Nazywam się Janusz Polkowski, pseudonim Sójka. Przed Powstaniem byłem w oddziale „Kedywu” Okręgu Warszawskiego, w tak zwanym Kolegium B. „Kedyw” Okręgu Warszawskiego składał się zasadniczo z dwóch oddziałów miejscowych A i B i oddziału terenowego, „Obroży”.
Dobrze zapamiętałem, byłem harcerzem czynnym. Zostałem włączony do Pogotowia Harcerskiego w Hufcu Ochota, stamtąd dostawaliśmy zadania. Pilnowaliśmy na Dworcu Warszawa Towarowa transportu mebli, całego urządzenia konsula z Gdańska, który musiał stamtąd wyjechać. To było jedno z zadań. Pierwsze bomby, [które] spadały na Warszawę, to właśnie na tę Warszawę Towarową, bo tam były transporty wojska. Tak że miałem okazję zapoznać się z pierwszymi bombami. Dla mnie było to niewątpliwie przerażające, ale przygotowani byliśmy na wojnę gazową. Jak bomba wybuchła i słup dymu, kurzu poszedł w górę, to wszyscy myśleli, że to gaz. Byłem bogaty w prawdziwą maskę przeciwgazową, założyłem ją. Ale byli tam robotnicy, którzy z wagonów wyładowywali skórę, jakieś inne towary, to po prostu siusiali w chusteczkę i zakładali sobie też jako ochronę przed gazem.
Tak, to były pierwsze bomby, które na Warszawę spadały, właśnie na Warszawę Towarową.
Mieszkałem wtedy na ulicy Dobrej, na Powiślu. Nawiasem mówiąc, urodziłem się na Dobrej.
Naprawdę nie wiem. Widocznie moja [szkolna] drużyna harcerska, a do szkoły chodziłem na Karową, tam była 77. WDH, w jakiś sposób podlegała temu hufcowi. W każdym bądź razie Hufiec Ochota nam rozdzielał zadania. Jedno z zadań to było to. Po bombardowaniu dworca okazało się, że te meble nie są takie ważne, nie ma co pilnować. Dostałem zadanie kolportażu prasy na Dworcu Warszawa Główna, nie wiem, czy rozdawałem, ale…
Tak, z hufca dostawałem i tę prasę rozprowadzałem na Dworcu Warszawa Główna. Takie dwa zadanie sobie przypominam z tego okresu.
Nie pamiętam.
Nie, to trwało kilka dni. Potem, jak Warszawa była porządnie zbombardowana, już wszystko przestało być takie ważne. Ponieważ mieszkaliśmy blisko mostu, to rodzice uważali, że bezpieczniej będzie gdzieś wyżej i byliśmy u mojej ciotki na Miodowej pod 14. Tak się złożyło, że w tym domu kwaterował batalion wojska …
Tak. Miodowa była nieźle zbombardowana, zniszczona. Druga strona Miodowej była całkiem spalona, a nasza, do ulicy Kapitulnej, była też zniszczona, spalona. Ocalał dom, w którym byliśmy. Tak że uciekliśmy nie tam gdzie trzeba.
Skończyłem szkołę podstawową przed samym wybuchem wojny, siedem klas zdążyłem skończyć. Jako taki zdolny poszedłem do drugiej klasy, czyli wyrobiłem się w ciągu sześciu lat i to przed samym wybuchem wojny. Chciałem dalej się uczyć, ale jak z szóstej klasy ktoś chodził do gimnazjum, wtedy miał kontakty z gimnazjalnymi kółkami konspiracyjnymi. Natomiast ja nie miałem tych kontaktów, więc szukałem szkoły. Znalazłem na Karowej szkołę dla elektryków i uczyłem się. Obowiązywała praktyka zawodowa, więc znalazłem sobie też miejsce na Marszałkowskiej w zakładzie elektromechanicznym i praktykę rozpocząłem jako praktykant elektryk.
Właśnie, ale prezydentem, niestety, nie zostałem.
Miałem rodzonego brata, starszego o trzy i pół roku.
Tak, był w „Baszcie”.
Ojciec nie, w ogóle mam nawet dokument jak go w okresie zaborów wzięli na komisję lekarską i uznali, że nie nadaje się do służby wojskowej. Był drukarzem, zecerem.
Tak, matka, ojciec i [brat].
Był drukarzem. Natomiast brat też poszedł w moje ślady, to znaczy też poszedł do tej szkoły i potem również pracował jako elektryk. Mimo że był starszy, ale w moje ślady poszedł. Z tym, że on wcześniej należał do „Baszty” już, a ja miałem kontakt z moim dalszym bratem ciotecznym, który był w konspiracji od 1939 roku. Proponowałem mu stale, że chciałbym należeć gdzieś, on mnie odstawiał, mówił: „Za młody jesteś. Czekaj, ucz się, rośnij”. Ale dawał mi czasem drobne polecenia. Między innymi dał mi pasy wojskowe bez sprzączek, żeby iść do jakiegoś kaletnika, żeby sprzączki poprzyszywał. Ponieważ pasy były wojskowe, to sprawa była wiadoma. Poszedłem do kaletnika, zrobił pasy, pytam się: „Ile za to płacę?”. Mówi: „Nic pan nie płaci, tylko niech więcej pan nic nie przynosi”. Potem jakąś paczkę przenosiłem, takie drobne [sprawy].
Ale w końcu w 1942 roku [brat cioteczny Józef Łapiński „Chmura”], zaproponował mi wejście do organizacji. Z tym że, już teraz wiem, że on miał tak zwany etat na pluton, był dowódcą plutonu. Miał jeden plus jedenaście tylko. Oprócz tego nazbierał sobie jeszcze dziesięciu, czy dwunastu, poza tym etatem. Byłem poza etatem. Faktycznie działałem od 1942 roku, ale w dokumentach figuruje od maja 1943 roku bo wtedy już formalnie mnie zgłosił jako uczestnika konspiracji. Natomiast przysięgę składałem wcześniej.
To był na początku Batalion Saperów Praskich, pod dowództwem kapitana Pszennego, pseudonim „Chwacki”. Ten batalion, ponieważ to saperzy, minerzy, dokonywał różnych akcji zbrojnych. Jak my się włączyliśmy, to jako fachowcy już, stworzono z nas „Kedyw” w 1943 roku. Szkolono „Kedyw” Okręgu Warszawskiego i była kontynuowana walka. Na przykład na Nowym Świecie dwie akcje na budy policyjne, to mój oddział wykonywał.
Nie, nie brałem.
Brałem udział w dwóch akcjach. Jedna to była akcja szkoleniowa w rejonie Lasów Celestynowskich. Chodziło o to, żeby w terenie można było żołnierzy przeszkolić. Było strzelanie. Przy okazji rozbiliśmy oddział własowców, który tam był, wpadli nam w ręce. Tłumaczyli się, że zdezerterowali, ale mieli książeczki żołdu bieżące, więc wtedy traktowaliśmy ich jako maruderów, którzy chodzili po wsiach i ludzi szantażowali, zmuszali do różnych rzeczy. Zostali zlikwidowani. Natomiast druga akcja bardzo ciekawa byłaby, gdyby doszła do skutku. Chyba już w 1944 roku, mieliśmy zasadzkę zrobioną na ulicy Wolskiej, na Reducie Sowińskiego. Miało jechać pięć samochodów żandarmerii. Był napad zrobiony przez oddział terenowy Armii Krajowej na żandarmerię podmiejską. Drogą radiową mieli nadać sygnał SOS o pomoc i liczyliśmy, że będą jechać. Była obstawiona Wolska i Grójecka, dwie równoległe. Całą noc czekaliśmy, niestety, nie przyjechali. Jechało pięciu żandarmów na koniach, to ich nie ruszaliśmy, bo nie o to chodziło. Tak że akcja nie doszła do skutku, a zapowiadała się na ciekawą. Mieliśmy w ciągu pięciu minut ostrzelać, rozbić ich i wzdłuż muru cmentarnego zaraz wycofać się.
To przed wybuchem Powstania było. Po drugiej stronie były koszary Wehrmachtu, mieliśmy jeszcze ich ostrzelać, żeby spowodować walkę bratobójczą. Jak ktoś w nocy się budzi, że do niego strzelają, to strzela do tych co w pobliżu są, a w pobliżu byli żandarmi. Wszystko ładnie się zapowiadało, ale nie wyszło. W tych dwóch akcjach brałem udział…
Jeszcze mi się przypomniała jedna [rzecz]. Był rozkaz komendy Armii Krajowej, żeby kontyngenty, które się Niemcom dostają, likwidować, palić, niszczyć gorzelnie, bo rozpijali Polaków. To też była akcja troszeczkę szkoleniowa w miejscowości Krupki za Miłosną. Mieliśmy tę gorzelnię rozbić i wylać zawartość. To zostało dokonane, z tym że był nieprzyjemny incydent. Niby dowódca Armii Krajowej z tego terenu był powiadomiony, że taka akcja będzie, ale nie powiadomił swoich żołnierzy. Wyszło dwóch i zaczęło do nas strzelać, więc w tej sytuacji nasze ubezpieczenie odpowiedziało ogniem. Jeden został zabity, drugi ranny.
Między sobą. Bo jak oni zaczęli do nas strzelać… oni myśleli, że to bandyci jacyś. Takie nieporozumienie wyszło. Instalacje, wszystkie urządzenia zostały zniszczone, wypuszczony został cały dorobek w spirytusie.
Tak.
Cały czas była mowa o tym, że będzie Powstanie. Akcje zbrojne, których dokonywaliśmy, to była walka bieżąca, natomiast szykowaliśmy się do Powstania. Wiele pytań słyszałem i czytałem: „Czy warto było? Czy potrzebne było Powstanie?”. Powstanie byłoby i tak, i tak. Sami byśmy je wywołali bez sygnału od dowództwa. Dlatego, że mieliśmy broń i mieliśmy chęć walki, odwetu. Może to nie byłoby takie zorganizowane, ale spontaniczne. Może to byłoby też z wielkimi stratami, ale coś takiego by na pewno było, bo cała Warszawa, młodzież warszawska była przygotowana do walki, więc trudno byłoby zrezygnować z tego.
Być może moment by nie był taki, bo przed Powstaniem Niemcy się w panice wycofywali. Widać było, że to jest już odwrót, ucieczka po prostu. W tym momencie może uderzenie byłoby bardziej skuteczne, ale w każdym bądź razie było jak było.
Tak, byliśmy na Szpitalnej 12 w hurtowni materiałów mydlarsko-perfumeryjnych. Właściciel nazywał się Różycki. W magazynach tej hurtowni siedzieliśmy. Nawet było w pewnym momencie to pogotowie zerwane, zatrzymane, a my siedzieliśmy do oporu, do Powstania. Łączniczki przyniosły rozkaz o wybuchu Powstania, w tym samym dniu i wyruszyliśmy…
Tak, od pogotowia siedzieliśmy, aż do momentu Powstania. Dwa tygodnie chyba siedzieliśmy.
W każdym bądź razie ponad tydzień.
Zadanie było takie, że nasz pluton, bo to był oddział w sile kompanii… Jakie było zadanie kompanii, to trudno jest mi w tej chwili powiedzieć. W każdym razie pierwsze zadanie kompanii było takie, żeby zdobyć hotel „Victoria” na placu Dąbrowskiego, bo tam miała być siedziba generała „Montera”. Ten hotel został zdobyty, ale po jego zbombardowaniu generał „Monter” z całym sztabem i z nami, bo byłem w oddziale osłony Komendy Powstania, został przeniesiony do budynku PKO na ulicę Świętokrzyską. Nasz pluton, w tym czasie, gdy inne plutony zdobywały hotel „Victoria”, miał za zadanie zająć mieszkanie na pierwszym piętrze, na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej i umocnić placówkę. […] To było w pobliżu hotelu „Victoria” i w pobliżu PKO. Chodziło o to, żeby w tym miejscu… Nie wiem, może już zawczasu było przygotowane PKO do rezydencji „Montera”, bo na rogu w budynku PKO też byli koledzy z naszego oddziału. To wyglądało w ten sposób, że było to nowoczesne mieszkanie z wejściem od frontu, z wejściem od tyłu, więc część z nas od frontu szła, a część od tyłu. Zajęliśmy mieszkanie w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej, wszystkich mieszkańców…
. Tak, po prostu zajęliśmy siłą, nikt się nie bronił, ale tak to wyglądało. Mieszkańców umieściliśmy w jednym pomieszczeniu, bo chodziło o sprawdzenie, kto to jest. Z balkonu, róg ulicy Świętokrzyskiej i Jasnej, otworzyliśmy ogień na plac Powstańców, wtedy plac Napoleona, bo stamtąd właśnie żandarmeria strzelała. Pierwszy ogień właśnie był w kierunku na plac Powstańców Warszawy. To była nasza placówka, z której wypady robiono. Z tym że wypad, w którym brałem udział, to był wypad tylko na ulicę Marszałkowską. Byli już zabici Niemcy i my po prostu szukaliśmy broni. Przeszukaliśmy plecaki…
Mieliśmy dobre uzbrojenie z tego względu, że jako oddział „Kedywu”, to byliśmy dobrze uzbrojeni. Mieliśmy Steny i Thomsona, amerykański pistolet maszynowy, oprócz tego pistolety krótkie. Tak że w zasadzie grupa nasza była taka, że każdy posiadał broń. To było dużo, bo inne oddziały powstańcze czasem [miały] kilka sztuk broni na kilkunastu ludzi. Właśnie pierwszy ogień z balkonu był z tego Thomsona, amerykańskiego pistoletu maszynowego, kaliber jedenaście czterdzieści pięć, dosyć grube pociski. Tak że jak taki pocisk uderzał w człowieka, to obezwładniał go po prostu. Siła uderzenia była taka, że go przebijał. Tak to się zaczęło. Pierwszy mój wypad był właśnie po broń na ulicę Marszałkowską. Deszcz mżył, patrzyłem na niemieckie trupy z dziką satysfakcją, że w końcu i oni leżą. Od razu ktoś hymn puszczał, flagi zawieszono na Prudentialu, obecnym hotelu „Warszawa”.
Znaleźliśmy wtedy magazynki do pistoletu maszynowego z amunicją, to było cenne. Samych pistoletów nie znaleźliśmy, ale jakąś żywność jeszcze znaleźliśmy, to też było ważne.
Drugi wypad był na Pocztę Główną. Poczta Główna była [tam], gdzie jest w tej chwili budynek Narodowego Banku Polskiego. Ktoś powiedział, że tam są motocykle i chcieliśmy zdobyć motocykl. Sprawa wyglądała w ten sposób, że już na Poczcie Głównej nie było Niemców, ale byli w sąsiedztwie i ostrzeliwali jeszcze. Tak że poszliśmy z kolegą, [to był] polski motocykl „Sokół”, wzięliśmy, uruchomiliśmy i jak jechaliśmy nim, to już strzelali wokół nas. Co się dalej z tym motocyklem stało - nie wiem. W każdym razie wiem, że ten motocykl dotarł na ulicę Świętokrzyską i to było na tyle.
W piątym albo w szóstym dniu Powstania, już nie pamiętam, jak byliśmy na placówce na pierwszym piętrze, nadlatują samoloty Heinkle i zaczynają zrzucać bomby z wysokiego pułapu, to znaczy widać było jak bomby zrzucają. Byłem w korytarzu tego mieszkania, tam była maszyna do pisania i nasz szef pisał meldunki na niej. Zobaczyłem bombę, która leciała na oficynę tego budynku i po wybuchu leciały odłamki szkła. Zakryłem sobie twarz dłońmi i w tym momencie straciłem przytomność. Okazuje się, że druga bomba już uderzyła w nasz front. Uderzyła około pięć, sześć metrów ode mnie. Z tym, że byłem w korytarzu, a ona uderzyła w pokój, wybuchła. Od niej zginął jeden kolega, drugi miał urwaną nogę i zwichniętą rękę. Potem sanitariuszka, ja i jeszcze jeden kolega byliśmy lżej ranni.
Taka ciekawostka, straciłem przytomność, myślałem że nie żyję. Co mnie do życia doprowadziło? Po pierwsze krzyk kolegi, że umiera. „Umieram! Umieram!”. Już się nie przejmowałem jego umieraniem, bo sam myślałem, że nie żyję. Ale jak usłyszałem to „Umieram”, to doszedłem do wniosku, że żyję, więc zacząłem się wydobywać z tego gruzu. Wtedy kap, kap, woda mi kapie, więc zdziwiony gdzie to… Złapałem ręką, patrzę pełno krwi. Myślę sobie: „O, no to jak ze mnie ta krew wszystka wykapie, no to naprawdę już wtedy...”. Zacząłem się wygrzebywać, chciałem z tego mieszkania wyjść. Ale po tej bombie cały układ się zmienił, po prostu nie mogłem trafić na wyjście. Kolega na jednej nodze kuśtykał i na schodach zniknął, to ja za nim. Dotarliśmy na drugą stronę, do budynku PKO, gdzie był szpital powstańczy. Już nas nie obchodziły bombardowania, szliśmy przez ulicę w ogóle nie kryjąc się, nie chowając się, bo już dostaliśmy swoją porcję. Na drugiej stronie, [w szpitalu była] kolejka lżej rannych. Przede mną stał taki, który w ręce trzymał swoje własne ucho. Teraz może by mu przyszyli, ale wtedy… Przyszła moja kolejka, byłem zalany krwią, jakieś odłamki miałem, ale powierzchniowe, to mi wyjęli. Obsypali mi twarz dermatolem, żółtym proszkiem. Po krwawej masce, żółta mi się zrobiła i pyta sanitariuszka: „Gdzie jeszcze?”. Mówię: „Tu mam mokro”. Czyli nie czułem bólu tylko mokro. Rzeczywiście jest dziurka. „A to jeszcze tu mam mokro”. Dostałem w rękę [nogę] i za uchem też mam bliznę.
Nie, powierzchowne. Trudno powiedzieć, czy to były odłamki bomby, czy odłamki jakiegoś gruzu, metalu. Dziurki były, ale nic specjalnie [groźnego] trzeba było [to tylko] wydłubać.
Tak, straciliśmy tę placówkę i oddział został przeniesiony do budynku PKO. W tym czasie zmusili mnie do tego, żeby poleżeć w szpitalu powstańczym. Tydzień leżałem w powstańczym szpitalu. To był okres luksusowy, bo koledzy przynosili coś do jedzenia, owoce w soku, marynaty, wino, pamiętam że to było „Wino Makowskiego”. Byliśmy dobrze zaopatrzeni, lżej ranni, starałem się już wyrwać stamtąd, ale lekarz mnie nie puszczał. Dopiero po tygodniu mnie wypuścił. Był ksiądz, który opiekował się rannymi. Do nas przychodził, zawsze pogawędki ucinał i raz z nami to wino popijał.
Nie było mszalne. Spotkałem księdza później, po Powstaniu. Mam nawet jego książeczkę, w której opisywał swój pobyt w tym szpitalu powstańczym.
Nie mam w pamięci tego nazwiska. Mam jego książkę.
Tak, pociecha duchowa, bo byli [również] lekarze, pielęgniarki. Tak to się skończyło.
Wróciłem do oddziału.
W tym czasie oddział miał akcję na ulicy Moniuszki. Były tak zwane SD, Sonder Dienst, to było gestapo mundurowe, służba specjalna. Tę placówkę zlikwidowali, w tym nie brałem udziału. Później już brałem udział w akcjach z całym oddziałem.
Główne akcje, w których brałem udział, to było tak… Byliśmy oddziałem osłony Komendy Okręgu Warszawskiego, osłony „Montera”. Na opaskach mieliśmy jedynkę, to samo, co „Monter”.
Tak, w samym centrum Powstania byliśmy. Ale oprócz tego, że osłanialiśmy „Montera”, to rzucano nas na akcje po prostu, które były dokonywane w pobliżu. Wzmacniano oddziały, które wykonywały te akcje. Brałem udział w akcji „Kawiarnia Esplanada”, róg Sienkiewicza. Samochód esesmanów, pluton chyba dwudziestu kilku wjechał i powstańcy samochód obrzucili granatami. Oni się skryli w piwnicach tego lokalu i stamtąd trzymali ten narożnik, ostrzeliwali się. Próby zdobycia ich nie udały się, a ponieważ to było w pobliżu komendy, bo Sienkiewicza a Świętokrzyska to jest niedaleko, więc nam dano zadanie zlikwidowania ich. Wybrano nas niby dziesięciu do tej akcji, to znaczy na ochotnika się zgłaszaliśmy. Z tym że czterech miało szturmować, a sześciu ubezpieczać. Czyli sześciu siedziało na pierwszym piętrze budynków sąsiednich, a my we czwórkę mieliśmy zaatakować ich bezpośrednio. Niby mało nas było, ale widocznie nie trzeba było więcej. Szliśmy wzdłuż ulicy… ulicy Zgoda, aż do rogu Sienkiewicza, tam był ten lokal kawiarni. Jak doszliśmy, to rzuciliśmy granat i „filipinkę”. Granat produkcji konspiracyjnej, ta „filipinka” to była bombka, kilogram materiału wybuchowego z błyskawicznym zapalnikiem, że jak padała, to wybuchała. Jak rzuciliśmy tą „filipinkę”, to byliśmy w polu rażenia. Instrukcja mówiła o tym, że wolno ją rzucać zza węgła, z okopu, a nie bezpośrednio. Zaraz wszyscy fiknęliśmy, a miałem zdobyczną rakietnicę i rakiety w futerale skórzanym, to potem w tym futerale miałem odłamki „filipinki”. Granat produkcji konspiracyjnej elegancko pękł na pół tylko, dwie połówki były. Nie rozsypał się na kawałki, jak powinien […]. Po tym wybuchu, jak się już pozbieraliśmy, to zaraz do piwnicy ładujemy się. Bo jak my wystraszyliśmy się naszej „filipinki”, to tym bardziej prawdopodobnie Niemcy. Gdy schodziliśmy do piwnicy, to [usłyszeliśmy] pojedynczy strzał z piwnicy i kolegę raniło w nogę. Byłem ja, drugi był Jacek Mackiewicz „Kujawa”, trzeci chyba był „Odon” [Donat Woś] i czwarty to był Stoczkowski „Skaryszewski”. Stoczkowski dostał w łydkę, ale to go wcale nie powstrzymało. Wtedy z rakietnicy strzeliłem do piwnicy i w świetle rakiety zobaczyliśmy leżącego Niemca. Jak już było go widać, to z pistoletu maszynowego ktoś go zdjął. Weszliśmy do piwnicy. To był Niemiec chyba amunicyjny, bo przy nim była skrzynka amunicji do erkaemu, oprócz pistoletu, z którego strzelał. Co teraz robić? Żeby iść dalej piwnicami, one są z załomami, z zakrętami, to trzeba mieć granaty, żeby rzucić i dopiero iść.
Jeden Niemiec był. Zastanawialiśmy się, co dalej robić, ale słyszymy jakieś odgłosy, szmery. Okazuje się, że w piwnicy tego domu byli przytrzymywani przez Niemców mieszkańcy. Powiedzieli im, że jak powstańcy zaczną atakować, to wrzucą im granat i ich zlikwidują. Przerażeni wszyscy. Było ich kilkadziesiąt osób, trzydzieści chyba. Na górę ich odprawiliśmy i znów sytuacja jest taka, że nie wiadomo co. W tym czasie, ci z ubezpieczenia zauważyli, że przez okienko piwniczne wyłazi gruby Niemiec i się w tym okienku zaciął po prostu. Podeszli, pomogli mu wyjść z tego okienka i przemówili mu do rozumu, nie wiem, w jaki sposób, bo nie byłem przy tym. W każdym razie [powiedział], gdzie jest reszta oddziału. Piwnicami przeszli do sąsiedniego budynku, [do którego] była przebita [ściana] i w sąsiednim budynku [ci Niemcy] siedzieli w piwnicy. Już wiedzieliśmy gdzie są, więc wtedy na śmiałego poszliśmy dalej. [Tam] gdzie była dziura przebita z jednego domu do drugiego, to jeden został [aby przejścia] pilnować, a nas trzech poszło na górę, [a tam] od podwórza było wejście do drugiej piwnicy. Ale znów ten sam problem, nie mamy granatów. Zbliżyliśmy się do tej piwnicy, zaczęliśmy coś mówić, to stamtąd zaczęły padać strzały. Co tu robić? Ktoś wpadł na pomysł, gdzieś leżały bele materiału, jedwab sztuczny, chemia. Nie wiem, czyj to był pomysł. Powrzucaliśmy z boku pod drzwi kilka tych bel i to podpaliliśmy. Zaczęło się smażyć, gaz bojowy się z tego wytworzył, który szedł do piwnicy. Po jakimś czasie słychać tupot nóg. Najpierw strzał był pojedynczy i tupot nóg. No to krzyczymy: Hände hoch! Wychodzi chyba osiemnastu dryblasów, esesmanów, a nas trzech tylko. Bez broni wychodzą oczywiście. Postawiliśmy ich pod murem, twarzą do ściany. Dwóch z nas poszło do piwnicy po broń, a jeden pilnował ich. Jak to na wojnie bywa, kolega jeden mówi, że on popilnuje przecież tych Niemców, żebyśmy mogli iść po broń do piwnicy. Poszliśmy po broń, rzeczywiście ją wytargaliśmy. Ten pojedynczy strzał, to dowódca plutonu, oficer się zastrzelił. Wracamy na górę i naszych jeńców już nie ma. Zaprowadził ich do komendy jako swoich [zdobytych jeńców], za co na pewno dostał jakąś nagrodę. Tak wyglądała akcja na [kawiarnię „Esplanada”]. Strat własnych nie mieliśmy, tylko łydka przestrzelona, a w sumie osiemnastu jeńców, jedne gruby, który wyłaził przez okienko i utknął i dowódca plutonu, oficer, [który] popełnił samobójstwo. To była jedna akcja skuteczna, wykonana stosunkowo małymi siłami. Nawiasem mówiąc, na marginesie tej akcji, to w Muzeum Powstania Warszawskiego za murem pamięci była tablica, nie wiem, czy jeszcze jest, [z napisem]: „Oddział szykujący się do akcji na kawiarnię »Esplanada«„. Nie nasz oddział, nie ten oddział, który zdobywał. Widać, że upozorowane to zdjęcie…
Nie mieliśmy, ale był, później jeszcze powiem. Wystarczyłoby, żeby było napisane: „Oddział szykujący się do akcji”. Ale nie na kawiarnię „Esplanada”, bo odbierano nam tę kawiarnię, a przecież to jest udokumentowane w książkach, że to my ją zdobywaliśmy. À propos fotografa. W wydaniu, które wyszło po wojnie, zbiór fotografii, jest zdjęcie i też znów jest [informacja]: „Atak na kawiarnię »Esplanada«”. Okazuje się, że my poszliśmy z bronią, a nasze ubezpieczenie, tych sześciu, fotograf jakiś się znalazł, też ustawili się do zdjęcia jako atakujący kawiarnię „Esplanada”. Jest ich zdjęcie. To jest nieprawda i to jest nieprawda, ale tak to właśnie bywa.
Brałem również udział w zdobywaniu PAST-y na Zielnej, ale tylko w jednym dniu. Dwóch nas tylko było, mój późniejszy dowódca plutonu, Jacek Mackiewicz „Kujawa” i ja. Z drugiej strony ulicy Zielnej ostrzeliwaliśmy budynek. Ale do końca akcji nie braliśmy udziału, tak że nie…
Taki był po prostu epizod z naszej strony. Natomiast poważną akcją było zdobywanie komendy policji i kościoła Świętego Krzyża, następnie przebicie na Stare Miasto.
Trzecia sprawa, to była już akcja małej grupy, to było zadanie przeniesienia amunicji na Stare Miasto, ponieważ zrzuty, które się odbywały, dostawały się do Śródmieścia. Podobno [Komenda Starego Miasta] nie miała instrukcji do odbioru zrzutów, nie wiedzieli jak układać ogniska, sygnały, żeby zrzuty odebrać. W związku z tym szukano kilku ludzi na ochotnika, zgłosiło się siedmiu, między innymi ja. Mieliśmy zadanie takie… był jakiś spec od kanalizacji, który nas prowadził. [Był również] kapitan Polak, nie wiem, czy to było jego nazwisko, który niósł dokumenty dotyczące zrzutów. Nas było chyba pięciu. Powiedzieli nam, żeby założyć wysokie buty, bo są płyny nieczyste. Jakieś saperki leżały razem z [zabitym] Niemcem, to ściągnąłem mu. Założyłem te buty, trochę były ciasne. Jak wlazłem, to już potem nie mogłem zdjąć, ale to jest już dalsza sprawa. Powiedzieli, żeby w drążek się zaopatrzyć, bo kanał jest owalny. Drążek pozwalał na to, żeby nie deptać dłońmi po dnie. Oprócz nieczystości były jeszcze szkła i inne rzeczy i można było na nim usiąść, odpocząć, można było stołeczek zrobić. Oprócz tego miałem broń własną, pistolet Vis, granat niemiecki, trzonowy i worek amunicji – na piersiach piętnaście kilogramów (na plecach nie było miejsca, bo ten kanał był za niski) oraz pożywienie, butelka „Wina Makowskiego” i kilka kostek cukru. Tak wyekwipowany wchodziłem do kanału, róg Mazowieckiej i Świętokrzyskiej. Ten kanał do tej pory jest i właz jest. W samym wejściu do kanału okazało się, że dwóch z tych ochotników nie bardzo się do tego nadaje, bo przy zejściu jednemu się krew nosem rzuciła, drugi nie mógł tchu złapać. Czyli fizycznie po prostu nie byli przygotowani do takiego [wysiłku]… Dwóch się wycofało, zostało nas trzech. Jeden wszedł do kanału i poszedł, [Donat Woś] „Odon” chyba. Za chwilę zaczął wydobywać się dym, więc znów problem. Co się dzieje? Okazuje się, że sąsiedni dom na Mazowieckiej się palił i dym znalazł ujście przez rury kanalizacyjne. Nie normalnie do komina, tylko przez rury kanalizacyjne do kanału szedł dym. Potem dym się przerzedził i we dwóch weszliśmy. Pierwsze wejście było okropne, bo człowiek wpadł w tą rurę ściekową, smród ogromy, ale później to już się nie czuło. Błoto, wiadomo jakiej konsystencji. Miałem latarkę, nawet dwie miałem, więc zapaliłem ją, ale widziałem tylko plecy kolegi.
Prowadził ten spec od kanałów. On był urzędnikiem, nie kanalarzem prawdziwym, ale mniej więcej orientował się. Kanalarz, kapitan i nas trzech zostało, czyli w sumie pięciu ludzi szło.
Tak, dotarliśmy do niego, dym przestał [działać] i złapaliśmy go. Szedł jeden za drugim, każdy widział plecy drugiego. Od razu na Mazowieckiej czołgi nad nami jechały, [nawet] słychać było rozmowy niemieckie. Niebezpieczne były studzienki, wejścia do kanałów, bo jak by usłyszeli, że my buszujemy, to mogliby wtedy otworzyć, wrzucić granat. Cichutko przechodziliśmy przez te studzienki. Powiem od razu jak trasa wyglądała: Mazowiecka, plac Piłsudskiego, potem Wierzbowa, plac Teatralny, Daniłowiczowska. Daniłowiczowska teraz jest krótsza, przedtem miała kolano i na tym kolanie Daniłowiczowskiej wychodziliśmy. To była już Starówka. Ale jak wyglądało to przejście? Po epizodzie z dymem szliśmy ostrożnie. W każdym razie szybko się pozbyłem butelki z winem, bo granat mi przeszkadzał i butelka przeszkadzała. Szliśmy żabką, wyrzucaliśmy ręce, podciągaliśmy nogi. Ręce potrzebne były do drążka. Granat trzymałem za pasem, a butelkę zostawiłem. Został mi tylko cukier jako pożywienie. W ten sposób się posuwając, co jakiś czas drążek nie trafiał dobrze na obwód kanału, traciło się równowagę i dawało się nura. To dosyć nieprzyjemny był moment, ale ponieważ byliśmy tak znieczuleni, już nie czuliśmy tego zapachu …
Siedem godzin.
Tak, a siedem godzin szliśmy. Worek amunicji ciążył, więc jak nie trafiło się drążkiem na obwód kanału, to worek ciągnął do dna, piętnaście kilo. Jakie przygody były po drodze? Przygoda była taka, że w pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie [kanał] się rozgałęzia. Jeden kanał idzie lekko pod górę, z niego wali rwąca woda. Drugi kanał stosunkowo suchy, w prawo. Ten z kanalizacji mówi, że raczej powinniśmy iść w ten z rwącą wodą. Ale to nie bardzo się [nam] uśmiechało, bo pół kanału zalane wodą, tak że bardzo trudny do przejścia. Któryś poszedł w tą odnogę suchą, ale wrócił, bo ślepa. Zostało nam albo do przodu w tą rwącą wodę, a do tyłu nie ma mowy, bo nie wypada. Czujemy gaz świetlny wydobywający się. Nie wiadomo, jakie jest stężenie tego gazu. Woda tak wygląda, że przybywa jej, że spływa i w kanale coraz więcej wody się robi. Mamy szansę, że albo nas gaz wytruje, albo woda nas zatopi. Trzeba coś robić. Poszliśmy w tą rwącą wodę. Technika chodzenia żabką jest już niemożliwa, nie pasowała, trzeba było iść na iksa. To znaczy nogi i ręce się wczepiało po prostu, paznokciami i nogami i tak się posuwało centymetr za centymetrem do przodu. Niebezpieczeństwo było takie, że wystarczy, że któryś przed nami poślizgnął się, to wszyscy wylatywali z powrotem.
To była czysta woda. Tak że przy okazji, jak ktoś był spragniony, to mógł się napić. Przy takim przejściu raz kolega z przodu poślizgnął się i myśmy polecieli. Drugi raz mnie się to zdarzyło też. W końcu wielkim trudem, krótki odcinek, to może było pięćdziesiąt metrów, sforsowaliśmy i udało nam się dalej pójść. Nie chwaląc się, czytałem książkę Jankowskiego, tego architekta, który pisze o tym kanale, że próbował przejść i wycofał się, nie przeszedł tym kanałem. Kanał miał osiemdziesiąt [centymetrów], do metra wysokości, grubsza rura. Po incydencie z tym kanałem, zasadniczo doszliśmy do miejsca, gdzie kanał był otwarty. Ten, co szedł z przodu popatrzył, zobaczył panterkę niemiecką i mówi: „Niemcy! Już powinno być Stare Miasto!”. Znów konsternacja, bo tyle godzin szliśmy, siedem godzin i wyszliśmy na Niemców.
Mówił, że to [Stare Miasto]. Ale przedtem to mogło być w rękach powstańców, a mogli Niemcy to odbić. Mogła być taka sytuacja. Ale w końcu: „Niemożliwe”. Jeszcze raz ktoś oko wysunął do studzienki, akurat powstaniec się przekręcił i pokazał opaskę. W niemieckiej panterce, w niemieckim hełmie, tylko opaska. [Przedtem] był tak odwrócony, że opaski nie było widać… „Nasi! Wychodzimy!”. Ubranie miałem na plecach przetarte wzdłuż kręgosłupa, od tarcia o górę. Tak że wszystko mi się rozłaziło, worek trzymałem już w jednej ręce, jedną zaczepiałem się o klamry i tak z trudem wylazłem z kanału. Kolega, który był przy wejściu z „Parasola”, mówi: „Uważajcie, wylot jest pod ostrzałem”. Tak że człowiek zmaltretowany, [a ten] jeszcze nas straszył. Wyszliśmy bez problemów i zaprowadzili nas do komendanta Starówki, pułkownika Karola Ziemskiego, pseudonim „Wachnowski”. Powitali nas serdecznie, ale najbardziej pamiętam to, że pułkownik każdemu rękę podał. Nie chodziło o to, że pułkownik podał szeregowcowi, ale mieliśmy świadomość, że temu pułkownikowi ręce będą pachnieć co najmniej przez tydzień, bo brud kanałowy właził w pory. Nie wystarczyło umyć ręce, to śmierdziało i śmierdziało dłuższy czas. Z każdym się przywitał, amunicję nam odebrali. Batalion „Parasol” trzymał tę placówkę. Nasze marzenie to umyć się i ubranie jakieś dostać. Chyba najpierw nas zaprowadzili po ubranie, na Miodowej był skład mundurowy i mundury Wehrmachtu były, więc jakieś wyfasowaliśmy. Dali nam po panterce z zapasów, które zdobyli na Stawkach i umyć się. Na placu Krasińskich są dwie studnie artezyjskie, które są do dzisiaj. Pamiętam, że przed wojną dorożkarze kupowali tam wodę. Jeden grosz kosztował kubeł wody z tych studni dla konia. Oni stamtąd w nocy nanieśli nam wody pół wanny, bo to normalnie też pod ostrzałem było. Pół wanny, a nas pięciu. Na raz wszyscy nie możemy, po kolei, losy ciągnęliśmy. Mnie wypadł środkowy los, trzeci z kolei. Woda była czarna, ale rzadka. Natomiast piąty miał już czarną gęstawą. Problem był z rozebraniem się. Góra sama zeszła, ale miałem buty, saperki niemieckie i chciałem [już] ciąć cholewę, bo nie mogłem ich zdjąć. Noga namiękła i były zbyt dobrze dopasowane. Koledzy mówią: „Daj spokój! Takie dobre buty! My ci ściągniemy”. Wyglądało to w ten sposób, że trzymałem się klamki drzwi, a dwóch ciągnęło mi nogę. O mało nogi nie urwali, a potem chlup! Zeszła. Potem drugi but tak samo. Tak że już tych butów nie widziałem, nie chciałem ich oglądać. Natomiast dostałem jakieś kamasze niemieckie. Od razu nas wcielili do „Parasola”, nie pytali się, tylko wcielili…
Wracaliśmy, ale oni nas już… Dostali nowych żołnierzy z bronią. Była odprawa warty, już mnie zaciągnęli na odprawę warty, zaprzysiężyli jako wartownika. Na placu Krasińskich była brama wejściowa do Batalionu „Parasol”. Leżał stary parasol jako symbol i trzymałem wartę, a obiecywali, że na następny dzień na barykadę pójdę. Zorientowałem się, że ci co poszli [ze mną], mieli najbliższą rodzinę na Starym Mieście, a ja najbliższej nie miałem, zostawiłem [ją] w Śródmieściu. Ale moja ciotka tam mieszkała, więc następnego dnia poszedłem do ciotki. Wujek pomógł mi pistolet Visa wyczyścić, bo trzeba było rozebrać po rusznikarsku, umyć go. Na drugi dzień jak poszedłem, to wujek nie żył. Szrapnel się rozerwał, został ranny w brzuch i [umarł]. Tak że w ostatnim momencie przed śmiercią go widziałem. Na rogu placu Krasińskich i Miodowej leżał samolot aliancki z tego lotu amerykańskiego, w którym Amerykanie i Nowozelandczycy, Australijczycy lecieli i został strącony. Wszystko się zmieniało w ciągu sekund. Wracam do komendy, już wszystko rozwalone. Budynek na placu Krasińskich rozwalony, zbombardowany. W każdym razie przenieśli się trochę do sąsiedniego budynku. Spaliśmy z chłopcami z „Parasola”, nawet był jeden z uczestników akcji na Kutscherę, opowiadał nam bezpośrednio o tym, jak brał udział. Nie pamiętam już który, ale jeden z nich był. Na belach papieru spaliśmy i następnego dnia już wszystko się zmieniło. […] Mamy wracać, taki mamy rozkaz. Z żalem nas odpuścili z powrotem. Z powrotem szliśmy już cztery godziny, bo znaliśmy drogę i nie mieliśmy amunicji, piętnastu kilogramów [obciążenia, więc szliśmy krócej]. Jak wychodziłem z kanału róg Mazowieckiej i Świętokrzyskiej, […] to Prudentialu, [obecny] hotel „Warszawa”, palił się. Zresztą cały czas był bombardowany i [często] palił się. Zgłosiliśmy się do oddziału i okazuje się, że skreślili nas z ewidencji, jako zaginionych w czasie Powstania. Musieliśmy sobie na nowo tą ewidencję wyrabiać. Tak wyglądała podróż kanałami. W każdym razie zadanie wykonaliśmy. Kapitan Polak, który z nami szedł, został na Starówce, przekazał dokumenty dotyczące zrzutów, tak że Starówka mogła już odbierać bezpośrednio zrzuty.
Tak. Jeszcze jedną ciekawą akcję chciałem opowiedzieć, zdobycie komendy policji i kościoła Świętego Krzyża. Była komenda policji granatowej…
Tak, ale jednocześnie w sąsiednim budynku była żandarmeria i oni tych policjantów po prostu rozbroili jako element niepewny. Oni nie brali udziału w walce ani po tej, ani po tej stronie. Natomiast chodziło o tą żandarmerię, tam było chyba około 110 żandarmów. Jak to wyglądało? Nie powiedziano nam co, jak, gdzie, tylko w nocy nas zerwano, przegląd broni, uzupełnienie amunicji i idziemy piwnicami. Piwnice były poprzebijane, więc przepychamy się pośród osób cywilnych, które w piwnicach siedziały. Przepychamy się, idziemy jeden za drugim. Pierwsze wyjście na ulicy Królewskiej. W Ogrodzie Saskim są Niemcy, więc cichuteńko, żeby nie dać jakiegoś hałasu, który by spowodował z ich strony jakąś akcję. Wyszliśmy i potem znów weszliśmy do jakiejś piwnicy. Czyli to było…
Na Świętokrzyskiej.
Tak, w PKO na Świętokrzyskiej. Już nie pamiętam dokładnie gdzie wchodziliśmy, w którym miejscu, ale wiem, że szliśmy piwnicami. W końcu nad ranem znaleźliśmy się w okolicach ulicy Traugutta, róg Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia. Teraz wiem, że tam się znaleźliśmy, ale wtedy wiedziałem tylko, że gdzieś w gruzach jesteśmy i że pociski moździerzowe biją co chwilę. Tuliłem się do ściany, żeby mnie ten pocisk nie dorwał. Wtedy nam powiedziano, że zdobywamy komendę policji, a mój pluton miał za zadanie osłaniać akcję od strony Traugutta, a szczególnie od strony Uniwersytetu Warszawskiego, bo w Uniwerku byli Niemcy i zaraz próbowali iść na pomoc swoim. Wyglądało w ten sposób, że jak piechota zaczęła szturmować wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, to ich ostrzelaliśmy i ten szturm się załamywał. Ale gorzej było jak zaczęły wyjeżdżać czołgi. Taki czołg wyjechał sobie, stanął na rogu ulicy Traugutta, wtedy ja i kolega Stoczkowski polecieliśmy. Byliśmy w korytarzu, to była szkoła, korytarz szkolny był i potem klasy. Przeskoczyliśmy przez klasę i byliśmy od razu na wyższym parterze od ulicy Traugutta. Czekaliśmy jak czołg przyjedzie, to mu dowalimy. Czołg zamiast przyjechać zaczął strzelać do nas. Bił w mury między oknami. Potem właśnie dowiedziałem się, że oni specjalnie bili, taką mieli instrukcję, żeby podcinać dom cały. Obalając mury między oknami, podcinali cały budynek. Budynek się zawalał i zasypywał wszystkich powstańców. Dwa razy rąbnęli między moimi oknami. Po uderzeniu pocisku bezpośrednio koło głowy, to człowiek był ogłupiały, ogłuszony, dusił się, bo pełno pyłu ceglanego było. Zdziwiłem się, dlaczego nie w okno, ale właśnie dlatego nie w okno, żeby podciąć filar. Po dwóch pociskach już nie wytrzymałem i przeskoczyłem z powrotem do korytarza szkolnego. Ten jakby widział, tur, tur, tur, jest już pod naszymi oknami, widać jego wieżyczkę. Teraz podskoczyć jest trochę ryzykowne, bo ma broń maszynową, może nas zdjąć. Kolega Stoczkowski mówi: „Daj tę butelkę, ja dorzucę”. Złapał ode mnie butelkę zapalającą i rzucił. Ale zamiast trafić w okno, to trafił w sufit. Butelka spadła na ławki szkolne i [powstał] pożar, który odgrodził nas od Niemców. Nie mogłem sobie darować tego, że taką okazję straciliśmy i chciałem zabiec z tyłu. Tylko, że klasy szkolne z tamtej strony, bliżej Krakowskiego, były już wypalone, z gruzem, paleniska były. Jak próbowałem przejść, to mi noga wpadła piętro niżej, pręty się trochę ruszały, tak że miałem utrudnione dojście, musiałem zrezygnować. Czołg się poruszył, musiałem zrezygnować z dojścia do czołgu.
W tym czasie koledzy w piwnicy mieli PIAT-a angielskiego, bezodrzutowe działo. Mieli dwa pociski do tego PIAT-a. Jeden pocisk przeleciał obok czołgu i trafił w bramę po drugiej stronie Traugutta. Tam jest Akademia Sztuk Pięknych. Rozwalił tę bramę w drobiazgi, natomiast drugi trafił w czołg, czołg się zapalił, zaczęli krzyczeć, wydobywać się. W każdym razie czołg został zniszczony, ale [to] nie nasza zasługa. Przykro nam było, że to nie nasza zasługa, ale z drugiej strony zadowoleni byliśmy, że ten czołg już nie istnieje. Patrzymy stale w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Jak słyszeliśmy jakieś głosy jeszcze przedtem na Traugutta, to rzuciliśmy granat. Granat się rozerwał, jaki skutek - nie wiemy, bo głosy zamilkły. Ale patrząc się na Krakowskie Przedmieście nagle z tyłu słyszymy jakiś szelest. Nas było trzech wtedy. Odwracamy się, jesteśmy sparaliżowani. Za nami dwóch Niemców, jeden z erkaemem gotowym do strzału, drugi z pistoletem, amunicyjny. Jesteśmy zaskoczeni i każdy ruch z naszej strony może spowodować serię z erkaemu. Na tą odległość, to jest piętnaście metrów, to znaczy, że nas przetnie na pół po prostu. Wszyscy zamarliśmy z bronią opuszczoną, a ja tylko kombinuję. Ponieważ nie ruszamy się, to oni nie strzelają, może zaczną krzyczeć żebyśmy się poddali. Myślę sobie, że jak będą krzyczeć żebyśmy się poddali, a obok mnie był kolega z pistoletem maszynowym, to ja poddając się zrobię krok w prawo, zasłonię kolegę, a w pewnym momencie padnę, żeby mógł strzelać. Tak sobie założyłem to wszystko. Ale nie ma żadnego porozumienia między nami. Oni stoją, gapią się na nas i nic. Ani nie strzelają, ani nie krzyczą: Hände hoch! Widząc to, że oni też są zaskoczeni, (potem się zastanawiałem dlaczego) odskoczyliśmy z korytarza, mimo że byliśmy narażeni na ogień z karabinu maszynowego, do plebanii kościoła Świętego Krzyża i z plebanii, z czego kto miał, daliśmy salwę w tych Niemców, skuteczną. Ponieważ myśleliśmy, że może któryś jest ranny, sanitariuszka, [która] była w pobliżu, podczołgała się do nich i stwierdziła, że są zabici. Duża ulga, ale erkaem leży. Dowódca wyraził zgodę, żeby pójść po ten erkaem. W towarzystwie jeszcze jednego kolegi… Jak on się nazywał?… „Grzybek”! Z „Grzybkiem” poszliśmy po erkaem. W międzyczasie dali mi jakiś karabin rosyjski, już miałem karabin i pistolet, więc mówię do niego, ponieważ on był z pistoletem krótkim: „Rozbieraj ich”. Nas było trzech jeszcze, „Grzybek”, jeszcze taki młody chłopak, nie znam jego pseudonimu. Ten młody zdjął z amunicyjnego cały pas z jego zawartością, wyjął mu z ręki pistolet. Na pasie był aparat fotograficzny, woreczek na tytoń. Pas zdjął i już jest gotów. Natomiast „Grzybek” zaczął wyplątywać erkaem z tamtego gościa. Jakby miał nóż, to szybciej by było. W tym momencie seria w naszą stronę. Okazuje się, że Niemcy mieli w polu ostrzału swoich ludzi. Jak zobaczyli, że się koło nich kręcimy, to puścili serię i „Grzybka” zabili. Padliśmy na ziemię, zaczęliśmy się wycofywać, to jeszcze dwa granaty trzonowe rzucili w naszą stronę. Rozrywały się koło nas, ale my leżeliśmy, więc byliśmy względnie bezpieczni. Wyczołgaliśmy się i tak akcja erkaem nie udała się. Dopiero oddział, który nas luzował po dwudziestu czterech godzinach, dobrał się do tego erkaemu i do naszego „Grzybka”. Ale zastanawiam się, dlaczego ci Niemcy nie strzelali? Prawdopodobnie oni tak samo się czuli zagrożeni jak i my. Wyszli na nas, widzieli nas trzech, ale sądzili, że w gruzach siedzi jeszcze trzydziestu trzech i w nich celuje. Uważali, że jak zrobią jakiś ruch, to zaraz pójdzie w nich seria. Oni tak samo się obawiali tego samego, co my. My się nie ruszaliśmy, bo się baliśmy ich, a oni się nie ruszali, bo się bali tych, których nie widzieli. Dlatego stracili życie i nam się udało ich zlikwidować. Sytuacja była beznadziejna, bo jak z tyłu nas zaszli z erkaemem, to mogli zrobić co chcieli.
W zdobyciu kościoła brali udział [chłopcy] nie bezpośrednio z mojego plutonu, ale z oddziału. Kościół się palił, został podpalony. Ale faktycznie została zdobyta i komenda policji, i kościół Świętego Krzyża. Akcja była skuteczna, było sporo jeńców, żandarmów.
Nie udało się, czołg tylko zniszczyliśmy z Uniwersytetu. Ale nie dopuściliśmy, żeby pomoc doszła, bo mogła ta pomoc być zasadniczą sprawą. Mogli nie dopuścić do zdobycia komendy policji, jakby poszła piechota i czołgi. My przeszkodziliśmy w tym.
Wysyłał nas na akcje różne, ale jak byliśmy gdzieś, to witał się z nami. Był bardzo [odważny i opiekuńczy].
Znaliśmy go, był [dowódcą] bardzo bojowym, chodził na pierwszą linię. Był „Monter” i był kapitan „Admirał”, komendant ochrony Kwatery Głównej. Jemu podlegaliśmy jako oddział osłony. Obaj z „Monterem” u braci Jabłkowskich uszyli sobie mundury wojskowe kroju polskiego, ale z feldgrau, więc z mundurów niemieckich, koloru niemieckiego. Ładnie skrojone mieli mundury i furażerka też z tego materiału. Tak że on i „Admirał” chodzili zawsze we dwóch.
Natomiast w pewnym okresie, przed 6 września, kiedy Komenda Powstania została zbombardowana w budynku PKO, również był u nas generał „Bór” Komorowski jakiś czas. Zdarzyło się tak, że po pierwsze artyleria, która ostrzeliwała ten budynek, spowodowała pożar na pierwszym piętrze budynku. W tym budynku była poczta pneumatyczna, która łączyła z podziemiami, bo były skarbce, więc pożar przeniósł się do kwatery „Bora”, na drugie piętro pod ziemią.
Tymi kanałami poczty pneumatycznej. One były obudowane drewnem, to wszystko się paliło i spadło. Ale przedtem jeszcze, zanim zaczęliśmy ratować ten pożar w kwaterze „Bora” Komorowskiego, to musieliśmy pierwsze piętro ugasić. Podawaliśmy wiadro z wodą jeden drugiemu, szeregiem i w końcu ostatni chlapał wodą na pierwsze piętro. Między nami był plutonowy podchorąży „Skóra”, bojowy facet, oni byli ochroniarzami „Montera” jeszcze bezpośrednio, trzech ich było z Błyskawicami. Inaczej byli uzbrojeni niż my, mieli Błyskawice, polskie pistolety maszynowe. Jak tak podawaliśmy, to wtedy „Bór” Komorowski wyszedł z piwnicy, stanął sobie i się przygląda. Nikt jego nie znał w tym czasie po cywilnemu. „Skóra” mówi: „Co stoicie?! Trzeba pomagać gasić!”. Wtedy się przedstawił: „Jestem »Bór« Komorowski”. Ten w ferworze walki mówi: „»Bór«, nie »Bór«! Jak się pali, to trzeba gasić!”. „Bór” słowa nie powiedział, wrócił do swojej kwatery i na tym się skończył ten epizod. Natomiast jak pożar przeniósł się do kwatery „Bora”, to nam dwóm czy trzem dano rozkaz, żeby jakoś ten pożar ugasić. Dano nam inżyniera, który miał kierować tą akcją ratowania. Inżynier wymyślił, żeby chodzić na pierwsze piętro, które było rozpalone jak piec chlebowy, jak się wchodziło to człowiek czuł żar i [mieliśmy] wlewać wodę do kanału poczty pneumatycznej. Jak się wiadro wody wlało, to buchał kłąb pary i ta woda nie dolatywała. Przestaliśmy wykonywać jego polecenia, zeszliśmy dwa piętra pod ziemią i [zobaczyliśmy, że] pożar się rozwijał w łazience. Wpadaliśmy do tej łazienki pojedynczo, bo było ciepło bardzo i oskardem, kilofem biliśmy w tą ścianę, żeby rozbić ją i dotrzeć do kanału poczty pneumatycznej. Jak już dziura się zrobiła, to wtedy zaczęliśmy wodę lać bezpośrednio i ugasiliśmy ten pożar praktycznie. W tym momencie generał „Bór” się zjawił i zwrócił się do mnie, dlaczego nie wykonujemy poleceń tego inżyniera…
Nie, „Bór” Komorowski, już wtedy go znałem, bo wiedziałem, że jest. [Pyta] mnie, dlaczego nie wykonujemy poleceń. Po prostu reprymendę mi daje. Mówię, że próbowaliśmy tak robić, ale nie było skuteczne i że bezpośrednio zaatakowaliśmy, to i już pożaru nie ma. Wysłuchał mnie, odwrócił się i poszedł. [Taką] miałem rozmowę z „Borem” Komorowskim osobiście. Sprawa wyglądała w ten sposób, że w dniu 6 września zbombardowano ponownie budynek PKO na Świętokrzyskiej. Wtedy dwie bomby półtonowe wpadły w kanał windowy i po prostu przejechały się windą aż do podziemi. Wybuchły na pierwszym piętrze pod ziemią.
[Tam] był szpital. One wybuchły właśnie na poziomie tego szpitala, tylko nie bezpośrednio przy szpitalu. Na półpięterku byli koledzy przy szafach pancernych, miałem swoje posłanie bliżej szpitala. Poszedłem po coś do tego posłania i w tym momencie świat się skończył. Bomby wybuchły, żar mnie ogarnął i zapach amoniaku. Zacząłem się dusić, maskę przeciwgazową założyłem, to nic nie pomagało. Wszystko trwało sekundy. Opieram się o ścianę, ściana mi ucieka, leci w dół, wiec się rzuciłem w odwrotną stronę. Efekt jest taki, że jak zapalili świeczki, to przede mną kupa złomu, bryły, bo to fundamentalne ściany poprzewracane. Z tych kawałów, łomów, murów ściany nogi ludzkie fikają. Okazuje się, że to kolegi mojego. Ktoś zaczął pomagać, żeby tego kolegę wydobyć. Okazuje się, że on leżał między dwoma trupami, jak w futerale, dlatego ocalał. W tym czasie właśnie widziałem „Bora” Komorowskiego, jak wychodził z piwnicy ranny lekko w twarz, krew mu leciała. Natomiast mnie się nic nie stało, kolano sobie tylko lekko stłukłem, ale miałem pistolet maszynowy Thomsona amerykańskiego. Przy moim posłaniu stała butelka wina i nie wiedziałem, gdzie ten pistolet jest, pod gruzami. Był [u nas] Rosjanin, którego gdzieś wybawiliśmy z niewoli, który pełnił funkcję sanitariusza w szpitalu,. Mówię: „Wania, masz to wino, szukaj mnie tego pistoletu”. Wania przewracał i znalazł go, z tym że pistoletu nie można było używać, bo zamek pracował w oliwie. Bardzo precyzyjny był, więc trzeba było go oczywiście generalnie czyścić, żeby można było go używać, ale znalazł pistolet. Tak wyglądało to bombardowanie. Kilkunastu kolegów, tych którzy byli na półpięterku, ci co byli przy kasach, wszystko poszło w dół i masę kolegów z mojego plutonu zginęło w tym czasie od tej bomby. Jeden, który żyje do dzisiaj, ciekawą historię przeszedł. Był ochotnikiem, dołączył do nas w czasie Powstania, „Rob”, Robert Marcinkowski. Uznaliśmy go za zabitego, bo stracił przytomność, pokrwawiony cały, noga zmiażdżona. Były tam półki od akt i położyliśmy go na półkę jako zabitego. Później już skreśliliśmy go z ewidencji zabitych. Po Powstaniu zgłasza się „Rob” do nas. Okazuje się, że jak leżał na półce, to odzyskał przytomność, zaczął jęczeć. Jakaś sanitariuszka zainteresowała się nim, wzięła go i przenieśli go do szpitala i [przez to] ocalał. Miał nogę zgruchotaną, miał szynę usztywniającą w nodze na zewnątrz, ale przeżył, a my go już potraktowaliśmy jako nieżyjącego. Tak mniej więcej to wyglądało.
Jeszcze były inne akcje, jak przebicie na Stare Miasto. Wtedy zginął dowódca plutonu, podporucznik „Chmura”, Józef Łapiński. To był kuzyn, który mnie wciągnął [do Armii Krajowej]. Przy mnie zginął, w mojej panterce, którą ze Starego Miasta przyniosłem. Prosił, żeby mu pożyczyć na akcję, nie mogłem mu odmówić. [Był również z] moim granatem i zginął, snajper go trafił. Jak był rozkaz, żeby atakować za wszelką cenę, to wyszedł i zaczął lornetką obserwować. Snajper zauważył lornetkę i strzelił mu w czoło przez hełm. Tak że nad oczami już nic nie było. Akcja przebicia na Stare Miasto się nie udała, to znaczy musieliśmy wycofać się, zginął dowódca plutonu. Żeby dowódca plutonu nie wstrzymywał naszego szturmu, być może by zginęło więcej ludzi. Po prostu swoją śmiercią zablokował akcję szturmową.
Nie, nie doszło. Ze Starówki atakowali i my atakowaliśmy, nie doszło, nie przebiliśmy się. Tak to wyglądało. Sytuacja była coraz gorsza. Jak w pierwszych dniach Powstania karmiono nas, ile zup zjadłem, to już nie pamiętam, nie mogłem odmówić. Ile buzi dostałem od dziewcząt też trudno zliczyć. To potem już ludność była wyczerpana. Ludność dosyć miała już Powstania, powstańców, już było coraz gorzej.
Tak, było coraz gorzej z wyżywieniem…
My mieliśmy zapewnione wyżywienie, z tym że musieliśmy dostarczać produkty. To znaczy wysyłano nas po produkty, a dziewczęta robiły z tego [obiady]. Same na własną rękę kupiły kiedyś pół psa, zrobiły z tego potrawkę. Wiedziałem, że to pies, jak mnie pytano jak smakował, trudno mi było powiedzieć, bo połknąłem te dwa kawałki i nawet nie wiem jak smakował. Potem z magazynu Haberbuscha przynosiliśmy margarynę, jęczmień i dostarczaliśmy [do Komendy]. Kiedyś wysłali nas na ulicę Pańską do wytwórni marmolady, żeby przynieść faskę marmolady. Sprawa wydaje się prosta. Dostaliśmy kwitek, trzeba było na Pańską pójść i odebrać. Ale problem polega na tym, że trzeba przejść przez Zielną, która była pod ostrzałem z PAST-y. Było przebicie pod jezdnią między rurami, ale: „Będziemy tam pod jezdnią chodzić?”. Przeskoczyliśmy przez Zielną, doszliśmy do fabryczki marmolady. Marmolada była w dwóch smakach albo pomarańczowa, albo malinowa. Pomarańczowa była z marchwi, malinowa z buraków, dostaliśmy pomarańczową. Taka faska chyba pięćdziesiąt kilo waży, pół beczki z uszami. Trochę niewygodna do niesienia, nas dwóch było, bo więcej nie trzeba było. Dwa drążki, każdy miał swój drążek i dochodzimy do Zielnej, ale tam widok dosyć nieciekawy. Okazuje się, że ten z góry, z PAST-y, przed chwilą zastrzelił człowieka cywila, który przechodził. Jeszcze żył jak przechodziliśmy, tylko dostał w płuca, tak że pełno piany. Teraz mamy iść z tą faską. Jeśli zastrzelił tego cywila, to wyobrażamy sobie, że siedzi dalej i celuje tutaj, ale trzeba ją przenieść. Nie wpadliśmy na jakiś lepszy pomysł. Pod ziemią nie można, ona by się nie zmieściła, więc można było tylko przywiązać sznur i ją przeciągnąć. Nie wpadliśmy na to, więc staliśmy na brzegu chodnika i na hasło „raz, dwa, trzy”, skoczyliśmy z tą faską. Z taką faską trudno biec. W połowie drogi na ulicy Zielnej złamał mi się ten kijek, faska się przewróciła na bok. My przeskoczyliśmy na drugą stronę. Co dalej? Trzeba po nią pójść.
Nie było ostrzału. Ale teraz, jak zrobiliśmy ten manewr, to już na pewno przycelował na faskę. Poszliśmy po nią, ale przyznam się, że szedłem jak na rozstrzał. Po prostu czekałem na pociski w plecach, bo plecami się odwracałem. Trzeba było postawić faskę, wsadzić nowy drążek i wyprowadzić. Udało się nam to zrobić, chociaż było to dla mnie ogromne przeżycie. Mieliśmy świadomość, że on na pewno musiał odejść od stanowiska po zastrzeleniu tego człowieka, poszedł na papierosa. Bo jak by nas widział, to by skorzystał z okazji. Przynieśliśmy marmoladę do oddziału, wszystkim smakowała, nikt się nie pytał jakie mieliśmy przygody z nią. Tak wyglądało zaopatrzenie. Ciekawe było też jak dostaliśmy mąki razowej trochę. Dziewczyny mówią: „Usmażymy wam placki”. Ale do placków trzeba wody, woda była…
Nie, jajka to już [rarytas], ale olej. Znaleźli olej transformatorowy, którym się napełnia transformatory. Kolega, który pomagał w smażeniu placków, musiał założyć maskę przeciwgazową, bo by się zatruł. Smród ogromny. W końcu wyszedł z tego naleśnik grubości dwóch centymetrów, z wierzchu spalony na czarno i pod spodem, a w środku klej. Ale miał jedną dobrą zaletę, że jak go się zjadło, to trzy dni się naftą odbijało. Tak że człowiek tracił apetyt na trzy dni po zjedzeniu tego. Typowa była zupka „pluj”, którą z jęczmienia robili, rozgotowywali i jak się jadło, to łuski trzeba było wypluwać bez przerwy.
To był pół-głód, bo coś zawsze się jadło. Natomiast w obozie jak byłem, to już był głód.
Z początku były tak zwane przerwy na rozmowy. To były takie przerwy, że w tym czasie na Chmielnej zastrzelili nam łączniczkę. W ramach rewanżu, ale już nie w czasie przerwy, tylko już w czasie boju, mieliśmy rusznicę przeciwpancerną radziecką i z niej grzmotnęliśmy. Nie pamiętam, kto to strzelał, tylko byłem świadkiem tego. To potem w czasie kolejnej przerwy Niemcy się chwalili, że trzech zabito. Ten pocisk przez trzech ludzi przeleciał.
Były przerwy, a potem była właściwa kapitulacja. Wiedzieliśmy, że mamy wychodzić z bronią. Oczywiście tę broń myśmy psuli, niektórzy w skrytkach ją magazynowali. Z mojego Thomsona wyjąłem zamek, iglicę wyrzuciłem, żeby nie nadawał się do boju. Szliśmy z bronią w szyku zwartym, bo nas ponumerowali, zrobili z nas normalne jednostki wojskowe. Byliśmy 2. plutonem, 3. kompanii, IV Batalionu, 15. Pułku Piechoty. Szliśmy Grzybowską aż do placu Kercelego. Na Grzybowskiej stali wokół nas Niemcy z bronią, którzy się nam tylko przyglądali, a na placu Kercelego stały kosze na broń i oni brali. Ale przed koszami kręcili się jeszcze jacyś Niemcy, którzy ciekawszą broń chcieli od nas wziąć. Myśmy chętnie im dawali, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że może potem sprzedadzą ją znów do ruchu oporu. Moja kolejka przyszła, jakiś Niemiec, może to Ślązak był: „O! Gut maszynka”. Wrzucił ten pistolet do kosza i poszliśmy. Dalej tośmy szli aż do Ożarowa, do fabryki kabli w Ożarowie. Pochód do Ożarowa został mi w pamięci z dwóch względów. Po pierwsze ludność miejscowa chciała nas dożywić, a Niemcy nie dopuszczali. To wyglądało na przykład w ten sposób, że dwie dziewczyny niosły koszyk winogron, nie wiem skąd się wzięły winogrona i rzucały te winogrona. One się rozsypywały, więc rzadko ktoś coś złapał. Ale intencja ich… Natomiast mnie, też jakaś dziewczyna, podskoczyła wręczyła mi torbę z cebulą i odskoczyła. Tę torbę miałem cały czas w obozie i po trochu zjadłem. Bardzo ważna była, bo to jednak witaminy, coś co mogło człowieka przytrzymać przy życiu. Tak do Ożarowa przyszliśmy, na słomie mieliśmy posłanie. Były rozsypane barwniki anilinowe, tak że po Powstaniu jeden miał na twarzy [wzory] czerwone, drugi miał zielone. Wsadzili nas do wagonów, bo była bocznica kolejowa, po osiemdziesięciu do wagonu i tak jechaliśmy dwa dni w tych wagonach. Nie wypuszczali nas w ogóle, więc wszystkie potrzeby fizjologiczne trzeba było na miejscu. Osiemdziesiąt [osób] w wagonie, to kucnąć można, ale położyć się nie można. Usnąłem w kucki, niektórzy gdzieś [stali].
Po drodze, w Bydgoszczy chyba, udało się [niektórym] dostać kawałek chleba od kogoś, [to obcy ludzie] dożywiali. W każdym razie obudziłem się już, jak znaleźliśmy się na terenach obecnie do Polski należących, wtedy do Niemiec. Najpierw Wrocław – Breslau, potem był Oppeln – Opole i Lamsdorf – Łambinowice. Wysadzają nas z wagonów, Niemcy z psami stoją, z kijami, pałkami i nam pomagają wysiadać tymi kijami. Niby jeńcy wojenni, ale wyglądało na to, że to czarno wygląda. Kijami nas tłukli i w trójki, niemiecki system trójkowy. U nas zawsze czwórki albo dwuszereg, dwójki. Potem: „Do tego obozu biegiem!”. Jak obóz miał obwodu dziesięć kilometrów, to dookoła obozu nas ganiali, całą rundę musieliśmy zrobić aż do wejścia, [byliśmy] wykończeni. Na zimę poubieraliśmy się w ubrania cywilne, po dwa garnitury pozakładaliśmy, ledwo można było to wytrzymać. Doszliśmy w końcu na Abwerplatz, plac Abwery i [tam] mieliśmy przenocować. Mieliśmy do wyboru albo świeże powietrze, a to jest już październik, przymrozki, albo były lepianki w ziemi, które były zanieczyszczone bardzo. Wybrałem świeże powietrze. Byłem zmordowany, zmęczony, więc na kocu położyłem się i usnąłem. W nocy budzi nas bombardowanie. Okazuje się, że w pobliżu było lotnisko w Opolu i Anglicy bombardowali to lotnisko. Puszczali flary, rakiety oświetlające. Jak się obudziłem, to nie mogłem ruszyć ręką, nogą, zmarzłem po prostu. Mówię do kolegi: „Słuchaj, rozruszaj mnie, bo nie mogę się [ruszyć]”. W końcu się rozruszałem, wstałem. Rano rewizja, stoimy na placu, wszystkim zabierają to co wartościowe. Niektórzy mieli jeszcze hełmy, mieli jakieś oporządzenie, zabierali. Ale nomen omen, mamy piękny znak. Dwa samoloty niemieckie lecą i zderzyły się skrzydłami, obydwa rozbijają się, natomiast widziałem, że pilot jednego wyskoczył. Wszyscy: „Hura!”. Brawo biją, a Niemcy wściekli. Takie było przywitanie w obozie.
Tak, w Lamsdorfie.
Były baraki po stajniach na 400 osób, pół baraku – 200 [osób]. Na drzwiach było napisane: Nur für Polnische banditen. Tylko dla polskich bandytów. W dalszym ciągu tak nas [traktowali]… W związku z historiami na dworcu, z biciem, złożyliśmy protest. W końcu przyszedł telegram z Berlina, że należy nas traktować jak jeńców, przeprosili za te zajścia. Powiedzieli, że to były przypadkowe historie. Dali nam zaopatrzenie zaległe, za dwa dni głodu, wydawało nam się, że stale będzie tak dużo chleba. Odwszalnia, łaźnia i ubrania nowe. Ubrania dostaliśmy niemieckie, mundury farbowane na zgniły zielony kolor, reperowane, zebrane z nieboszczyków. Na plecach KGF, Kriegsgefangen , na spodniach KGF, Kriegsgefangen i ostrzyżeni, nie mogliśmy siebie poznać w tych niemieckich ubraniach. Taki był początek. Mam numer obozowy 104920. Musiałem legitymację Armii Krajowej oddać, oni dawali ten numer.
Tak, cały czas miałem już ten numer. Trudno mi powiedzieć, byliśmy tam chyba miesiąc. Była straszna niewygoda, dlatego że nie mieli pomieszczeń na tyle osób, prycze były dwupiętrowe i parter beton. Dostałem w przydziale beton. Był siennik papierowy pusty, bez słomy i na tym sienniku pustym spałem. Nie dość, że było zimno, to było tak twardo, że miałem odgniecione boki. Jeszcze miałem chude boki, młodzieżowe, to [wkrótce] miałem sine, odgniecione. Na tym parterze żarły mnie wszy, pluskwy, myszy latały po mnie. Pamiętam jak w nocy coś przeleciało przeze mnie. Po miesiącu wysłali nas […] do Lukenwalde koło Berlina. Na piechotę szliśmy, to jest szmat drogi, pięćdziesiąt kilometrów na południe od Berlina. Obóz Stalag 3A, warunki były lepsze, dlatego że to był obóz niedaleko Berlina, komisje Czerwonego Krzyża czasami się pokazywały. Oczywiście nie pokazywali tym komisjom co trzeba. Ale jak w każdym obozie był głód. Dostawało się piętnaście deko chleba na cały dzień. To nie był chleb, to było coś co nazywało się chlebem. To było z mąki kasztanowej, z trocin. Wszystkie substytuty, jakie można było ładować, to Niemcy robili z tego chleb. Piętnaście deko chleba i pół litra tak zwanej zupy, to była mętna woda. Kiedy była gęsta? Jak mieliśmy zupę pokrzywową, to łodygi od pokrzyw były. Zupę z suszonej brukwi, brukiew była spalona, zwęglona, gorzka jak nie wiem, po prostu niejadalna, ale trzeba było jeść ją. To była gęsta, a tak to była woda. Pół litra wody i piętnaście deko chleba na dzień to był głód. Na razie paczek nie dostawaliśmy. W późniejszym okresie dostawaliśmy paczkę jedną na czterech na miesiąc.
Z Czerwonego Krzyża, ale paczki przychodziły do danej narodowości. Amerykanie mogli mieć kupę paczek, nie wolno im było nam oddać, chociaż chcieli. Musiałyby paczki przyjść do nas. Przychodziło ich mało i na czterech dawali jedną paczkę. Co można było zjeść od razu, to się jadło. Nie paliłem papierosów, to potem papierosy mogłem sprzedać. Tak że głód mi strasznie doskwierał, bo miałem dziewiętnaście lat w obozie, więc człowiek by coś zjadł, a tu niestety nie było nic. Następnie wysłali nas na katastrophe kommando. do Berlina. W tym czasie w Berlinie już robili zapory przeciwczołgowe w Bramie Brandenburskiej. Myśmy byli w obozie Falkensee, to jest przedmieście berlińskie, dzielnica. Był tam mały obóz i obóz koncentracyjny, produkowali amunicję. Uciążliwość straszna, w nocy nas budzili, bo alarmy były. Mówili nam, że muszą dbać o nasze zdrowie, w związku z tym ,w zimie polewali nas wodą i musieliśmy iść do schronu, a my nie chcieliśmy iść do schronu. [Powiedzieliśmy], że [piloci] chyba wiedzą gdzie są te obozy i nie powinni trafić w nas. Tacy mokrzy byliśmy, [aż trudno było potem usnąć]. W centrum Berlina na Saarland strasse były rozbite kanały - burzowce, kazali nam oczyszczać to, żeby w perspektywie fachowcy mogli te kanały odbudowywać. Byliśmy już wtedy w mundurach amerykańskich, które dostaliśmy z Czerwonego Krzyża. Mundury amerykańskie z I wojny światowej. Trencz, ale spodnie bryczesy i sztylpy. Trochę teatralnie to wyglądało, sztylpy sznurowane, ale ładnie wyglądało. Niemcy myśleli, że jesteśmy Amerykanami, był to okres, kiedy już się zbliżał szturm Berlina. Tak że byli bardzo pokorni, pozdrawiali nas chętnie. Tylko dziwili się później mówiliśmy, że nie jesteśmy Amerykanami tylko Polakami, to dosłownie: Polnische nicht Schmutzig?! Nie brudni?! Bo znali Polaków robotników pracujących, którzy często byli brudni, tak wyglądali. Po jakimś czasie, po kilku dniach, w dzień naloty znów, do metra chodziliśmy, musieliśmy się chować. Po tych nalotach odwołali nas z powrotem. Co się okazuje? Przyjechał jakiś pan, Polak, mówiący polskim językiem literackim, tak że niewątpliwie Polak, z propozycją, że można się z obozu wydostać. Wiadomo było, że to coś jest podejrzanego, że to jakaś współpraca z Niemcami. Ja i wielu kolegów zareagowało na to negatywnie, ale byli tacy co mówili: „A, niech nas tylko wypuszczą z obozu, to my się dostaniemy do domu i już”. Osiemdziesięciu się zgłosiło na czterystu, którzy byli w obozie. Widzieliśmy [ich] potem w ubraniach cywilnych za drutami, a nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało. Tak się zdarzyło, że spotkałem kolegę, który miał numer 104935, o piętnaście numerów dalszy od mojego, który był w tej osiemdziesiątce. Co się okazuje? Prawdopodobnie ten ktoś, to był jakiś przedstawiciel Brygady Świętokrzyskiej NSZ, która w tym czasie właśnie po Niemczech rajzowała. Oni chcieli dostarczyć Niemcom ludzi do walki z Rosją. Co się stało z tymi ludźmi? Przeszkolili ich szpiegowsko i zrzucili w piątkę, gdzie mój kolega był, w rejonie Sochaczewa, w lasach sochaczewskich. To było na dwa tygodnie przed końcem wojny, około 20 kwietnia, z zadaniem zbierania informacji szpiegowskich, a szczególnie chodziło o wojska radzieckie. Po zrzucie, dowódca i ten, który operował radiostacją, radzista, zgłosili się do jednostki wojska polskiego, a ci skierowali ich do komendy radzieckiej. Wysłuchali ich i uznali, że trzeba [ich] na dezinformację zostawić, żeby korzystając z ich kodów, dawali fałszywe materiały. Ale po tych trzech, którzy się nie zgłosili sami, poszli, znaleźli ich i sądzili jako szpiegów, z wyrokami dziesięciu lat obozu. Tak się ta eskapada skończyła dla tego kolegi.
Zostaliśmy w obozie w Lukenwalde, a jak front zaczął się zbliżać, jak Berlin zaczął być zdobywany, to wtedy nas znów na piechotę do linii Elby przetransportowali. Tam był obóz Altengrabow, Stalag XIA i w tym obozie byłem już do wyzwolenia przez armię amerykańską częściowo i przez armię radziecką.
Stamtąd, z obozu na piechotę do kraju. Od Elby…
Od Elby do Odry na piechotę. Raz zdobyliśmy od jakiegoś Niemca rowery. Ale z kolei nam posterunki wojskowe radzieckie zabrały te rowery. Za drugim razem [zdjęliśmy opony z przednich kół. Tak było bezpieczniej, już nie zabierali].
Myśmy szli sobie. Takie kłopoty były, że jak przejechał samochód, to nam dla zabawy rzucili granat w rów. Takie zabawy. Żywiliśmy się we wszystkich komendach radzieckich. Komendy radzieckie miały obowiązek nas wyżywić. Czasami było tak, że samo mleko było, gdzie indziej czasem kawałek mięsa się zdarzył, chleb. Tak na piechotę doszliśmy do Odry. Stamtąd pociągiem, pociąg był trochę dalej jeszcze, do Polski, do Warszawy.
Do Warszawy wróciłem. Dowiedziałem się w Warszawie, że rodziców wywieźli do Kielc i potem zaraz stamtąd [ruszyłem] do Kielc. Tak że w Warszawie nie zasiedziałem się długo, dostałem informację tylko o rodzicach. Długi czas byliśmy w Kielcach jak wróciłem z obozu, aż do czasu, gdy znów do Warszawy wróciliśmy, do Żerania. Tam stryjek mieszkał.
W Warszawie pod pierwsze piętro gruzy były, tak że w ogóle strasznie to wyglądało. Była już obojętność, leżała noga ludzka, to każdy krok robił, nikt nie zasypał. Gdzie indziej z boku leżały trupy, też nikt nie zasypywał. Pod koniec Powstania to już było zobojętnienie. Już nie było ducha bojowego.