Hanna Komierowska-Staszkowska „Grażyna”
- Co robiła pani przed 1 września 1939?
Przed 1 września to chodziłam do szkoły. Chodziłam do szkoły do trzeciej czy czwartej klasy prywatnego gimnazjum Antoniny Walickiej w Warszawie.
- Czy ta szkoła miała wpływ na pani spojrzenie na świat?
To była wspaniała szkoła z ogromnymi tradycjami. Ona istniała od 1911 roku. Powstała tam pierwsza w Warszawie drużyna harcerska. Panna Walicka była przełożoną i z początku właścicielką tej szkoły. Potem ta szkoła się przekształciła w szkołę społeczną, komitet rodzicielski władał już tą szkołą, a pani Walicka była zawsze jako przełożona symboliczna. Ona właśnie wniosła ogromny wkład swoim zachowaniem i swoim nastawieniem, swoją emanacją rozmaitych społecznych akcji w nasze życie szkolne. To była naprawdę wspaniała szkoła.
- Czy dom również panią nastawił patriotycznie?
Mój dom to był, można powiedzieć, wzorcowy dom pod tym względem. Mój ojciec był pułkownikiem, był legionistą puławskim, a potem „dowborczykiem”. Spędził prawie rok w więzieniu w Butyrkach. Potem był cały czas na pierwszej linii, czy to w walkach. Za zdobycie szturmem na bagnety, poprowadził wtedy swój pluton i zdobył Baranowicze, za to otrzymał Krzyż Virtuti Militari w 1919 roku. Miał tych odznaczeń całe mnóstwo, ale nigdy o to nie dbał. Dla niego służba to była najważniejsza. Miałam jeszcze brata, który był tak samo zainteresowany wojskiem. Był wspaniały, były o wiele lepszy ode mnie. Był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Był w korpusie Kadetów w Rawiczu i walczył w obronie Lwowa w 1939 roku, potem przedzierał się ze Lwowa do Warszawy. Wstąpił do dywersyjnej grupy Osa - Kosa, oni zostali przez, nie wiem przez co, żeby nie powiedzieć zbyt mocno, ale w każdym bądź razie aresztowani, zdradzeni przez kolegę, przez to, że zostali wezwani na ślub swojego dowódcy, cała grupa.
Zostali rozstrzelani. Czterdziestu młodych ludzi, cała prawie Osa - Kosa została zlikwidowana.
Przez Niemców oczywiście, przecież to było w 1942 roku czy 1943 już nie pamiętam.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Dla mnie 1939 rok to były nieustanne naloty. To było słychać tylko gwizd bomb i szum samolotów. Jedna z tych bomb uderzyła w dom, gdzie myśmy byli.
- Mieszkaliście państwo na jakiej ulicy?
Byłam wtedy z mamą u wujostwa na Kruczej 44, róg Nowogrodzkiej. Ojciec był dowódcą obrony Cytadeli, gdzie został ciężko ranny i przywieziony do szpitala wojskowego. Mój brat był gdzieś tam w drodze jak było wezwanie, żeby wszyscy młodzi, to grupowali się tam przy wschodniej granicy, a kadeci mieli bronić korpusu. Tam przeżyłam to prawdziwe zetknięcie z wojną. Poczułam je dotkliwie, bo byłam wraz z mamą zasypana i to uczucie duszenia się prześladuje mnie do dziś. Tak, że to było jak kubeł zimnej wody na głowę, z rajskiego życia jakie miałam, bo miałam naprawdę rajskie życie, dorosłam od razu w ciągu paru godzin.<!wrzesień_1939-END-->
- Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?
Z konspiracją złączyłam się od samego początku, to znaczy od 1939 roku. Wtedy, gdy wkroczyli Niemcy postanowiłyśmy z drużyny, tej mojej drużyny, to była „Jedynka” tylko wtedy „Jedynka”, drużyna harcerska „Jedynka” warszawska... Drużynową wówczas była Stanisława Grądzka i potem zastąpiła ją Joanna Wadecka. Od początku odtwarzałyśmy naszą drużynę, starałyśmy się docierać do każdej dziewczyny i rozmawiać z nią, tłumaczyć jej sytuację i warunki wstąpienia do konspiracyjnej drużyny. W ten sposób powstała na nowo Pierwsza Warszawska Drużyna Harcerek, Hufiec Wybrzeże Kościuszkowskie. Naprzód to był Hufiec Śródmieścia, a potem Wybrzeże Kościuszkowskie wówczas, gdy z tej jednej „Jedynki” zaczęły się wykluwać dwie następne i w końcu doszło do tego, że była „Jedynka”: „Pomarańczowa”, „Zielona” i „Niebieska”.
- Jakiego rodzaju działania były tych oddziałów harcerskich?
Przede wszystkim chodziło o ducha tego, który pozwoliłby przetrwać najgorsze nawet sytuacje. Poza tym, przygotować dziewczyny młodsze do najprostszych czynności konspiracyjnych, to znaczy przenoszenie prasy, przenoszenie zaopatrzenia czy szkice map, słowem takie już rzeczywiście konspiracyjne. Jeździłyśmy na przykład kolejką, dopiero dzisiaj to śmiesznie brzmi, ale tak było, jeździłyśmy kolejką do Pyr, oczywiście po dwie, trzy w każdym wagoniku. Tam, lasem szłyśmy na umówione miejsce i przechodziłyśmy ćwiczenia różne, gry w formie zabawy, ale już coś wnoszące, sygnalizacja Morsa, tego typu.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania dla mnie nie był zaskoczeniem, ponieważ jako żołnierz Armii Krajowej podlegałam mobilizacji. Chyba to było 27 lipca, 26 albo 27 lipca, zostałam po raz pierwszy zmobilizowana. Pamiętam, że wtedy prowadziłam obóz harcerski pod Warszawą - po tamtej stronie Wisły, chyba to było - w szkole, gdzie dyrektor szkoły był tak uprzejmy, że przyjął naszą grupę około trzydziestu dziewcząt na swoje gospodarstwo szkolne, znaczy udostępnił nam salę gimnastyczną, udostępnił nam boisko, noclegi na siennikach. Miałyśmy pseudo obóz harcerski, namiastkę tego obozu. Tam, któregoś dnia właśnie 27 chyba, przyjechała do mnie moja mama i powiedziała: „Słuchaj masz tutaj być tam i tam, o tej i o tej godzinie, bo jest mobilizacja”.
- Mama pełniła rolę łącznika?
Tak jest. Wtedy miałam dylemat czy zwijać cały obóz czy zostawić najmłodsze pod opieką dyrektora szkoły. Jednakże nie odważyłam się na to, żeby zostawić. Myślę, że może rodzice by sobie tego nie życzyli. Czego wielokrotnie żałowałam potem, ale taka decyzja zapadła i partiami wróciłyśmy natychmiast do Warszawy. Mobilizacja - wtedy dostałam przydział zastępczyni komendantki szpitala na ulicy Natolińskiej 4. To był duży szpital polowy zgrupowania „Ruczaj”.
- To była funkcja wojskowa?
To była funkcja wojskowa oczywiście. Miałam przydział wojskowy.
- Nie pełniła pani żadnych sanitarnych czynności tylko była pani zarządcą tak?
Nie, jako zastępczyni komendantki szpitala, ona też była lekarzem i ona też jednocześnie pełniła funkcje lekarza, a ja pomagałam. Pomagałam z jednym chłopakiem młodym, młodziutki chłopcem, to się spotkałam jak uciekałam z obozu z transportu, a on się przechowywał u tego pisarza w Podkowie Leśnej. Był bardzo dziecinny jeszcze i ja musiałam trzy czwarte nocy przy nim przesiedzieć, bo on miał przestrzał przez płuco na wylot i ciągle się bał, że umiera. Prosił, żebym ja go trzymała za ręce, żeby on nie umarł.
- Wróćmy jeszcze do Godziny „W” jakie pozostały pani wspomnienia?
Ta pierwsza Godzina „W” to trwała dosyć krótko, tośmy noc przespały leżąc na stołach i rano już było odwołane, ale już byłam uczulona na to, że to się zbliża, że to lada moment może być. Wtedy już dostałam właśnie to skierowanie na punkt, chyba to był „Golski”, ale nie skojarzę już dzisiaj tego, tam naprzeciwko prawie kościoła Zbawiciela, trochę bardziej odsunięty. Tam objęłam ten punkt, który niby był przygotowany, ale jak to wiadomo zawsze są różne i, więc a to czajnika nie było, a to wody nie było, a to koców nie było, a to czegoś tam, i bandaży nie było. Wysłałam jedną z moich noszowych, pielęgniarek, żeby to wszystko załatwiała i dostarczyła póki jeszcze nie ma Godziny „W”. Ale niestety ona nie zdążyła, bo Godzina „W” wszędzie tam rozpoczęła się przynajmniej dwadzieścia minut wcześniej.Zresztą ja również nie zdążyłam na swój punkt, bo byłam na odprawie komendantek samodzielnych patroli sanitarnych u Głuchoniemych, którą prowadził doktor Jan - inspektor sanitarny Śródmieścia i z nim wracałam na ten punkt. Nas tam już w przejściu zaskoczyła strzelanina. Nie mogliśmy dotrzeć, jeszcze przejść na drugą stronę Marszałkowskiej było niepodobieństwem, bo był ciągły obstrzał, ciągły ogień. Ledwo żeśmy, ale z przygodami przedostali się na drugą stronę Mokotowskiej. Tam doktor Jan powiedział, że zmienia mi w tej sytuacji przydział i kieruje mnie do porucznika Longa na Koszykową, tam gdzie był szpital zaraz obok pierwotny. Tam była straszna jatka, bo to było poselstwo czeskie i Ukraińcy obsadzali tak, że przywiązywali odbezpieczone granaty do klamek i jak nasi szturmowali to wylatywali w powietrze razem z tymi drzwiami. Nie było co zbierać, dosłownie, strasznie było.
- Ale to wie pani z opowiadań?
Ja to widziałam, te kawałki ludzkie, bo ja tam byłam.
Oczywiście, tam na Koszykową dotarłam, bo to było od rogu niedaleko. To były druty kolczaste pozwijane obsadzone wszystko tym , ale nasi na siedzeniach to forsowali i to nie przeszkadzało im. Dopiero te pierwsze granaty, jak się zorientowali w co Niemcy grają, to już było inaczej, ale ci pierwsi to poszli na straszną rzeź. Wtedy to już się tylko ich grzebało. Tak, że tam niestety nie mogliśmy utrzymać dłużej niż cztery dni, cztery doby.
A potem musieliśmy ustąpić Niemcom.
To był szpital i szpital dostał polecenie, że się tworzą dwa szpitale. Jednym dowodzi pani doktor, zapomniałam jej nazwiska, nie pamiętam, komendantka tego szpitala, a drugą częścią dowodzę ja, jako zastępca komendantki. Ona dostała, zdaję się, na Wspólną, a ja dostałam na Mokotowską przejściowe podwórze na Marszałkowską 40. No i założyłam tam szpital. Obsadę musiałam zwerbować. Pamiętam, że czwartego dnia szukałam lekarza, bo przecież ja nie byłam lekarzem. Trzeba było obejrzeć rannych kilkunastu, którzy tam leżeli, przychodzili nowi, przynoszono nowych rannych. Zobaczyłam na bramie wywieszkę doktór… widzi pani, skleroza mnie gryzie, ugryzła właśnie.
- Spotkała się pani z tym lekarzem?
Weszłam do niego do domu, starszy człowiek, starszy lekarz, bardzo mnie życzliwie przyjął, ale mówi: „Proszę pani, ja już jestem za stary na to, ale mój syn jest lekarzem. Mój syn jest lekarzem i na pewno chętnie pomoże.” Zamecki, doktór Zamecki. Był taki znany, on w szpitalu kolejowym potem pracował. I doktór Zamecki przejął ode mnie opiekę nad rannymi. Wówczas już mogłam powiedzieć... aha jeszcze w między czasie byłam wezwana jak był szturm na Małą Pastę, to byłam zmobilizowana jako komendantka patrolu sanitarnego. Tam w piwnicach dowództwa na Kruczej czekałam całą noc, bo było to zarządzane, to odwoływane, to zarządzane, to odwoływane. Okazało się potem, że dostałam czerwonki i ciężko przechodziłam tą czerwonkę mając czterdzieści stopni temperatury. Załapały mnie takie bóle, że traciłam przytomność. Jeden taki trafił mi się właśnie tam na Kruczej w piwnicach i ocknęłam się jak ktoś do mnie mówił: „Haniusiu”. Myślę sobie: „Kto to może do mnie mówić Haniusiu?” Patrzę a to sanitariuszka, moja ciotka, jedna z moich ciotek. Otwierała mi łyżką usta i coś wlewała i mówi tak: „Słuchaj, ja tu ci przyniosłam taką małą buteleczkę, to jest opium, to jest skarb, to jest więcej niż złoto. Pilnuj jak będziesz miała atak bardzo silnych bóli, to weź dwie krople.” I to mnie trzymało potem przy życiu. Do szturmu nie doszło, został definitywnie odwołany, a doktór Zamecki przyjął chorych i bardzo się troskliwie nimi opiekował. Wynalazłam również tak zwaną „gospodarczą”, taką Marysię, bardzo poczciwą dziewczynę, już nie najmłodszą, która zajmowała się kuchnią, sprzątaniem.
Oczywiście dla chorych.
Z aprowizacją na początku było bardzo dobrze, bo były i zapasy i ludzie przynosili. Potem natomiast nie zanadto dobrze. A później trzeba było szpital przenieść na Marszałkowską do piwnic głębokich, bo tu już się waliło, tu już Niemcy wiedzieli, wymacali, tu już było niebezpiecznie bardzo. Przeżyliśmy tam jeden szokujący dzień, to jest jak zobaczyliśmy nagle - ominęliśmy pierwszą barykadę od strony Placu Zbawiciela – jak zaczynają padać ludzie na barykadzie, przewracają się nie wstają. Więc podczołgaliśmy się do nich, a oni nie żyją, nie wiadomo co się stało. Dopiero jak ustał ogień niemiecki, była jakaś przerwa, okazało się, że napili się alkoholu metylowego, bo był na przeciwko zakład fotograficzny. Poczuli alkohol: „A dla odkażenia trzeba”. A to wystarczał maciupeńki kieliszeczek i koniec. Tak, że musieliśmy kopać doły i ich zakopywać z butelką, a w butelce opis całego zdarzenia, tragicznego, okropnego, niepotrzebnego. No ale i to trzeba było jakoś przetrawić i przeżyć. Potem, to już ludzie coraz mniej przynosili jedzenia, bo sami nie mieli.
- Jakie były relacje, jak pani zapamiętała kontakty z ludźmi cywilnymi?
Kompania ,,Bradla’’ miała siedzibę w dzielnicy dawnej niemieckiej, więc tam nie było żadnych polskich rodzin.
- Czyli nie mieliście zaplecza?
Nie mieliśmy żadnego zaplecza. Tam były tylko poniemieckie siostry - zostawiły swoje ciuchy to myśmy je brały, bo przecież w coś trzeba było się ubrać, nie można było dwa miesiące chodzić w jednym. Ale jeśli chodzi o żywność, to jedyna jaką uzyskiwaliśmy to była z plecaków niemieckich. To były puszki ze zrzutów angielskich i amerykańskich. Ale to znajdywaliśmy tylko i wyłącznie w plecakach niemieckich. Myśmy mieli swoje kwatery tuż koło kwater niemieckich, myśmy mieli przez ścianę.
- Oni zdawali sobie z tego sprawę?
Tak, oni zdawali sobie sprawę, ale oni się bali przejść i nigdy pierwsi nie przechodzili, dopiero jak przyszły czołgi i rozwaliły ścianę to za czołgami oni szli, ale tak to, to nie. My natomiast, żeśmy robili wycieczki do nich. Wtedy oni uciekali, nie bronili się w ogóle, uciekali i zostawiali plecaki. To była dla nas najcenniejsza zdobycz: to były kalesony, papierosy i puszki. To żeśmy mieli tylko w ten sposób zdobywane. A z przydziału, to z początku, to była kasza, plujki, to wszystko się kończyło, w końcu przynosili nam po miarce w dłonie pszenicy gotowanej.
Gospodarczy, były przecież służby gospodarcze, to przynosiły w miskach pszenicę gotowaną, a w końcu i tej pszenicy nie było. To tam chłopcy chodzili, co prawda, do miasta, tak zwanego i przynosili to kota to psa jakiegoś. Pierwszy pies to był dowódcy naszego - naszej drużyny - porucznika ,,Truka’’, który nie wiedział, że je swojego psa. Prosił, żeby kości zostawić dla jego psa. Myśmy powiedzieli: „Oczywiście naturalnie”. Odkładaliśmy te kostki dla jego psa. No i zjedliśmy, co prawda on był trochę twardy, bo to był dog już dosyć wysłużony, ale zjedliśmy go z apetytem, muszę powiedzieć. Potem chodzili po paniusiach różnych...
- Ale zdawaliście sobie państwo sprawę, że to jest pies?
Oczywiście, przecież psa trzeba było naprzód zabić, potem go obciągnąć ze skóry, potem wybebeszyć, to gdzieś było robione. Myśmy tego nie robili, chłopcy to robili, ale myśmy to widziały przecież, to nie było specjalnych pomieszczeń odrębnych. Ale przecież głód był taki, że się wszystko zjadło. Przecież nasz kolega jeden przez to, że nie był odporny na głód to zginął. To chłopak naprawdę bardzo odważy i bardzo zaangażowany. Miał feralną, ale taką sobie wybrał - pseudo „Trzynastka”. Obok były, przed YMCA ogródki działkowe i on tam się wyprawił po ziemniaki, żeby ziemniaki surowe zjeść, takie z pola. Nie był w stanie oderwać się od nich, jak sobie naładował za bluzę, to jeszcze kieszenie, jeszcze tam. W końcu zaczął gryźć je, takie prosto z ziemią gryźć, a to było tuż od pozycji niemieckich. Niemcy usłyszeli jakieś chroboty, puścili dwie serie i on został na miejscu, bo po prostu on już zwariował na punkcie ziemniaków, bo nie był odporny na głód. To był chłopak z bardzo bogatej rodziny. Oni byli właśnie Makowscy, właściciele wielkich wytwórni win w Kruszwicy. Po prostu on nie wyobrażał sobie, że on w życiu kiedyś będzie głodny.
- Rozmawiałam kilka lat temu z ,,Bradlem’’, czyli Kazimierzem Leskim, mówił, że wasz oddział należał do jedynego chyba, który powiększał swój stan posiadania, to znaczy, że coraz więcej anektował przestrzeni niemieckiej. Jak to było, proszę powiedzieć.
Tak, myśmy w ostatnim już okresie zdobyli rzecz, dotychczas niemożliwą do zdobycia, to znaczy YMCA. Przecież YMCA była zdobyta we wrześniu i to w połowie gdzieś września, kiedy już się raczej traciło wszystko, a myśmy właśnie ją zdobyli. Znaczy my to znaczy „Miłosz”, bo to nie tylko kompania ,,Bradla’’, ale i ,,Truka’’ i ,,Redy’’ i inne, ale ten batalion „Miłosz” zdobył.
- Była u was drużyna Gruzinów u ,,Bradla’’ , prawda? I Australijczyk?
Australijczyk, ja Gruzinów to nie pamiętam przyznam się szczerze, natomiast Australijczyka pamiętam, bo był bardzo wysoki. On chyba się ożenił z Polką, o ile sobie przypominam, tam w czasie działań. Mieliśmy Anglika, który gwałtownie namawiał mnie na to, żebym za niego wyszła za mąż pro forma, bo on wie, że on jest stary, ale on chce mnie uratować, a że oni mają punkt zborny gdzieś tam uzgodniony, to on pro forma tylko, ja będę u jego siostry, on nic ode mnie nie chce, on chce tylko, żebym ja żyła. Powiedziałam, że nie dziękuję, nawet pro forma to mnie też nie odpowiada.Postanowiłam iść do obozu, ale jak zobaczyłam pierwsze domy Ożarowa to powiedziałam sobie: „Nie, ty się nie dasz zamknąć w żadnym pudle” i uciekłam po prostu.
- Jeszcze do tego dojdziemy, ale ciągle jesteśmy a czasie Powstania. Proszę jeszcze powiedzieć jak długo się tam utrzymaliście?
My do końca.
Do samego końca. Z całą resztą Śródmieścia czwórkami szliśmy do obozu.
- Mówiła pani o tych Niemcach za ścianą co byli tuż- tuż. Czy w ogóle kontakty były takie, żeby pani widziała ich poczynania? Czy były zdarzenia, których była pani świadkiem ze strony niemieckiej, jakiegoś okrucieństwa? Tylko to, co mówiła pani o tym szpitalu, kiedy te granaty z moździerzami na klamkach.
Tak, a tutaj to mnie mało nie zastrzelił Ukrainiec. Przecież byłam na Frascati 4 mnie się mylą te numery, w każdym bądź razie przez okienko było widać oddziały niemieckie, które nas atakowały i czołgi nadchodzące. Raptem zobaczyłam, że mam lufę pistoletu tu przyłożoną przez okienko i Ukrainiec. Wtedy dowódca plutonu - ,,Truk’’ przestrzelił mu rękę i to mi uratowało życie. Jego wciągnął i ja już potem nie wiem co się działo, bo bomba uderzyła, znaczy pocisk czołg wypuścił niemiecki i dostałam w głowę i straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero jak usłyszałam niemieckie rozkazy, że oni tam przestrzeliwują piwnice czy nie ma jakiś ludzi, to by uciekli od razu. Szczęśliwie natknęłam się na jeszcze jednego naszego chłopaka, który pociągnął mnie na podłogę i zaczęliśmy się czołgać w stronę miejsca, gdzie powinna być dziura. Dziura była, ale zamknęli ją szafą nasi, to była jedyna osłona. Zamknęli ją szafą i stali po drugiej stronie, a tu czekali kto się pojawi, już nie licząc, że my. Już my byliśmy dla nich straceni. Jak myśmy się pokazali, to znaczy ja to byłam półprzytomna, bo miałam kontuzję silną głowy, ale ten kolega mnie tarmosił i ciągnął, to moja koleżanka jak zobaczyła mnie to uklękła i zaczęła się żegnać i mówi: „Czy to ty jesteś żywa czy ty jesteś po śmierci”. Mówię: „Ja jestem żywa”. Potem wiem, że ,,Bradl’’ zrobił awanturę dowódcy drużyny, że wycofał się nie sprawdzając czy wszyscy opuścili pozycję, bo mu donieśli, że był taki incydent, powiedzieli mu. Jeszcze biedak dostał manto za nas.
- Jak pani zapamiętała życie codzienne w waszym zespole? Na życie codzienne się składają najnormalniejsze różne sprawy jak żywność, higiena, noclegi, czas wolny, kontakty z innymi, co pani z tego zapamiętała? Jak pani to widzi we wspomnieniach?
Kontakty to były normalne, służbowe, o innych nie było mowy. To znaczy się, myśmy miały taki podział, że jedna Marysia była zawsze na kwaterze i ona opiekowała się tymi co mieli czerwonkę, to te plujki to wszystko ona przecierała, jeszcze, żeby oni mogli mieć najłatwiej do strawienia, bo tylko to przecież było.
- Ale akurat na czerwonkę to było chyba najlepsze jedzenie?
Tak to było najlepsze jedzenie. Ona się opiekowała, robiła herbatki, nie herbatki, ze słomy, z czegoś tam, to już była jej sprawa. Natomiast nas pozostało, bo zginęła patrolowa Janka „Niemira” pseudonim, wspaniała dziewczyna, studentka drugiego roku medycyny, jej rodzice mieli aptekę od dziada pradziada róg Ordynackiej i Nowego Światu. Tam była jak pani sobie przypomina apteka.
- Tam w dalszym ciągu jakaś apteka jest.
To może ta rodzinna ich, bo córka druga też miała objąć aptekę.
- Przyjaźniła się pani z nią?
Myśmy wszystkie.
- Chodzi mi o więzy przyjacielskie?
Przyjacielskie więzy, łączyło nas wszystko, bośmy były przecież... nas dużo nie było. Myśmy były trzy albo cztery na kompanię. To przecież mało. Jedna odchodziła, bo była właśnie na tej kwaterze, a trzy były na zmianę. Obsługiwałyśmy telefon polowy, bo na tym przecież też musiałyśmy się znać. Telefon polowy obsługiwałyśmy i obsługiwałyśmy akcje wszystkie, bo w naszym plutonie była tak zwana „wypadówka” to znaczy oddział, jakby dzisiaj powiedzieć, do zadań specjalnych. Jak była akcja zdobywamy to czy tamto to pierwsza szła „wypadówka” dopiero jak prosiła o wsparcie to szło wsparcie. A „wypadówka” składała się z kilku chłopaków najdzielniejszych, najodważniejszych, najsprawniejszych. Przecież oni pierwsi byli w YMCA, przecież taki Wilnianin siedział na dachu i kiwał ręką w naszą stronę, to ja widziałam, bo ja miałam dyżur przy karabinie maszynowym. Mówię do kolegi: „Słuchaj, to jeden z naszych, bo ma opaskę”. „A co on by robił na dachu Imki?” Ja mówię: „No, wlazł tam! Natychmiast idę telefonować do dowództwa”. Dzwonię do dowództwa i mówię: „Nasi są w Imce”. No to wtedy ,,Bradl’’ zarządził szturm na YMCA. ,,Imkę” zdobyli, a tak, to by nikt jej nie zdobył. Ten chłopak przesiedział na tym dachu, tylko zmęczył się leżąc tak, to wziął się tak i tu już nie miał opaski. Więc był taki moment wahania, mówię: „Nikt by do nas z dachu inny nie machał”. Zarządzili ten szturm na YMCA i zdobyli ,,Imkę”.
- Mówiła pani, że miała pani dyżur przy karabinie, czy to znaczy, że także obsługiwała pani ten karabin?
Znaczy trzeba było by były dwie osoby, no to nie zawsze były te dwie osoby. Jedna osoba była, a druga była towarzysząca, więc jakby się tamten dostał ranny czy coś, nie mógł być bez obsługi karabin maszynowy. To jest za cenna rzecz, każdy nabój się liczył. Przecież myśmy mieli w oddziale piata , do którego było tylko 9 czy 11 naboi na całe Powstanie. To trzeba było mieć zgodę na każdy wystrzał. Każdy wystrzał musiał być tak wyceniony, tak obliczony, że nie mógł być pudłem. To nie było, że się wyjmuje i bierze, to teraz piszą bzdury, że nosiła w torbie granaty na pierwszą linię! Bzdury! Taka jest jedna w zgrupowaniu Chrobry II, Żydóweczka taka, to przecież ona w życiu nie była w wojsku, ona miała wtedy miała 12 czy 11 lat, ona była znaleziona w getcie, uratowana, odżywiona, pętała się, chodziła a teraz to wyzyskuje.
- Widocznie nie weryfikowane te opowiadania były.
No, dobrze wyreżyserowane.
- Czy podczas Powstania mieliście okazje uczestniczyć w życiu religijnym?
O tak, bardzo często. Mieliśmy swojego księdza na cały batalion. On odprawiał msze w niedzielę i on udzielał ślubów, on asystował na każdym pogrzebie, mieliśmy bardzo żywe...
- Pamięta pani jakiś ślub powstańczy?
Nie wiem, czy to mi się zdaje, czy tak było. W każdym bądź razie uczestniczyłam w zbiorowym rozgrzeszeniu, kiedy ksiądz dawał nam obecnym w tym momencie rozgrzeszenie.
Przed jakimś szturmem na coś, ale na co to już też nie pamiętam. Tylko wiem, że ksiądz nam dawał to rozgrzeszenie wszystkim i mówił: „Bądźcie spokojni”.
- Czy docierała do was prasa?
Muszę powiedzieć, że nie zetknęłam się.
- „Biuletyn Informacyjny”, który w dużym nakładzie ukazywał się...
Wiem, ale ja na swoim odcinku to nie pamiętam.
- A wiadomości to tylko jak ktoś doszedł do was? Bo musieliście mieć jakieś informacje?
Mieliśmy informacje, to chyba przynosili z miasta, jak wychodzili na przepustkę to przynosili z miasta. Może nawet jakiś biuletyn czy coś, nie wiem. Tak regularnie tośmy nie dostawali.
- A czy umiałaby pani powiedzieć jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie, wie pani to jest bardzo trudne pytanie, bo dla mnie wszystko co jest związane z Powstaniem jest bardzo bliskie, więc nie mogę się w tej chwili zdecydować.
- Jakie jest najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najciekawsze to może takie, że miałam tę okoliczność, że prowadziłam, raz jeden jedyny i to było dla mnie przeżycie, porucznika niemieckiego do dowództwa w Alejach Ujazdowskich, jako jeńca wojennego. Tak się złożyło, że szturmowaliśmy wtedy na budynek taki nieduży. Tam się przechodziło kanałem wykopanym przez nas. Niemcy tam nie weszli, bo się bali, ale myśmy wchodzili i wtedy jak się szturmowało. Pamiętam, że właśnie wtedy mieliśmy szturmować, tak, że ja miałam hełm na głowie i porucznik wołał scenicznym szeptem: „Kto tam do jasnej cholery tak ciągle łbem dzwoni?” A to ten hełm był dla mnie za duży, a korytarz był wąski, więc ta głowa latała, podzwaniało coś, to było dla mnie najśmieszniejsze, że on tak do mnie mówił, w tym wypadku do mnie „Kto tam tak cholernie tym łbem ciągle dzwoni”. Tam jak się wycofywaliśmy, ale nie, żeby opuścić tylko, żeby przejąć resztę, zobaczyłam jakieś dziwne kształty na kopcu z koksem. Podeszłam, odkryłam a tam porucznik niemiecki spał. Więc ja go obudziłam, wyciągnęłam swój pistolet, zresztą w niedużej odległości to...
Miałam sześć trzydzieści pięć, już nie pamiętam. W każdym bądź razie...
- Ale wystarczająco duża, żeby go wziąć do niewoli.
Żeby go zastrzelić z bliska to tak, z daleka to już nie, ale z bliska tak. On był przerażony, że stoi tu jakaś baba w mundurze i grozi mu bronią. Więc ja mu w krótkich słowach wyjaśniałam dodając kopniaka, bo się zaczął rzucać trochę i on się uspokoił momentalnie i ja mówię do niego, że idziemy, że on jest w niewoli i do dowódcy drużyny, że tutaj mam porucznika. I go prowadziłam przez przekopy, on był taki dżentelmen wtedy, że on mnie prosił, żebym ja pierwsza, bo kobieta, mówię: „Jak ci szurnę, to będziesz miał kobietę” Potem pytali się go czy wszystko było w porządku, czy go nic nie spotkało złego, on mówi: „Nie, tylko, że ta która mnie prowadziła to ładna dziewczyna, tylko strasznie nieuprzejma”. Wtedy ,,Bradl’’ z nim rozmawiał mówi: „Co pan chce, przecież jest pan jeńcem, a nie jest pan na balu żadnym. Musi pan sobie uświadomić to”. Taki był zdziwiony, że taka nieuprzejma. To takie miałam przeżycie z moim aresztantem.
- Jak wyglądał dzień kapitulacji?
Dzień kapitulacji to był jeden z najsmutniejszych naszych dni. Zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy iść do niewoli. Byliśmy przygotowani, bo wiedzieliśmy, że to nastąpić musi, ale był to bardzo trudny dla nas dzień. Był ogólny smutek, z tym, że powiedzieliśmy sobie, że będziemy wychodzili jak żołnierze, że Niemiec nie zobaczy naszej smutnej twarzy, że będziemy wobec nich zachowywali się jak zwycięscy, a nie jak pokonani, że oni nie są w stanie nigdy nas pokonać. I tak wychodziliśmy czwórkami z podniesioną głową, nawet z uśmiechem, żeby pokazać, że to jeszcze nie jest koniec. Byliśmy bardzo już zżyci ze sobą. Bo sześćdziesiąt parę dni w takich warunkach to jest próba przyjaźni czy jest ona prawdziwa czy nie. Większość z nas tę próbę przeszła pozytywnie. Pamiętam, że jak przechodziliśmy przez Plac Narutowicza, tam gdzie był stos taki co rzucało się broń. Nie było ani jednej, broni, która by była zdatna do użytku.
- Zniszczyliście swoją broń?
Każda sztuka była przedtem przejrzana, wyjęte to co najważniejsze, wyrzucone gdzie indziej, a tu nieśli chłopcy już niezdatną do niczego broń i ta broń została rzucona na stos. Ludzie wychodzili, przynosili jedzenie jak była przerwa. Pamiętam pierwszą przerwę przy Dworcu Zachodnim to żeśmy się wszyscy rzucili na te ziemniaki surowe z ziemi i wygrzebywaliśmy je i żeśmy je jedli, ale potem już ludzie przynosili, już tam gdzie były osiedla, to ludzie przynosili nam jedzenie.
- Szliście w kolumnie prowadzonej przez Niemców?
Tak, co tam trzy czy cztery rządki szedł jeden z karabinem Niemiec. Postanowiłam, że będę uciekać, Wandzia Pietkiewicz, która jest na zdjęciu koło mnie, powiedziała: „Tam gdzie ty to i ja”. To było nas dwie, to ja mówię do chłopaków: „Słuchajcie, my jednak się urywamy”. Pierwsze chałupy Ożarowa, tam z lewej strony stoją wagony, my uciekamy. „ Ale zastanówcie się bo jak złapią”. „Jak złapią to złapią, trudno, ja do pudła nie pójdę”. Zobaczyłam koleżankę swoją szkolną, która mieszka w Piastowie. Przyszła piechotą tam z sąsiadami swoimi i przyniosła jedzenie. Jak mnie zobaczyła to zrobiła wielkie oczy, a ja tylko machnęłam lekko na nią i pokazałam na plecak, zdjęłam ten plecak i rzuciłam. Tak się zdawało, że wyrzuciłam. Przyskoczył do mnie Niemiec co ja robię, że ja mam wziąć koniecznie z powrotem. Ja mówię: „Nie wezmę z powrotem, bo ja nie mam siły nieść. Jak mam iść do obozu to idę ale dźwigać to ja nie mogę i ja nie będę”. Chłopcy wtedy zaczęli robić bałagan w czwórkach, ten wychodzi, tamten się rusza, ten krzyczy tamten coś i ten Niemiec poleciał tam do nich i w tym czasie ja z Wandzią, żeśmy się przeniosły na brzeg, to był lekki rów, na brzeg. Następny Niemiec już tego zajścia nie widział, ale widział, że my siedzimy nie tam gdzie trzeba, a ja mu mówię na to, że: „My czekamy na oddziały kobiece, jak przyjdą oddziały kobiece to my się z nimi razem połączymy”. Ten machnął ręką i poszedł. Wtedy myśmy przeskoczyły przez rów, tam było gospodarstwo. Chłopi nas oczywiście nie chcieli do chałupy wpuścić, bo się bali i mieli rację, bo mogły być rewizje. Natomiast stały stogi z sianem i oni porobili tam dziury i nas powtykali w te dziury. Myśmy przetrwały w tych stogach do później nocy. Już transporty odjechały, już Niemcy zlikwidowali posterunki, wszystko to i dopiero nas wypuścili. Moja koleżanka ze swoimi sąsiadami była cały czas i nocą nas przenosili do Piastowa polami, polami, polami. Z tym, że ja na przykład miałam tak uszkodzone stopy, otarte, że ból taki okropny, że nie mogłam iść. No to mnie ci jej sąsiedzi nieśli, dosłownie nieśli. Wandzia była w lepszej formie. Miała stare buty to mogła w nich iść, a ja miałam oficerki niepotrzebnie i tak się urządziłam.Dotarłyśmy do Piastowa i w Piastowie byłyśmy trzy dni, bo buty mi zdjęli razem ze skórą, więc miałam opatrunki robione. Dopiero, jak się troszkę podgoiło, to myśmy z Wandzią powiedziały, że idziemy do Jaktorowa, tam ja miałam ciotki. Wtedy nas wyprowadzili tam gdzie się zaczynały pola i mówi: „Idźcie polami, a nie żadną drogą do Tworek. W Tworkach chodzi kolejka do Grodziska, a z Grodziska już niedaleko”. Myśmy tak zrobiły z tym, że szłyśmy drogą polną i natknęłyśmy się na patrol niemiecki. Zatrzymałyśmy się, bo nas zatrzymali też. Mówią: „Co z Warszawy?” A ja mówię: „Nie do Warszawy, ale nas nie chcą wpuścić”. Jeden się tak spojrzał „Uniform powstańczy, buty też” a ja tutaj takie głupstwa mówię i zaczął po śląsku mówić, nie po nie niemiecku tylko po śląsku: „Ja, ja, my tutaj wiemy, że idziecie z Powstania, ale idźcie ostrożnie, bo my to jesteśmy Ślązacy to my was przepuścimy, ale będą tacy, co mogą was zastrzelić. To ja mówię: „To dziękujemy bardzo.” „Z Bogiem.”„Z Bogiem.” Poszłyśmy. Szczęśliwie doszłyśmy do Tworek, siadłyśmy w kolejkę, tam było masę ludzi, tak, że nikt na nikogo nie patrzył, bo tam obwieszone, a w Grodzisku, myśmy wysiadły. Nie miałyśmy już zupełnie siły, zupełnie. I ja sobie przypomniałam, że będąc kiedyś [...] po tej stronie alei Jerozolimskich w czasie Powstania, byłam parę godzin w budynku PKO i tam siedziałam w tych piwnicach. Tam były worki z pieniędzmi. Myśmy się tak zabawiali, a masz tutaj bilion, a masz tu sto. Mówię: „Tak na pamiątkę to sobie wezmę, przecież to nieważne”. Człowiek myślał, że to już nieważne wszystko co niemieckie. Tak sobie stoję w tym Grodzisku, Wandzia mówi: „Nie wiem co to będzie, bo ja już kroku nie zrobię.” Ja mówię czekaj, coś wymyślimy i wyciągam, miałam dwa takie papierki, podchodzę do dorożkarza i tak pokazuje: „Czy to wystarczy, nas pan dowiezie do Jaktorowa?”. On spojrzał wziął do ręki: „Tak wystarczy”. Mówię: „Świetnie”. No i przydały się. Wandzia mówi: „Jakaś głupia, trzeba było wziąć więcej.” Mówię: „Dobrze, że te dwa wzięłam.” Dowiózł nas do szosy głównej ulicy, wysiadłyśmy i trzymając się płotów żeśmy się czołgały do domu, do mojej ciotki. Doczołgałyśmy się i jak weszłam to ciotka mało nie zemdlała. Za chwilę słyszę, że moja mama idzie, a nie wiedziałam co się z nią dzieje. Mama wchodzi radosnym głosem mówi tak: „Rozmawiałam z Kaziem Lewskim powiedział, że Hanka poszła do obozu”. A tu cisza, ciotka zrobiła wielkie oczy, mama mówi: „Co się stało?” A ona: „Przecież Hanka jest tutaj”. „Jak to tutaj?” No i radość ogromna, no ale żeśmy z Wandzią przeleżały chyba trzy dni. Potem Wandzia zdecydowała, że jedzie do Krakowa, do rodziny, a ja zdecydowałam, że dołączam do partyzantki, bo w Jaktorowie zbierała się grupa niedobitków, tych którzy przedzierali się z Puszczy Kampinoskiej. Tam było przecież to słynne przebicie. Został tam mianowany porucznik Lech, który miał zbierać te wszystkie niedobitki i ukrywających się jeszcze i tych, których Niemcy nie wyłapali i rannych, którzy już się lepiej czują i z nich stworzyć oddział, który przejdzie i dołączy do głównej grupy w Górach Świętokrzyskich. Poszliśmy kawałek do jednego majątku, potem do drugiego majątku, to były poniemieckie. W końcu dotarliśmy gdzieś, już nie wiem gdzie. W każdym bądź razie przystopowano nas, że dalej nigdzie nie ma co iść, bo są już Ruscy. No więc myśmy zostali. A jeszcze chłopcy zrobili kawał, że od jakiejś broni, już nie wiem, maszynowej czy coś, takie pałeczki z nie ze śrutem tylko z...
Pałeczki z zastygłym [prochem] były porozrzucane i oni to przynieśli i mówią tak: „Słuchajcie są Ruscy, ale nie ruszą tego, kto ma taką pałeczkę”. Jeszcze sobie takie robili kawały.
To był 1945 rok, 18 czy 17 stycznia. Potem, na drugi dzień, przyszli do nas na kwaterę ci z NKWD. Mieli z nami rozmowę krótką i twardą. Porucznika wzięli ze sobą, a nam kazali się rozejść. My się pytamy czy jakąś zapomogę dostaniemy czy coś. „Nie, to już wasza sprawa”. Nasza sprawa to nasza, to żeśmy się rozeszli. Każdy poszedł w swoją stronę. To już było po kapitulacji. Ponieważ ja w czasie okupacji pracowałam, niby pracowałam, w wspaniałej instytucji jaką wówczas było „Społem”, więc „Społem”, które, przed samym Powstaniem, każdemu przysłało pakę żywności, po pięknym serwisie z którego oczywiście nic nie wyszło i wydało zarządzenie, że każdy pracownik były warszawski pracownik ma prawo korzystania z deputatów comiesięcznych z najbliższym sklepie „Społem”. Potem przyszło zarządzenie, że byłych pracowników warszawskich, żeby się zgłaszali w Łodzi na ulicy jakiejś tam, na Południowej, żeby się zgłaszali, bo mają pierwszeństwo przy przyjęciu do pracy, że zagwarantowane mają noclegi i wyżywienie. No więc co? Oczywiście się udałam do Łodzi, zgłosiłam się tam. Tam było masę starych znajomych i zostałam. Z tym, że ja byłam w pokoiku takim, jedna trzecia tego, nas było cztery czy sześć na pryczach drewnianych i to było drugie pomieszczenie, a za tym pomieszczeniem już była łazienka i ubikacja. A przed tym pomieszczeniem był większy trochę pokój dla panów i tam stał na środku stół z wielką serwetą do ziemi, jak się wchodziło do panów, to trzeba było stukać i albo pan mówił: „Droga wolna”, albo mówił: „Chwileczkę” I wtedy właził pod stół i pod serwetę, bo jak był powiedzmy nie ubrany. Dopiero jak się przeszło to on wychodził. Do nas trzeba było stukać, myśmy jak nie były gotowe to mówiłyśmy: „Chwilkę”, albo wpuszczaliśmy. Tak żeśmy żyli dwa lata. Wtedy zdawałam na prawo, ale się nie dostałam. W związku z czym zdawałam na SGH, bo to była wtedy uczelnia prywatna Związku Nauczycieli Szkół Wyższych, tak było przed wojną i jeszcze te pierwsze lata powojenne to było utrzymane. Zdawałam na SGH. Ponieważ ze „Społem” było dwóch czy trzech wyższych dyrektorów wywodzących się ze „Społem”, a wykładowcami byli na SGH, oczywiście mnie załatwili, że mnie przyjęli bezszmerowo. Już miałam chociażby te studia zapewnione.
W Łodzi. Była stołówka, gdzie się nie płaciło tylko się dostawało taloniki i się jadło i tak to przeszło.
- Czy pani przeszłość powstańcza wpłynęła na ewentualne represje później?
Trudno powiedzieć o represjach, bo w porównaniu z tym co przechodzili ludzie inni to nie było nic. Ale jak pani widzi nie mogłam się na to prawo dostać. Dopiero musiała robić rozmaite uniki i tak dalej. Zawsze wiedziano o mnie wszystko. Zawsze był przedmiot marksizm leninizm i zdawałam go po 20 razy, zawsze z uwagą: „Bo musi pani poznać teorię sobie wrogą” - takie było zawsze zakończenie. Tak, że wszystko było zawsze wiadome, potem w 1952 roku skoczyłam studia, przyjechałam do Warszawy. Zaproponowano mi pracę w Miasto Projekt Stolica Północ na Królewskiej, kierownika urbanistycznego. Bardzo dobre warunki, wszystko świetnie. Tym kierownikiem byłam parę miesięcy. W każdej instytucji był ubol, to było wiadome. U nas tam był taki kałmuk, który mnie się do pasa kłaniał i zawsze: „Dzień dobry pani magister”. Któregoś dnia nie powiedział nic, tylko stanął rozkrzyżował ręce i mówi do mnie: „A ty ‘ka’ akowska dokąd się wybierasz?” Ja mówię: „Co pan zgłupiał? Co pan wyczynia?” A on mówi: „Co ja wyczyniam? Za długo już tu jesteś! Za długo! Teraz to już wstęp wzbroniony, nie pracujesz!” Ja mówię: „Dobrze ale gdzie jakieś wypowiedzenie, czy coś?” On mówi: „ Jak cię kopnę tam i tam, to się znajdziesz na Rakowieckiej i tam ci wydadzą wypowiedzenie”.
On był szefem bezpieczeństwa.
- Był personalnym, kimś takim?
Nie, on był ponad personalnym. Nie wpuścił mnie, no to nie poszłam. Dostałam, za to pismo, że sześć miesięcy znaczy pół roku mam się nie starać o żadną pracę, bo żadnej nie dostanę nawet sprzątaczki, więc nie mam się co w ogóle. A po sześciu miesiącach zobaczymy, było napisane.
1952 najgorszy. Dobrze, tylko to była sytuacja o tyle dla mnie ciężka, że moja mama nigdy w życiu nie pracowała zawodowo, zawsze społecznie. Miała dwie szkoły wyższe skończone, co było rzadkością przed wojną, bo miała szkołę nauk politycznych i szkołę dramatyczną z Zaborowiczem, ale wszystko prowadziła zawsze bezpłatnie w ramach prac społecznych. No więc nie pracowała fizycznie, zresztą w tym, że w Jaktorowie mieszkaliśmy to miała tam dosyć zajęć, wszystkim się zajmowała. Ojciec mój dostał taką zapomogę, że jest w czynnej służbie na bezterminowym, bezpłatnym urlopie, a więc ani pracy, ani żadnej posady, ani żadnego wynagrodzenia, nic, kompletnie nic, umierać z głodu. Teraz jeszcze na dodatek ja nie pracuję pół roku. Ale ja zawsze byłam dosyć energiczna, więc myślę sobie: „Żadnym płaczem czy rozpaczą nic nie zbuduję, a tu trzeba jeść.” Więc byłam w Warszawie, u kuzynów się zatrzymałam i szukałam tylko gdzie kręcą jakiś film. Pierwszy mój film to był: „Przygoda na Mariensztacie.”
Tak, byłam za statystkę, wstawałam o piątej rano, stawałam w kolejce żeby się załapać na tan kwitek, bo kwitek wtedy dawał trzydzieści złotych, to mogłam kupić bochenek chleba, kostkę margaryny, kaszę. Zawoziłam do domu, już było co ugotować. I tak przeszłam kilka filmów, już nie pamiętam dzisiaj jakie to były, ten pierwszy to mi utkwił w głowie, bo to była nowość. Dzięki filmom jakoś żeśmy przeżyli. Po sześciu miesiącach, a jeszcze muszę powiedzieć, że moi znajomi się starali dla mnie o pracę. Mój kuzyn mówi: „Słuchaj, mój przyjaciel jest dyrektorem w takiej firmie, na sprzątaczkę cię weźmie.” Mówię: „Nie weźmie”. „Zobaczysz, że weźmie”. „Jak weźmie to się bardzo ucieszę”. Sprzątaczką byłam półtora dnia! I koniec. W końcu pan dyrektor Jaworski, po zmianie nazwiska, nie wiem jak się przedtem nazywał, był zaprzyjaźniony, był moim kolegą, mówi: „Pani Hania przyjdzie do mnie, ja wiem o takim zarządzeniu, ale u mnie jest taki wysoki szczebel, że to się w ogóle nie chwyta przepisów”. Mówię: „Chwyta, chwyta”. Ale spróbuję, nic nie można z góry wykluczyć. On mnie zaprowadził do pokoju, to był departament budownictwa w urzędzie rady ministrów, no więc bardzo wysoko. Siadłam przy biurku, on mówi: „to będzie pani biurko pani Haniu” „Dobrze, zobaczymy”. Posiedziałam przy tym biurku z pół godziny, telefon, że mam się stawić u szefa personalnego, dyrektora. Więc ja zaglądam do mojego, mówię : „Panie dyrektorze jestem wezwana do personalnego”. „A to pewnie jakieś tam ankiety wypełnić, to drobiazg.” Mówię: „Wątpię, bo to do dyrektora departamentu.” Mówi: „Tak”, ja mówię: „Tak”. No i poszłam. Siedzi dyrektor z wielkim brzuchem, wszędzie [niezrozumiałe] byli wtedy, tylko i wyłącznie nikt inny nie mógł być, coś trzyma, jakąś teczkę. Żurawia zapuszczam, widzę mój charakter pisma, więc wiem, że coś mnie dotyczy. On mówi tak, o tamto pyta, ja odpowiadam, o to. W końcu się zeźliłam, mówię: „Przecież pan doskonale wie, bo pan ma to napisane”. „A skąd pani wie, że tu jest to napisane?” „Bo już znam te akta na pamięć.” Mówi tak: „To powinna pani też wiedzieć i pamiętać, że w tych aktach jest zapisane, że nie może pani podjąć żadnej pracy, żadnej rozumie pani to?” Ja mówię: „Rozumiem, ale myślałam, że jesteście znów takim szczeblem, który w takie sprawy się bawi.” „To nie jest zabawa proszę pani. Niestety nie może pani u nas pracować.” Musiałam te pół roku przetrwać, a potem byłam na tyle ważna, że stworzono dla mnie specjalnie etat.
- Potem już umarł Stalin, już się troszkę zmieniło.
Troszkę się zmieniło, ale jeszcze powiem jaki etat dla mnie wyszykowali. Ja przecież po studiach wyższych.[...] Stworzono dla mnie etat pomocy młodszego referenta, to się kończyło na młodszym referencie, ale to był dla mnie za wysoki etat, ja mogłam być tylko pomocnikiem młodszego referenta. Tym pomocnikiem młodszego referenta byłam z półtora roku, albo i dłużej.
Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych Warszawa Północ, czyli tak zwany DBOR na Niecałej. Dopiero w 1960 roku, czy którymś tam, ja mogłam zamarzyć o lepszym etacie i przenieśli mnie już do innego pionu, do pionu ekonomicznego, już nie gospodarczego.
- Była pani ekonomistą w końcu, licencjonowanym.
Wtedy dopiero mnie przeniesiono tam. To długo nie trwało, ponieważ ja się osiem lat starałam o aplikację adwokacką, osiem lat i zawsze mi odmawiali. Pisałam skargi do ministra i tu i tam, pozostawały bez odpowiedzi oczywiście. Ale w 1960 roku napisałam znów skargę i o dziwo dostałam odpowiedź, że pan minister przychylił się do mojego podania i wyznaczył mi aplikację adwokacką w Izbie Szczecińskiej. A ja dostałam, pracując w Dyrekcji Budowy w Warszawie, miałam mieszkanie pokój z kuchnią, z łazienką. Byłam już mężatką i miałam dziecko. To oni mnie wysyłają do Szczecina, gdzie za pokój musiałam płacić osiemset złotych, a wynagrodzenie aplikanta wynosiło dziewięćset złotych. Byłam tam, ile mogłam, a potem już nie mogłam, bo dziecko wymagało pracy, bo mój mąż był adwokatem i przenosił się do Warszawy i stracił wszystkich klientów przez to. Tak, że nie mieliśmy w ogóle z czego żyć. I to przetrwaliśmy. Jakoś ja żyję, on bardzo dawno nie żyje, był za uczciwy, żeby w tamtych czasach nie umrzeć na serce, więc na zawał umarł. Nie wziął złotówki więcej niż było w taryfikatorze, żeby nie wiem co, to nie wziął, taki był.
- Czy jest może cos takiego, co chciałaby pani jako swoje przemyślenia o Powstaniu przekazać? Jest coś takiego co pani napisała w notatkach osobistych, ale dobrze byłoby szerszemu gronu to udostępnić. Jest jakaś taka pani ocena tego?
Staram się nie oceniać, ja staram się po prostu oddać to co czuję, a czuję wielki sentyment, wielkie związanie się z całą tą sprawą i z całym Powstaniem. Ja po prostu uważam, że to by było nie uczciwe w stosunku do moich przyjaciół i kolegów, koleżanek, którzy zginęli, żebym ja miała jakąkolwiek wystawiać cenzurkę i ocenę. Dla mnie to jest zbyt drogie wspomnienie, zbyt bolesne, ja nie mogę nie myśleć o nich wszystkich.
- Czyli te 63 dni zaważyły na całej reszcie życia?
Tak. One będą towarzyszyły mi już do końca.
Warszawa, 5 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt