Jerzy Kaczyński „Sokół”
Nazywam się Jerzy Kaczyński, pseudonim „Sokół”, urodzony 4 czerwca 1923 roku w Warszawie. Byłem w Batalionie „Zaremba–Piorun”, w stopniu strzelca, w plutonie łączności.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie. Kim byli rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Ojciec był krojczym krawieckim, mama była pielęgniarką, miałem również siostrę, no i ja, cała rodzina. Mieszkaliśmy w Warszawie.
Na Poznańskiej 11 mieszkałem w czasie Powstania.
Urodziłem się na Starówce, na ulicy Piekarskiej, tak dla ścisłości.
- Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną?
Przed wojną to niewiele mogłem robić, bo chodziłem do szkoły.
- Gdzie chodził pan do szkoły?
Chodziłem do szkoły na plac Trzech Krzyży, do Prywatnego Gimnazjum „Unia”, do państwowego się nie dostałem. To znaczy egzaminy zdałem, tylko z u miejsc nie zostałem przyjęty. Chodziłem przez półtora roku. Ponieważ to było dość drogie, kosztowało osiemdziesiąt złotych miesięcznie, to przestałem chodzić. Później, w czasie okupacji już nie było tej nauki, bo nie funkcjonowały te uczelnie. Natomiast zacząłem chodzić na Pankiewicza do szkoły monterów-elektryków. Przez półtora roku chyba chodziłem. Oczywiście tego też nie skończyłem, bo zagrozili nam, że… to znaczy nauczyciele mówili nam, żeby przestać chodzić, bo Niemcy próbują nas wywieźć jako fachowców od elektryki. Ale przecież myśmy byli młodzi, osiemnaście, dziewiętnaście lat, to jacy my fachowcy byliśmy wtedy?
- Proszę powiedzieć, czy przed wojną należał pan do harcerstwa czy jakichś innych organizacji?
Tak, należałem, ale nie w Warszawie tylko w Piastowie do hufca… już nie pamiętam, jak on się nazywał. Wiem, że drużynowy nazywał się Szwede, ale też imienia nie pamiętam. On udał się w czasie wojny do Anglii i był lotnikiem, zginął oczywiście. Ale to krótko trwało, do 1939 roku, do działań wojennych.
- Jak pan ocenia, co wywarło największy wpływ na pana późniejszą przyszłość, na pana wychowanie, na pana późniejsze losy? Szkoła, rodzina?
Raczej chyba rodzina, wujek, dziadek i własna orientacja. W szkole też oczywiście były nauki patriotyczne, w dużym stopniu, bo o Piłsudskim w szkole się dużo mówiło.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939 roku? Był pan w Warszawie?
Wrzesień 1939 roku pamiętam, raz, że były intensywne bombardowania. Później któregoś września (nie pamiętam dokładnie którego) był komunikat, żeby wszyscy mężczyźni wychodzili z Warszawy. Również poczułem się mężczyzną, mając siedemnasty rok, szesnaście lat miałem i wyszedłem z mężczyznami na drugą stronę Warszawy, na Pragę. Stamtąd do Garwolina doszliśmy. W dzień były bombardowania przez niemieckie samoloty, a w nocy żeśmy kontynuowali marsz w kierunku Garwolina. Doszedłem pod Garwolin i z powrotem wróciliśmy, bo już nie było wody pitnej, jeść nie było co i wszyscy mówili, że trzeba wracać. Wróciliśmy do Warszawy.
- Czy na drogach była straszna panika, duże tłumy?
Jak nadleciał samolot, to wszyscy się rozpierzchali na boki i chowali się po prostu, bo Niemcy strzelali z samolotów do ludzi.
Dużo ludzi było. W powrotnej drodze było maleńkie zdarzenie, chyba to był Wawer czy Anin, gdzieś w tym rejonie, bo już dochodziłem do Warszawy. Ni stąd, ni zowąd zaczęła się strzelanina, jakiś dywersant rozpoczął strzelaninę. Niesamowite, bo wojsko wychodziło z Warszawy, jedni wchodzili, takie były przemarsze i kanonada niesamowita. Strzały z karabinów maszynowych, z ręcznych karabinów. To trwało chyba dwadzieścia minut. W końcu któryś z dowódców zorientował się, że to jakaś dywersja i rzucili hasło: „Przerwać ogień! Przerwać ogień!”. Uspokoiło się i skończyło się.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Cała wyprawa trwała chyba trzy dni. Wróciłem do Warszawy około 15–16 września. Wtedy poszedłem do babci i do dziadka, bo mieszkali na Nowowiejskiej, tam moja mama się schowała z siostrą i żeśmy przesiedzieli jakiś okres czasu.
Ojciec wtedy chyba wyszedł też, tylko nie wyszedłem razem z ojcem. Wyszedł w innej grupie i jeszcze nie wrócił tego dnia. Dopiero wrócił około dwudziestego chyba. `
- Jak pan wspomina te dwa najgorętsze tygodnie?
Strasznie nękające bombardowania, to wzbudzało niepokój w ludziach. Bombardowania były ogromne, bo domy szły od dachu do piwnic. Nawet taki przypadek na Wilczej spotkałem, kobieta była przysypana gruzem, żyła, rozmawiała, miała nogi przysypane i nie mogła wydostać się. Z kolei wydobyć jej nie można było, bo groziło to zawaleniem wszystko. Nawet widziałem, rozmawiałem z nią, prosiła, żeby być przy niej, świeczkę jej zapalili, żeby miała widno. Za kilka dni jakoś udało się ją odkopać, ale już nie żyła.
- Jaka wówczas była atmosfera wśród ludności?
Okres paniki chyba był, szczególnie wtedy, kiedy były naloty. Pamiętam, na Marszałkowskiej jak bombardowały samoloty fosforem zapalającym, to nawet szyny paliły się, żelazne szyny, co było nieprawdopodobne.
- Jako wówczas młody chłopak jak pan wyobrażał sobie wówczas swoją przyszłość, gdy nagle wybucha wojna?
Wtedy człowiek nie myślał o tym, tylko myślał o tym, żeby się schować, żeby życie uratować po prostu, jedynie to było celem.
- Jak pan pamięta okres po kapitulacji Warszawy?
Po kapitulacji z początku handlowałem, bo trzeba było z czegoś żyć. Mama zmarła mi 1 listopada 1939 roku.
Była operowana na Solcu i w wyniku operacji zmarła w krótkim czasie.
Zostałem z ojcem tylko i z siostrą. Zacząłem handlować, żeby z czegoś żyć. Handlowaliśmy z kolegą papierosami. On miał rodzinę na utrzymaniu, więc musiał handlować, a ja mu towarzyszyłem po prostu. Bardziej dla towarzystwa jak z potrzeby, ale przez jakiś czas to trwało. Później doszliśmy do wniosku, że jednak nie można tylko handlować, bo trzeba gdzieś się zaczepić do pracy, żeby mieć dokumenty. Bo Niemcy zaczęli wyłapywać ludzi, którzy nie mieli dokumentów, a legitymacja szkolna, którą miałem wtedy, nie pomagała mi w uratowaniu życia. Kolega rozpoczął pracę w Piastowie, bo tam mieszkał, i mówi: „Przyjdźcie tutaj, to dostaniecie pracę”. Żeśmy się zgłosili z innym kolegą jeszcze, z Jankiem Łukaszewskim, który później przyszedł ze mną do Powstania. W Piastowie żeśmy pracowali chyba przez pół roku.
W pakowni pakowałem akumulatory w skrzynki, to się gwoździami zabijało, malowałem napis, dokąd to ma iść, to się malowało farbą. Chyba przez pół roku tam pracowałem, a ponieważ oddział tej firmy był w Warszawie na Złotej, przenieśli mnie żebym miał bliżej, nie musiał dojeżdżać. Zacząłem pracować w oddziale na Złotej. Byłem pomocnikiem magazyniera, bo przecież tylko taką można było mieć funkcję.
Do Powstania pracowałem tam.
- Czy w czasie okupacji należał pan do jakiejś organizacji konspiracyjnej?
Tak, pracując w Piastowie, w pięcioosobowej grupie należałem, ale nie ujawniłem tego w dokumentach później, bo nie było żyjących. Wtedy kiedy można było ujawniać, w 1982 roku, to już nikt z tych kolegów nie żył. Niestety ten okres mi przepadł, jako okres współpracy w czasie okupacji.
- Jak pan wspomina okres okupacji? Jaka była atmosfera w Warszawie? Czy było duże zagrożenie?
Było zagrożenie na każdym kroku. Przecież ile razy człowiek przechodził ulicą, to łapanki były najprzeróżniejsze. Kiedyś z narzeczoną szedłem Nowogrodzką i ni stąd, ni zowąd ludzie krzyczą: „Łapanka! Łapanka!”. No to wszyscy do bramy, wchodziło się do pierwszej lepszej bramy na schody i przeczekiwało się. Akurat w tym wypadku zaproszono nas do mieszkania, żeby nie stać na schodach. Posiedzieliśmy niecałą godzinę i wychodziło się, bo minęło już niebezpieczeństwo.
- Czy było to odczuwalne na każdym kroku?
Tak, odczuwalne oczywiście. Nawet pracując w Zakładach Kauczukowych „Piastów” miałem legitymację, w której była wzmianka po niemiecku, żeby pomóc w wypadku jakiegoś zagrożenia, ale to na niewiele się zdało. Kiedyś wychodząc z pracy, doszedłem do Marszałkowskiej, na ogół jak chodziłem, to się rozglądałem na lewo, na prawo, a tutaj wyskoczyłem ze Złotej w Marszałkowską i ni stąd, ni zowąd otoczony byłem od razu czterema żandarmami z bronią skierowaną do mnie. Poprosili o kenkartę,
Ausweis, pokazałem te dokumenty. Spojrzeli, przeczytali, widzą, że pracuję i puścili mnie. Ale ponieważ ubrany byłem dość przyzwoicie, to dowódca niemiecki wziął mnie za część ubrania, odsunął mi płaszcz. „O, za elegancko”. Bo było napisane „robotnik”, a jako robotnik nie mogłem być tak ubrany.
- Jak pan pamięta lipiec 1944 roku?
Gdzieś od połowy lipca, może wcześniej nawet, widać już było w Alejach Jerozolimskich bardzo dużą ilość samochodów, wozów konnych, którymi się Niemcy wycofywali na zachód. Czyli czuło się już jakby powrót Niemców ze wschodu, czuło się to wyraźnie, ale nie wiadomo było jak i co będzie. Ponieważ nie miałem wtedy kontaktów z moją grupą, to nic mi nie mówiono o mającym nastąpić Powstaniu.
1 sierpnia wyszedłem z pracy na Złotej, a narzeczona mieszkała na placu Kazimierza, to jest między Żelazną a Towarową, na Siennej 90. Szedłem do niej, z tym kolegą akurat żeśmy szli i przed piątą słyszymy strzały. Domyśliliśmy się, że coś się zaczyna dziać, więc szybko, pierwsza myśl, żeby wrócić do domu. Ponieważ mieszkałem na Poznańskiej 11 z ojcem, nie mogłem zostać u narzeczonej. Zabrałem kolegę i żeśmy przez prawie godzinę szli do domu na Poznańską z Siennej, a to w ogóle powinno się iść piętnaście czy dwadzieścia minut. Na różnych skrzyżowania było słychać strzały, trupy niemieckie, polskie. Złota róg Marszałkowskiej samochód niemiecki stojący, rozbity trochę był. Na środku dwa trupy niemieckie leżały obok tego samochodu, z drugiej strony cywilne osoby. Przeszliśmy Złotą do Przeskok, Przeskok do Brackiej. Obstrzał był wtedy jeszcze, bo to pierwszego dnia z drapacza chmur naszego na placu Napoleona jeszcze strzelali. Ale przeskoczyliśmy przez Bracką na drugą stronę do Alei Jerozolimskich. Patrzymy, ludzie przechodzą przez Aleje Jerozolimskie róg Kruczej i podnoszą ręce do góry. Tak samo zrobiliśmy, podnieśliśmy ręce do góry i przeszliśmy, bo trochę dalej stali Niemcy. Tak żeśmy dotarli przez Wilczą do mnie na Poznańską. Ponieważ kolega mieszkał na Grochowie, to nie miał szans dostania się do mieszkania, więc zabrałem go do siebie. Jak się zjawiłem na Poznańskiej 11, to zobaczyłem, że się formuje oddział jakiś i wstąpiliśmy od razu tego samego dnia.
- To był właśnie „Zaremba-Piorun”?
To znaczy nie wiedziałem jeszcze, że to jest „Zaremba-Piorun”, dopiero dowiedziałem się za kilka dni, jak się już uformowało zgrupowanie, bo to były pierwsze chwile.
- Czyli wstąpił pan 1 sierpnia?
Tak, 1 sierpnia, to była godzina chyba osiemnasta.
- Składał pan przysięgę wtedy?
Tak, to znaczy nie pamiętam, jak się nazywał ten podchorąży czy kapral. Od razu złożyliśmy przysięgę, przyjął nas i mnie przydzielili do łączności, kolega poszedł do „Sylwestra” i to był początek.
- Czyli to był pierwszy impuls pana, że przystępuje pan do pierwszego oddziału bez zastanowienia, tak?
Oczywiście, od razu, bez żadnego namysłu, to było zupełnie oczywiste. Za tyle cierpień przez pięć lat okupacji i tyle upokorzeń to było jedyne rozwiązanie.
- Ojciec się z panem zgadzał?
Nie pytałem ojca, ojcu powiedziałem dopiero następnego dnia. Tego dnia nocowałem chyba w mleczarni, w sali na siennikach żeśmy nocowali, a dopiero następnego dnia się zobaczyłem z ojcem. Powiedziałem, że jestem w oddziale, ojciec w ogóle nic nie miał przeciw temu.
- Jak wyglądały pana pierwsze dni?
Ponieważ byłem po szkole elektro-montażowej, to byłem zorientowany w tych sprawach. Jak mnie przydzielono, to byłem w patrolu, gdzie linie telefoniczne rozwijali, to znaczy dwa kable po prostu i po tych kablach głos przechodził. Telefony były ręczne, którymi się z centralą człowiek łączył. Jak gdzieś był ostrzał i linia została uszkodzona, to wysyłany był patrol, który naprawiał, łączył te dwa przerwane przewody i przywracał łączność.
- To te linie były napowietrzne?
Napowietrzne, tak. Gdzie można było przez podwórko, przez piwnice, to się prowadziło, żeby zabezpieczyć. Ale gdzie nie można było, to musiały być linie napowietrzne.
- Na jakich ulicach to było?
Poznańska 11, w kierunku mleczarni, na Hożą, gdzie były nasze placówki. Poznańska 12 po drugiej stronie dowództwo było, to trzeba było linię przeprowadzić.
- Ale to tylko pana oddziału, czy w ogóle całego Śródmieścia Południe?
Nie, tylko naszego batalionu. Myśmy może się włączali gdzieś w inne centrale, ale mieliśmy tylko za zadanie łączyć nasze linie. Nasze placówki były w różnych miejscach. Emilii Plater róg Hożej, tam był porucznik „Ambrozja”, to była bardziej wysunięta placówka. Później dowództwo, Poznańska 12, na Wspólnej 65, 63, Hoża. Wszystkie te punkty trzeba było jakoś połączyć, żeby dowództwo mogło ze sobą kontaktować się. Jak było zagrożenie, to zawiadamiali po liniach telefonicznych.
- Ile osób liczyła taka ekipa?
Nasz patrol miał chyba dziewięć osób.
Mniej więcej, bo to się zmieniało. Raz szedł ten, raz szedł inny, w zależności kto był wolny w danym momencie. Dwóch, trzech szło, bo ekipa składała się z dziewięciu osób, ale poszczególne patrole składały się z dwóch osób. Jeden z drutem, drugi łączył.
Tak, jak obstrzał był, to gdzieś pocisk zawsze trafił, linia się uszkodziła i trzeba było to łączyć.
- Czy przez całe Powstanie zajmował się pan łącznością?
Nie tylko, były okresy takie, kiedy mieliśmy troszeczkę więcej… To znaczy przeważnie na nocne wyprawy myśmy chodzili (między innymi z grupą saperów i innych kolegów) po zboże na Prostą.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały te wyprawy?
To było dość niebezpieczne, bo się wychodziło wieczorem.
Bo po służbie. W dzień był za duży obstrzał na poszczególnych ulicach. Przechodziło się przez Aleje Jerozolimskie, które były w zasadzie trzymane przez nas, ale nieprzejezdne były. Tylko poszczególne gniazda były. W „Polonii”, w Alejach Jerozolimskich, Muzeum Narodowe, później przy Nowym Świecie Niemcy byli i stamtąd strzelali. W związku z tym przejście przez Aleje było dość trudne, a to była jedna z szerszych ulic wtedy.
Pierwszy raz jak przechodziłem, to przebiegało się w nocy. Szedłem akurat z sierżantem od nas, z naszego plutonu. On akurat rodzinę miał na Sosnowej, a ja chętnie szedłem w tamtą stronę, bo narzeczona była na Siennej. Chciałem ją odwiedzić, więc jak on szedł, to z nim się zabierałem. Jeszcze leżały druty tramwajowe, to się potykało o to, przewracało. Przebiegało się po prostu w momentach takich, kiedy był ostrzał z karabinów wzdłuż Alej Jerozolimskich. W poprzek się przelatywało spod siedemnastego pod dwudziesty trzeci. Z powrotem jak się wracało, to spod dwudziestego trzeciego pod siedemnasty, bo to były punkty, gdzie w bramie były posterunki, które wypuszczały w momentach takich, kiedy można było. Kiedy był większy ostrzał to zatrzymywali, nie puszczali ludzi.
Jak kiedyś wracałem stamtąd, to miałem szczęśliwy traf, że… Miałem zwyczaj się przychylać, bo barykady były niskie, żeby się przychylać przed ostrzałem. Kiedyś wracałem spod dwudziestego trzeciego i instynktownie się przychyliłem, a nade mną cała seria przeleciała z karabinu maszynowego. Ponieważ to była noc, to ekrazytowe pociski świecące widać było, czyli jak przychyliłem się, to widziałem nad głową łańcuszek tych pocisków. Jeden za drugim leciał.
- Zaczął pan od pójścia po zboże.
Po zboże żeśmy chodzili, w workach się brało dwadzieścia kilo. Ile kto mógł, dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilo. Przechodziło się przez Aleje, później się szło do Marszałkowskiej, Marszałkowską się znów przechodziło na drugą stronę do Żelaznej, Żelazną do Siennej, Sienną właśnie przez plac Kazimierza, Miedzianą do ulicy Prostej. Na Prostej były magazyny, napełniało się worek i wracało się z powrotem.
- Później konsumpcja tego zboża. Jak to smakowało?
To niezbyt było apetyczne, to była tak zwana zupa „pluj”. Zboże miało łuski i jak to ugotowali… Takim pokarmem byliśmy karmieni przez długi czas, po wyczerpaniu zapasów z mleczarni.
- To było gotowane na wodzie?
Na wodzie, tak. Zupa „pluj” się nazywała. Czasami dodawano do tego trochę marmolady, żeby było słodsze, smakowo lepiej i co się jadło, to tylko się wypluwało łuski.
- To było jedyne pożywienie?
To znaczy przez dobre trzy tygodnie. Chyba od 10 września do końca Powstania to było podstawowe nasze wyżywienie.
- Czy brał pan udział jeszcze w jakichś innych akcjach, wydarzeniach?
W samym Powstaniu to nie. Poza tymi to tylko tyle, że czasami… Widziałem często, jak szedłem z jakimś meldunkiem do porucznika „Ambrozji”, że też nie można było przez Hożą przechodzić, bo z Ministerstwa Komunikacji Niemcy intensywnie strzelali. Ale ponieważ była mała barykada, żeby się schować za nią i została uszkodzona w jakiś sposób. Chcieliśmy to naprawić. Co kto się wysunął, to silny ostrzał był z karabinów maszynowych. Nasi żandarmi przyprowadzili jeńców niemieckich, którzy mieli napisany
Hakenkreuz na plecach albo „U” jak Ukrainiec był. Jak oni z tymi napisami wyszli, żeby naprawiać barykadę, to Niemcy przestawali strzelać. Naprawili i wycofało się ich z powrotem.
- Czy miał pan kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?
Kontakt miałem taki tylko, że [widywałem się] z ojcem od czasu do czasu. Do narzeczonej chodziłem chyba trzy czy cztery razy. Natomiast listy pisałem przez pocztę polową, bo była poczta polowa. Te listy nawet mam do dziś dnia, jeden oddałem do Muzeum Powstania, a jeden jeszcze mi się zachował ze stemplami. Ocenzurowany nawet był, bo nie wiedziałem, że nie można podawać adresu, a ja podałem, że teraz jestem na Poznańskiej 11. To mi skreślono fioletowym ołówkiem.
- Listy przenosili harcerze?
Tak, małe karteczki to były, zamknięte. Nie w kopertach tylko…
- Czy miał pan jakieś informacje na temat tego, co się dzieje w innych częściach Warszawy, czy w ogóle poza Warszawą?
Jak wychodziłem na plac Kazimierza, to owszem miałem takie informacje, bo przechodziło się często przez piwnice. Szlaki komunikacyjne wiodły ulicami, przez wybite otwory w murze i piwnicami też się przechodziło. Z początku jak tam chodziłem, to nastrój był sympatyczny, w ogóle nie reagowali ludzie. Natomiast później, pod koniec już, początek września jak poszedłem, to już nastroje były nieco inne. Może bym powiedział, że wrogie nawet, bo jak szedłem, to już brałem ze sobą granat w razie czego, żeby się czymś bronić.
- Czy spotykał się pan z jakimiś wyrzutami, że taka jest sytuacja a nie inna?
Przeważnie ludzie, którzy nie mieli co jeść. Głodni ludzie chcieli coś kupić, przecież nie mieli gdzie. Nawet jak szedłem, to pytał mnie jakiś pan, że mąki potrzebuje dla rodziny, za złoto by dał, a nie ma. Też nie miałem i nie mogłem mu pomóc.
- To są okolice bliskie Woli. Czy państwo mieliście informacje, co się tam dzieje?
Mieliśmy, docierały do nas te informacje. W ogóle docierały informacje, że nam akowcom, czy w ogóle walczącym nie wolno się poddawać za żadną cenę. Dlatego miało się ze sobą zawsze granat. Były wypadki, że jak Niemcy złapali kogoś, to od razu rozstrzeliwali, palili, likwidowali po prostu. Tak że mieliśmy to już zakodowane wewnątrz, że nie można się poddawać. Słyszeliśmy o morderstwach pod Halą Mirowską, że rozstrzeliwali Niemcy, palili, w ogóle wszystkie historie na Woli docierały do nas.
- Ale nie był pan świadkiem żadnych tego typu wydarzeń?
Nie, świadkiem akurat nie byłem. Całe szczęście.
- Jak wyglądało pana życie codzienne, dzień powstańca? Od której godziny on się zaczynał?
Spało się, kiedy człowiek mógł. Czasami i w nocy się trzeba było zrywać, żeby naprawić jakąś linię czy coś takiego. Ale to rzadko bywało.
- Byliście państwo gdzieś zakwaterowani w stałym miejscu?
Tak, miałem kwaterę Poznańska 12, na pierwszym piętrze chyba albo na parterze. W pokoju kilku nas było i spaliśmy. Czasami odwiedzałem ojca to zanocowałem, ale najczęściej na miejscu, na Poznańska 12. Przechodziło się to się z koleżankami rozmawiało, bo sporo łączniczek było w naszym plutonie łączności. Przeważnie koleżanki chodziły z meldunkami albo były przy dowództwach. Jedna z koleżanek zginęła na Wilczej 21 chyba, poszła z meldunkiem, bomba upadła i zginęła.
- Ale czy to życie było w miarę regularne? O której godzinie się zaczynało rano?
Nie było jakiejś normy. W ciągu dnia w wolnych chwilach się rozmawiało, dowcipkowało, kawały opowiadało.
- Dobra atmosfera była w ogóle?
Atmosfera była bardzo przyjemna.
- Kim byli pana najbliżsi koledzy, koleżanki?
Z koleżanek Basię Szulc bardzo dobrze pamiętam, koleżankę Grażynę pseudonim „Eugenia Leja”, też z naszego batalionu. Maria Stocka, też łączniczka.
- Same dziewczyny pan zapamiętał?
Dziewczyny, koleżanki. Kolega to był Janek Łukaszewski, który był u „Sylwestra”, kilku. Tadeusz Witkowski z naszego batalionu. Aleksander… „Mesard” pseudonim… Porucznika bardzo dobrze pamiętam, który był moim dowódcą, Bernard Fojudzki. Później się zmieniali, był Maciej Dobrzyński, bo reorganizacja następowała i jeden odchodził, drugi przychodził, zajmował się innymi sprawami.
- Czy byli państwo jakoś umundurowani?
Tak, mieliśmy kombinezony szare, jednolite, spodnie i bluza razem były i czapka, furażerka chyba. Furażerkę miałem z orzełkiem, opaska na lewym ręku, później na prawym.
- Z jakimi literami? WP, czy orzełek?
WP chyba i numer był… orzełek też był.
Poza granatem to nie, pistoletu żadnego nie miałem.
- Czy uczestniczył pan w jakichś formach życia religijnego?
Uczestniczyłem w mszy świętej, która była 15 sierpnia na Poznańskiej 12. Na naszym podwórku zrobiony był ołtarz polowy, krzyż zbudowany ze spalonych kawałków drzewa. Duży krzyż, który przechował się przez całe Powstanie do chyba 1982 roku na terenie podwórka. Myśmy go później konserwowali. Wreszcie został przeniesiony do kościoła pod wezwaniem świętej Barbary na Emilii Plater jako pamiątka.
- Czy na tej mszy dużo ludzi było?
Tak.
- Nie obawiano się takich zgromadzeń, że mogłoby być bombardowanie i…
Było, to było w czasie bombardowania nawet, pociski przelatywały. Był przypadek, że akurat przelatywała „Berta”, sześćsetkilowy pocisk kolejowy, który wybuchł w pobliżu i odłamek na nasze podwórko upadł niedaleko tego krzyża. Ale nikomu się nic nie stało. Dużo było osób, całe podwórze, dowódca „Zaremba” i wszyscy inni byli. W szyku żeśmy stali nieuzbrojeni, ci co mieli, to mieli broń, ale nie wszyscy mieli. Kolega, który ze mną przyszedł do Powstania, zdobył broń tylko w taki sposób, że szedł w patrolu i przed nim kolega padł na Poznańskiej przy Hożej, jego karabin złapał i już go miał. Tak zdobył nieszczęśliwym wypadkiem tamtego, którego trafiono.
- Czy pana służba wiązała się z dużym zagrożeniem, czy dużo było ofiar wokół pana?
Koleżanki przeważnie, te które wspomniałem, [jedna] zginęła na Wilczej od bomby. A tak z naszego plutonu, to w czasie Powstania nie zginął żaden.
- Co było postrzegane jako największe zagrożenie? Czego się najwięcej bano?
Najgorsze były naloty samolotów, które były bardzo intensywne. Do czasu osłony radzieckiej, gdzieś 15–20 września, to w ogóle bezkarnie sobie krążyły te samoloty. Bombardowały bombami i jeszcze ostrzeliwały z karabinów.
Jeden kończył i odlatywał, to przylatywał drugi.
Z niskiej odległości, bo nie było przecież artylerii przeciwlotniczej. Tak że bezkarnie sobie fruwali. Były granatniki w poszczególnych miejscach, gdzie się przechodziło na Żulińskiego, jak się przechodziło przez podwórko, to trzeba było bardzo cichutko przechodzić, bo z poczty na Poznańskiej Niemcy strzelali garłaczami. Był charakterystyczny stuk, tylko tyle się słyszało, jak on wystrzeliwał. Jak się usłyszało, to trzeba było szybko paść, bo od razu spadał pocisk, rozrywał się i kaleczył. Również „krowy” ryczące, tak zwane szafy, też były niebezpieczne. To były pociski burząco-zapalające. Nie miałem akurat szczęścia. Często jak byłem gdzieś na patrolu, to jak był ostrzał z „Berty”, to był wyliczony mniej więcej czas, bo ona co dziesięć minut padała. Czyli człowiek miał około dziesięć minut czasu, żeby sobie przejść od miejsca gdzie się było, do tego dokąd się kierowało. Znaleźć wyższy budynek, żeby się schować po prostu. Trzypiętrowy nie ratował, dopiero od czwartego wzwyż. Już takie mieliśmy przyzwyczajenie, żeby nie wchodzić do niskich budynków. Było to niebezpieczne, bo budynek od takiego pocisku zapalał się do piwnic.
- Czy był pan świadkiem zrzutów?
Byłem, tak. Widziałem ten ogromny zrzut amerykański, największy, było bardzo dużo. Nie wiedzieliśmy w pierwszej chwili, co to jest. Wyglądało na to, że to jest desant wojska. Tych spadochronów było tak dużo, a zrzucali z bardzo dużej wysokości, z dziesięciu tysięcy metrów chyba. To było maleńkie najpierw, myśleliśmy że to wojsko spada. Okazało się, że to były zasobniki tylko ze spadochronami, które doleciały częściowo, w małej ilości do nas, reszta do Niemców, bo wiatr to znosił.
- Czy w czasie Powstania czytał pan jakąś prasę?
Tą, która się ukazywała, ale niewiele tego było.
Już nie przypomnę sobie… „Warszawa walczy”, coś takiego…
- Czy w ogóle dysponował pan jakimiś informacjami na temat tego, co się dzieje na świecie? Czy dyskutowano w pana otoczeniu sytuację polityczną, czy oczekiwano pomocy?
Tak, mieliśmy takie [informacje]. Ktoś kto miał radio i słuchał, to przekazywał to jeden drugiemu. Mieliśmy informacje, że pomoc ma do nas przyjść, ale nie wiadomo kiedy i jaka. Jak były nadawane przez radio żałobne marsze, to wiadomo było, że tego dnia spodziewany jest przylot z pomocą.
- Jaki był stosunek do Armii Czerwonej, w ogóle do całej sytuacji politycznej, która się właśnie kształtowała?
Stosunek wtedy nie był ani negatywny, ani pozytywny. Liczyliśmy się z tym, że jeżeli są już na Pradze i słychać dobrze było artylerię już w końcu sierpnia, to wyglądało na to, że przyjdą nam z pomocą. Tylko czekaliśmy, czekaliśmy i tej pomocy niestety nie było. O tym, że nie pozwalali lądować samolotom alianckim, to się dowiedzieliśmy dopiero później. Zrzuty radzieckie były bardzo mizerne. To były suchary zapakowane w sztachety z płotu, zawiązane drutem, w worek włożone i to spadało z bronią. Tak że broń często jak spadała, to była nie do użytku. Była połamana, pokrzywione wszystko było.
Kiedyś ktoś przyniósł worek tych sucharów zawinięty właśnie w sztachety, to też rozsypane to było, spadło bez spadochronu, to musiało się rozbić. Jedyną rzecz, którą pamiętam ze zrzutów, to tytoń, który był mielony jak kasza. Trzeba było skręcać w papier, bo bibułka się przerywała na tym, no to żeśmy…
Paliłem już, fajkę paliłem, tak że ten tytoń nabijałem w fajkę i się paliło.
- Jak pan pamięta okres schyłkowy Powstania? Czy było wiadomo, że to już koniec?
Schyłkowy okres... Myśmy mieli nastrój, żeby walczyć dalej. Tak że nas chęć kapitulacji troszeczkę zaskoczyła, bo nastrój był taki, żeby walczyć dalej. Z jakim skutkiem nie wiadomo, ale za wszelką cenę nie chcieliśmy się poddać Niemcom, bo nie mieliśmy po prostu do nich zaufania. Dlatego jak się skończyło Powstanie, wyszedłem z ojcem. Nie do niewoli, bo po prostu bałem się, że może będzie lepiej tak. Ale okazało się, że gorzej było.
- Nie poszedł pan do niewoli, wyszedł pan z ludnością cywilną, tak?
Tak, z ludnością cywilną, zgodnie z rozkazem. Taki był rozkaz, że kto chce, może wyjść z ludnością cywilną. Ponieważ ojciec miał złamaną szyjkę kości udowej i miał trudności z chodzeniem, to wyszedłem razem z ojcem. Też przez Śniadeckich żeśmy szli do Nowowiejskiej, Nowowiejską dalej Niepodległości, dalej przez jakąś ulicę… nie pamiętam, do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim władowali nas w pociągi i dojechaliśmy do Ursusa, do fabryki traktorów w Ursusie. Tam trzy dni byłem tylko. Ojciec na lewo, ja na prawo. Zostałem wywieziony do Niemiec do Westfalii. To znaczy wywieziony – zbombardowany zostałem w miejscowości Bochum.
- To znaczy pociąg, którym pan jechał zbombardowano?
Tak, towarowy pociąg. Około pięćdziesiąt kilometrów od Essen, w tamtym rejonie został zbombardowany pociąg. Zaczął się palić, Niemcy otworzyli nam wagony i wypuścili nas. Żeśmy wybiegli na wolność, oczywiście noc przechodziliśmy w jakiejś kapuście, przespaliśmy się. Następnego dnia zmoczeni, zmęczeni, o powrocie żadnym mowy nie było. Wieś jakaś była blisko, zgłosiliśmy się do człowieka, który miał kontakt z organizacja charytatywną, tak nam powiedzieli ludzie, Niemcy. Niemcy skierowali nas na posterunek policji. Policja była wtedy bardzo zdenerwowana, bo ich zbombardowali w Bochum zupełnie. Tak że niemal całe miasto poszło z dymem. Myśmy po niemiecku nie bardzo mówili. Kolega mówił: „Poland, Poland”. Zrozumieli, że jesteśmy z Holandii, że to Holendrzy i zakwaterowali nas w hotelu. Następnego dnia przyszedł żandarm z karabinem i wyrzucili nas stamtąd. Z kolei przenieśli nas do szopy czy baraku, żeśmy dwa dni posiedzieli, Niemcy się otrząchnęli trochę z tego rozgardiaszu i zabrali nas do prezydium policji, czyli do więzienia przejściowego. Po trzech dniach pobytu, przesłuchanie na gestapo, oczywiście od bandytów nas ponazywali, ze z Warszawy to bandyci tylko. Przyszedł jakiś szef z fabryki i do fabryki Ridgeswerke w Kastoraugwel, niedaleko Essen. Tam zacząłem pracować.
Przetwarzali ze smoły pogazowej z węgla, destylacja węgla i z tego było ponad sto różnych produktów chemicznych, od benzolu do naftaliny. Różne chemikalia, farby, więc była to strategiczna… bo benzol był potrzebny jako paliwo zastępcze zamiast benzyny. Używali tego do czołgów, do samochodów.
Pozwoliłem sobie na mały sabotaż. Przychodziłem o szóstej rano, a majster przychodził o siódmej, więc jak już poznałem gdzie się odkręcało, gdzie się zakręcało, to odkręcałem zawór z benzolem, który lał się do kanału. Tak wylatywało tego sto litrów czy ileś, przez dwadzieścia minut, później zakręcałem, szedłem do pracy i niewinny byłem zupełnie. Tak że przez długi czas to trwało, chyba dwa tygodnie.
Później zbombardowali fabrykę. Raz przenieśli mnie do prac porządkowych, to znaczy sprzątanie, porządkowanie terenu. Uporządkowali, przywrócili część zakładów do pracy. Nastąpił drugi nalot, drugi raz zbombardowali, w sumie trzy razy bombardowali. Ostatni raz naliczyli, nie wiem tego, bo schodziłem do bunkra, ale naliczyli podobno Niemcy, że było trzysta niewypałów, to można sobie wyobrazić ile było wypałów bomb. To Amerykanie bombardowali w dzień.
- Kiedy został pan wyzwolony?
Wyzwolony, to trudno powiedzieć, że zostałem wyzwolony, sam się wyzwoliłem. Jak nadchodził front od zachodu, to z trzech stron Amerykanie zamknęli, zrobili kocioł w tym rejonie. Nas wtedy wszystkich obcokrajowców: Polaków, Rosjan i Francuzów, z tego miejsca przegonili. To znaczy uszeregowali w jakieś grupy, jeden za drugim i wymaszerowaliśmy dwadzieścia pięć kilometrów w kierunku Dortmund. Tam przestali się nami opiekować w nocy, ani się napić wody, ani nic, wróciliśmy z powrotem. Tak około dwóch tygodni żeśmy krążyli w lewo, w prawo.
Doszliśmy do miejscowości Ruhra nad rzeką Ruhra i tam nie było ani Niemców, ani Amerykanów. Dowiedzieliśmy się, że to jest ziemia niczyja, bo Niemców już nie było, bo się wycofali, a Amerykanie jeszcze nie weszli. Po zwalonym moście przeszliśmy przez rzekę z kuzynem, bo z kuzynem byłem i dostaliśmy się na drogę gdzie dalej stali Amerykanie. Idąc wyjęliśmy chusteczkę na wszelki wypadek, jak by się spotkało ich. Idziemy, patrzymy, stoi czołg, za czołgiem stoi Amerykanin, więc pomachaliśmy mu chusteczką. Powiedział:
Okay. Palcem pokazał i zrozumieliśmy, że mamy iść w tym kierunku. Poszliśmy w tym kierunku i tak się wyzwoliłem.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Wróciłem do Polski, bo odnalazłem w końcu swoją narzeczoną, była gdzieindziej wywieziona. Do Magdeburga. Z Magdeburga trafiła do Osnabrück i do Osnabrück też dołączyłem. Przedtem się znalazłem w Getyndze, to była miejscowość znana w ogóle, gdzie były dwa punkty zborne Polaków. Pięć tysięcy ludzi jeden liczył, a drugi trzy tysiące, w byłych koszarach niemieckich. Tam żeśmy przeżyli, powiedziałbym bunt. To się nazywało z naszej strony bunt, ze względu na to, że Polacy poszli na miasto, chyba do kina. Niemcy okaleczeni, o kulach, chcieli wejść bez kolejki i Polacy zaczęli awanturować się, nastąpiła awantura. Przyjechali Anglicy, zabrali Polaków, kazali im się położyć na ziemi, a Niemców puścili. Doszła od razu do nas, do koszar wiadomość, że zatrzymali około trzydziestu Polaków. Myśmy wyszli na ulice i żeśmy zatrzymali trzydziestu Niemców na terenie naszego obozu. Zamknęliśmy obóz, czarne flagi wywiesiliśmy, tak że to regularny bunt był. Anglicy następnego dnia otoczyli cały obóz, leżące stanowiska strzeleckie z bronią, my Polacy też przygotowaliśmy broń na wszelki wypadek. Ale do starcia nie doszło, bo nastąpiło pojednanie. Myśmy zażądali natychmiastowego przywiezienia tych Polaków, których zatrzymali i oni spełnili nasze żądania. Przywieźli Polaków, myśmy oddali Niemców, tak żeśmy załatwili sprawę. Przy okazji załatwili jeszcze jakieś inne sprawy żywnościowe, bo czegoś nam nie dawali. Nie wiedziałem czego, tak że nic nie mogę na ten temat powiedzieć.
Stamtąd wyjechałem do Osnabrück i z Osnabrück do Warszawy wyjechałem w połowie listopada, chyba 20 listopada. Przyjechałem do Warszawy, ale żegnając się z narzeczoną powiedziałem, że na Boże Narodzenie przyjadę. Dowiem się, co słychać w Polsce i przyjadę z powrotem po nią. Tak zrobiłem. Ponieważ do Warszawy przyjechałem w listopadzie, ojca odnalazłem, siostrę w Zakopanem i pod koniec grudnia myślę sobie: „Trzeba wrócić z powrotem, bo zobowiązałem się wrócić”. Najpierw poszedłem do… Komisji Repatriacyjnej… Nie pamiętam, jak to się nazywało, bo oni dawali zaświadczenie, że można było jechać pociągiem za darmo, a pieniędzy nie miałem. Ponieważ nas przywieźli do Szczecina z Osnabrück, to myślałem, że tą samą drogą uda mi się wrócić. Dojechałem do Szczecina. Noc, w nocy nie można wychodzić, bo godzina policyjna. Patrzę, w poczekalni jakiś młody człowiek wyjmuje z kieszeni listy i wyrzuca je do kosza. Zainteresowałem się, co on robi, ale za chwilę patrol przechodził i legitymował wszystkich. Mnie akurat nie legitymowano, bo jakoś nie byłem podejrzany, natomiast u tego chłopaka stwierdzili, że ma legitymację szkolną i mówią: „Dlaczego ty tu jesteś, a nie w szkole?”. Nie wiem, co on tłumaczył, ale zabrali mu tą legitymację. Jak mu zabrali legitymację, to wyrzucał listy, pozbywał się tych listów. Zorientowałem się, że on przechodzi na tamtą stronę, na Zachód i po prostu wstawiłem się za nim do osób, które zabrały mu legitymację. Mówię: „To młody chłopak, przecież on nic nie zrobił. Oddajcie mu legitymację”. – „Tak pan mówi?”. Mówię: „No tak”. Oddali mu legitymację. On z wdzięczności pyta się, co mam zamiar zrobić. „Potrzebuję przejść na zachód do Osnabrück”. – „A my w tamtą stronę akurat jedziemy, bo przewożę grupę żon oficerów, podoficerów z Dywizji Maczka”. Przyłączyłem się do nich.
W Szczecinie na ulicy Wojska Polskiego była cała ta organizacja. Żeśmy przenocowali, wydali każdemu zaświadczenie, że zwierzęta hodowlane skupuje do badań. Miałem do Lipska zaświadczenie, lewe oczywiście. Wsiedliśmy w pociąg, dojechaliśmy do Berlina i już na jednym z przystanków były samochody angielskie RAF-u. One miały możliwość przewożenia przez granicę radziecką. Zapakowali nas do samochodów, przewieźli i na dany moment się stawiłem, na Wigilię.
Drugi raz wróciłem do Polski 15 marca.
- Czy był pan po wojnie w jakiś sposób represjonowany?
Nie.
- Proszę powiedzieć, w jakim zawodzie pan pracował?
Pracowałem w Wydawnictwie RSW „Prasa”, w młodzieżowym oddziale delegatury do 1960 roku, a później przeszedłem do wydawnictwa książkowego i też pracowałem jako wydawca.
- Całe życie mieszkał pan w Warszawie?
Cały czas mieszkałem w Warszawie.
Warszawa, 15 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek