Eugeniusz Trepczyński
Nazywam się Eugeniusz Trepczyński, urodziłem się 1 grudnia 1924 roku w Warszawie, mieszkałem na ulicy Niskiej przy Okopowej, to jest chyba dzielnica Powązki.
- Jak długo pan tam mieszkał?
Tam mieszkałem do chwili kiedy nas wyrzucili, w czasie jak zostało stworzone getto w Warszawie. Wtedy przeprowadziłem się na ulicę Burakowską, to jest w tej samej dzielnicy, tylko dalej, trochę w głębi, naprzeciwko Cmentarza Powązkowskiego.
- Jak pan wspomina lata młodości, jeszcze przed okupacją?
Ja wiem? Tak średnio, nie byłem jakoś rozpieszczany strasznie, ale nie miałem biedy. Mój ojciec miał fabryczkę na terenie właściwie większej fabryki, to znaczy to nie była fabryka, to był zakład kowalski mojego dziadka i tam jakoś żyliśmy sobie spokojnie. Później, w pewnym momencie mój ojciec pożegnał się z nami, zostałem sam z mamą i do chwili, do ostatka, ponieważ mój ojciec w 1940 roku umarł, żyłem tylko z mamą i z siostrą.
Uczyłem się w szkole podstawowej na ulicy Okopowej, później zacząłem w Technikum Kolejowym na Chmielnej, a następnie na Politechnice Warszawskiej, skończyłem Politechnikę Warszawską.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny w 1939 roku?
Wybuch wojny pamiętam o tyle, że w ogóle… przed wybuchem wojny byłem u swojej ciotki w Mogielnicy. Ciotka była tam dentystką i pojechaliśmy tam po prostu na wakacje. Jak wojna wybuchła, wujek przyjechał, to znaczy tej ciotki mąż, po nas i wróciliśmy do Warszawy niepotrzebnie, bo tam nikt nie wiedział, że była wojna, Niemcy przeszli, a w Warszawie byłem całe oblężenie. Tak to było właśnie tam gdzie mieszkałem na ulicy Niskiej, Niska 76 jak pamiętam.
- Czyli w momencie jak wrócił pan do Warszawy, to już było po tym jak wojna się zaczęła?
To było chyba drugiego, na samym początku września w każdym bądź razie… może i pierwszego, już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie przyjechał, że: „Warszawa nie zostanie zdobyta, więc wszyscy do Warszawy.” Później okazało się, że z Warszawy trzeba uciekać, ale ja nie uciekałem, akurat takie miałem szczęście.
Zostałem, dlatego że w Warszawie zostałem na stałe po prostu. Chodziłem wtedy do Technikum Kolejowego, a poza tym pracowałem w różnych miejscach żeby mieć ausweisy tak zwane.
- Jakie wspomnienia zostały panu z września 1939 roku?
Z września mi zostały takie, że na tym terenie, to znaczy na tej posesji gdzie byłem, siedzieliśmy, to był dom dwupiętrowy, siedzieliśmy na dachu i pamiętam, że zrzucaliśmy bomby zapalające z dachu na… Poza tym siedziałem w małym domu, raptem bomba uderzyła obok i jakoś do tej pory nie mogę sobie zdać sprawy jak to było, czułem że ściana się wali na mnie i cofnęła się jak gdyby. Cały czas bombardowania, palenie, pełno trupów, pełno różnych końskich trupów też. Babka miała tam trochę zapasów, pamiętam najważniejszym naszym pożywieniem to był ryż z marmoladą wiśniową, nawet powidłami.
- Mieszkał pan wtedy z mamą?
Z mamą, tak.
- Z czego się państwo utrzymywali w czasie okupacji?
W czasie okupacji mama pracowała w firmie odzieżowej, tylko to była prywatna firma i dorabiała później szyjąc prywatnie. Zresztą babka nas wspomagała jak mogła, jakoś się przeżyło.
- Pan również pracował, tak?
Pracowałem na poczcie, w
Kraftfahrparku, niemieckim zakładzie, gdzie remontowali samochody, po prostu chciałem mieć
Ausweis, bo legitymacja szkolna, to było wejście gdzieś na wyjazd. Jak dostałem się na pocztę, to był
Ausweis dość dobry, bo to była niemiecka placówka i oni trochę honorowali takie. Jak jakaś uliczna łapanka, czasami jak nie była bardziej polityczna, to puszczali takich na przykład jak ja z tym
Ausweisem, bo pracowałem jakby w pewnym sensie dla Niemców jednakowoż.
- Czym się pan zajmował, na czym polegała pana praca na poczcie?
Paczkami, żeśmy wysyłali paczki, przyjmowali paczki, w paczkarni ogólnie rzecz biorąc pracowałem. Nie w listach, tylko w paczkarni na Chmielnej to było też.
- Czy w czasie okupacji miał pan bezpośredni kontakt z Niemcami, czy zdarzała się panu bezpośrednia konfrontacja?
Miałem bezpośrednie kontakty, tyle że w łapankach tylko, bo mieszkałem wtedy na Niskiej i musiałem przejeżdżać przez Towarową, a na Towarowej najczęściej były łapanki. Ale to im albo uciekałem jakoś z tej obławy, albo było też tak, że ten
Ausweis pokazałem, już nie pamiętam jak to dokładnie było. Ludzie są jacyś bierni później w takich różnych historiach. Mnie się wydawało, że ja byłem taki, że nie chciałem się poddawać temu wszystkiemu i starałem się jakoś wymigać z tych wszystkich historii i jakoś mi się udawało, bo uciekałem chyba ze trzy razy, może cztery. Głównie to było na Towarowej, przejeżdżałem przez Towarową, musiałem, bo jak pracowałem gdzieś na Chmielnej, to musiałem przez Towarową jechać.
- Jak pan wspomina Warszawę z czasów okupacji, to jakie to są wspomnienia?
Uważam, że bardzo przyjemne, to znaczy przyjemne, jak na te czasy można było nazwać przyjemne naturalnie. Ale było najgorsze to, że groziła człowiekowi w każdej chwili łapanka, nie wiadomo, co się z człowiekiem stanie. Zresztą na poczcie robili bez przerwy też łapanki, bo tam kradli z paczek, wyjmowali, tam było jakieś specjalne komando, które okradało paczki niemieckie, może nie z racji okradania paczek, jak niszczenia, bo to przeważnie były paczki niemieckie, które szły na front, z frontu i oni tam niszczyli te paczki. Tam łapanki były różne też, ale ja długo chyba nie pracowałem na poczcie, może pół roku.
Później… ale kiedy później?
- Po okresie, kiedy pan pracował na poczcie?
Później chyba… właśnie nie bardzo jakoś [pamiętam]. Później pracowałem właśnie w
Kraftfahrparku, gdzie był zakład remontujący samochody niemieckie. Tu miałem akurat kolegę, którego ojciec był tam szefem stolarni i ja bach! do tej stolarni. Byłem wtedy tam stolarzem. Poza tym skończyłem szkołę… bo wtedy nie było gimnazjów, tylko była Zawodowa Szkoła Stolarska na Mokotowie. Później w tym
Kraftfahrparku i koniec, później już wybuchło Powstanie. Jeszcze przedtem naturalnie był taki okres, że była pierwsza ciężka zima, zachorowałem, leżałem długo chory i między innymi też leżałem w Szpitalu Wolskim, pierwszy raz. Później jeszcze leżałem... ale to następna historia będzie.
- Ten okres przed wybuchem Powstania, czy pamięta pan czy już było takie poruszenie w Warszawie, jeszcze na kilka dni przed wybuchem Powstania? Pan już wtedy był w szpitalu?
Tak, byłem w szpitalu, bo w lipcu byłem w szpitalu... [...] W lipcu zachorowałem drugi raz, dostałem się do szpitala, dostałem się, bo to nie było tak łatwo, też jak i dzisiaj i leżałem. 1 sierpnia wybuchło Powstanie i teraz zająć się trzeba było Powstaniem.
- Pamięta pan moment, w którym pan się dowiedział, że Powstanie wybuchło?
Akurat byłem też w szpitalu, naturalnie euforia, wszyscy się cieszyli tym w szpitalu, ale to tylko jeden dzień. Tym bardziej, że to była Wola, gdzie zginęło najwięcej cywilów, już nie chcę o jakimś współczynniku mówić między cywilami a wojskowymi, którzy zginęli na Woli, bo w tym miejscu… no ale to znowu trzeba powiedzieć, że w tym miejscu na przykład gdzie byłem rozstrzeliwany, to zginęło tam… z początkowych danych wynikało czterdzieści tysięcy ludzi, no to gdzie zginęło tyle. Żołnierzy? Nie. Tak że najwięcej, w końcu zginęło cywilów, jakoś tak.
- Proszę powiedzieć, w którym szpitalu pan leżał?
W Szpitalu Wolskim na ulicy Płockiej 26, obecnie to jest Instytut Gruźlicy. Zresztą tam był zawsze szpital gruźliczy, tylko tam był oddział wewnętrzny, gdzie była ordynatorem doktor Misiewicz, która… Och! Szkoda, bo to był najlepszy lekarz dla mnie, jakiego spotkałem w życiu, bo dzięki niej żyję, ona się mną tak opiekowała. Zresztą znalazłem jej grób na cmentarzu, na Powązkach, tam leży moja mama również, to wstępuję. Dostałem się na oddział wewnętrzny […] i 1 sierpnia tam zastało mnie Powstanie. Wszyscy się cieszyli, biegali z flagami, jak to… było radośnie, polskie flagi […]
- Jak wyglądał kolejny dzień?
Kolejny dzień wyglądał gorzej. Już na drugi dzień zaczęły się…wtedy zaczęły się masowe [egzekucje]. To może za mocno powiedziane, bo tam większość ludzi nie była ranna, a byli zabici od razu po prostu, bo trupów na ulicach były straszne ilości. Zresztą zaczęło przybywać rannych przede wszystkim, więc wtedy kto mógł jakoś [to pomagał] – a już byłem trochę rekonwalescentem w pewnym sensie – stałem się raptem sanitariuszem, stałem się pielęgniarzem… Musiałem się nauczyć zastrzyków, dyżury, bo kto mógł, to musiał pomagać, bo rannych było dużo, a personelu tyle ile było. Tam na zmiany, bo to akurat chyba była jakaś zmiana. To trwało od drugiego głównie do piątego.
- Przez te dni pan pomagał innym, tak?
Wtedy byłem jako grabarz, bo trzeba było chować, na tym terenie się chowało. Tam zresztą został zastrzelony dyrektor tego szpitala, ksiądz, jeszcze profesor. Ja nie brałem udziału w ich chowaniu na przykład, ale tam trupów to było multum.
- Przez te kilka dni do piątego, jaka atmosfera panowała?
Atmosfera już wtedy była nienadzwyczajna, każdy był przygnębiony, bo jeszcze tam dochodzili cywile, którzy tam pouciekali. Poza tym rozeszła się wieść, prawdziwa co prawda, że wszystkich rozstrzeliwują, gdzie dopadną w domu, to tylko same trupy, nie ma tam wyjścia. Zresztą był taki rozkaz Hitlera, miasto spalić, ludzi wybić i oni to konsekwentnie realizowali. Ponieważ Wola była pierwszym ich uderzeniem, to tam ludzi naginęło multum. Tam rannych to… byli ranni, to jakoś może dotrwał, byli tacy może silniejsi ode mnie, co przynosili ich na noszach, czy w czymś. Trzeba było ich opatrywać, tak jak człowiek umiał, tak to robił, miałem jeszcze na tyle siły. Zresztą dzięki temu, że miałem siłę, to wyszedłem ze szpitala. Właśnie piątego około południa wpadła zgraja jakichś żołnierzy pod dowództwem Niemców, zaczęli biegać po pokojach i
Raus! Raus! Raus! Wyrzucać wszystkich. Kto nie mógł chodzić, to tak jak później słyszałem, były strzały, na miejscu załatwiali. Byłem wtedy w szpitalnym ubraniu, w szlafroku szpitalnym, myślałem że mi się uda, tak jak niejednokrotnie mi się udawało jakoś. Ale niestety wszystkich wygarnęli, zeszliśmy do holu na dół i ten kto mógł zejść to zszedł, a co się z tamtymi stało trudno powiedzieć. Na przykład leżałem z czterema jeszcze osobami, których nie widziałem później wśród [tych] na dole. Być może ich zabili, nie wiem, trudno mi coś powiedzieć na ten temat, tylko tak jak było coś… że kto nie wychodził, to go zabijali na miejscu, na łóżku na przykład. Wygarnęli wszystkich do holu i tam jak zebrali, nie wiem czy wszystkich, czy nie wszystkich, w każdym razie całą grupę ludzi, wypędzili nas na ulicę. Popędzili nas kawałek, do Górczewskiej z Płockiej, bo z Płockiej wejście do szpitala było i jest na ulicy Płockiej. Kawałek Płocką w Górczewską i pędzili nas, wtedy domy się wszędzie palą, trupów pełno różnych, tobołków, rzeczy, jacyś ludzie leżą, to się nie da opowiedzieć, to trzeba było zobaczyć. Bo tak będę mówił, że co krok leżał trup? Trudno sobie wyobrazić nieraz takie historie. Pędzili nas, to wiadomo było, co się tutaj dzieje. Dopędzili nas do wiaduktu kolejowego na Górczewskiej, całą grupę, zresztą szli tam też ranni ze szpitala, lekarze, zespół szpitalny i chorzy również. Przed wiaduktem była wnęka, nie wnęka, ale nasyp jak gdyby i nas wpuścili w taką wnękę, naprzeciwko postawili karabin maszynowy. Wyglądało na to, że będą strzelać, więc zrobił się straszny krzyk, gwałt, ludzie coś zaczęli krzyczeć i oni się jakoś, nie wiem, albo zorientowali, że zaczną ludzie uciekać, zaniechali tego, przepędzili nas pod wiaduktem. Za wiaduktem po lewej stronie były hale, chyba to były hale fabryczne, tam nas pędzili wszystkich. Tam bardzo dużo ludzi już było i jeszcze dopędzali. Porozsadzaliśmy się w znajomym gronie, to znaczy tam nie było znajomych strasznie, ale raczej znajomi w nieszczęściu i zaczęli wywoływać, na przykład: „Potrzeba dziesięciu do kopania dołów! Proszę się zgłaszać!” Zgłaszali się. To potrzeba tam znowu jakichś, to potrzeba znowu jakichś i tak wychodzili ludzie, wychodzili, mężczyźni głównie. W końcu chętnych zało i nas wobec tego już wtedy brali po kolei. Przyszła kolej na mnie, w grupie chyba około dwudziestu ludzi, może więcej, w każdym razie nie liczyłem naturalnie, z tego budynku wyprowadzili nas na Górczewską, za wiaduktem już i w dalszym kierunku jak gdyby od Warszawy w stronę, nie wiem, Leszna… W każdym razie w tamtym kierunku nas wyprowadzili, kawałek nas doprowadzili i raptem zobaczyliśmy, co się dzieje. Przed nami po prawej stronie stały domy na wzniesieniu – ludzi rozstrzeliwują. Każdy podchodzi, bach! To znaczy nie podchodzi, tylko ludzi wpędzają na plac, dookoła stoją Niemcy, właściwie to nie byli Niemcy, tylko to byli jacyś… nie, to nie byli Niemcy, mówili ogólnie, że to Ukraińcy, ale to były różne najemne wojska niemieckie, i strzelali jak do kaczek. No to już każdy wiedział, na co można liczyć, jak się stoi, a z przodu są już rozstrzelani. Odmówiłem „Pod twoją obronę” i ze mną szedł, być może, że to był, ja go nie pamiętam, być może, że to był jeden z moich podopiecznych ze szpitala, trudno mi powiedzieć, o kulach, raptem rzucił kule i mówi: „Daj pyska, już się nie zobaczymy.” Idzie normalnie, mnie wziął pod pachę i idziemy. Weszliśmy na ten teren, po lewej stronie tego terenu leżały stosy trupów, po prawej stronie mniej i nas tu właśnie zaczęli rozstrzeliwać, tu gdzie było mniej. Raptem poczułem, że ktoś mnie ciągnie. Ten, którego być może kiedyś w szpitalu, nie twierdzę, że go akurat uratowałem, on mnie uratował, bo mnie pociągnął, a ja z nim się przewróciłem. Poczułem… nie ból, a coś przez rękę jakby mi przeszło, myślałem o kuli, że to jest. Upadłem, rękę miałem tak podpartą i leżę. Teraz, ja wiem? Czy ktoś wie, co jest po śmierci? Nikt nie wie. Ja teraz wiem. Ale czy ja wiem, czy ja żyję? Nie wiedziałem czy żyję, czy nie żyję, leżę i leżę. Tak leżałem aż się zrobiło… to znaczy jak podniosłem głowę, to była noc. Znowu, czy ja nie jestem w piekle czasami. Dookoła palące się stosy trupów, do mnie doczołgał się jakiś facet, pyta się: „Ranny jesteś?” Mówię: „Nie wiem czy jestem ranny, bo coś mam tutaj rękę.” On mówi: „No to uciekamy stąd.” Ja mówię: „A my żyjemy?” „No chyba żyjemy.” No to jak żyjemy, to zaczęliśmy po tych trupach przeczołgiwać się do parkanu, tam stały domy chyba dwupiętrowe, jakieś domy stały palące się też, głownie spadały na tych pozabijanych ludzi i… paliło się to. Pamiętam, zanim jeszcze nas pędzili na to podwórko gdzie nas rozstrzeliwali, trochę dalej, to później gdzieś nawet opisywane, widzę, stoi dwóch w białych fartuchach, jakichś panów i rozmawia z nimi Niemiec. Coś tam oni mu klarują, on coś, raptem wyjmuje pistolet, dwa strzały, dwa trupy, poszedł i już. Ale to był rodowity Niemiec, bo był w mundurze niemieckim, bo tamci to jakoś poubierane bractwo, jakoś nie bardzo. Dwa trupy, już wiadomo, że… zresztą ja czekałem też, że za chwilę będę trup, jak nas wprowadzili… Stamtąd się przeczołgaliśmy na plac, wtedy zdjąłem, bo jeszcze byłem nawet w szlafroku chyba, zdjąłem szlafrok i tam leżały niesamowite ilości pakunków, dostałem się do tego, znalazłem jakąś marynarkę. Założyłem tą marynarkę, tylko miałem pecha, bo była nawet podarta, ale wszystko jedno. Raptem spotkałem tam, jeszcze z żywych, księdza i jakaś pani z nami była i żeśmy się zaczęli wycofywać, żeby jak najdalej stąd uciekać.
- To były też osoby, które przeżyły?
[...] Człowiek nie miał [głowy]… bo należało by powiedzieć: „A skąd pan jest?” Ale człowiek chciał jak najszybciej uciekać z tego miejsca, bo ulicą Górczewską cały czas jeździli na motorach patrole niemieckie, więc stamtąd trzeba było uciekać. Akurat przechodzimy koło kościoła i ten ksiądz poszedł do kościoła, a ja, nie wiem dlaczego, poszedłem dalej. Dlaczego? To zaraz powiem. Tam były jeszcze zamieszkałe domy, a wszyscy ludzie wypytują: „Co to?! Jak to?! Słyszeliśmy rozstrzeliwanie! Uciekamy! Co się dzieje w tej Warszawie?!” Bo oni już byli poza zasięgiem Warszawy jak gdyby. Tam przenocowałem, na drugi dzień przyszli Niemcy, wszystkich zwinęli i ewakuacja znowu stamtąd. Jeszcze wracając do tego, jak tam leżałem niby rozstrzelany, to słyszałem głosy, jęki, krzyki, wrzaski, to wiadomo i głos kobiety: „Najpierw zabijcie moje dziecko, a później mnie!” A tu raptem słychać, że dziecko kwili, a kobieta nie krzyczy, nie spełnił życzenia ten Niemiec. Tam chodzili i dobijali, normalnie dobijali, to się nie da opisać, to nie wiadomo czy w piekle, to się zresztą nie da opisać, ani opowiedzieć. No jak? Opowiem, że pełno koło mnie trupów palących się? To jest trudno sobie wyobrazić, kto nie widział, to dla niego to jest bajka. Zresztą jak wyszedłem z… ewakuowali nas dalej, trzymałem się tych ludzi, u których nocowałem. Przechodziliśmy przez wachę, gdzie Niemcy stali, legitymowali i tylko przepuszczali z ich nazwiskami. Znowu musiałem dookoła przejść żeby do nich przejść, poszedłem i ktoś mnie prowadził w tym kierunku jakoś, nie wiem. Pan Bóg, czy ktoś? Musiał ktoś mnie prowadzić, doszedłem do wsi, z której kobieta przynosiła do nas mleko, na Powązki, na Burakowską. Do tej kobiety, wyrzucona z Powązek, przyszła moja mama i tam raptem się spotkaliśmy z mamą moją i z siostrą. Kto mnie akurat tam poprowadził? Przecież mogłem iść w różnych kierunkach, przecież mówiąc szczerze ja nie wiedziałem, że to tam. Na tej wsi się zatrzymałem dlatego, że spotkałem kolegi siostrę, która mieszkała obok na Burakowskiej. Mówi: „Co ty tu robisz?” Ja mówię: „Jak to co?” „No i co słychać?” Wtedy jeszcze mojej mamy nie było i mówi: „To zostań z nami.” A tamci już odjechali, nawet nie wiedziałem jak, nawet nie zdążyłem im podziękować, że mnie przenocowali, bo oni wózek pchali, a ta ze mną rozmawia. Patrzę, już nikogo nie ma i zostałem u niej. Dobrze że zostałem, bo na drugi, nie pamiętam, czy za dwa dni, przyszła moja mama i raptem cudownie jestem, znalazłem się raptem. Zresztą mama już się wybierała czwartego, czy piątego odebrać mnie ze szpitala, ale już nie mogła się dostać z siostrą, już poza jakąś ulicę do szpitala nie mogła dojść, a tu raptem się spotkaliśmy. Radocha wielka, też niewyobrażalna, że półtrup spotyka się z mamą, niechcący. Tak że tak to było. Później nastąpiły dalsze historie. Następne to na przykład tam przychodziły oddziały z Puszczy Kampinoskiej po zaopatrzenie. My, to znaczy nie tylko ja, ale głównie sołtys to wszystko organizował, szykowaliśmy przez dzień jakieś paczki, a oni w nocy przyjeżdżali. Niemcy się zorientowali, to znaczy zorientowali, to nie było do zorientowania, bo oni przyjeżdżali z lasu na koniach, furmankami i brali te rzeczy. Były tam łapanki, ale tam również stacjonowali Węgrzy i ci Węgrzy mnie ze dwa razy uratowali, bo założyłem marynarkę Węgra i stałem. Trochę byłem podobny do Węgra, czarny, to Niemcy specjalnie nie [zauważyli]. Ale w pewnym momencie Niemcy wycofali Węgrów, bo ci Węgrzy zaczęli powstańcom z Puszczy Kampinoskiej pomagać. Niemcy ich wycofali, przyjechali, zgarnęli wszystkich i prowadzili nas do kościoła na Woli, no i znowu do kościoła na Woli nie doszedłem, bo uciekłem. Wróciłem z powrotem na tą wieś, tam mama znowu też, bo starsze kobiety, mama nie była starsza…
- Jak udało się panu uciec?
Udało mi się uciec w bardzo prosty, to znaczy prosty jak prosty sposób – prowadzili nas żołnierze na koniach, też nie Niemcy tylko ci, którzy służyli u nich. Zresztą niektórzy próbowali uciec tak na chama, po prostu uciekać, to kilka osób zastrzelili. Zaczęli tak uciekać, bo człowiek też nerwowo nie wytrzymywał. To się tak zdaje jak sobie teraz siedzę spokojnie, gadam, to wszystko… ale wtedy nie było tak lekko. Doszliśmy do ulicy Wolskiej, było strasznie gorąco wtedy, przechodziliśmy koło studni i te konie były spragnione, ci żołnierze, te Kałmuki nie mogli utrzymać tych koni i te konie do wody. A ludzie to jak, nie wiem, tak jak, nie chcę się wyrażać, jak świnie, a ja patrzę, z boku stała stodoła i z kolegą, z którego żoną spotkałem się na tej wsi, a on mówi: „Uciekamy, uciekamy.” Pobiegliśmy za dom i mówiąc niegrzecznie żeśmy ukucnęli, że coś chce nam się. Konie jak się napiły wody, to ludzie już poszli z dwieście, trzysta metrów, mogli się rozbiec ludzie, oni by ich nie połapali. Nic, każdy szedł jak złoto. Człowiek konia batem i pojechali, już nie mieli kogo szukać. Zresztą jak nas tam, ja wiem czy nas uciekło trzech, czterech, i dawaj z powrotem na tą wieś. Już przedtem jak byliśmy zgromadzeni, rozdzieleni, mężczyźni oddzielnie, kobiety oddzielnie, to tam mama poszła, że się źle czuje, ten machnął ręką, mama wyszła z tego szeregu i poszła, siostra też. Tam jeszcze ciotka z dzieckiem, z małym dzieckiem, też poszła. Mówię: „Pewnie poszły na tą wieś.” Stamtąd właśnie…
- Jak się nazywała ta wieś?
Gać, to jest Radiowo zresztą. Mówiąc szczerze, to nie wiem, czy to się nie nazywało Gacie. Chciałem dojść, byłem w Muzeum Woli i na Starym Mieście, ale trudno się jakoś dogadać gdzie to… Ale to trzeba tam iść, tam iść i w końcu już machnąłem ręką. Jeden mi powiedział na Starym Mieście, że jest tam jakieś muzeum też warszawskie, powiedział że: „Coś tam ma ta Gać wspólnego… Radiowo z tą Gacią.” Tylko nie wiem czy to była wieś Gać, czy Gacie. Teraz Radiowo to jest dzielnicą chyba Bemowa, czy Żoliborza. […]Uciekliśmy stamtąd do ciotki, do Mogielnicy na początku i tam przez dwa, czy trzy dni wędrowaliśmy aż tam doszliśmy. Ja naturalnie, bach! zachorowałem, bach! na gruźlicę, bach! trzy razy w sanatorium, bach! ledwo przeżyłem. Dlaczego ja żyję do tej pory, to Bóg raczy wiedzieć. Taki jest mniej więcej fragment mojego najczarniejszego dnia związanego głównie ze Szpitalem Wolskim na ulicy Płockiej. Taki jakiś sentyment nie sentyment, ale z drugiej strony, to z tego szpitala jakoś wyszedłem i tam jakoś się uratowałem i tam… Bo ja wiem, nie wiem jak to się stało, że tak się stało. Dlatego mój artykuł w tym piśmie miał tytuł: „Cudowne ocalenie.”
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Dość późno, bo długo chorowałem, chyba w 1946 roku. Wtedy chciałem dokończyć technikum samochodowe na Chmielnej, ale tam mnie nie chcieli. To znaczy nie chcieli mnie przyjąć na ten rok, który ja chciałem, tylko na rok od początku, ja chciałem na przyspieszony, bo już byłem stary chłop. Zrezygnowałem, zrobiłem maturę i jednocześnie chodziłem na wstępne, na Politechnikę Warszawską i po jakimś czasie skończyłem, dostałem nakaz pracy do Instytutu Mechaniki Precyzyjnej, tam pracowałem całe życie. Później ten instytut rozdzielili na Przemysłowy Instytut Automatyki Pomiarów i tam dokończyłem swoje do emerytury.
Warszawa, 10 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk