Hanna Violetta Mrowiec
Moje nazwisko panieńskie Szefler, a obecnie, po zamążpójściu, nazywam się Mrowiec. Na imię mam Hanna Violetta.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną mieszkałam razem z rodzicami i bratem w Toruniu na Pomorzu i miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, więcej niż szczęśliwe. Dobre, radosne i pełne troski ze strony rodziców, miałam nianię. W ogóle było bardzo dobrze. W czasie trzydziestego dziewiątego roku również byłam w Toruniu, ale potem... Znaczy zaczęłam już chodzić do szkoły w trzydziestym ósmym roku, bo dzieci na Pomorzu chodziły dużo wcześniej do szkoły aniżeli w innych częściach Polski. No i po wybuchu wojny, w czterdziestym roku Niemcy nas wysiedlili z Torunia. Z tym że w Warszawie znalazłam się dopiero w czterdziestym pierwszym roku, w kwietniu, i od tego czasu już mieszkam w Warszawie.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądało wysiedlenie przez Niemców?
Po prostu Niemcy, przynajmniej z mojego skromnego doświadczenia, można powiedzieć, że kierowali się głównie wysiedlaniem inteligencji, bo ludzie, którzy byli rzemieślnikami, byli przydatnymi siłami roboczymi, natomiast inteligencja była im niepotrzebna. Tak że w gruncie rzeczy najwięcej wysiedlali inteligencji, bo były to domy dużo zamożniejsze, można było coś tam jeszcze zdobyć. A wyjście z domu to była dziesięciokilogramowa walizka i to był koniec.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Mój ojciec prowadził przedsiębiorstwo budowlane. Mama prowadziła firmę wytwórni trykotaży. Tak że oboje pracowali, był dostatek, było wszystkiego, co potrzeba i w domu, i piękne wakacje. Wszystko, wszystko, co można sobie zamarzyć.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, miałam brata starszego o dziesięć lat, który w trzydziestym dziewiątym roku w związku z tym, że szkoły polskie i gimnazja zostały zawieszone w swojej działalności, pojechał do Łodzi, do moich dziadków i tam chodził do gimnazjum Zimowskiego. Później, już jak myśmy się zorganizowali w Warszawie, bo moi rodzice z obozu, bardzo dziwnie nazywającego się szmalcownią [właściwie szmalcówką] (zupełnie sobie nie kojarzę, dlaczego to się tak nazywało i gdzie to było), zdołali się uwolnić i znaleźliśmy się później w Warszawie.
- W momencie, w którym Niemcy przyszli i kazali się wynosić z domu, to wtedy pani rodzice zostali skierowani do obozu?
Tak, moi rodzice zostali skierowani do obozu, a ja, ponieważ byłam w szkole, wróciłam do domu pustego. Nikt mi drzwi nie otworzył, bo mieszkanie już zostało zapieczętowane i wiadomo było, że rodziców nie ma. Z tym że jak dziecko może postąpić? Udałam się gdzie? Do koleżanki, która mieszkała nieopodal. I jej rodzice, państwo Owczarzakowie, przygarnęli mnie, pocieszyli, no i później rodzice się odnaleźli i musieliśmy się jednak ewakuować w kierunku, gdzie było bezpieczniej, czyli do Generalnej Guberni. I zamieszkaliśmy właśnie w tym domu na rogu placu Trzech Krzyży i Książęcej.
- Jak wyglądało pani życie w okupacyjnej Warszawie?
Chodziłam do szkoły. To była szkoła prywatna pani Kowalczykówny. Zajęcia odbywały się na kompletach w poszczególnych domach, u pani Pikulskiej, na Hożej, na Nabielaka, u państwa Kozubowskich, tak że w różnych miejscach się te zajęcia odbywały. Jeszcze na samym początku w czterdziestym pierwszym roku funkcjonowała szkoła Platerówny na ulicy Pięknej. Ale ja tam chodziłam bardzo krótko, tylko do zakończenia roku szkolnego, czyli do kwietnia, do końca czerwca, a już na następny rok chodziłam do Kowalczykówny, bo już zaczęły się okresy tępienia szkół i dzieci raczej chodziły na komplety.
- Czy w związku z uczestnictwem w kompletach zdarzały się jakieś niebezpieczne sytuacje?
Więc tutaj z tymi kompletami to była bardzo dla mnie zaskakująca sprawa. A mianowicie trochę wyprzedzę całość, ale pani Pikulska, która zresztą była obywatelką Stanów Zjednoczonych (w jej mieszkaniu odbywały się lekcje), wiele, wiele lat po Powstaniu, gdzieś na wysokości sześćdziesiątego roku, jak byłam w Stanach i wizytowałam ją, bo córka jej była moją przyjaciółką, powiedziała mi rzecz, o której ja w ogóle nie wiedziałam, że całą okupację nosiłam z sobą prasę, tą tajną, gazetki tak zwane. Dlaczego ja? Pomorze było jednak dość zniemczone, dużo było Niemców. Dla mnie język niemiecki nie stanowił żadnej przeszkody i ja byłam zabezpieczeniem, że jeżeli ktoś by mnie, powiedzmy, z policji czy z żandarmów zaczepił, to nikomu nie przyjdzie do głowy, że mała dziewczynka, dziesięcioletnia mówi biegle po niemiecku i się ze wszystkiego może, jak to się mówi, wytłumaczyć. I nikt by mi nie zajrzał do tornistra. Ja byłam jedynym dzieckiem, które przychodziło z tornistrem i natychmiast mi go zdejmowano i: „Haniu, umyj rączki”. Ja wychodziłam do łazienki, ten tornister był opróżniany. No, takie były po prostu metody porozumiewania się i przenoszenia wiadomości. Ale o tym dowiedziałam się dopiero w latach sześćdziesiątych.
- Czy to znaczy, że pani rodzice byli zaangażowani w konspirację?
Na pewno byli, z tym że u mnie w domu po Powstaniu nigdy się na ten temat nie rozmawiało. Nigdy. Po prostu było to jakieś zabezpieczenie przed represjami. Tym bardziej że w czasie okupacji, w czterdziestym drugim roku urodził się mój młodszy brat. Dzieci, jak państwo wiedzą, nie należą do dyskretnych, a uszy mają większe niż ściany i zawsze... Prawdopodobnie rodzicom chodziło o to, żeby ten maluch czegoś niefortunnego nie powiedział, i dlatego nigdy w moim domu na temat jakichś spraw okupacyjnych się nie mówiło. Oczywiście, że wiedziałam, że był zamach na Kutscherę, te wszystkie informacje docierały mimo woli. Tym bardziej że to mieszkanie, w którym myśmy mieszkali, miało wylot na Aleje Ujazdowskie i te przejeżdżające stale samochody z karabinem [maszynowym] na statywie wyjące nie należały do przyjemności. Bo one jechały w kierunku alei Szucha i wracały w takiej samej formie, z wyciem syren. To było nieprzyjemne. Do dzisiejszego dnia nie lubię karetek pogotowia, nie lubię policji, jeżeli używają sygnalizacji takiej.
- Ale ten tornister, w którym pani nosiła prasę, brała pani z domu, tak?
Tak, oczywiście. Ja go brałam z domu i przynosiłam z powrotem do domu. Tylko zawsze tam coś było, bo tak samo jak przychodziłam do domu, to natychmiast musiałam umyć rączki, pójść do łazienki. I wtedy prawdopodobnie wyjmowano mi z tornistra te gazetki. Tak że to taki, taki śmieszny... Bo życie toczyło się dla dziecka w sposób... Akurat miałam to szczęście, że z mojej rodziny nikt nie zginął. Tak że to też było bardzo ważne, bo to ominęłam, i trauma, nieszczęścia, które mogłoby mnie dotknąć.
- Czy rodzice w jakiś szczególny sposób tłumaczyli sytuację, która jest dookoła, okupację?
Nie. Nie, znaczy wiem tylko, że rodzice moi bardzo się denerwowali wtedy, kiedy mój starszy brat wychodził, a był wtedy młodym człowiekiem, mającym dziewiętnaście lat, dwadzieścia, bo on był dwudziesty trzeci rocznik. Jak wszystkie matki i wszyscy ojcowie drżeli, żeby wrócił do domu, bo przecież w Warszawie te łapanki były w kółko i na okrągło. Jeszcze jedyna rzecz, która mi tak bardzo utkwiła w pamięci, to byłam akurat u pani doktór dentystki w domu na Nowym Świecie, koło Wareckiej i jej syn, chyba miał na imię Sławomir, ale to był chłopak w wieku jakichś osiemnastu, dziewiętnastu lat, postawił mnie na krześle i akurat przywieźli do rozstrzału na Nowym Świecie, po przeciwnej stronie, ludzi. I ja to widziałam. Ja to widziałam. I to było coś nieprawdopodobnego. Z tym że nie wiem, dlaczego on chciał mi to pokazać, może żeby mi to utkwiło w pamięci. Tak samo jak mój ojciec pokazał mi płonące getto. Więc te rozmowy niby były, a jednak nie. Raczej pokazywano mi, co się dzieje, a komentarze pozostawiano mnie od oceny. Ojciec mi tylko powiedział: „Zobacz, co są w stanie zrobić Niemcy”. Bo zabrał mnie na dach. Kiedyś nie było suszarni, tak jak dzisiaj są pralki z suszarkami, tylko zabrał mnie na strych. Z tego strychu była drabina na dach i z tego dachu mi pokazał właśnie to płonące [getto], nieprawdopodobne. To było morze ognia. Więc to są takie dwa fragmenty, które szalenie mi utkwiły w pamięci. Ja to widzę.
No a potem sam wybuch Powstania był jakąś taką ekscytacją, coś się zaczęło dziać. Ja już miałam wtedy dwanaście lat, więc to już była inna sfera wyobraźni i odczuć. Było szalone zaangażowanie wszystkich, którzy mnie otaczali. Ja oczywiście troszeczkę wbrew posłuszeństwu zaczęłam przenosić meldunki na ulicę Hożą. Nie pamiętam numeru, ale był to pierwszy albo drugi dom. Zresztą to się przechodziło jakimiś tam piwnicami.
- A jak to się stało, że pani przenosiła te meldunki?
Więc sytuacja wyglądała w następujący sposób. Ponieważ nasze mieszkanie było od strony frontowej i oczywiście stanowiło niebezpieczeństwo dla mieszkańców, myśmy przeprowadzili się do oficyny. Natomiast w naszym mieszkaniu, do naszego mieszkania zgłosił się (no tak dalece nie byłam wprowadzona w sytuację) pan rotmistrz. Z gabinetu mojego taty zabrane zostało biurko do tego pokoju, który był najbardziej wysunięty na widok Alei Ujazdowskich, na biurku został postawiony fotel klubowy, na którym właśnie siedział cały czas pan rotmistrz, bardzo elegancki, bardzo szarmancki pan.
- Czy wie pani, jak się nazywał?
Niestety ja już dokumentów dosyć dużo dostałam, ale są pewne rzeczy, które mi się nie zgadzają. W związku z tym domniemam, że… Ponieważ ten pseudonim, jeżeli to był jego pseudonim, bo on mógł być rotmistrzem z uwagi na to, że on nie był chłopakiem młodym. To był pan w wieku jakichś trzydziestu pięciu, może trzydziestu siedmiu lat. Może mnie się tylko tak wydawało, nie wiem. Ale z moich informacji, które zdołałam zebrać, to troszeczkę mi się to wszystko nie zgadza, bo on cały czas u nas był i on mi dawał meldunki, które ja zanosiłam, nie wiem, do kogo, nie umiem powiedzieć nazwiska, tylko na Hożą. I to były pierwsze budynki... w każdym razie po stronie nieparzystej.
- A jak często pani nosiła te meldunki?
Powiedzmy, trzy razy w tygodniu, dwa razy w tygodniu. To zależy, bo nie tylko ja nosiłam. Z tym tylko że ponieważ to było szóste piętro i winda była nieczynna, ja natomiast wbiegałam na to szóste piętro, zresztą również zanosiłam mu coś do zjedzenia, więc bardzo mnie to głaskało, można powiedzieć, byłam dowartościowana. No i któregoś dnia wracając po oddaniu tego meldunku czy niosąc stamtąd jeszcze jakiś meldunek... To było tak często i tak pełne emocji, że nie umiem określić. Wiem tylko, że na pewno to było 14 sierpnia. I biegłam, bo to były takie przebiegania, żeby się dostać później za barykadę do wykopu. Więc po prostu ostrzelali mnie z poczty. Poczta była na Nowogrodzkiej. Ja sobie w ogóle nie zdawałam z tego sprawy, że na taką odległość można do kogoś strzelać. No ale niestety strzelali i zostałam zraniona w nogę, tutaj. Z tym że nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo to było draśnięcie. A już na pewno bym się w życiu swoim nie przyznała ojcu, że coś takiego się stało. Ja sądzę, że to był jakiś taki odłamek od naboju, który mi skaleczył nogę. I dopiero w czterdziestym szóstym roku, ponieważ akurat miałam taką przygodę, powracając z Łodzi, że autokar Orbisu się przewrócił i tą nogę mi przycisnęło. I zaczęła się operetka, bo prawdopodobnie to było otorbione i sobie cichutko siedziało, natomiast przy zgnieceniu zaczęła się reakcja, powiedzmy, obrzęku, zapalenia i tak dalej. I w szpitalu w Omedze mi to usunięto. Był to po prostu tak jak gdyby odłamek od łuski, od naboju, nie od łuski, tylko od naboju.
- Ale jak wtedy została pani zraniona, to musiała pani skorzystać z pomocy medycznej?
Nic, nic, nic. Lepiej żeby nikt nie wiedział, bo już bym więcej nie była wypuszczona.
- Czyli dalej pani nosiła meldunki?
Oczywiście, że tak.
- I czy w związku z tą pracą zdarzały się pani też jakieś sytuacje, które utkwiły pani w pamięci?
No, proszę panią, dla mnie bardzo ważną... To się może dzisiaj wydać bardzo śmieszne, ale ja się urodziłam 13 sierpnia. I właśnie owy pan rotmistrz zszedł ze swojego (prawdopodobnie od taty się dowiedział) fotela i pocałował mnie w rękę, składając mi życzenia. Więc wie pani, to było nieprawdopodobne i to mi również utkwiło w pamięci.
- Czy oprócz rotmistrza, który przebywał na tym fotelu, miała pani jeszcze kontakt z innymi żołnierzami?
Przez nasz dom, ponieważ oficyna była dosyć duża, przewijało się mnóstwo chłopaków, bo tam robili przebicia, żeby dostać się do szpitala Świętego Łazarza i tak dalej. Tak że była ich naprawdę duża ilość. Ja się z żadnym z nich nie zaprzyjaźniałam, bo ja byłam dla nich smarkula. Oni już się czuli bardzo takimi dorosłymi i odpowiedzialnymi. Tak że nie umiem powiedzieć żadnego nazwiska, [ale] pamiętam pewne sytuacje. Oczywiście, że tak. Jak wynieśli chłopaka z akcji na szpital Świętego Łazarza i ten młody człowiek był... Tam chyba byli „zośkowcy” z „Zośki”, ale nie jestem tego na sto procent pewna. On miał po prostu rozwalony cały brzuch i tak trochę się wśród krwi te jelita w jakiś sposób poruszały. I on mnie strasznie prosił, żebym ja wepchnęła mu takie… To nie było siano, to były skrzynki z takimi wiórami, jak się porcelanę w tym przechowuje czy coś takiego. I żebym ja mu to wepchnęła do środka. Wiadomo było, że przecież ten chłopak musi zginąć, bo nie ma [innej] możliwości. Oczywiście tego nie zrobiłam, bo nie byłam w stanie. Prawdopodobnie nim bym go dotknęła, to bym zemdlała. Ale w każdym razie on mnie o to prosił, wtedy jak wynosili chłopców rannych, a ich było bardzo dużo po tym ataku na szpital Świętego Łazarza. To są takie wspomnienia bardzo stałe. One wracają, o tych się pamięta. Pan rotmistrz był u nas właściwie do samego końca. A tutaj w dokumentach, które ściągnęłam jest, że zginał w „Imce”, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Ale ponieważ powiedziano mi, że nie wiem, czy to był rotmistrz, faktyczny rotmistrz rangą swoją, czy to był jego pseudonim, bo okazuje się, że było bardzo dużo osób, panów, którzy mieli takie stanowiska czy pseudonimy.
- A jakie były nastroje wśród ludności cywilnej?
Wśród ludności cywilnej nastroje były w pierwszym okresie bardzo entuzjastyczne. Wszyscy chcieli pomagać, wszyscy byli jacyś tacy zintegrowani w celu pozbycia się wroga, bo tak to można nazwać. A strzelano bez przerwy, dzień i noc. W nocy to tymi świecącymi takimi seriami, tak że też nie było łatwo, dlatego że jest ciemno. Poza tym Niemcy również... Nie wiem, czy to było z samolotów, czy to było wystrzelone, bo to nie wyglądało tak jak to, co dzisiaj oglądamy, te iluminacje na jakieś uroczystości na niebie, tylko to tak jakby lampiony się zapalały i oświetlały cały teren. Tak że nawet trudno było się przemieszczać pod osłoną nocy. Oczywiście, że…
- Czy te nastroje w miarę upływu Powstania pogarszały się?
W sensie entuzjazmu nie. Cały czas była wiara w to, że to Powstanie się szybko skończy i że wyjdziemy z tego zwycięsko. No niestety, co nas zawiodło, to wiemy wszyscy, jest to nie do ukrycia. Wzmagały się bombardowania. Najgorsze były po prostu te działa ogromne, kolejowe, które ostrzeliwały, i samoloty, które bombardowały – to było okropne. Niestety wszyscy się chowali tam, gdzie kto mógł, ale schowanie się do piwnicy... Ja przynajmniej... Bo tylko raz mi się to zdarzyło, że wcale nie w nasz dom, tylko w dom obok trafiła bomba, to kurz był tak dławiący, że to w ogóle horror. Lepiej zginąć aniżeli doznać tego strasznego pyłu, który wchodził w oczy, w usta, w nos. To była gęstwina pyłu od cegieł, od zaprawy. W każdym razie to było okropne, okropne to było. Lepiej było gdzieś być w miejscu takim, że gdyby się nawet chałupa zawaliła, to byłoby lżej aniżeli w tych piwnicach. A cała masa osób jednak swoje życie spędzała w piwnicach. Zwłaszcza osoby starsze, które się nie widziały przydatnymi do jakichś celów wojskowych, to jest jedno. Drugie, to małe dzieci, małe dzieci, które zaczęły bardzo chorować. W gruncie rzeczy ta krwawa dyzenteria to hulała, jak tylko można. A przecież wiadomo, nie mieliśmy ryżu, nie mieliśmy marchwi, tak że to było okropne. Większość tych dzieci ginęła wskutek głodu. W naszym domu nie wiem, czy może troje, może czworo dzieci się uratowało, a reszta, wszystko zginęło z głodu.
Trudno mi jest powiedzieć, ponieważ ja jestem z pokolenia dzieci, które nigdy nie były na podwórzu, nie miałam takiego przeglądu. Ale dzieci umierały z głodu. Później ten głód również dotknął i starszych, i w ogóle dorosłych, dlatego że obliczenia na to, że to Powstanie będzie dużo krócej trwało, wyczerpało zapasy jedzenia. W związku z czym grupkami udawano się do browaru Haberbuscha i stamtąd przynoszono w workach. Nie wiem, co to był za rodzaj zboża, ale w każdym razie mełło się to w normalnych młynkach od kawy i z tego się piekło jakieś takie podpłomyki, które były potwornie gorzkie. Potwornie gorzkie, nieprzyjemne, ale coś trzeba było jeść. Albo się to rozgotowywało z wodą. W każdym razie głód zaglądał tęgo w oczy.
Z wodą to była sytuacja mocno nieciekawa, dlatego że cała masa sieci wodnej była uszkodzona. I tak, powiedzmy, jak ja pamiętam, to naprzeciw naszego domu był taki lej po bombie. W sumie niedaleko były ogrody Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych, gdzie była część ogrodowa, do której nie było w ogóle odstępu z uwagi na silny ostrzał (tam można tylko było zostać, bo marchewki się tam nie urwało). W tym leju zbierała się woda z pękniętych rur i tam się chodziło, żeby wziąć stamtąd wodę. No, jaki rodzaj tej wody był, no to wiemy, bo to przecież nie była z rur woda, tylko po prostu podbiegnięta, wśród cegieł z zawalonych jakichś [ścian]. Tak że z wodą było kiepsko.
- A jak ludzie radzili sobie z higieną?
Wie pani z higieną w sensie... Nie umiem pani powiedzieć, bo można było przynieść w kubłach jakąś wodę i w toalecie to wyczyścić. Ale mam wrażenie – to jest absolutnie tylko moje domniemanie – że wiele osób starało się tam, gdzie są gruzy, to tam załatwiać swoje sprawy fizjologiczne. Natomiast jeśli chodzi o takie ablucje, żebyśmy mogli się umyć tak, jak normalnie można zażywać jakichś kąpieli i pryszniców, no to to była utopia. Więc jeżeli, to w misce. Całe szczęście, że większość lokali miała piece węglowe, bo dopływ gazu też został odcięty. Ale na węglowych kuchniach można było tę wodę jednak podgrzać i coś tam z tego wymajstrować.
- Czy oprócz pani zaangażowania w noszenie meldunków pani rodzice też byli jakoś zaangażowani?
Nie umiem tego powiedzieć. Nigdy ze mną na ten temat nie rozmawiano. Wtedy kiedy ja się dowiedziałam [o przenoszonych gazetkach], mój ojciec już nie żył. Bo mój ojciec zmarł w sześćdziesiątym trzecim roku, a ja dowiedziałam się w sześćdziesiątym piątym.
- Jakie warunki panowały w oficynie, w której pani mieszkała?
W oficynie panowały warunki takie, że w każdym mieszkaniu mieszkały po dwie, po trzy rodziny, bo to były duże mieszkania, nie rozmiarów dzisiejszych. To były wszystkie mieszkania, lokale pięcio-sześciopokojowe. Więc z frontowych mieszkań to wszyscy przeszli do oficyn i ci, którzy mieszkali w oficynach, no zgodnie, bez żadnych problemów podzielili się przestrzenią.
- Oprócz noszenia meldunków to jak pani spędzała resztę dni?
W czasie Powstania nie byłam tak pilnowana, nie miałam jakichś takich zajęć jak normalnie. Więc a to się ładowało naboje do takiego... jak to się nazywa, żeby karabin maszynowy mógł... taką taśmę się wypełniało. Dostawałam do fartuszka całą kupę tych nabojów, tyle żebym mogła to przytrzymać, i później to nabijałam.
- Czy zdarzały się jakieś bardziej pogodne momenty?
Nie, nie, nie. Raczej każdy dzień przynosił jakieś złe wiadomości. Nawet wtedy, kiedy był ten przelot samolotów brytyjskich, które miały dokonać zrzutów, to też nastąpiło rozczarowanie, dlatego że te zrzuty trafiły do Banku Gospodarstwa Krajowego, które było w rękach niemieckich, więc znowuż nic nie skorzystaliśmy z tego. I to stanowiło też jakieś rozczarowanie.
- Czy wiadomo było, co dzieje się w innych rejonach miasta?
Na pewno tak. Z tym że ja osobiście specjalnie się tym nie interesowałam. Ale ta wędrówka pomiędzy poszczególnymi dzielnicami, zarówno Powstańców, jak i ludności cywilnej, istniała, była. Tak że wiadomo było, że tam ze Starówki przychodzą, nawet z drugiej części Śródmieścia. Śródmieście tak jest w naszych wszystkich [książkach, opracowaniach], co ja czytam, traktowane jak taka oaza idealnego spokoju, jak to pokazują czasami jakieś wyelegantowane panie, które chodzą po Nowym świecie. Ja trochę patrzę na to ze zdziwieniem. To jest tak, jakby to było komponowane przez ludzi, którzy w ogóle nie brali udziału w Powstaniu. Dla mnie jest to zaskakujące, no ale tak pokazują. Może to są zdjęcia, które były robione przed samym Powstaniem, bo w czasie Powstania to takich rzeczy naprawdę chyba nie było.
- Czy pani, chodząc z meldunkami, miała opaskę?
Nie, nie. Nie miałam żadnej opaski.
- Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Wiem, że była jedna pani, która prawdopodobnie była uratowaną z getta. Wiem, no na pewno to nie jest jej prawdziwe nazwisko, ale zapamiętałam to nazwisko, bo nazywała się Śliwa. Ale ona była w naszym domu chyba dwa, góra trzy dni i gdzieś się przemieściła dalej. Ale wiem o tym, że była Żydówką.
- Czy w jakiś specjalny sposób ludzie ją traktowali?
Nie, nie. Przynajmniej ja nie zaobserwowałam jakiejś niechęci czy u zainteresowania, żeby jej pomóc, nie. Nie, tego bym nie powiedziała.
- Czy była pani świadkiem bądź ofiarą zbrodni wojennych podczas Powstania?
Cały efekt Powstania był jedną wielką zbrodnią, bo w gruncie rzeczy zginęło tyle młodych ludzi, że to sobie w ogóle trudno wyobrazić. Ale to, co widziałam, nie chciałabym o tym mówić.
- Czy istniało życie religijne?
W naszym domu akurat kapliczki nie było, ale we wszystkich tych miejscach, które spotykałam w czasie okupacji, to te kapliczki na podwórzach istniały. Na naszym podwórzu tego nie było, więc nic takiego… Mieliśmy kościół Świętego Aleksandra na, jak to się mówi, rzut beretem i ja tam czasami bywałam, bo tam byłam u I Komunii, więc byłam z tym kościołem związana.
- Czy w czasie samego Powstania były jakieś wspólne modlitwy? Może jakiś ksiądz się pojawił?
Nie, w naszym domu nie, nigdy nic takiego nie było. Naprzeciw była kuria biskupia na Książęcej i tam były siostry elżbietanki chyba. Ale nie przechodziłam nigdy na tamtą drugą stronę. Zresztą tam była barykada, zejście tam na dół było dosyć niebezpieczne, więc takiego łażenia to nie było. A jeśli chodzi o jakieś życie takie, jak dzieci bawią się czy coś takiego, to tego nie było. Tego nie było, no przynajmniej dzieci w moim wieku.
- A jak pani się dowiedziała o upadku Powstania?
No o upadku Powstania... Ponieważ u nas w domu było radio i to radio cały czas było właściwie wystawione w takiej konfiguracji, że można było i na podwórzu wysłuchać wszelkich komunikatów.
- To w czasie całego Powstania?
Oczywiście.
- I pamięta pani jakieś momenty, kiedy słuchała…
Nie, pamiętam tylko jakąś poezję czytaną, nie wiem, przez kogo, ale to była taka poezja. Później ten słynny wiersz… Czyj to wiersz, teraz nie bardzo pamiętam, ale w każdym razie „żądamy amunicji”, tak się kończył.
- A ludzie się zbierali, żeby słuchać tego radia?
Tak.
- I rozmawiano o tym, co jest przekazywane?
No na pewno tak. Wie pani, dziecko inaczej reaguje na wszystko. Ja nie byłam osobą dorosłą, ja byłam dziewczynką, dwunastolatką.
- Czy był też dostęp do prasy powstańczej?
Oczywiście, że tak. Cały czas prasa powstańcza kursowała.
Nie mam zielonego pojęcia.
- A pani też roznosiła tę prasę?
Nie, nie.
- Jak często przynoszono nowe wydania?
Też nie umiem tego powiedzieć. Po prostu nie czytałam tego, nie byłam tym zainteresowana, upolitycznienie znowu tak duże nie było, tak że nie umiem tego tak określić, żebym wiedziała, co w tej prasie było, jaka to była prasa.
- A jeszcze à propos radia, czy to było państwa radio?
To było radio, które mój tata przechował. Był to blaupunkt, bo pamiętam doskonale, i ono było w naszym domu.
- Czy w czasie okupacji słuchano...
No tak, tak słuchano. Wiem nawet, że były takie jakieś sytuacje, które wydawały się bardzo śmieszne, bo tata mój zakrywał się razem z tym radiem kocem, żeby nie było słychać.
- Pani dziwiła się, że się tak nakrywa?
Nie, uważałam to za rzecz zupełnie normalną. Wiedziałam, że jest radio, że nie wolno o tym mówić, że mamy to radio.
- Jak często rodzice słuchali?
No codziennie, codziennie.
- A wracając do upadku Powstania, jak to wszystko dalej się potoczyło?
No wiec myśmy [wyszli] dosyć późno, bośmy wyszli dopiero 2 albo 3 października. A to wynikało z tego, że mój ojciec był bardzo chory i nie można było liczyć na to, że my się z tą całą ludzką masą przemieścimy. Bo rzeczywiście... no mogę państwu tylko tyle powiedzieć, że wtedy kiedy znaleźliśmy się w Pruszkowie, to mojego ojca zakwalifikowano do starców, a miał wtedy czterdzieści cztery lata, więc możecie sobie wyobrazić, jak on wyglądał. Był po prostu strasznie zniszczony, zgłodzony i jeszcze w dodatku krwawa dyzenteria. No więc to już wszystko za siebie mówiło.
- Ale wychodziliście wszyscy w piątkę, tak?
Tak, nie, znaczy we czwórkę, bo mojego starszego brata nie było, on był gdzie indziej. On przed samym Powstaniem udał się tam, gdzie miał się udać, a gdzie, to nie wiem.
I potem żeśmy znaleźli się w Pruszkowie. Ja z kolei byłam bardzo chora, bo w czasie tej całej kolumny, która szła do Dworca Zachodniego ze Śródmieścia, przechodziliśmy koło ogródków działkowych. Jak zobaczyłam pomidory, cebulę, to w ogóle amok. Wyskoczyłam z tego całego szeregu, narwałam pomidorów i cebuli i oczywiście zjadłam odpowiednią ilość, co się skończyło, nie będę mówić, czym.
A warunki w Pruszkowie były koszmarne. Tam był tak straszny fetor od odchodów ludzkich, ponieważ nie było jakiejś takiej możliwości... Nawet jeżeli tam były toalety, to ja tego nie widziałam, a wszyscy się załatwiali do tych... jak pociąg wjeżdża do reperacji, to tak jak kanał, do tych kanałów. Nic nie korzystałam z żadnego jedzenia, które było wydawane przez jakieś służby sanitarne i opiekuńcze. I potem, po trzech albo po czterech dniach, kazano nam wyjść, te takie sektory były, można powiedzieć, i robili segregację. Niania mojego brata, ponieważ była osobą młodą, no to wiadomo, że osobno. Ja z mamą i z moim młodszym bratem i z ojcem, który był starcem – osobno.
Załadowali nas do takich wagonów otwartych i w pewnym momencie pociąg zaczął jechać. Byli tacy, którzy usiłowali wyskoczyć z tych wagonów, ale tam właściwie na każdym breku (nie wiem w ogóle, czy państwo wiedzą, co to jest brek, to takie pudło na końcu wagonu), tam siedzieli Niemcy z karabinem i oczywiście jeżeli ktoś wyskoczył z tego, no to puścili serię i zostawał. My... Znaczy to nie był mój pomysł ani moja decyzja. Nasz transport szedł do Oświęcimia. I ponieważ maszyniści byli Polakami, więc starali się w miejscach takich, gdzie mają prawo zwolnić, bo są duże rozjazdy, zwolnić do minimum, zwłaszcza w porze nocnej. Bo to się wszystko strasznie wlokło, to nie był przejazd taki jak [teraz]. Pociąg jechał bardzo skromną szybkością i na wysokości Skarżyska-Kamiennej zwolnił już maksymalnie. I wyskoczył mój ojciec z tego wagonu, wyskoczyła moja mama... Nie, wyskoczył ojciec, wyskoczyłam ja, później mama wyrzuciła nam mojego małego braciszka (on miał wtedy dwa i pół roku, więc to rzeczywiście małe dziecko) i sama również wyskoczyła na tory. Że myśmy sobie rąk i nóg nie połamali, to widocznie Pan Bóg nad tym czuwał. No i przywarliśmy do torów, ale za chwilę ten pociąg przejechał. Ale na torach ukazał się taki
Bahnschutz z czerwoną latarką. Oczywiście zorientował się, że jesteśmy uciekinierami z tego transportu, ale okazało się, że on był z Bydgoszczy, więc zabrał nas do siebie, do tej takiej budy, dał nam kawy (ja cały czas byłam chora) i powiedział, żebyśmy nie wychodzili aż do godziny siódmej rano, dlatego że o szóstej, jak dworzec jest otwierany, a zawsze na dworcu się gromadzą ludzie, to wpada tam gestapo i wszystkich wyciąga. No więc my, ponieważ nas w pewnym sensie uratował i jakoś tak bardzo przyjemnie potraktował…
- Jakiej narodowości był ten człowiek?
To był Pomorzanin, on był z Bydgoszczy, wiec po prostu był... Może czuł się Niemcem, może jego rodzice podpisali folkslistę, trudno jest mi powiedzieć, bo tak dalece nie było na ten temat konwersacji. No i rzeczywiście... W Skarżysku dosyć było sporo Polaków i warszawiaków. I ojciec mój miał tam znajomych, którzy nas oczywiście przygarnęli, i musieliśmy gdzieś wyjechać, bo gdzieś trzeba było mieszkać. Mój ojciec pod Inowłodzem, to jest teren Spały, miał znajomych, państwa Jaxa-Bąkowskich, którzy mieli majątek. No i tam żeśmy się udali. Ale ojciec mój wynajął pokój, taki duży pokój u leśniczego, i tam już żeśmy koczowali aż do wejścia Rosjan.
- A jak wyglądało wejście Rosjan?
Wejście Rosjan było… Znaczy się te domostwa, ta wieś Dęborzeczka, w której się znaleźliśmy, była nieopodal szosy pomiędzy Opocznem a Inowłodzem. I tam się nie rozegrała żadna bitwa, oni tak na „urra!” jechali. W tym naszym domu u leśniczego zatrzymał się sztab, tak że w pewnym sensie byliśmy jak gdyby chronieni, żeby nam inni koledzy z tej samej formacji nie zrobili krzywdy. No i szybko to wszystko przeleciało. Dla nich było najważniejsze… Mapę mieli wielkości tej kartki papieru, w tym była Polska i część Niemiec. I pytanie było takie: „Czy do Berlina to daleko?”. No więc na tej mapie to było na dwa palce. „A – powiedział – to blisko”.
- Czy w tym okresie pani rodzice podjęli jakąś pracę?
Nie.
No, potem, jak została wyzwolona część Warszawy, ja z bratem zostałam na wsi, rodzice pojechali do Warszawy jakimiś tam swoimi kombinacjami. Oczywiście nasz dom już był całkowicie rozgrabiony. Część była zniszczona, no to nie można było tam egzystować. Poza tym w naszym stołowym pokoju, który był dwa razy większy jak cały ten, no to wszyscy, kto się zjawił, a przecież większość znajomych miała mieszkania poniszczone, no wiec tak wszyscy koczowali. Spali, na czym się dało, jak się dało. Ja tego osobiście nie widziałam, tylko znam z opowieści mojej mamy.
No i przeprowadziliśmy się do Chylic, gdzie ojciec kupił połowę willi, bo trzeba było to mieszkanie tutaj odremontować. Tam chodziłam do szkoły przez jeden rok. Później wróciliśmy już na Książęcą, z tym że niestety ale z domu, z mieszkania zrobił się kołchoz, jak to było wtedy. Ojciec zdecydował się na kupno mieszkania na Ochocie i przeprowadziliśmy się tam już do samodzielnego mieszkania, a z tego żeśmy zrezygnowali.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze wspomnienie z Powstania… Chyba to, że pan rotmistrz pocałował mnie w rękę. To może być bardzo śmieszne, ale ja to bardzo przeżyłam. Poczułam się niezwykle dowartościowana i bardzo dorosła.
Najgorsze to było właściwie, można powiedzieć, pierwszego dnia. Dlatego że ta strzelanina zaczęła się w jakiś taki (przynajmniej z mojego ówczesnego punktu widzenia) chaotyczny sposób. Wszędzie strzelali, nie wiadomo, kto, gdzie, co i dlaczego. Z tego szóstego piętra było mi łatwo to wszystko obserwować, dlatego że do góry nikt nie strzelał, tylko wszystko się działo na [dole]. I został zastrzelony nasz kościelny. No, dzisiaj ten kościół Świętego Aleksandra wygląda inaczej, inaczej wtedy wyglądał. I pierwszego dnia wyjechał czołg z Alei Ujazdowskich i pojechał po nim. I zostały mi w pamięci tak długie ręce i taki potworny wielki placek. To było pierwszego dnia Powstania. On nie żył już, był postrzelony, ale po nim pojechano i to wszystko... rozgnieciono.
- Z jednej strony mówiła pani o tych tragicznych przeżyciach, wszechobecnej śmierci, a z drugiej strony jak pani opowiadała o swojej pracy przy roznoszeniu meldunków, to mówiła pani o jakiejś ekscytacji. Czy trudno było to sobie jakoś tak poukładać jako... No bo była pani jeszcze dziewczynką.
Tak, ale wie pani, to było wszystko tak spontaniczne, że właściwie ja nie wiem, co tym kierowało. Ta chęć jak najszybciej przejść, żeby się nie dostać gdzieś na linię ostrzału, żeby oddać, żeby szczęśliwie wrócić. Ale to wywoływało tylko emocje, ale nie jakieś szczególne uczucia. To nie było uczucie tego, że ja to robię w dobrej sprawie, czy jakieś myśli o patriotyzmie, czy coś, nie, nie, nie. To było coś normalnego. Jeśli mogłam... To jest, jak ja to mówię, łapanie rzuconej piłki. Wiadomo, że pani ją będzie łapała.
- Jaka po latach jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Proszę panią, uważam, że to Powstanie było zamierzone, wybuchło... Może [coś] by wstrzymało wybuch tego Powstania, gdyby nie to, że były te rozstrzeliwania. I to najbardziej, wydaje mi się, zdopingowało, tego było już za dużo. Wie pani, to się tylko tak mówi, ale z tego Pawiaka sto osób wywożono i rozstrzeliwano na ulicach Warszawy. To nie było tylko gdzieś wywożenie poza miasto, tylko to się działo na ulicach. I te łapanki bez przerwy, ta niepewność w każdej chwili – to się musiało tak rozstrzygnąć, bo tego już ci młodzi ludzie nie wytrzymywali. A czy to było tak dalece słuszne, jak dzisiaj się i krytykuje, są przecież różne zdania na ten temat. A ja uważam, że jednak ten entuzjazm młodzieży, tych młodych ludzi, zrobił swoje. Oni już nie wytrzymali. Bo przez te lata, kiedy byli przygotowywani do tego, to to już odwlekanie tego wszystkiego było… Sam fakt, że to Powstanie wybuchło wcześniej trochę na Żoliborzu aniżeli w Śródmieściu i w reszcie miasta, to świadczy o tym, że to zniecierpliwienie było graniczące z iem wytrzymałości. Może to było logiczne, może nielogiczne, ale w każdym razie uważam, że było wielkim bohaterstwem. Bo wiadomo, że nie mieliśmy ani tyle broni, ani tyle zapasów, tym bardziej że za Wisłą stali ci, którzy mieli nam pomóc.
Warszawa, 26 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz