopak zaryzykował, poszedł i przyniósł „piaty”. Jak był wbudowany bunkier, to jeden pocisk „piata” i bunkra nie było.
- Czy pan brał udział w akcjach?
Nie brałem udziału, miałem swoje stanowisko przygotowane, ale nie brałem udziału.
Broń miałem. Kiedyś wyszedłem przed bramę w wolnej chwili, wtedy waliły „krowy” . Pociski, które miały sześćdziesiąt centymetrów i były ponad metr wysokie. „Dwójka” na Boduena 2 dostała taki pocisk. Byli pełno ludzi, którzy pilnowali, ale byli tacy, że poszedł folksdojcz i z poddasza strzelał, tak że nie było wiadomo skąd i ludzi zabijał. Trzeba było pilnować na wszystkie strony. Jak strzelili pocisk, to odłamki leciały, po których wszystko się paliło. Mały chłopak stał koło mnie i mnie nic się nie stało, natomiast na jego ubranko padły odłamki. On się zaczął palić, zrzuciłem mu kapotkę. Później szukałem chłopaka, ale uciekł gdzieś.
Jak sobie wygospodarowałem. Miałem wolne tyle, że miałem łóżeczko, przyniosły mi sąsiadki, kobiety i wstawiły mi koło maszyny. Jak miałem trochę wolnego, to się przedrzemałem, żeby nie upaść.
- Jak ludność cywilna reagowała na walki, na Powstanie?
Wszyscy walczyli. Trzeba było się pilnować, to inna rzecz. Strasznie trudno było przejść przez Aleje Jerozolimskie, bo tam był pociąg na dole i trzeba było workami to izolować. W banku BGK na Nowym Świecie byli Niemcy. Myśmy kiedyś poszli tam z tyłu z kolegą ze szkoły. Weszliśmy w podwórko na „Hortensji”, tam było trochę z tyłu. Na podwórku z BGK pocisk padł. Razem żeśmy szli, jemu cały brzuszek rozerwało, a mnie nic, nawet mnie nie zadrasnęło. On na poczekaniu umarł. Było tak strasznie dużo zabitych, że jak się szło chodnikiem, nie było wolnego miejsca. Na chodniku wszystkie miejsca były wykorzystywane na groby. Na początku Powstania niemiecki czołg wszedł na Boduena, tam tylko skręcił, od razu butelki poleciały, spalili go. Wylecieli Niemcy, zabijali, kto go będzie sądził. Wyskoczyli, ratowali się, czołg się palił. Później czołgami nie atakowali.
- Jak wyglądało życie codzienne, co pan jadł?
Wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. Cztery czy pięć miejsc [z jedzeniem] osobiście zabezpieczyłem, z ani jednego nie korzystałem. Ktoś z moich korzystał, a ja z innych. Organizacja na początku dostarczała nam jedzenie. Pod koniec Powstania, dawali nam tylko jęczmień i ser amerykański, więcej nic. Jęczmień mielili w młynkach i robiło się, co się dało z tego, kaszkę. W końcu dowiedziałem się, że wojsko się organizuje, zbiera ludzi, cywilów i chcą iść na Prostą, bo na Prostej był młyn. W młynie była pszenica. Po pszenicę poleciałem, zapisałem nas: czterech chłopaków z drukarni. Wtedy kiedy mieliśmy wolne, poszliśmy z wojskiem. Pod każdą ulicą musiało [się] przechodzić tunelem, na wierzchu nikt nie przeszedł. Szliśmy calutką noc. Dostaliśmy się tam nad ranem. Po drabince się wchodziło. Doszliśmy, było dużo ludzi, wojska i owało pszenicy. Myśmy nic nie dostali. Mieliśmy czerwone legitymacje, jako drukarze. Jak poszliśmy w kolejce stać na drabinkę, to tam trzeba było postać trochę. Mówię do jednego z kolegów: „Chodź Jasio, pójdziemy do kierownika i pokażemy legitymację, że przyszliśmy dla siebie po jedzenie.” Jak przyniosło się jedzenie to pięćdziesiąt procent dla siebie, a drugie pięćdziesiąt wojsko zabierało. Kierownik przejrzał legitymacje, wyszedł – wory jechały z góry po zjeżdżance – krzyknął: „Sześć metrów pszenicy!” Wory buch, buch. Nas jest czterech. Rany Boga, szkoda pszenicy, a to krupczatka była. Poleciał jeden z naszych do porucznika, żeby dał parę osób, którzy nie dostali. My naładujemy tyle ile potrzeba, resztę oni zabiorą. Tak było. Miałem trzydzieści dwa kilo. Tunelem jak się przechodziło to trzeba było worek ciągnąć – przez każdą ulicę tunelem się przechodziło, były pokopane. Przyszliśmy do wojska, czekaliśmy, aż będzie podział. Wyszedł pułkownik, powiada : „Drukarze ręce do góry!” Podnieśliśmy do góry ręce. Mówi: „Zabieracie wszystko!” Matko Boska, bogacz jesteś. Jak przyszliśmy do domu i zobaczyli, że mamy tyle pszenicy, to przyleciała kobiecina, złoty, piękny naszyjnik mi dała. Naszyjnik dałem żonie, żona oddała z powrotem. Kobiecinie oddałem naszyjnik i dałem kilo pszenicy. Później naczelny redaktor miał imieniny. Przyleciała kobiecina, żeby ją poratować. [...] Żeśmy się zorganizowali. Jeden był rzeźnikiem, dwóch było takich, co łapało psy. Byłem czwarty: jak psy przynieśli – miałem broń – to w łeb... Tamten oprawił boczki, boczki piękne... Jak się psinę gotuje czy smaży, to jeszcze nigdy takiego smaku się nie miało.
Żona nigdy nie chciała. Nie mieliśmy ani garnka, ani nic. Wypożyczyliśmy czy kupiliśmy garnki. Podroby się smażyło. Mnie było żal żony, ale nic nie było innego.
- Wróćmy na chwilę do drukowania. Jak długo to trwało?
Jak wtedy się skończył prąd, to z ulicy Szpitalnej 12 przeszliśmy na ulicę Koszykową 33 i tam była drukarnia Niedoliska. Tam było można drukować różnie: na ręcznej i na nożnej, były takie małe maszyny. [...]W międzyczasie chodziliśmy po żywność, już wiedzieliśmy, że przegrywamy.
- To był już koniec Powstania?
Latem się zaczęło, a tu już chłodno się robi-jak Niemcy nas zabiorą, to nie mamy ani jesionek, ani kapoty... No to dawaj! Za pszenicę jeszcze kupiłem żonie płaszczyk- przygotowaliśmy się do wyjścia. Później przyszli któregoś dnia i krzyczą: „Koniec! Koniec!”. Byli tacy, co zostawali jeszcze w gruzach, ale to strach. Resztę co zostało mąki, kaszy, to zostawiłem tam. Jeden był, co mówił, że on nie wyjdzie, zostanie. Poszliśmy do Pruszkowa, na piechotę. Była tam duża hala, chyba ze trzy dni tam zostaliśmy w Pruszkowie. Później wyszedł żandarm, stał na środku i prosi za zewnątrz. Jak wychodziłeś z pomieszczenia, tylko patrzy i pokazuje– lewo, prawo, lewo, prawo. Niemiec. Wybierał na oko: który nadawał się do Niemiec, który do kraju. Nas wybrał do Niemiec. W pociągu jeszcze mogłem uciec, miałem możliwości, ale miałem strasznie tchórzliwą żonę. Bała się skakać. Jak pociąg jechał, można było umiejętnie skoczyć i nic by się nie stało. Ale bała się i już. To musiałem jechać. Zawieźli nas aż do Weisra, a Weiser to jest daleko hen nad Renem. Jak później przyszło wojsko to potrzebowali ludzi do wykańczania okopów. Już okopy były, tylko trzeba było wikliną wykładać. Zabrali nas tam.
- Jak długo tam państwo jechali pociągiem?
Trudno powiedzieć.
Względnie dobrych. To się tak jechało...trudno powiedzieć, bo to wojna była, bomby były. Wyszliśmy później na okopy, pierwszego dnia, spojrzeliśmy na niebo, to niebo było czarne. Tak strasznie dużo szło samolotów amerykańskich, że tylko te, które były takie lekkie, obronne to jak muszki latały miedzy tamtymi wielkimi jak krowy. Jaki to huk był! Półtorej godziny szli na Berlin! Taką uciechę mieliśmy... Jak doszliśmy tam, dali nam stodołę na mieszkanie.
- Pan był cały czas z żoną?
Tak, tylko małżeństwa tam brali. Innych, osobnych brali do innych robót. Ponieważ był jeden mężczyzna tylko z siostrą, to wziął ją za żonę. Był z nami też profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Mieliśmy jednego porucznika, który był z dwójki, on był z wywiadu. Był tak strasznie pracowity, że za nas wszystkich robił. Przynieśliśmy żerdzie z lasu, spytaliśmy tego Niemca czy nam pozwoli zrobić ścianę. Zgodził się i on żerdki pozakładał i później ze słomy porobił pęczki i zrobił jak trzeba, jak ta lala. Ciepło było. Wszystko robił.
- Jak państwo zdobywali jedzenie?
Jedzenie raz nam dziennie przywozili, to była przeważnie brukiew. Kobiety poszły w kuchniach gotować, ale tam byli nie tylko Polacy, ale różne narodowości: Italiańcy. Italiańców było tam dużo, około siedmiu tysięcy, a Polaków sześć tysięcy. Brudasy. Polak jak sobie portki rozerwał, to jakoś pozszywał, a on chodził z rozerwanymi. Brudasy. Wszystkie żaby zginęły, wszystkie zjedli. Zostałem
super offizier . Jeździłem do Bohum po żywność, to było gdzieś koło trzydziestu kilometrów. Tam zaopatrywali mnie i przywoziłem, to co mi tam dali. Mówili, że to kasza, ale jak worki otworzyłeś, mogłeś worek zdjąć, a kasza stała. To była normalnie przemielona raz razówka, żyto. Zgniłe takie, żółte, jak się gotowało to na trzy kilometry śmierdziało. Jak się kartofla trafiło w zupie, to o Jezu! Jaka radość! Były tam wioski, gdzie ludzie chodzili po mleko dla dzieci, jeśli je mieli, albo jak białego chleba chcieli kupić. Poszli tam na wieś, to dostawali, kupowali normalnie, ale potem zostało to zabronione. Zabronili od Niemców kupować, a Niemcom sprzedawać. [...]Miałem cztery kuchnie, razem miałem czterdziestu kucharzy. Czterdziestu kucharzy było! Żywienie było takie, że na człowieka wypadało siedem deko mięsa z kością i te kasze. Jak trafiłeś jednego kartofla to był cud. Kucharze za darmo pracowali, to też chcieli mieć coś z tego.
- Jak odbyło się pana wyzwolenie? Jak wydostał się pan z obozu?
To już było wyzwolenie. Jak tam zajechałem do Niemiec, to poszliśmy do obozu... Dostaliśmy przydział do bauera, szukaliśmy go. Zanim nam odpowiedzieli, gdzie on mieszka, to powiedzieli: [niezrozumiałe – niem.] Co znaczyło: „Dobry bauer i duży bauer”. Znaleźliśmy. Tam już był jeden Polak i Niemiec i Ruski. Polak wyleciał do nas i powiada do mojej żony: „Jak będzie się pani pytał czy pani doi krowy, to pani powie, że tak!” A
frau się ubrała w ładny kostiumik, miała beżowy, umalowała się, jeszcze młoda była przecież. Umawiała się, że powie tak, że doi krowy, ale się ich bała. Jak przyszedł bauer, to powiedziała, że nie, nie doi krów. To on poleciał i zadzwonił do [niezrozumiałe – niem.]. Później ona by nigdy nie doiła tych krów, bo okazało się, że pełno uciekinierów było z Berlina z dziećmi u bauera. Piwnice to był piękny arsenał żywności, nie tak jak u nas.
- To było w Niemczech jeszcze?
Tak w Niemczech. Żona była szczupła, to jak poszła tam za rękę na dół, to czekolad miała pełne kieszenie. Żarcie nam dawali... Mięsa to postawili-ile chcesz możesz zjeść. Chleb, taki z bochna, był po dwa kawałki, i takim samym kawałkiem szynki go przykryli. Ja na zapas jadłem jeden kawał, bo nie wiadomo było, co jutro będzie.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem 1 maja 1946 roku.
- Czy był pan później w jakiś sposób represjonowany?
Nie. Niektórzy byli w różnych miejscach i mieli jakieś tam pieniądze. U bauerów trochę robiliśmy, nic tam nie płacili przecież. Później dali mi taki papier i kazali wszystko opisać. Opisałem wszystko, ale powiada: jeszcze tam idź, a tam jeszcze zapłać. W końcu jakbym chodził i bym nic nie wychodził, to machnąłem ręką. Mój kolega dostał raz jedenaście tysięcy, bo był w oflagu.
- Mówił pan, że jak wrócił pan do Polski to chodzili za panem?
Nie. Tylko tyle, że jak wróciłem to do 1956 roku, to nie mogłem się przyznać, że byłem w konspiracji. Dopiero jak minął 1956 rok, to polityka się przekręciła trochę. Nigdy nie byłem w partii, nie namawiali mnie nigdy do zapisania się. Nie garnąłem do nich. A ponieważ byłem wysokiej klasy fachowcem, to i tak byłem rozrywany, żebym tylko chciał pracować. Do tego stopnia, że jak zacząłem pracować w Stronnictwie Ludowym, na maszynie rotacyjnej i przechodziłem chorobę, że przez dwa lata nie mogłem spać. Ale nic! Przez dwa lata nic nie spałem! Zapotrzebowanie na osiem tygodników miałem, drukowałem też jeden dziennik. Do tego trzeba pięciu ludzi, a ja to sam robiłem. Zarabiałem... jak Kowalski po sąsiedzku, na kolei pracował i zarabiał dziesięć tysięcy złotych na miesiąc, to ja zarabiałem dwieście tysięcy. [...]
- Czy chciałby pan coś dodać o Powstaniu, co jeszcze nie zostało powiedziane?
Takie trochę niesympatyczne rzeczy były, bo w czasie Powstania to też tam nam ło żywności. Mój dowódca wziął swoich ludzi, powiedział: „Oni przyniosą”, a myśmy we dwóch pilnowali.
- Żywności panowie pilnowali?
Żywność! Bo jak myśmy przechodzili z jednego miejsca do drugiego, to i żywność za nami szła. Trzeba było zabrać z jednej drukarni do innej, to żeśmy patrzyli. Wszędzie ciemno, to poustawialiśmy się z jednym z kolegów i obserwowaliśmy, jak się nosi jedno na dół, drugie do góry. Niesympatyczne, bo doprowadza do pasji... Ale to już przeszłość...
Warszawa, 6 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel