Halina Roguska „Hania”
Nazywam się Halina Roguska, warszawianka, [formalnie] przynależałam do [plutonu] 321 [Obwodu III] „Waligóra”. W tej chwili mam lat 93.
- Proszę na początek opowiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku. Jak pani wspomina lata przedwojenne?
Pierwszego września był pierwszy nalot na Warszawę. Jeszcze wtedy mieszkaliśmy na Grochowie. Szłam do pracy, pracowałam w Teatrze Polskim w Warszawie. Pierwszy nalot spotkał mnie róg ulicy Smolnej i Nowego Światu. [Podczas] pierwszego bombardowania znalazłam się w aptece, która jeszcze do dzisiejszego dnia istnieje.
- Czy pamięta pani coś jeszcze przed tymi pierwszymi nalotami? Jaka była atmosfera przed okresem rozpoczęcia wojny? Czy w rodzinie w ogóle mówiło się o tym, że może się rozpocząć wojna?
Właściwie to nie pamiętam dobrze.
- Czy może pani powiedzieć nam o rodzinie, kim byli rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Było nas sześcioro rodzeństwa. Pochodzę z bardzo katolickiej rodziny polskiej, z muzykalnej. Moi rodzice byli muzykalnymi ludźmi, bo mój tatuś był korektorem instrumentów muzycznych, grał na wszystkich instrumentach i niektóre wyrabiał sam, tak że dzieci też były kształcone. Ja na przykład uczyłam się na skrzypcach. W czasie przed Powstaniem miałam zdawać egzamin na średni kurs klasy skrzypcowej do konserwatorium, ale wojna, Powstanie się szykowało i już niestety do tego nie doszło.
- A czy przez to, że w rodzinie było tak dużo muzyki, ma pani może jakieś wspomnienia z tym związane? Może jakieś zabawy, może jakieś spotkania w domu się odbywały?
Właściwie w domu to było nieduże mieszkanie, tak że spotykaliśmy się, bo była młodzież, spotykaliśmy się w domu na różnych takich młodzieżowych spotkaniach.
- Przejdźmy teraz do momentu wybuchu wojny. Jak pani wspomniała, pojawiły się pierwsze naloty. Proszę coś więcej nam o tym opowiedzieć. Jak się ludność zachowywała? Jak u pani w rodzinie…
Ludność uciekała, chroniła się po różnych bramach, po domach różnych. To był taki wielki niepokój. Pracowałam wtedy już w Teatrze Polskim przy ulicy Karasia 2 i tam właśnie przychodziłam i szykowałyśmy takie szarpie dla lekarzy, dla żołnierzy, takie opatrunki. Tylko to pamiętam, ale tak to było jeszcze tak dosyć cicho. Później teatrem zajęli się Niemcy, tak że ten teatr nazywał się w czasie okupacji Teatr der Stadt Warschau, bo to był częściowo teatr i dla Polaków, i dla Niemców. Co dwa tygodnie były premiery dla Niemców, co dwa tygodnie dla Polaków. Tak że pracy było zawsze bardzo dużo w Teatrze Polskim.
- A czy pamięta pani moment, jak Niemcy zajmowali ten teatr, a może w ogóle jak wkroczyli do Warszawy?
Właściwie to nie pamiętam, nie pamiętam.
- Mogłaby pani coś więcej opowiedzieć o pierwszych nalotach na Warszawę?
Pierwsze naloty to jeszcze mieszkaliśmy przy ulicy Silnikowej na Grochowie, jak się wojna zaczęła. Bardzo często przychodziliśmy do rodziny na ulicę Kruczą 3, bo tam byli starsi stryjkowie, ciocie, było większe mieszkanie. Któregoś dnia, kiedy wróciliśmy do naszego mieszkania na Grochowie, okazało się, że dwa pociski nam to mieszkanie rozbiły. Został tylko taki nieduży obrazek na ścianie Serce Pana Jezusa w cierniowej koronie. Ten obrazek widocznie musiał się od tego wybuchu kręcić, bo na ścianie zrobiła się taka biała aureolka i ten obrazek w środku jak w aureoli. Ten obrazek zabrałam ze sobą do domu i przenieśliśmy się od tego czasu na ulicę Kruczą 3. Tam nie było już możliwe mieszkać. Później, ponieważ było nas dużo osób, sześcioro rodzeństwa, rodzice, stryjkowie, staraliśmy się o mieszkanie zastępcze. Później dostaliśmy na ulicy Boduena 1 w takim dużym pięciopokojowym pokoju dwa pokoiki dla naszej rodziny. Tak że wspólnie z ludźmi obcymi mieszkaliśmy.
- Czy pani pamięta, czym zajmowała się rodzina w czasie okupacji? Co było źródłem utrzymania dla rodziny?
No, to była praca w teatrze. Mój tatuś miał taki wolny zawód, tak że reperował mandolinki. Zresztą już wtedy to było dosyć ciężko, bo każdy był zajęty, tak że dostawaliśmy taką pomoc właściwie z RGO. No i oczywiście [utrzymaliśmy się] z pracy w teatrze, bo później w teatrze pracowała i moja mamusia, i moje siostry, tak że każdy musiał gdzieś pracować.
- Czy oprócz tego oficjalnego zajęcia jeszcze zajmowaliście się czymś dodatkowym, co pomogło wam utrzymać się, przetrwać?
Właściwie to nie.
- Może nam pani opowiedzieć, jak wyglądał taki zwykły, powszedni dzień podczas okresu okupacji, kiedy już mieszkaliście w większym mieszkaniu, z innymi rodzinami?
Normalnie. Co dzień szło się do pracy, wieczorem się wracało i tak normalne takie życie było, bez żadnych innych sensacji.
- Czy pamięta pani, jak wtedy wyglądała sytuacja z wyżywieniem, z żywnością?
Z żywnością jak każdy miał te swoje pieniądze, to sobie szykował. Jak pracowaliśmy w teatrze, to teatr miał swoją kuchnię. Można było się wyżywić w tej kuchni, jak mamusia pracowała, moje siostry, tak że z żywnością nie było tak za bardzo ciężko.
- Czy brała pani udział w działaniach konspiracyjnych?
Właściwie to były czasami takie spotkania. Ja nie mogłam przyjmować jakichś obowiązków, ponieważ pracowałam w teatrze pod zarządem niemieckim i każdy był obserwowany. Więc nawet gdybym mogła się zajmować, to nie mogłam ze względu na bezpieczeństwo innych.
- Czy znała pani kogoś, kto się wtedy tym zajmował?
Miałam takiego kolegę, którego poznałam jako harcerza, wodniaka, jak mieszkaliśmy jeszcze na Grochowie. To był Tadeusz Ireneusz Borowski. On był takim właściwie opiekunem grupy, do której jako taka młodzież byłam również włączona.
- Jak pani zapamiętała Niemców z tamtego okresu?
No, musiało się pracować. Pracowałam w pracowni damskiej. To trudno opowiedzieć jest, bo to były różne sytuacje. Zasadniczo Niemiec był dyrektorem, to był dobry człowiek. Jego żona była aktorką, pani [niezrozumiałe]. Tak że Niemcy się jakoś odnosili dobrze do Polaków ze względu na to, że były te sztuki dla Niemców, więc takie wyżywienie było możliwe, bo młodzi ludzie się tam też żywili w tej kuchni. Tak że nie pamiętam dokładnie, bo to życie szło tak prędko, że człowiek nie zapamiętał, i te lata już, niestety...
- Czy pamięta pani pierwszy raz, kiedy zobaczyła jakąś osobę zabitą?
Nie. Od pierwszego... Chętnie opowiem pierwszy dzień Powstania.
W pierwszy dzień Powstania zbieraliśmy się wszyscy, już cała rodzina, ulica Krucza 3. Miałam pierwszy dzień urlopu, więc wyszłam z teatru, przyjechałam do domu, o godzinie czwartej byłam w domu. A moja mamusia szła, bo pracowała też w teatrze „Jar”. Przy ulicy Senatorskiej była taka filia Teatru Polskiego „Jar” i tam była garderobianą. Ja przyszłam do domu i zobaczyłam, że mamusia cichutko wyszła z domu sama. Wybiegłam, założyłam płaszcz i wybiegłam szybko przed bramę i nie widziałam, którędy mamusia poszła, czy do Marszałkowskiej, czy ulicą Kruczą. Ale jakoś mnie chyba Duch Święty prowadził, bo biegłam ulicą Kruczą i przy ulicy Hożej mamusię spotkałam. Przytuliłyśmy się do siebie i razem poszłam z mamusią do tego teatru „Jar”. Szłyśmy Marszałkowską. Wtedy był już jakiś taki niepokój, młodzi ludzie chowali się po bramach, każdy miał jakieś zadanie do spełnienia. Doszłyśmy do tego teatru, okazało się, że teatr był już nieczynny. Więc troszeczkę pomagałyśmy przy tym teatrze, róg Senatorskiej – pomagałyśmy przy budowaniu barykady. W pewnym momencie na chwilę weszłam do teatru, weszłam na drugie piętro i przez okienko, które wychodziło na plac Teatralny, wyjrzałam i zobaczyłam, jak Niemcy z Ratusza wyprowadzili czterech mężczyzn, których od razu rozstrzelali. Uciekłyśmy z powrotem z mamusią w stronę Senatorskiej, uciekałyśmy do domu, do tramwaju. Kiedy byłyśmy już za kościołem Świętego Antoniego (tam jest taki budynek MZK) i w tym momencie kiedy już byłyśmy... Tam jest teraz ambasada belgijska, znalazłyśmy się w tym miejscu, wprost ambasady belgijskiej, a od ulicy Żabiej, Żelaznej zaczęli już wtedy atakować Niemcy. To był pierwszy dzień, kiedy Niemcy zaczęli atakować [okolice] Żelazna Brama, Senatorska. A Powstańcy atakowali od Senatorskiej i w pewnej chwili, jak Niemcy już zaczęli strzelać, moja mamusia mówi: „Halinko, jestem ranna”. Rzeczywiście mamusia dostała kulę w brzuch, to pierwsze takie uderzenie. I przy tym parkanie (taki jest parkan, trochę murowany, a trochę są takie pręty, taka brama żelazna, rosły kartofle na ulicy, róg takich kartofli) wciągnęłam mamusię pod ten rożek, pod ten parkan i tam przeleżałyśmy prawie trzy godziny, jak cały czas trwała walka z Niemcami. W pewnym momencie Niemcy otoczyli cały ten teren i akowcy się wycofali w stronę Senatorskiej. Ja mamusię podchwyciłam pod rękę, [żeby zabrać] na punkt opatrunkowy, i wyszłam, żeby mamusię przeprowadzić do Szpitala Maltańskiego. Już wtedy Szpital Maltański był czynny, bo od pierwszego dnia Powstania już wszystko było zorganizowane.
I kiedy wyprowadziłam mamusię z tego punktu opatrunkowego, spotkałam swoich kolegów z Armii Krajowej. To był Roman Puchalski, nasz bliski znajomy, z rodziny też naszej, taki bliski znajomy. Na noszach mamusię przynieśliśmy do Szpitala Maltańskiego. Niemcy mnie skontrolowali, miałam legitymację z Teatru der Stadt Warschau, więc mnie przepuszczono.
I tam mamusia została od razu operowana na żywca, bo miała słabe serce. I tam już zostałam w tym szpitalu do 18 sierpnia... do 15–17 sierpnia, te dni to tak... dwa dni, to wcześniej. Tak że zostałam tam i opiekowałam się rannymi na parterze. W sali miałam kilka osób do opieki, moja mamusia tam też leżała ranna. Ten cały szpital był trochę oszczędzany, ponieważ na pierwszym piętrze tego szpitala leżało kilkunastu Niemców rannych, dlatego mniej był bombardowany. Noce były trochę spokojniejsze, ale były częste takie w ciągu dnia... Odbijali, raz akowcy odbijali, raz Niemcy odbijali, tak że to były bardzo trudne chwile. Tam właśnie widziałam, jak moi ludzie byli zwożeni do szpitala ranni. Takim małym samochodzikiem jeździli akowcy i zbierali wszystkich rannych. Niemcy wpadali do tego szpitala bardzo często i wyprowadzali lekarki, pielęgniarki do Ogrodu Saskiego. Tam ich gwałcono, mordowano wiele razy i wywożono na Wolę, które tam jeszcze były [żywe]. Tak mi trudno wszystko powiedzieć, bo nie widziałam osobiście, w każdym razie to było bardzo niebezpieczne, dlatego się bardzo baliśmy. Jeden dzień to był dla mnie, taki osobiście straszny. A jeszcze tam 6 sierpnia i piętnastego były msze święte odprawiane przez ojców z kościoła Świętego Antoniego o cudowne ocalenie. I któregoś dnia, kiedy byłam już w tej swojej pracy, w tym pokoju, gdzie były te moje chore, był napad „własowców”. To było coś strasznego, bo wpadł taki „własowiec” pijany, ślepia straszne, zakrwawione. W jednym ręku trzymał granat, w drugim ręku walizkę i skradzione gdzieś biustonosze damskie. I wpadł tak od razu, taki pijany, a mamusia mówi: „Halinka, schowaj się między łóżkami, że jesteś chora”. Ja położyłam się, miałam taki szpitalny fartuszek, położyłam się i właściwie między łóżkami było małe przejście. Ten pijany „własowiec” nagle zatrzymał się nade mną. I mówi:
O, ty taka, szto ty takoj? A moja mamusia się wystraszyła:
Moja doczka bolnoja. I wściekły taki, w pewnym momencie zachwiał się na tych pijanych nogach i przeszedł do drugiego pomieszczenia, do pokoju przejściowego. Co dalej tam się działo, nie wiem. Przejście było do Ogrodu Saskiego, tego nie wiem. Ale byłam tak przerażona, że po prostu... Moja mamusia dostała takiego ataku śmiechu i płaczu, jakby serce pękło ze strachu, tak płakała, że nie zobaczy już swoich dzieci. Ja tak mamusię zapewniałam: „Mamusiu, ja tak bardzo zapewniłam i uprosiłam Serce Pana Jezusa, że my wszyscy wrócimy, jeszcze zobaczymy się”. Mamusia moja bardzo rozpaczała. „Mamusiu, ja tak mamusię zapewniam”, bardzo na mnie liczyła, na moją modlitwę. Wszyscy się modlili wtedy w tym szpitalu. Był jeden płacz, szloch, rozpacz była. Była taka kobieta jedna, matka, która trzy dni leżała ranna w brzuch i była szczęśliwa, cieszyła się, że jej trzech synów młodych zginęło w czasie Powstania. Matki były bohaterki wielkie. Tak że rozpacz była. Szpital był taki jakiś... Brakowało ludziom jedzenia i wszystkiego. Dla chorych to była kasza manna, dla innych było trochę grochu i właściwie było trudno z życiem, tak że wszyscy się borykali i wszyscy się wszystkiego bali.
Był później jeden taki najstraszniejszy dzień, po mszy świętej 15 sierpnia, kiedy były wielkie modlitwy do Matki Bożej Jasnogórskiej, naraz wpadł Niemiec i wszystkich... Ewakuacja całego szpitala w ciągu pół godziny. Więc zaczęliśmy wynosić, ja wzięłam swoją mamusię pod rękę [i] staruszkę, jedną panią... Leżała taka pani Radomska, której brat miał sklepy z wędlinami. Ona przepowiedziała sobie śmierć, a nam powrót do domu. Po wyjściu z tego szpitala, jak w ciągu pół godziny trzeba było wszystkich zabierać, ta pani Radomska została. Nie wiem, co było dalej, bo jej nie miał kto wynieść z tego szpitala. Wyprowadzili nas przed szpitalem, tam jest taki duży plac. Na środku rosła wielka limba, która tak bardzo szumiała. Zbieraliśmy się – kobiety osobno, mężczyzn osobno, chorych osobno ustawiali Niemcy. Zobaczyliśmy, że całe to miejsce przed szpitalem otoczone było Niemcami z karabinami maszynowymi. Przygotowali się do rozstrzelania nas. Modliłyśmy się strasznie, okropnie gorąco, do Matki Bożej Jasnogórskiej. „Pod Twoją obronę”, ta modlitwa była taką modlitwą od końca Powstania mojego do powrotu do ojczyzny. Jakaś taka gorąca była moja wiara i mojej rodziny. Tak że Niemcy nas wtedy wyprowadzili, pół godziny czasu, bo zaczęli akowcy od strony jednej atakować. W bocznym budynku zobaczyłam kilkunastu Żydów w pasiakach. Jak oni się tam dostali, to nie wiadomo. W każdym razie kto mógł, to wyprowadzał każdego, kogo się dało.
Kiedy już byliśmy bliżej skręcenia w ulicę Żabią, Niemcy podchodzili i z noszy ściągali młodych ludzi, akowców. Mówili: „To bandyci” i parę metrów dalej ich rozstrzeliwali. Tak że to było straszne. Mimo że tyle lat przeżyłam, trudno jest opowiadać bez jakiegoś wzruszenia i zagubienia się nawet. Bo dzisiaj by człowiek może inaczej myślał o wszystkim, inaczej by się zachował, a tam nie było wyjścia. Wtedy nas pędzono ulicą Żabią do tego przejazdu, jak tramwaj teraz przechodzi. A tam w tych zniszczonych, spalonych domach – Powstanie już trwało [dwa tygodnie] do piętnastego czy siedemnastego – było wszystko palone. Przechodziliśmy, uciekaliśmy pieszo. Ja te swoje dwie chore trzymałam, żeby ich nie zgubić w drodze, bo „własowcy” z ruin – straszne twarze, zasmolone, okrutne, pijackie – ściągali ludziom po drodze wszystko, co mieli, różne zegarki, [po prostu] co kto miał, to ściągali i rabowali. Tak nas pędzili przez Ogród Saski do ulicy Królewskiej. Przy ulicy Królewskiej przez cały czas strzelali nad nami, pociski się miotały nad naszymi głowami i nikt nie doznał żadnego urazu.
A przy Królewskiej w Powstanie tam był taki okrągły dom, róg Królewskiej i Ogrodu Saskiego (teraz też stoi taki wieżowiec), wyskoczył akowiec na drugie piętro, na balkon i krzyczy: „Kto wy jesteście?”, a my mówimy: „Polacy”. – „To uciekajcie, bo zaraz będzie walka”. I drugi raz wyskoczył z chorągwią polską, biało-czerwoną flagą. „Uciekajcie, bo zaraz będzie walka”. Nas właściwie wtedy już prowadzono do placu Dąbrowskiego, do ulicy Jasnej. I do nas... Bo ja byłam w takim pierwszym, czołowym miejscu, na przodzie. Dostałyśmy się do już szpitala powstańczego na ulicy Zgoda, jak kiedyś był „Kurier Polski”. Tam już się mieścił szpital powstańczy i pierwsze z mamusią dostałyśmy się na drugie piętro i tam mamusia leżała, a ja pomagałam przy różnych opatrunkach. Już na sali operacyjnej, wszędzie, byłam taką potrzebną, gdzie tylko kto był [w potrzebie], opiekowałam się chorymi, rannymi.
I później właśnie to było najgorsze miejsce, że... Na ulicy Widok było przejście przez bramę do Alej Jerozolimskich. I w pewnym momencie patrzymy, przychodzi kolega mój, akowiec. On był ministrantem, z młodzieży katolickiej, na placu Zbawiciela, z mojej parafii. I on zobaczył mnie: „Co tu robisz?”. Opowiedziałam mu naszą historię, [on mówi]: „Ubierzcie się, ja będę dziś przeprowadzał wojsko przez Aleje Jerozolimskie. Przygotujcie się, przyjdzie po was wartownik”. Mamusia mówi: „Halinko, tak mi tu dobrze, zostańmy”. Nie chciała iść. Ja mówię: „Mamusiu, tak zawierzyłam Sercu Pana Jezusa, że przejdziemy, że wrócimy”. No i ja ucieszona taka, o godzinie jedenastej, koło dwunastej przyszedł wartownik: „Panie Roguskie”. Wtedy wyszłyśmy i prowadził nas ten kolega do ulicy Widok. Tam czekaliśmy w nocy, godzina była pierwsza. Najpierw przechodziło wojsko, a później przechodziła ludność cywilna. Tam było bardzo niebezpieczne przejście do tej dzielnicy... Ulica Krucza to była wtedy jeszcze najbardziej spokojna dzielnica. Był taki przekop nad koleją podziemną, ale przekop był bardzo niski, niziutki, z pół metra, bo tam nie dało się kopać z powodu tej linii średnicowej, więc było takie schronienie bardzo niskie. I wtedy przyszła komenda: „Przerzucić się”. Z BGK Niemcy ostrzeliwali bez przerwy to przejście, tak że trzeba było wyczuć te parę minut, kiedy nastawała cisza i wtedy trzeba było skulić się zupełnie, żeby przelecieć prędziutko do budynku, który łączył się z Kruczą. Wtedy moja mamusia mówi: „Halinko, ty pierwsza”. Ale ja myślę sobie: „Ja jestem... Jak mamusia moja upadnie, to obie padniemy. To jest koniec naszego życia, bo ja się nie odwrócę, nie pomogę, bo cały będzie transport ludzi, którzy mieli przechodzić, zatrzymany”. No więc prędziutko mamusię popchnęłam i wpadłyśmy już do wykopanego przejścia, do bloku z Kruczą łączonego. I tak szliśmy z tym naszym kolegą, łącznikiem, do ulicy Hożej piwnicami. W piwnicach ludzie pokotem leżeli, zdręczeni, ciemno było, głodno było, narzekali. Było bardzo trudno. I dopiero od ulicy Hożej szliśmy wierzchem ulicy, bo było wtedy dosyć spokojnie. I tak doszliśmy właśnie do ulicy naszej, do naszego domu Krucza 3. Wszędzie było pozamykane, piwnicami dostaliśmy się na podwórze, a na podwórzu…
A jeszcze wrócę, jak mamusia tak rozpaczała, to ja miałam sen w szpitalu, że moje dwie siostry rozmawiały ze sobą przez okno, jedna siedziała w oknie, druga na podwórzu. Najstarsza siostra była w odmiennym stanie, w stanie błogosławionym. Jej mąż poszedł do walki na Grochów jako harcerz, a ona gęś zabrała ze sobą pod pachę i przyszła do rodziny, żeby była razem. I ona rozmawia: „Joasiu, my tej gęsi nie zabijemy, aż mamusia i Halinka wrócą”. Ten sen mamusi powiedziałam. Kiedy wróciliśmy do tego, patrzymy w domu, w naszym bloku jest ciemno zupełnie. Wchodzimy na podwórze, ciemno, w oknach ciemno, idziemy po schodach, wszędzie ciemno. Przychodzimy do mieszkania, a w naszym mieszkaniu, w ostatnim pokoju cała rodzina była zgromadzona. Pierwsze słowa, jakie usłyszałam od mojej siostry, to powiedziała: „Mamusiu, my tej gęsi nie zabiłyśmy. Postanowiłyśmy, aż mamusia i Halinka wrócą”. To był wielki cud po prostu, taki jak przepowiednia. No i była radość wielka, gęś wychudła, bo nie miała co jeść, ale później była radość. Tam spotkaliśmy całą rodzinę. Miałam dwóch stryjków, dwóch leżało chorych. W czasie Powstania dużo było takich przygodnych osób, ale wszyscy musieli się zmieścić w tych mieszkaniach. To było właśnie takie…
A później to już dalej opiekowałam się tymi chorymi samotnymi. Mieszkaliśmy wszyscy w piwnicach, a wszyscy, którzy przychodzili, zajmowali miejsca i tam właśnie mój pluton 321 [z Zgrupowania] „Waligóra” wrócił po przejściu piwnicami ze Starego Miasta. Wszyscy się zadomowili w naszym bloku, w naszym mieszkaniu, w całym domu. Tak że oni już tam troszkę nas tak... Było jakby troszeczkę weselej, że [jest] bezpieczniej, bo jest wojsko.
Ale w naszym bloku, nasz dom, ten właśnie na ulicy Kruczej, był z cegieł i drewniane elewacje, wszystkie łączenia drewniane. I na ten dom spadały bomby zapalające i pociski różne nie rozrywały się – na strychy, na podwórza – żadna bomba się nie rozerwała. Taka bomba fosforowa spadła na podwórze i wszyscy rozbrajali wojskowi, mężczyźni rozbrajali. A ulica Krucza 7 była rusznikarnia i w tej rusznikarni ci młodzi ludzie przerabiali te pociski na broń dla Powstańców. Tak że bardzo dużo tam pracowali. I to bardzo często spadały takie różne pociski, jednak ta kamienica ani się nie rozerwała, ani nie było żadnego uszkodzenia. Jeszcze takie miałam przeżycie w rodzinie swojej, że mój dziadek był bardzo taki... kiedyś był wojskowym. Był człowiekiem bardzo religijnym, szlachetnym i kiedy umierał w 1924 roku, to ja pamiętam, miałam wtedy trzylatka, że jak słyszałam, że dziadek umierał i mówił: „Widzę niebo otwarte, słyszę chóry od aniołów”. To błogosławieństwo musiało bardzo zaważyć na losach tej kamienicy i całej mojej rodziny. Kiedy już było bardzo niebezpiecznie, moja mamusia, mój stryj leżał w drugim pokoju, dwóch leżało tam, a mamusia mówi: „Stryjciu, zdejmę ten żyrandol, bo jak bomba spadnie, to może bardzo pokaleczyć”. A mój stryj, starszy, inteligentny człowiek, bardzo szlachetny i religijny, mówi: „Helenko, proszę tego żyrandola nie zdejmować, bo temu domowi się nic nie stanie”. I ta przepowiednia nas trzymała, bo jednak kiedy już Powstanie się kończyło, to ten stryj umarł i [został] pochowany na podwórzu 28 września. Tak że drugi został.
Później przyszła kolej na tych naszych młodych żołnierzy. „Gołębiarze” strzelali z innych budynków, ze strychów i ostrzeliwali tych, którzy chodzili po podwórzach. W naszym domu była kapliczka na schodach, ludzie modlili się gorąco. Wszyscy jakoś tak się zbierali razem, bardzo pomocni sobie, pomocni byli. Dużo ludzi przybywało, dużo odchodziło. Tak że to były takie bardzo ciężkie chwile. Później przyszedł moment, kiedy już Powstanie zaczęło upadać. Najbardziej niebezpieczne to było, że na moście średnicowym była bomba, [właściwie] taka armata, rycząca „krowa” i te wszystkie pociski miażdżyły domy. Wszystko to było miażdżone, tak że była bardzo niebezpieczna ta rycząca „krowa”, ale wszyscy się chowali, nie było gdzie, w piwnicach po prostu. I przyszedł moment kapitulacji Powstania.
- Do tego momentu jeszcze przejdziemy.
Dobrze.
- Wspominała pani, że jak wróciła pani na Kruczą, to tam spotkaliście się też z żołnierzami waszego zgrupowania. Czy to był moment, kiedy pani dołączyła do zgrupowania?
Nie, nie, ja już wcześniej byłam z nimi, już wcześniej, tak po koleżeńsku to już wcześniej. To jak się ma dużo przyjaciół prawdziwych, to człowiek wszędzie jest. Ja miałam taką przepustkę z teatru, Teatr der Stadt Warschau. Jak ktoś nie miał po godzinie ósmej nieraz [możliwości], to mogłam przeprowadzić, bo miałam przepustkę i już mnie nie ruszano.
- A czy kogoś z tych przyjaciół szczególnie pani wspomina?
Tadeusza Borowskiego, pana Mieczkowskiego, pana Jagodzińskiego. No tak to już się nie pamięta, bo dużo było tych przyjaciół.
- Czy pani wtedy wiedziała, co oni robią, czym się zajmują, jak wygląda ich dzień?
Właściwie to trudno mi odpowiedzieć.
- A czy może pani coś nam powiedzieć, jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców, do waszego zgrupowania?
Ludność cywilna bardzo chętnie, bardzo życzliwie, bardzo życzliwie.
- Jaka atmosfera panowała wśród tej ludności? Pani wspominała, że przechodziliście piwnicami, tam było dużo ludzi.
Wszyscy byli zmarnowani, zmęczeni. To była okropna sytuacja, tym bardziej że nie było co jeść, ale nasi Powstańcy przedzierali się do Haberbuscha i od Haberbuscha przynosili owies. Z tego owsa robiło się kaszę, krupnik się gotowało na tym, co sprowadzali, przedzierali się i przynosili. I [mieliśmy] olej pokostowy, tak że jeżeli ktoś był głodny, to tylko smażyliśmy sobie na oleju pokostowym.
- Proszę opowiedzieć nam o przygotowywaniu żywności. Czy jak donoszono ten owies, przygotowywaliście jedzenie, to było to tylko dla waszego pokoju, dla tego domu?
Proszę pana, ludzie mieli u siebie wszystko. Mieli cukier, mieli i mąkę, i wszystko, ale trzymali do ostatniej chwili. Tak że nie wszyscy z tego korzystali, bo dopiero wtedy się ujawniło, kiedy już padła wiadomość, że Powstanie upada. Wtedy mieszkańcy tego bloku też wyciągali, to mąkę, to cukier, chcieli dzielić, chcieli dawać. Ale już właściwie nikt nie chciał brać, bo jak dźwigać, kiedy człowiek musiał wyjść w tym, w czym stał. Więc to wszystko dopiero się ujawniło, że trzymali do ostatniej chwili, a później już…
- A czy wiedziała pani, skąd jest donoszona część żywności, na przykład ten owies?
No, od Haberbuscha.
Oni w nocy przechodzili, w nocy, tak.
- A proszę powiedzieć, czy była pani świadkiem jakiejś łapanki w okresie Powstania lub w ogóle w okresie okupacji? Czy była pani świadkiem jakiegoś rozstrzelania?
Łapanki to [w czasie okupacji] były prawie na każdej ulicy. Na ulicy Pięknej też nieraz była ulica zamknięta i ludzi wyłapywali.
- Czy może pani nam coś więcej o tym opowiedzieć? Jak to wyglądało, zamykano taką ulicę?
Po prostu nie wolno było przejść.
- Czy podczas Powstania mieliście państwo jakieś informacje o tym, co się dzieje w innych dzielnicach?
No, to właśnie młodzi harcerze przynosili pocztę. Młode chłopaczki lecieli wszędzie i oni tak biegali. Mamy taki dowód, na Starym Mieście też stoi taki młodziutki Powstaniec. Młodzież bardzo dużo pomagała w Powstaniu.
- Czy pani też uczestniczyła, jako łączniczka na przykład przekazywała jakieś informacje? Czy musiała pani się gdzieś przedostawać?
Nie, w czasie Powstania to nie, tylko przed Powstaniem nieraz jeździłam do Grodziska, jeździłam do Milanówka i przekazywałam wiadomości. A w czasie Powstania to właściwie to było dla mnie niemożliwe, bo duża rodzina była i byli chorzy, tak że już trzeba było trzymać się w tym jednym miejscu.
- Czy czytało się wówczas jakąś prasę podziemną, może słuchało radia albo w inny sposób dowiadywało się i zdobywało informacje, co dzieje się nie tylko w innych dzielnicach, ale też poza Warszawą?
Nie, tego nie spotkałam się.
- Czy uczestniczyła może pani albo była świadkiem jakichś wydarzeń z życia codziennego, jakieś przedstawienia teatralne albo jakiś ślub, cokolwiek z takich dodatkowych wydarzeń?
Właściwie to jeżeli chodziło o Niemców, to jak chodziłam do kościoła, zanim przyszłam do pracy, biegłam na mszę świętą, to były takie osoby, które obserwowały Polaków, jak się modlą. To mnie to samo spotkało kiedyś, że przyszłam do pracy, zapisałam się, a mnie pan personalny kłania się, kłania się, klęczy na kolanie i naśladuje, jak ja się w kościele modlę, tak pokazuje ręce, jak ja się modlę. Tak że każdy był obserwowany.
- Ale nie miało to później dla pani żadnych konsekwencji w pracy, że ktoś zobaczył, że pani się modli?
Nie, bo ja się stawiałam. Mówiłam, że jestem katoliczką. Jak już później zajęli się komuniści teatrem, jak Niemcy odeszli, to Polacy komuniści mnie zaczepiali, proponowali mnie, żebym do partii się zapisała. „Koleżanko, koleżanka jest taka energiczna, proszę się zapisać do partii”. Ja mówię: „Jestem Polką, jestem katoliczką, chodzę z pielgrzymką, ja do żadnej partii…”. Tak że zostawiali mnie w spokoju. Kiedyś przyniosłam figurkę Matki Bożej Niepokalanej do pracowni, postawiłam na półce krzyżyk. Przyszła moja kierowniczka, była żydowskiego pochodzenia, pani Węgierkowa, była też obserwowana. Ona przychodziła do kościoła i modliła się.
- To było podczas okupacji?
Tak, tak. I ona się też modliła, to ją też pilnowali, po cichutku stała. Przyszła któregoś dnia [w czasie komuny] do pracowni: „Halinko, pani ta i ta prosiła, żebyś zdjęła Matkę Bożą z pracowni, z tej półki”. Ja powiedziałam: „Proszę pani, ja tej Matki Bożej nigdy nie zdejmę, dokąd ja tu istnieję w tym teatrze, to nikt nie ma prawa ruszyć”. Tak że takie zaczepienia były bardzo częste. Specjalnie właśnie w tych czasach jak już przejmowali komuniści po Niemcach, to oni chcieli po swojemu wszystko prowadzić.
- Do okresu powojennego to jeszcze przejdziemy. Kilka razy pani wspomniała o Żydach, którzy byli w pani otoczeniu. Czy ci Żydzi jakoś wtedy próbowali się wtopić w otoczenie?
Nie, oni tylko wyglądali przez okienka w piwnicy. Oni, nie wiem, czy mieli jakieś wyjście. To był taki jakiś prywatny dom.
Musieli zostać, bo nie wiadomo było, co tam było i co tam się działo dalej.
- Czy zdarzyło się pani bądź też komuś z najbliższego otoczenia przechodzić kanałami?
Nie.
- A słyszała pani w ogóle o tym?
Oczywiście, że słyszałam.
No tak, było dużo tych wrażeń, że tak się ludzie zmieniali, że nie było możliwe o tym wszystkim mówić, jak się miało swoich chorych.
- Czy widziała pani zrzuty z samolotów?
Tak, na nasze podwórze spadł taki zrzut. Były dwa steny i coś jeszcze z żywności, ale wszystko się rozbiło, nikt nie skorzystał. To sama widziałam i sten miałam w ręku.
- Coś więcej o tych zrzutach może pani powiedzieć?
Nie. Nie było wiadomo [zbyt wiele], w każdym razie my wszyscy czekaliśmy na pomoc zza Wisły, ale ta pomoc nie nadchodziła.
- A mieliście świadomość tego, że tam jest jakieś wojsko, które stoi bezczynnie. Coś więcej wiedzieliście na ten temat?
Wiedzieliśmy, wiedzieliśmy.
- Te informacje docierały przez łączników czy jakoś inaczej?
Tego nie wiem, nie umiem powiedzieć.
- Czy mogłaby nam pani opowiedzieć o wydarzeniach z okresu Powstania, które najmocniej pani zapamiętała, które emocjonalnie wryły się w pamięć? Czy to jakiś najbardziej dramatyczny dzień, czy też może odwrotnie, jakiś taki najbardziej wesoły.
Najbardziej dramatyczny dzień to było, kiedy już nam powiedziano, że mamy Warszawę opuścić. W domu został drugi stryj, brat mojego ojca. Chory był na raka, leżał. Jeden stryj umarł, który przepowiedział, że temu domowi się nic nie stanie, a ten drugi był zrozpaczony, ponieważ jako taki chory człowiek nie miał żadnych możliwości zostania czy uratowania się w tym domu. Wszyscy musieli opuścić ten dom i wtedy został zabrany. Jak nas wypędzali wszystkich, to został zabrany na noszach, wyniesiony. To była straszna rozpacz dla nas i dla niego. Szliśmy ulicą Nowowiejską, przy Politechnice i tam na kamieniach, na ulicy Nowowiejskiej (teraz tam tramwaj też idzie przy Politechnice), na tych kamieniach ulicznych musieliśmy tego stryja zostawić w wielkiej rozpaczy i o głodzie. Mogliśmy mu tylko dać placek smażony na pokoście na drogę. Niemcy ich zabierali, wszystkich rannych, do szpitala Czerwonego Krzyża i on został tam zabrany i później przewieziony do Krakowa, gdzie w Krakowie zmarł, bo dostaliśmy wiadomość po wojnie od tego stryja. Sam pisał. Mam gdzieś pamiąteczki takie, wszystko to trzymam jak skarby. I tam właśnie zginął sam, w rozpaczy. To było dla nas bardzo ciężkie, bo nas wtedy wszystkich wypędzili do Pruszkowa i przez całą Warszawę musieliśmy iść, wszyscy, i ta siostra moja w stanie błogosławionym. Cała rodzina dostała się do Pruszkowa i z Pruszkowa później do wagonów świńskich na wyjazd. To było dla nas straszne, no bo rodzice już nie byli tacy zdrowi. Ojciec mój bardzo był delikatny, wychudzony, zdenerwowany, wybiedzony taki. To była dla nas taka wielka tragedia, którą się przeżywało później przez całe inne, następne miesiące.
- Czy mogłaby pani nam coś opowiedzieć o pani działaniu jako sanitariuszki?
Zajmowałam się wszystkimi chorymi, ot, tak jak dzisiaj mogłabym wszędzie pracować jako sanitariuszka, bo doświadczenie mam dosyć duże.
- Z jakimi najczęściej obrażeniami się pani spotykała? Proszę jak najwięcej nam o tym opowiedzieć, coś więcej po prostu o pracy sanitariuszki.
O tej, kiedy w czasie Powstania [byłam] w szpitalu? Pewnego dnia przewieziono do szpitala matkę z dzieckiem, z dzieckiem, które się dopiero urodziło, które z trzeciego piętra z budynku zsunęło się na sam dół bez żadnego urazu. Więc trzeba było się zajmować nim, podawać jedzenie, sprzątać wszystko, no tak jak sanitariuszka. I to dziecko zostało ochrzczone w tym szpitalu. Ksiądz od [kościoła] Świętego Antoniego przyszedł i ochrzcił to dziecko.
- Jak pani wróciła już do tego szpitala, to proszę nam opowiedzieć, jak to wyglądało. Wiemy, że w Szpitalu Maltańskim leczono zarówno Polaków, jak i Niemców.
To Niemcy to byli mężczyźni, ja nie miałam żadnego dostępu. W każdym razie liczono się z Niemcami i z tym szpitalem, dlatego nie był tak bombardowany, był oszczędzany. Tam też na jednym piętrze leżał nasz kolega akowiec, od ojców Paulinów, z ulicy Długiej. Kiedyś o nim wspomniałam. Ale jakoś szczęśliwie zakończył to życie, po wojnie go widziałam, jakoś przeżył to Powstanie. A jeżeli chodzi o pomoc jako pielęgniarka w szpitalu na ulicy Zgoda, to przy mnie przywożono osoby spalone bombami fosforowymi. I kobieta, bardzo młoda, mężczyzna taki jak pan był, taki elegancki mężczyzna, młody, krzyczeli: „Dobijcie mnie, dobicie!”, ponieważ byli tak spaleni, że lekarze nie mieli miejsca, gdzie zrobić zastrzyk znieczulający czy kończący życie.
W każdym razie ja przy tych ludziach musiałam ich znosić, pomagać. W jednej chwili w takich godzinach byłam przydzielona do pomocy jednemu lekarzowi, który obcinał już choremu mężczyźnie, który miał obciętą nogę do kolana, straż musiała robić opatrunek, więc obcinał tą ropę straszną, cuchnącą. Musiałam tę nogę trzymać, musiałam mu podawać jakieś środki, żeby się uspokoił, i doktór obcinał te farfocle cuchnące, krzyczał ten mężczyzna. Później byłam przy opatrunku, jak lekarka opatrywała młodą dziewczynę, [która] miała całą pierś rozerwaną i ropa lała się jak woda z kranu. I też musiałam być przy niej. Robiło mi się słabo, ale myślę tak: „Ta młoda osoba gorzej cierpi niż ja”. Więc musiałam w sobie te swoje takie różne trudne uczucia chować po prostu, o sobie nie myśleć, tylko musiałam być właśnie na każdą chwilę w tym szpitalu na [Zgoda, gdzie] „Kurier Polski” był. Ja później opisałam cały ten dramat. Może mi lepiej wyszedł jak dzisiaj, [kiedy] się jąkam. To jest takie wielkie przeżycie, powiedzieć wszystko dokładnie i tak jak było, prawdziwie.
- A czy pamięta pani, skąd się brały środki opatrunkowe, leki w szpitalu?
Leków to nie było tak dużo. Właściwie nie było czym leczyć, a [jeśli chodzi o] środki opatrunkowe, to każdy przynosił jakieś prześcieradła, coś się znalazło, bo to wszystko było już ruina, Warszawa była [ruiną]. Nawet nie było jak zdobyć takich leków. To nie było tak jak dzisiaj, [kiedy] wszystko jest elegancko.
- Czy jest jeszcze jakieś wspomnienie z okresu Powstania, o którym by chciała pani opowiedzieć?
No to, że też czekałam na jakieś wyzwolenie. Byliśmy we Mszczonowie, rodzice mieli kuzynów, więc mieliśmy przygotowane mieszkanie w razie naszego wyjścia z Warszawy. Tak że wyszłam właściwie z Warszawy tylko w samych czółenkach, w bluzce i nie wiedziałam, że od razu idziemy na dworzec i będą nas pędzili do obozu. Tak że byliśmy zupełnie [zaskoczeni], źle przygotowani do jakiejś podróży, do jakiegoś tam wygnania. To było trudne, chwile były takie trudne, że…
- [...] Proszę nam opowiedzieć o życiu podczas Powstania.
Jeszcze były wtedy kuchnie węglowe i w tych kuchniach węglowych się paliło, co tam było. Jak był dom zwalony czy jakiś tam, to się zbierało takie drewienka równe i podpalało się czasem, no bo inaczej... A zresztą mało się jadło. Wszystko było na sucho, a ludzie starsi… Pamiętam pana, takiego wojskowego, grubszego pana, siedział w piwnicy schowany, bał się wyjść, a tylko młodzi wszędzie się pokazywali. Młodzi biegali, młodzi załatwiali wszystkie sprawy. Takie właśnie różne pocztowe to młodzież.
- O tym gotowaniu coś nam jeszcze pani opowie?
Właśnie się gotowało, smażyło te placki na oleju pokostowym. To było straszne do jedzenia, ale nie było nic innego. Ci chłopcy w nocy przedostawali się i przynosili.
- Skąd braliście wodę, opał?
Na rogu Mokotowskiej i Kruczej była taka… Tam nawet chyba apteka była i tam była taka pompa głębinowa i stamtąd się wodę przynosiło. A często było tak, że jak deszcz padał, to do takich innych spraw zbierało się wodę z rynny.
- Czy podczas okresu Powstania nie przyszło wam na myśl, żeby spróbować wydostać się do rodziny mieszkającej poza Warszawą? Czy chcieliście tutaj być na miejscu i pomagać?
Nie było mowy. Nie było nawet myśli o tym, bo tylko mieliśmy… Rodzice mieli w Mszczonowie [kuzynów] Szustkiewiczów. Był burmistrzem w Mszczonowie. I tam mieliśmy przygotowane wszystko w razie czego, gdy będzie potrzeba. Dlatego zabrał każdy to na siebie… Ja mówię, w czółenkach wyszłam i w czółenkach byłam w obozie i chodziłam na okopy, wszędzie chodziło się. Jak mokro było, to w czółenka mokre wkładało się słomę, żeby można było nogę włożyć. Tak że to była straszna… A później drewniaki dostawaliśmy.
- To opowiedzmy sobie o zakończeniu Powstania. Wiedzieliście, że już nadchodzi koniec walk w tym Powstaniu?
Proszę pana, kiedy nam oznajmiono, że… To 2 października nam oznajmiono…
No, to władze chyba tam były… W Dolinie Szwajcarskiej były rozmowy na temat zakończenia Powstania.
- Ale od kogo wy się dowiedzieliście, w tym najbliższym otoczeniu?
Tego to nie umiem powiedzieć, to dla mnie za poważne pytanie. No i wtedy trzeba było prędko się zbierać. Zabierać to, co najpotrzebniejsze. Ja zabrałam taką walizeczkę małą, jak dawni wojskowi nosili, dwanaście na czterdzieści centymetrów, i tam zabrałam różne pamiątki, różne obrazki, różne dokumenty, trochę rodzinne. I z tą walizeczką cały czas przemieszczałam się, wszędzie. Każdy coś ze sobą wziął, co miał najcenniejsze. Dlatego moja siostra, ta w ciąży, miała fotografię ślubną, o której później powiem, jak się ratowała.
- Jak wyglądało wasze wyjście z Warszawy?
Wyjście z Warszawy wyglądało tak, że nas pędzili ulicą do placu Zbawiciela i później Nowowiejską do Politechniki. To było Nowowiejska, tak, do Politechniki. I później od Politechniki ulicą Wawelską pędzili nas do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim wsadzili nas do wagonów i dowieźli do Pruszkowa. Jak dochodziliśmy do Pruszkowa, to już były wielkie drzwi od tych hal pootwierane i tłum ludzi już był wtedy, bo Warszawa była bombardowana i ludzie uciekali już dużo wcześniej i byli wypędzeni. Tam były wielkie tłumy na takich... Nie wiem, jak się nazywają, jak są między pociągami takie stopnie betonowe, gdzie tam chodzi się po nich. Takie perony betonowe. To wszystko było już pozajmowane. Zobaczyłam wielki kocioł, do którego wszystkie ręce się wyciągały po odrobinę jakiejś zupy. To było, jak nas już załadowano, już pamiętam wieczór był, już tak było późno. Zostaliśmy tam. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, jak tu się zachować. Chcieliśmy jakoś uciekać stamtąd, ale nie dało się, bo… Wiem, że niektórzy ludzie jak byli samotni, to było im łatwiej uciec, ale cała rodzina nie mogła uciekać, nie było możliwości.
A potem to tak było, że nas już następnego dnia zaczęto przygotowywać do wyjazdu, do wywiezienia z Warszawy. Tak że nas Niemcy wszyscy zbierali, całą naszą rodziną. Wszyscy żeśmy się trzymali zawsze razem. Więc Niemcy… Stał taki jeden Niemiec i rozdzielał, kto na roboty, a kto może sobie odejść. I wtedy mojego tatusia odstawili na bok, że może sobie odejść. A myśmy tak się wystraszyły, ciągle człowiek zdenerwowany, wychudzony, wymęczony. Tatuś miał wtedy pięćdziesiąt parę lat. I wtedy myśmy się tak jakoś podsunęły, zasłoniły i zabrałyśmy go ze sobą. Niemiec nawet nie zauważył, że mamy go między sobą. I później nas wszystkich pędzili już na stację, na perony do wagonów. Po sześćdziesiąt osób ładowali do jednego wagonu świńskiego.
Mój ojciec wyszedł z Warszawy w butach, w trzewikach i w kaloszach. Te kalosze miały później wielkie znaczenie, ponieważ mój tatuś od razu stanął w kąciku przy okienku (bo był tak wyczerpany nerwowo, że chwycił się za pręty od okienka i łapał powietrze jak ryba) i później, jak już nas tak wbito w tym wagonie i jak pociąg ruszył, to te kalosze były ratunkiem. Bo wtedy nas nie puszczano z wagonu, jak ktoś potrzebował sprawy fizjologiczne załatwić, to w ten kalosz iI ten kalosz był później przez okienko opróżniany i w dalszym ciągu tak [służył]. To był taki jeden ratunek, inaczej nie wiem, nie było żadnych innych możliwości. Czasem jak już [pociąg był] na terenach, gdzie były wolne od jakichś domów, to otwierano wagon i mógł każdy sobie wyjść i pozwolono załatwić sprawę. Niemiec stał i pilnował, żeby ktoś nie uciekał. Do końca jeździliśmy po guberni, to Niemcy już nie otwierali nam wagonów. Dopiero wtedy jak się gubernię przyjechało, to wtedy otwierali wagony, żeby troszkę wyjść. Tak że to była katastrofa, te pociągi straszne – dzień i noc to wszystko jechało.
- I dokąd dojechaliście pociągiem?
Tym pociągiem dojechaliśmy do stacji parę kilometrów przed Łambinowicami. Kazano nam wyjść z pociągu i umieszczono nas w takich namiotach wojskowych, dużych. Ponieważ to było niedaleko Opola, Opole było wtedy bardzo bombardowane i w nocy widzieliśmy, jak te pociski rozbłyskują nad miastem, [więc] musieliśmy do rana przesiedzieć w tych namiotach i dopiero rano nas popędzili w stronę Łambinowic. W tych Łambinowicach to była okropna sprawa. Jak szliśmy do tych Łambinowic, przechodziliśmy przez taką jakąś wioskę... Mieliśmy ze sobą pieska malutkiego, którego też mamusia zabrała, bo to też członek rodziny był. Szliśmy pędzeni przez wszystkich. SS mówili na nas
Bandit. A tych
Bandit to było parę tysięcy. Tak że kiedy dochodziliśmy, patrzymy, wyrósł nagle lasek taki, rzadki lasek. Dochodzimy do tego lasku, patrzymy, a tutaj jest taki obóz za drutami. Las dosyć był rzadki i z jednej strony tego lasu był obóz wojskowych. Kiedy przechodziliśmy, to ci wojskowi machali do nas, pozdrawiali nas. Różnej narodowości [byli]. No i wtedy z tej rozpaczy, ze zmęczenia, ludzie rzucali swoje bagaże, swoje rzeczy różne, nie mieli siły już biec, bo to już trzeba było prędko przejść. Z jednej strony były te obozy za drutami, a z drugiej strony, dwadzieścia metrów od nas, po lewej stronie to znów Niemcy rzucali, ćwiczyli się, granatami rzucali. Widocznie uczyli się, ćwiczyli się. A myśmy środkiem biegli prawie pieszo do tego obozu, gdzie mieliśmy się zatrzymać.
Kiedy doszliśmy do bramy, to nas wszystkich… Obóz był podzielony na dwie części. Była prawa strona, gdzie nas wszystkich z tego transportu wpędzono. Tam było sporo takich baraków i te baraki były takie brudne, już tam na pewno i zawszone. I tam ludzie dopiero lecieli, żeby się dostać do tych baraków, odpocząć. Jak nas wpędzono, usadowiono w tej jednej części, to później patrzymy, a do drugiej części zaczęto spędzać akowców, wszystkich wojskowych i akowców. Oni wchodzili tą samą drogą, ale w drugą stronę i musieli przebiec ci wszyscy młodzi ludzie przez cały teren okrągły. I ten teren, i drugi, i z powrotem do tego miejsca, gdzie byli przeznaczani na lewą stronę. Co się z nimi stało później, nie wiem, bo nas już następnego dnia z powrotem pędzono do tych wagonów świńskich. I znów widzieliśmy tych więźniów różnych, różnej narodowości. Machali do nas, pozdrawiali nas. I też nie wiadomo, jak długo oni tam mieli być. I tak uciekaliśmy stamtąd…
A jeszcze powiem o takiej przykrej sprawie. Jak nas pędzono do tego obozu, to zbudowano takie doły, takie doły z jednej strony na głębokość półtora metra, metr szerokości, z pięć metrów długości. Jeden taki dół i z drugiej, naprzeciwko, z przeciwnej strony i później na tym taki drąg i to były takie latryny, które już były napełnione robactwem i wszystkim. I trzeba było usiąść na to i swoje sprawy załatwić. Mężczyźni musieli patrzeć na kobiety. To było straszne. No jakby ktoś w taki dół wpadł, to koniec. To było straszne poniewieranie ludźmi, obrzydzanie takie. Naprawdę było okropne. Tak że tam byliśmy niedługo i później nas z powrotem do tych obozów, do tych wagonów pędzili i już z tych Łambinowic to wieźli nas z powrotem w stronę Poznania.
Stamtąd, z Łambinowic, znaleźliśmy się w Stargardzie Szczecińskim. Więc znów przejeżdżaliśmy przez jeden obóz w Stargardzie Szczecińskim, gdzie nam urządzono kąpiel. Najpierw nas ulokowano w barakach drewnianych, parterowych, też na samych dechach. I tam w tym obozie urządzono nam taką kąpiel. Kobiety osobno, mężczyźni osobno. Wszystkie ubrania musieliśmy oddać na takie wieszaki i te wieszaki szły do takiego krematorium, jak gdyby na odwszenie. I tam moja mamusia miała taki płaszczyk ze sobą letni, w kieszeni miała [...] pudełko zapałek. To do tej kąpieli wepchnięto nas [na] raz po kilkanaście osób. Zimna woda, włosy jakimś smarem [zostały] wysmarowane. Ze dwie minuty ciepła woda i zimna później. Stamtąd nas popędzano do takiego długiego korytarza. To już był październik, było bardzo zimno. Betonowe posadzki, betonowy barak z tej strony i okna wysoko pootwierane. To myśmy tak ze dwie godziny musiały się jakoś klepać, po pięć w miejscu, żebyśmy mogły jakoś przetrwać. Ale nikt nie zachorował wtedy. To było też cudowne. I później jak już oddali nam te ubrania, mamusia patrzy, a mamusi kieszeń wypalona. Jakby się to zapaliło, zostałybyśmy zupełnie nago, bez niczego. Tak że takie były wciąż okopy.
Na drugi dzień przyjechał bauer. Bauer przyjechał z wozem i zaprosił kilkanaście osób do roboty, do kopania kartofli. Więc myśmy się dostały, trzy osoby z mojej rodziny dostały się. Inne zostały, bo nie miały siły iść. Jak nas bauer zabrał, to dał o godzinie dwunastej... Kopałyśmy, zbierałyśmy kartofle za zaprzęgiem konnym i o dwunastej przyjechał na pole, przywiózł banię fajnej zupy i nas dopiero częstował. Później po tej zupie jeszcze pracowaliśmy do wieczora. Wieczorem zaprosił nas do swojego domu, uczęstował elegancko i jeszcze mogliśmy zabrać trochę żywności gotowej dla tych, co zostali w baraku. Na drugi dzień to sama sprawa się powtórzyła. Byliśmy szczęśliwi, ale już trzeciego dnia już nie, bo nie chcieli, żeby człowiek się zapoznawał, żeby była jakaś wieź.
I tak później nas wieziono do... Jechaliśmy stamtąd przez Tarnowskie Góry, w Tarnowskich Górach później... Bo cały czas nas wieźli tym pociągiem. Nazywał się pociąg widmo, bo przeważnie nocą jechał przeciwko bombardowaniu. Później przez Tarnowskie Góry dojechaliśmy do takiej stacji. Była pusta, jakby tam już nikt nie pracował, budka dróżnicza. No i później jeszcze pociąg się zatrzymał na jakiś dłuższy czas, ja wyskoczyłam z siostrą: „Pójdziemy do lasu, może jakieś jagody, może jakieś borówki, żeby coś zjeść”, bo głód był straszny. Idziemy, patrzymy, a w krzakach stoją dwie kobiety wołają nas: „Chodźcie”. Podeszliśmy ostrożnie i te panie mówią: „Kto wy jesteście?”. Mówimy, że taka sytuacja, opowiedziałyśmy, że nas Niemcy wiozą nie wiadomo dokąd. „Przyjdźcie tu, weźcie jeszcze jedną dziewczynkę, przyjdźcie tutaj za pół godziny. Nie mówcie nikomu”. Pobiegłyśmy do pokoju, do pociągu, dziewczynkę zabrałyśmy jeszcze jedną. Przyszłyśmy za pół godziny, stały trzy kobiety, trzy kobiety w chustkach i wołają: „Chodźcie tutaj”. Przyniosły nam po dwadzieścia parę marek, chleba, kluski, kapusta gotowana, wszystko, obdarowały nas i ciastkami, i szczęśliwe wróciłyśmy do pociągu, który zaraz ruszył. To był też cud. I kiedy ten pociąg szedł w dalszą drogę, te Ślązaczki stały daleko w lesie i jeszcze nam machały. „Nie mówcie nikomu, bo nam za to grozi śmierć”. To były takie różne cudowne chwile, które człowiek najbardziej pamięta.
- I gdzie dotarliście na koniec?
Dotarliśmy tym pociągiem właściwie do Wiednia, już na taką stację towarową w Wiedniu. Jechaliśmy przez Czechosłowację, przez Węgry do Wiednia. I Wiedniu nas wysadzano na takiej pustej stacji. Tam były stoły, tam ci wiedeńczycy przychodzili, to nam troszkę jedzenia przynieśli. Dostaliśmy takie „boniki” do restauracji i każdy cośkolwiek zjadł. Później nas wieźli w Wiedniu do stacji Liesing. To była stacja Liesing i tam był już taki obóz macierzysty, do którego nas wszystkich umieścili. Byliśmy w tym obozie też bardzo krótko, bo nas znów podzielili. Podzielili nas na tych, co będą pracowali, i na tych, co pozostaną. My, cała rodzina trzymała się razem, zostaliśmy wysłani do takiej wsi Prellenkirchen. I znów tam była cała kąpiel w takiej wielkiej hali, w takiej towarowej, i znów te odwszenia. Po tej kąpieli prowadzili nas do wsi, gdzie już były zaczęte, kopane już przez innych więźniów, okopy przeciwczołgowe. Tam zostaliśmy jakoś tak przyjęci, ale stał taki Niemiec z werblem i krzyczał na całą wieś: „
Bandit, Bandit, nie wpuszczać nikogo do domu i na podwórze”. I tak nas wszędzie opisali jako bandytów. No i tam żeśmy zostali do czasu, jak nas znowu podzielili, jedni poszli do roboty....
Z początku mieszkałyśmy w takim spichlerzu na pierwszym piętrze, to tam myszy latały po nas. A siostra nasza, ponieważ była w tym odmiennym stanie, to Niemcy ojca mojego i brata odesłali z powrotem do obozu macierzystego. Nas pięć zostało, a moją siostrę zobaczyli, że jest w odmiennym stanie, [skierowali] do gospodyni, która jej przydzieliła pokoik (nawet dosyć przyjemny, gdzie mogła sama mieszkać), żeby do kantyny podawała zupę. Moja siostra w tym czasie modliła się gorąco za swojego męża, który był Mauthausen-Gusen, w Oświęcimiu przebywał. I tak jakoś cudownie... A Niemcy ją zaczęli zaczepiać, że ona taka brzemienna. Ona chodziła z fotografią: „Moje dziecko będzie z moim mężem”. Miała ślubną fotografię i to ją uratowało. I co się okazało, że ci Niemcy, którym ona podawała zupę, to mieli znajomego, który był dyrektorem w naszym Teatrze Polskim, Igo Sym. To był szpieg. I oni, jak się dowiedzieli, że ona pracowała w Teatrze Polskim, to chcieli nas do atelier do Wiednia zabrać, bo to przecież ich przyjaciel. Okazało się, że to był niedobry człowiek (to się później okazało, w innych sytuacjach). Tak że stamtąd żeśmy później uciekali, z tego Prellenkirchen. Kopało się te rowy takie. Pilnowali nas na tych okopach strasznie. Później chodzili, jak ktoś... Bo tam były parę kilometrów te okopy, z pięć kilometrów kopało się, różni ludzie już przed nami kopali przecież. Chodzili z lornetkami Niemcy i patrzyli, gdzie kto nie pracuje, to wtedy dopiero tam chłosty były, upominali. Później sprowadzili takich młodych kilkunastu chłopaków, Hitlerjugend. Jak oni się zorientowali, o co chodzi, jak lornetki były, to [krzyczeli]: „Alarm”, wtedy się brali za robotę wszyscy robotnicy. My wszyscy się braliśmy za robotę, za łopaty, jak oni wołali. Później jak zobaczyli te chłopaki, że idą, to z daleka krzyczeli: „[niezrozumiałe] alarm!” – ostrzegali nas. Oni się tak bawili przecież.
No i w tych okopach żeśmy byli w tym Prellenkirchen do Nowego Roku 1945. I później w nocy nas, w ten rok czterdziesty [piąty], Niemcy wypędzili z obozu, z tej miejscowości z powrotem do Wiednia. Do Wiednia nas przywieźli. Przez cały Wiedeń szliśmy pieszo do naszego obozu. Zmordowani, krew lała się z nóg, z pięt. Zmordowani na północ przyszliśmy do obozu i w obozie nas przyjęli i później przydzielono nas do roboty w fabryce samolotów. Tak że pracowaliśmy na trzy zmiany w tej fabryce samolotów i tak już do końca wojny.
- Jak pani wróciła do kraju?
Wróciliśmy do kraju 21 czerwca 1945 roku. Wróciłam, do Czerwonego Krzyża się zgłosiłam i wszyscy się znaleźliśmy.
- Czy po tym okresie była pani jakoś represjonowana za to, że była pani w Powstaniu?
Nie, nie. Ja się już później wyłączyłam. Uczyłam się, pracowałam, miałam dużą rodzinę, chorowali, mamusia umierała później na cukrzycę. Ojciec w czterdziestym ósmym roku już umarł, tak że…
- A jak pani dzisiaj ocenia Powstanie Warszawskie?
Właściwie wiedziałam o tym, wiedzieliśmy, że mieli przed Powstaniem wyprowadzić z Warszawy sto tysięcy mężczyzn i zniszczyć, dlatego młodzi rzucili się do Powstania. To nie było tak sobie, samowolnie, to było w obronie.
- Czy dzisiaj też uważa pani, że ono było konieczne?
Uważam, że tak. Ale Matka Boża najlepiej wie, czy to było [konieczne]. W każdym razie tytuł mojej pracy i moich myśli to było „Pod twoją obronę”. Matka Boża nigdy nie zawiodła i to błogosławieństwo, które było przydzielone rodzinie mojej, w moim domu trwa do dzisiejszego dnia. Opieka nad całą rodziną. To było moim celem, napisanie, [że] opieka Matki Bożej nigdy nie zawiodła.
Warszawa, 11 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadził Grzegorz Skibiński