Henryk Wasilewski
Henryk Wasilewski. Urodziłem się w Warszawie w 1924 roku.
- Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym, o okresie przedwojennym. Jak pan zapamiętał przedwojenną Warszawę?
Do 1937 roku uczyłem się.
W powszechnej, a potem chodziłem do gimnazjum Lelewela na ulicy Złotej. Skończyłem dwa lata [gimnazjum], wybierałem się na trzeci rok, niestety 1 września wszystko się zawaliło, przeinaczyło, zastała mnie wojna.
- Czym zajmowali się rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?
Miałem siostrę i brata. Mój ojciec był policjantem Policji Polskiej. Siostra, młodsza ode mnie, uczyła się w szkole. Matka prowadziła dom. Zdarzyła mi się przygoda z okupantem. Zasadniczo od [18 marca] 1941 roku byłem na praktyce, pracowałem w drukarni jako uczeń zecerski […]. To były drukarnie w jednym, dużym lokalu. Było ich kilka.
- Gdzie mieściła się drukarnia?
Na ulicy Żelaznej pod numerem 56.
- Na jakiej ulicy mieszkał pan w czasie okupacji?
Mieszkałem na ulicy Krochmalnej 82 przy Okopowej, obecnie nazywa się Jaktorowska. Tego nieszczęsnego dnia po godzinie dziewiątej zjawiło się ni z tego ni z owego gestapo, sterroryzowali wszystkich, ręce do góry, z wrzaskiem, z krzykiem. Każdy [podniósł] ręce do góry. Podeszli, było ich kilku – mundurowi i cywile – obmacali każdego, przy nikim nic nie znaleźli. Nie wiedziałem, o co chodzi; człowiek młody, głupi, jeszcze niedoświadczony, [dziewiętnastolatek]. Kazali oddać osobiste dokumenty – kenkarty (kto miał), kartę pracy. Każdy oddał. Powiedzieli, żeby wszyscy opuścili [dom] pod eskortą. Wszystkich wgruzili do samochodu (dużej budy policyjnej) i pojechaliśmy prosto z ulicy Żelaznej [na] aleję Szucha. Wiadomo, co to była aleja Szucha, nie trzeba dodawać – więzienie śledcze. Wrzucili nas do tak zwanych tramwaików.
Tramwaiki to były poszczególne cele przejściowe, gdzie wepchnęli aresztantów. Trzeba było siedzieć prosto, nie kręcić się i patrzeć przed siebie, czyli [każdy był] odwrócony tyłem do Niemców, którzy tam przechodzili. Były cele za kratkami, [potem] korytarz (jest do dzisiejszego dnia, czynne są te [miejsca] jako relikty historii). Tam myśmy czekali. Po sprawdzeniu wszystkich wywoływali najpierw każdego do oddzielnej kancelarii. Jeden Niemiec według różnych dowodów, wezwał mnie do kancelarii. Poszedłem. Dochodzę do kancelarii, korytarzyk i [Niemiec] mówi, żebym wchodził. Wszedłem pierwszy, a on ni z tego ni z owego kopnął mnie w kość ogonową. Zobaczyłem cały kosmos. Wzięli dane personalne, musiałem im wszystko powiedzieć, znowu wsadzili do tramwaików (tak jak i każdego z aresztantów). Porozdzielali grupami, bo drukarnia miała dwie – trzy osoby, u nas pracowały cztery osoby; jeszcze jedna [drukarnia] – dwie osoby.
Te wszystkie osoby, które zostały wywołane według danych, tak jak sobie zaplanowali, oddzielnym korytarzem [zaprowadzili] znowu do budy, [która] stała już na podwórku. Wsadzili nas i odjechaliśmy na Pawiak. Wepchnęli nas do oddziału VII. Trzeba przyznać, że nawet do dzisiejszego dnia VII oddział ocalał, mimo że Pawiak został w sierpniu 1944 roku wysadzony w powietrze (po ewakuacji) […]. VII oddział był w suterenie. Tam właśnie znaleźliśmy się w celach (naznaczali po kilkoro w poszczególnych [celach]). Do celi, gdzie siedziałem, wzięli trzy osoby. Przedtem nas ostrzygli, trzeba było rozbierać się, znowu była szczegółowa rewizja. Tam zostaliśmy przez kilkanaście dni, do przesłuchania. Każdego wzywali oddzielnie według imienia i nazwiska. Potem znowu wzięli na aleję Szucha, tam było oczywiście przesłuchanie, co wtedy robiłem? Już nie pamiętam, robiłem jakąś czynność techniczną, składałem czy rozbierałem formy drukarskie. [Wcześniej] nie powiedziałem tego, że jak [nas] aresztowali, to wówczas były drukowane banderole na sacharynę – [banderole] z niemieckim
Hakenkreuzem i z
Adlerem, ptakiem. [Niemcy] podciągnęli to pod sabotaż, że my robimy sabotaż. [Przesłuchujący Niemiec pyta], czy ja to widziałem, czy nie widziałem. Mówię, że nie. Jeszcze starsi koledzy powiedzieli mi wcześniej, że: „Jeżeli będziesz składał zeznania, to trzymaj się zawsze jednej linii. Jeżeli tego nie zrobisz, to poplączesz się w zeznaniach”. Zapamiętałem to sobie i tak się stało. Po różnych przesłuchaniach znowu nas wzięli do tramwaików. Jak wszystkich już przesłuchali, to znowu za jakiś czas (nie powiem nawet, która to była godzina, bo przecież nie wolno było aresztantowi mieć zegarka) wzięli nas na Pawiak i tam żeśmy siedzieli już po alei Szucha kilkanaście dni. Nie powiedziałem tylko tego – ale to może trochę dziwnie, nie chcę być bohaterem – nie obyło się bez tego, że [Niemiec] wziął pytę i zaczął mnie okładać gdzie się dało: po ręku, po grzbiecie. Dlaczego kłamię, dlaczego tak mówię. Mówię: „Nie widziałem, bo byłem odwrócony plecami, a tam może robili, tego nie wiem”. Trzeba było tak powiedzieć, jak oni sobie wyimaginowali, że widziałem to, że nie zgłosiłem policji – a powinienem zgłosić policji, to bym nie cierpiał i nie siedział tu. Ale jak mogłem powiedzieć? Wiadomo.
- Jak gestapo trafiło do drukarni, w której pan pracował?
Trafiło w ten sposób, że wśród pracujących Polaków byli różni ludzie (przeważnie byli wszyscy jednego ducha – wiadomo, była okupacja, Niemcy), znalazł się kolaborant – [Polak]. Komisarz niemiecki, [który] nazywał się Anton Hergl obiecał mu, za to, że będzie współpracował z gestapo, nie zrobią mu krzywdy. Tak się stało, że organizacja podziemna (dowiedziałem się o tym potem, po wypuszczeniu z Pawiaka) Polska Podziemna na tym właśnie kolaborancie wykonała wyrok śmierci.
- Czy pamięta pan jego nazwisko?
Pamiętam, ale raczej wolałbym nie mówić – może jest rodzina, może są potomkowie. Wiem, gdzie spoczywa. 15 grudnia 1943 roku wykonali na nim wyrok.
[...] Wydostać się z Pawiaka to było mniej więcej to samo, co wydostać się z Oświęcimia. Mój ojciec z racji tego, że był w policji granatowej (nie wstydzę się tego), znał wyższych oficerów Policji Polskiej, która rzekomo miała współpracować z Niemcami. Ale to jest też nieprawda, dlatego że, owszem, byli policjanci, którzy się zachowywali niegodnie i niepatriotycznie, ale byli tacy, że nawet pomagali. A nawet byli tacy, co rzekomo współpracowali z gestapo, a z drugiej strony współpracowali z podziemiem. To już jestem więcej aniżeli pewien. Ojciec mój, niestety, nie doczekał końca wojny, zginął w Powstaniu podczas burzliwej nocy z 5 na 6 sierpnia 1944 roku. Niemcy przewieźli nas na ulicę Skaryszewską. To był punkt zborny, gdzie brali z łapanek wszystkich, którzy byli niewygodni, czy handlarzy i deportacja do Rzeszy. Mnie też mieli tam wziąć. Zacząłem symulować, że mam jaglicę. Jedną noc nie spałem (była jedna ciężka noc, którą przeżywałem na Pawiaku) i miałem zaczerwienione oczy. Niemcy nie brali do Niemiec [ludzi] z chorobami wenerycznymi i z jaglicą (niby czystość rasy – tak jak się orientuję). Najważniejsze jest [jednak] to, że tam zlitowali się nade mną (taki mizerota, nie wielkolud, zabiedzony)… Była komisja na ulicy Czerniakowskiej i kto skarżył się na jakieś dolegliwości – tytułem wysyłki do Rzeszy – to najpierw był lekarz polski i lekarz niemiecki. Konsultowali się między sobą i jeżeli ktoś spełniał kryteria, był zdrowy – na wysyłkę. Wreszcie stało się tak, że mnie z grupą jeszcze [innych osób] przewidzieli do zwolnienia. Zwolnili mnie. To było w drugiej dekadzie października.
- Czy zwolnienie było załatwione dzięki ojcu?
Ojciec znał jakiegoś wyższego oficera, a wiadomo – w okupację jedni tak myśleli, drudzy tak działali. Ojciec nie powiedział mi tego do końca życia, bo był bardzo skryty – nawet matka nie wiedziała. Chodziło [o to], że człowiek jeden drugiemu mógł coś nieopatrznie powiedzieć, żeby się nie narazić. Ojciec nikomu nie powiedział, ale domyśliłem się.
- Jakie były warunki na Pawiaku?
Trzy razy był niby posiłek. Rano, chyba godzina szósta, był apel, meldowanie. Chodził kapo, chodził Niemiec i chodził Ukrainiec. Każda cela musiała meldować po niemiecku. Tak się składało, że w celi, w której siedziałem, był ktoś, kto znał trochę niemiecki, to on zawsze meldował. [W celi numer 244] były sienniki z czystą słomą, trzeba było zasłać, omieść. Potem była tak zwana obórka – wyniesienie nieczystości z kibla. Swoje potrzeby naturalne też trzeba było uskutecznić. To się odbywało w tempie, przy wrzasku, przy krzykach. Stał jeden z pytą i jeżeli parę sekund dłużej aresztant siedział za swoją potrzebą, to dosłownie dostawał baty. Trzeba było opróżnić to i przynieść czyste do celi (mieliśmy dyżury na zmianę). Jak się to skończyło, to po jakimś czasie było niby-śniadanie. Więźniowie roznosili czarną kawę (kawa gorzka), kawałek chleba, trzydzieści deko czy ćwiartka i do tego porcja marmolady. Nie dawali łyżek, tylko piliśmy miskami tak jak się pije w obozie. Po śniadaniu chodził więzień i wywoływał: cela taka i taka, ten i ten na przesłuchanie. Potem siedziało się pod kluczem, chyba żeby jakiś Niemiec miał jakąś potrzebę, to otworzył celę – Niemiec zawsze z jakimś chodził – czy to był kapo, czy Ukrainiec. Ukrainiec czasami mógł otwierać, ale przeważnie z Niemcami. Bali się, nie mieli ufności.
- Jakich metod używali Niemcy, żeby złamać ludzi, wyciągnąć informacje?
Na przykład jak byłem [na przesłuchaniu w Alei Szucha], jak przyszedłem, to stałem, oni siedzieli. Jeden spisywał na maszynie, drugi rozmawiał (rozmawiali czysto po polsku, nawet z dobrym akcentem). Jeden obserwował profil. Ten pytał się, tamten znowu obserwował, jak się zachowuję. Jak weszło się, to
vis-à-vis była gablota, a w niej różne pyty, nahaje, batogi. Na biurku – ciekawa rzecz – leżały biuletyny Polski Podziemnej, polski AK, polski AL. [Jeden] pyta się: „Wiesz, co to jest?”. Mówię: „No, nie wiem. Jakieś pismo”. – „A czytałeś coś takiego?”. – „Nie czytałem, bo nawet nie wiem, co to jest”. – „O! Głupiego udajesz!”. Mówię: „Może komuniści to roznoszą”. Komuna, wiadomo, była z nimi wtedy już na bakier. Tak że było w ten sposób, że oni po prostu się bali. Były biuletyny AK, były chyba biuletyny BCh (Bataliony Chłopskie). Nie zwracałem na to uwagi, [wyglądało], że się nie interesuję. Obserwowali mnie tylko. Później po przesłuchaniach musiałem podpisać [protokół]. Pomimo że nie przyznałem się – aczkolwiek widziałem, że to robią, ale nie przyznałem się. Wiadomo – w śledztwie trzeba trzymać się jednego. Jeżeli mówi się tak, to do końca musi być tak, bo potem są różne komplikacje. Trochę mnie grzmotnęli – po rękach, po ramionach, po karku, ale to były ich metody. Nie miałem może takiego ciężkiego przewinienia, bo nie byłem tam bezpośrednio, ale każdy Polak miał przewinienie, dlatego że był Polakiem. A że w takich okolicznościach zastało mnie życie, to jest siła wyższa, nikt na to nic nie poradzi.
Na temat Pawiaka: śniadanie, potem znów pod klucz, potem obiad (chyba godzina trzynasta) – dawali lurę czy jakąś bełtuchę, nic więcej. Poza tym chyba o godzinie siedemnastej była kolacja – gorzka kawa, kawałek chleba okupacyjnego, jak to oni dawali. Po kolacji był apel i po apelu znowu sprawdzali stan, czy ktoś jeszcze żyje, czy ktoś nie żyje (tak jak sobie wszystko wyliczali). Najważniejsza rzecz, że interesowali się nieraz za bardzo. Oczywiście panował rygor, nie wolno było kłaść się na posłanie w ciągu dnia, bo obserwowali, chodzili, od czasu do czasu zerknęli przez judasza. Jak coś nie podobało się, to albo krzyczał, albo wręcz po prostu dawał karę – trzeba było skakać żabkę czy… Mnie akurat tak się zdarzyło, że nigdy nie miałem wpadki. Taki mniej więcej był dzień na Pawiaku.
Powstanie – rok 1944. Człowiek był zawsze zagrożony (choć młody nie zdaje sobie sprawy, miałem wtedy dwadzieścia lat). Nie byłem związany z podziemiem.
- Dlaczego tak się stało, że nie był pan związany z podziemiem?
Przyznam się, może człowiek młody, głupi jednocześnie i stchórzył trochę. Widziałem, co wyprawiali na Pawiaku, jak zabierali. Widziałem, jak jednego kolegę zabrali w ciągu nocy na rozwałkę. [Aresztowany nazywał się Marek Piasecki, piętnastolatek]. Młody chłopak. Za to, że rozklejał plakaty, został zabrany do ruin getta i tam też wykańczali młodych ludzi. Przeżyłem już taki swoisty szok i byłem po prostu zagłuszony tym wszystkim.
Tak się złożyło, że 1 sierpnia znalazłem się na Pradze. Było dobrze po trzeciej po południu. Idę do mieszkania [znajomych] na trzecim piętrze. Patrzę – na pierwszym piętrze stoi kilku mężczyzn, na drugim to samo, na trzecim to samo. Ale myślę sobie – coś tu nie bardzo, coś wydaje mi się nie za bardzo. Wstąpiłem do znajomych, zamieniłem parę zdań. Słyszę strzały, słyszę huki, słyszę różne pociski rewolwerowe, karabinowe. Wreszcie dowiaduję się, że tu już coś się dzieje. Powstanie. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, w jakiej jestem sytuacji. Pragi tak samo nie oszczędzili. Uważam, że dlatego, że bodaj pierwszego dnia to jeszcze chłopaki trzymali się jako tako. Mieli bardzo słabe uzbrojenie. Dosłownie – widziałem u nich kilka pistoletów na kilkunastu mężczyzn i nie wiem, czy co drugi miał granat. Widziałem jeden kbk, żadnej broni automatycznej, no więc co to za uzbrojenie? A tu siła przyszła duża, od razu na ulicach pojawiły się czołgi, samochody pancerne sterroryzowały.
- W którym rejonie Pragi pan przebywał?
Byłem w rejonie ulicy Targowej – Kępna (mała ulica). Tam właśnie był mój tak zwany punkt docelowy, ale nie miał nic wspólnego z wojną, tylko raczej osobisty. Drugiego dnia nasi powstańcy jeszcze trochę pukali, ale już trzeciego dnia wszystko zamierało. Tymczasem [Niemcy] hulali sobie po ulicach. Jak tylko zauważyli poruszający się znak czy coś się działo, to od razu strzelali. Strzelali z cekaemów (mieli przecież broń automatyczną) bez pardonu, nikomu nie darowali. Wszystko ustało, ucichło i po kilku dniach Niemcy wzięli się za tak zwaną ewakuację, przede wszystkim młodych mężczyzn. Nie rzucali bomb, tylko strach było chodzić po ulicach. Co najważniejsze – obstawiali czworokątami i wygarniali z tych rejonów młodych mężczyzn (od kilkunastu lat do czterdziestu [kilku]). Tak jak uważałem chodziło o zaplecze, żeby nie przeszkadzać im na zapleczu. Zauważyłem, co się dzieje, i po prostu dałem stamtąd chodu – może ocaleję dalej.
Kilka dni byłem na ulicy Jagiellońskiej numer 34 przy Zygmuntowskiej, gdzie mieszkał mój kolega. Zameldowałem się do niego, znałem jego rodziców. Okazuje się, że tu przepuścili i tu zrobili kocioł, więc raz uciekłem. Drugi raz tak osaczyli, że nie sposób było umknąć (zresztą nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jak). Wygarnęli nas. Wzięli z Jagiellońskiej mężczyzn, zostawili kobiety, dzieci i dozorców, którzy pilnowali poszczególnych domów. Wzięli nas do 36. Pułku na ulicy 11 Listopada (za okupacji nazywała się Esplanada). To był przedwojenny 36. Pułk Wojska Polskiego. Tam były koszary, [ale] trzymali nas na dworze. Na drugi dzień wkroczył Wehrmacht (nie SS, nie gestapo) – chyba tam stacjonowali – i powiedzieli, że pewna grupa ludzi jest dla nich potrzebna do roboty, że musimy niestety z nimi pójść, że będzie nam dobrze.
Pod ich komendą zawędrowaliśmy szosą żerańską do Pomiechówka (tam była przed wojną twierdza, obecnie są chyba nawet gruzy). Tam żeśmy przenocowali w twierdzy i wzięli nas następnego dnia do twierdzy Zakroczym. Wzięli nas do bunkrów, nie dali ani jeść, ani pić. Tam żeśmy byli ze trzy, cztery dni. Kto złapał jakąś kapocinę… Ja akurat byłem tak jak Powstanie mnie zastało, ale skombinowałem sobie łach od jakiegoś dobrego człowieka. [Skombinowałem też] kawałek chleba i kilka dni głodu przeżyłem. Minęło kilka dni, wzięli nas pieszo z Zakroczymia do Modlina, do stacji kolejowej, tam żeśmy czekali kilka godzin. To było w nocy chyba 15 sierpnia. Podjechał pociąg, pozamykali wagony kolejowe i na
Vaterland. Wylądowaliśmy w kraju zwanym po niemiecku Warthegau [Lissa – obecnie Leszno Wielkopolskie], leżącym nad Wartą. Wzięli nas do lasu, tam żeśmy spali pod gołym niebem. [Jedni] robili baraki, inni kończyli. Tam żeśmy zakwaterowali. Były marne warunki. Za parę dni trochę się polepszyło, bo przynieśli trochę prowiantu, rano dawali kawę, ale ganiali do roboty od wschodu do zachodu. Odżyliśmy dopiero po kilkunastu dniach, jak skleciło się dach nad głową i jak [zjadło] się kawałek chleba, napiło czarnej kawy. Byli sami mężczyźni, nawet z okolic Warszawy, zwłaszcza ze wschodu – północny, południowy wschód od Warszawy. Zabierali mężczyzn z Pragi i z innych [okolic] i wrzucali do tego obozu. Było nas kilkuset i pracowaliśmy dla Wehrmachtu. Sortowaliśmy różne części motocyklowe, samochodowe (była [też] bocznica, pobudowało się dużo).
Tak żeśmy tam żyli aż do 1945 roku. To był styczeń, ofensywa radziecka ruszyła ze wschodu na zachód. Niemcy, żebyśmy nie wpadli w ręce tych ze wschodu, to wzięli nas na zachód, że tam będziemy dla nich pracować. Tymczasem front zaczął pękać i tak nas pchali na zachód, aby dalej od frontu. Już żeśmy nie pracowali. Po 20 stycznia, jak ewakuowali, to tak nas pchali do 12 kwietnia 1945 roku. Żeśmy szli trasą na Brandenburg, potem na południe od Berlina aż żeśmy zaszli do Stendalu nad Elbę. Tam potem znowu żeśmy byli ze dwa dni. Nie wiedzieli, co zrobić, bo znowu słychać, że front niemiecki łamie się od zachodu i pchają Amerykanie. Rzeczywiście tak się stało. [Niemcy] też zaczęli tracić głowę i potem z zachodu zaczęli nas pchać na wschód. Tak żeśmy wpadli między Stendalem a mniejszym miastem Tangermünde nad Elbą. Zagnali nas do lasu, [w którym] żeśmy przesiedzieli kilka godzin. Słyszymy strzały, najpierw pociski, które blisko padały, potem nawet strzały armatnie. Potem słyszymy [strzały] z broni automatycznej. Drogi rozwidlały się – jedna była nad Tangermünde, a druga szła w kierunku północnym. Niemcy gdzieś pourywali się, porzucali resztki. Pamiętam, że była nawet radiostacja, niemieckie mundury. [Niemcy] ulotnili się i zostawili nas samopas. W pewnej chwili widzimy, a tu wielkoludy. Było ich trzech, czterech, wszędzie poopasywani kulami, [przy boku] jeden, drugi kolt, broń automatyczna. Chyba mieli po dwa metry. Zaczęli krzyczeć. Jeden zaczął mówić po angielsku:
Poland! Poland! – że tu są Polacy. Otoczyli nas, oczywiście żeśmy [podnieśli] ręce do góry. [Jeden] zaczął z nimi rozmawiać, że my niewolnicy. No to jak niewolnicy, to mówią, żeby wycofywać się na zachód, bo tu front.
Wycofaliśmy się na zachód, żeśmy poszli kilka kilometrów – utrudzeni, umęczeni, głodni. Następnego dnia zaczęła już nadjeżdżać regularna armia amerykańska i na zachód. Skomasowali nas w kilku stodołach, wiadomo, tylu chłopa. Niemcy musieli nas wtedy karmić, więc bauerzy, każdy co miał, to dawał – mąkę czy kartofle. Myśmy tak przeżyli parę dni. Potem przyjechała specjalna ekipa amerykańska – widać wiedzieli już o nas – i jednocześnie kilka autokarów. Upchnęli wszystkich i wzięli nas do amerykańskiej strefy okupacyjnej [przy] miejscowości Marienthal. Było tam duże poniemieckie lotnisko i tam myśmy mieli kwatery, już żeśmy zakwaterowali. Taki był mój koniec tułaczki i wojny.
- Jak wyglądał powrót do Polski?
Było [różnie], bo potem do Marienthalu to i ruscy [trafili], jakoś ich poupychali. To wszystko odbijali Amerykanie. Było trochę Czechów, sporo Włochów. Oczywiście organizowali życie – trochę na wesoło, trochę na smutno. Ale nic nie robiąc, to młody człowiek niejako deprawuje się. Korciło mnie, [żeby wracać], myślę: „Co ja będę na Zachodzie?”. Nie chciałem. Myślę sobie: „Czy będzie lepiej czy gorzej, ale wracam na swoje śmieci”. Drogą już nie repatriacji, tylko na własną rękę kilku nas [przeszło] przez zieloną granicę. Przeszliśmy przez strefę radziecką różnymi sposobami, trochę autem, trochę pieszo, trochę koleją (tory były jeszcze poniszczone) i jakoś żeśmy dobrnęli do linii, która prowadziła: Frankfurt nad Odrą i potem do punktu repatriacyjnego, do Zbąszynia. To był punkt repatriacyjny, czyli mniej więcej dawna zachodnia granica Polski. Żeśmy zatrzymali się tam parę dni, Czerwony Krzyż dał nam na drogę trochę prowiantu – co mogli, to dali. Wypytali nas: „Dokąd pan jedzie?”. Tu i tu – jeden jechał do Poznania, drugi do Warszawy, [inny] do Lublina. Tak żeśmy znaleźli się w Polsce. To był wrzesień 1945 rok.
- Jak i kiedy trafił pan do Warszawy?
Mój dom, w którym mieszkałem, na ulicy Krochmalnej został [zniszczony], jak wpadła wataha „wilków” w 1944 roku, to było 5-6 [sierpnia] (mnie nie było w tym czasie po stronie lewobrzeżnej Warszawy, [byłem] po prawobrzeżnej [stronie]).
W międzyczasie nawiązałem łączność z moją matką – przez znajomych z terenów zachodniopolskich, jeszcze w czasie okupacji, pisałem na ich adres, do mnie. Tak się stało, że znalazłem się u znajomych na ulicy Żelaznej. Matka z siostrą już tam chwilowo zamieszkały u znajomych. Dołączyłem na trzeciego. Na ulicy Krochmalnej wszystko było zniszczone.
- Czy ojciec ma swój grób, czy leży w zbiorowej mogile?
Jak „ewakuowali” ich z [naszej] ulicy, to powystrzeliwali wszystkich mężczyzn. Wszystkich. Młodsi, jeszcze kilku ich było, uciekli gdzieś i przeważnie przeżyli. Mam nawet spisanych tych siedemnastu mężczyzn, którzy dzięki – przepraszam, że jestem nieskromny – moim staraniom… Pamiętam ich od urodzenia. To byli ludzie, którzy już pracowali, byli dorośli, a ja jeszcze wtedy byłem konus. Tak byliśmy chowani, mówiło się każdemu „dzień dobry”, więc ci ludzie też byli życzliwi. Wiedziałem, jak się nazywają (przeważnie nazwisko, czasami nie znałem imienia). Mieszkali tramwajarze, kolejarze, urzędnicy – tak jak to na robotniczej Woli (tam właśnie była ta straszna rzeź). Postarałem się – jak jest skwer przy kościele redemptorystów na Karolkowej, są tablice. Na tablicach są wypisane [nazwiska] osób, które zginęły. W masowych egzekucjach zginęli tramwajarze, duchowni, lekarze, pielęgniarki, osoby prywatne z poszczególnych domów, harcerze. Wyprosiłem, żeby proboszcz, który był tam wówczas, umieścił tylko taki napis: Krochmalna 82, a z prawej strony – siedemnaście osób, które zostały zlikwidowane podczas Powstania. Tylko tyle mogę powiedzieć, jako niemy świadek.
- Co działo się z pańską mamą i siostrą?
Były tak samo deportowane do Rzeszy. Pracowały w Jeleniej Górze (po niemiecku Hirschberg). Pracowały w fabryce kartonów, papieru – wiem to z opowiadania.
- Wrócę do drukarni. Co drukowała drukarnia, że weszli tam Niemcy?
Ten, który zadenuncjował, chciał przede wszystkim wykazać się tym, że wszystko wie i wszystko widzi. Tam też robili prasę, bibułę. Ale całe szczęście, że tego dnia, 16 września nie robili. Mieli robić na następny dzień. Tymczasem wiadomo, co się stało. Niezależnie od tego ludzie z tej drukarni, którzy byli zesłani do obozów koncentracyjnych, to niektórzy poumierali.
- Czyli osoby, z którymi pan pracował?
Starsze [osoby], z którymi pracowałem. Jeden nazywał się Aleksander Szlifirski. Drugi nazywał się Bocheński, z innej drukarni, a jeszcze jeden – Szatkowski. To byli starsi faceci, pracowali, chcieli żyć, prowadzić jakąś działalność. [Ci trzej drukarze zostali z Pawiaka wysłani do Auschwitz i niestety tam zostali zamordowani].
- Jak doświadczenie Powstania Warszawskiego wpłynęło na pańskie życie?
Trudno powiedzieć, bo to są różnorakie sposoby interpretacji. Jedni mówili, że konsekwencją to było właściwie to, że tak czy inaczej, to Polacy byli skazani na zagładę. Potem dowiedziałem się, już ładne lata po wojnie, że w rejonie Okopowej, Koła, jak [jest] lasek, był obóz, tak zwany KL Warschau, to znaczy
Konzentrationslager warszawski. Tam Niemcy wymordowali bardzo dużo ludzi. Po prostu byli niewygodni. Drudzy znowu mówili, myśleli, że ofensywa szła ze Wschodu – wiadomo, że tu była siła i tam była siła – doszła do linii naturalnej Wisły i musiała się zatrzymać, ponieważ już szła jakiś czas. Trzeba przecież podciągnąć odwody, zaopatrzenie, coś zorganizować. Inni jeszcze mawiali, że ruskie niby chcieli nam „dać pomoc” – to też można powiedzieć w cudzysłowie. Tylko [że] to był przeciwstawny kierunek – Polska Walcząca, a tu orientacja prosowiecka. To znowu źle. Tak że myśmy byli między młotem a kowadłem. I właściwie nie miałem zdania. W czasie okupacji raczej nie spotkałem się ze stroną wschodnią, tak że nie będę się wypowiadał. Powiedziałem mniej więcej tak, jak myślałem.
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Warszawa, 16 września 2008 roku