Danuta Topolewska „Nina”
Nazywam się Danuta Topolewska, mam równo osiemdziesiąt lat, mieszkam w Warszawie, Praga Południe na ulicy Kutnowskiej 18. Pseudonim w Powstaniu miałam „Nina”, to była wojskowa organizacja Korpus Bezpieczeństwa AK.
- Proszę najpierw opowiedzieć o czasach jeszcze sprzed okupacji. Z jakiej rodziny pani pochodzi?
Urodziłam się w Warszawie, w ogóle jestem warszawianką. Moja rodzina - inteligencja pracująca. Ojciec był urzędnikiem państwowym, mama nie pracowała, wychowywała nas troje. Jestem najmłodsza, mam jeszcze starszą siostrę, która kończy w tym roku osiemdziesiąt dziewięć lat i brat osiemdziesiąt sześć. Przed wojną powodziło nam się średnio, ojciec jako urzędnik państwowy zarabiał nieźle. Poza tym jeszcze miał dodatkowe wynagrodzenie za tak zwane wierszówki, bo pisał artykuły do lokalnych gazet.
Mama prowadziła dom. Dzieci się kształciły. Byłam najmłodsza, więc chodziłam do szkoły, wtedy była tylko szkoła powszechna. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to byłam w przedostatniej klasie szkoły powszechnej.
Rozpoczęła się wojna, ewakuowali ludzi z Warszawy, rozpoczęła się tak zwana wędrówka ludu. Warszawa się wyludniła, bo ci, którzy zostali, którzy ocaleli, udali się w kierunku na wschód.
- Jak pani zapamiętała sam moment wybuchu wojny, 1 września?
Już w ogóle były nieoficjalne wiadomości, że wojna na pewno będzie, jest nieunikniona. Mieszkałam jeszcze na Grochowie, tylko bliżej Gocławka, w dwurodzinnym domu z ogródkiem. Staliśmy z bratem na tarasiku i raptem widzimy walkę samolotów. To było rano 1 września, walka samolotów. Mój brat Zbigniew mówi: „Popatrz, widocznie jakieś ćwiczenia.” Raptem jeden samolot spada. Była walka myśliwca niemieckiego z naszym. Potem już rozległy się syreny alarmowe, ta wieść się momentalnie rozniosła, że jest wojna. Zresztą w ogóle media, radio i zaczęły się komunikaty o zbliżających się samolotach. Komunikaty podawane szyframi: „A-5 zbliża się! DW wypatrywać!”. Wszyscy się z tym już oswoili i tylko nadsłuchiwali. Zaraz, bezpośrednio po takich komunikatach, były alarmy i nalot się zbliżał.
Przeżyliśmy bombardowania w Warszawie, jeszcze na Grochowie, to może mniej się odczuwało, natomiast w Śródmieściu [częstotliwość nalotów była wielka, o czym świadczyło wielkie zniszczenie stolicy]. Wiadomo, jaka wojna była w Warszawie, jak Warszawa była strasznie zniszczona. Potem ewakuacja, więc niektóre zakłady pracy organizowały sobie ewakuację pociągami, ale ponieważ pociągi były bombardowane, ludzie przeważnie na piechotę uciekali na wschód. Mój ojciec miał być ewakuowany docelowo – Włodawa, Kowel, ale zrezygnował. I dobrze. Okazuje się, że potem ten pociąg, którym miał jechać z rodziną, został zbombardowany. Zaczęła się wędrówka nocami, bo we dnie Niemcy bombardowali, ostrzeliwali z karabinów maszynowych, strzelali do ludności z samolotów.
- W jakim kierunku państwo wędrowali?
W kierunku województwa lubelskiego. Różnie ludzie reagowali na prośby o udzielenie noclegu. Potem, jak już weszliśmy w środowisko wiejskie, to gospodarze nie zawsze byli życzliwi w stosunku do ludzi z miasta, różnie bywało z rolnikami. Ale byli ludzie, którzy rzeczywiście nam udzielali [schronienia], a to w stodole na sianie nocowaliśmy, bo były okropne naloty i ostrzeliwania z samolotów. Do ludności cywilnej po prostu strzelali. Szliśmy, aż zawędrowaliśmy w lubelskie, to była wieś Czemierniki. Zatrzymaliśmy się u bardzo życzliwych, dobrych ludzi, którzy nazywali się Baranowie. Potem żeśmy śmiali się: „Mieszkaliśmy u Baranów”. To taka nutka, trącąca [humorem]. Same Barany były, to znaczy sami Baranowie. Wszyscy [mieli] nazwisko Baran. Baran taki, Baran taki. Były z tego takie sobie śmieszki. Ale trzeba przyznać, że to byli ludzie ubodzy, ale bardzo życzliwi. Warszawiaków przygarnęli serdecznie, dzielili się wszystkim z nami. Byliśmy [u nich] do zakończenia wojny [o stolicę], do kapitulacji Warszawy.
Potem nastąpiły powroty. Zorganizowali wóz, parę koni. Franek Baran, bardzo bogaty gospodarz (u niego w gospodarstwie odbyło się świniobicie) załadował to wszystko na wóz, [również] chleb i [nastąpił] powrót do Warszawy. Nim dojechaliśmy do Warszawy, to już tego chlebka nie było, bo wszystko porozdawał ludziom. Ludzie byli bardzo głodni, zobaczyli, że jedzie wóz naładowany różnymi rzeczami, żywnością i rzeczywiście wszystko oddał ludziom, dowiózł tylko mięso. Zatrzymał się, konsternacja straszna. Jak opuściliśmy nasz dom, to zostawiło się wszystko, zapasy mama porobiła, więc w różne kufry, skrzynie [pochowała]. Nie było niczego jak wróciliśmy. Nie wszyscy wyszli z Warszawy, a tak zwani szabrownicy zaczęli po prostu działać, więc w tych wszystkich opuszczonych domach działali szabrownicy. Nic nie zastaliśmy poza gratami, meblami, nie było nic w ogóle, trzeba było wszystko od początku, od nowa [organizować życie].
Józio Baran, który wiózł nam towar, zatrzymał się u nas. Wszystko było prowizoryczne, więc trzeba było trochę pomysłu, organizacji, żeby to wszystko jakoś ściągnąć, co było potrzebne do życia. Rozgościł się u nas i handlował tym mięskiem, z czego myśmy skorzystali troszkę. Za udzielenie gościny, troszkę żywności nam zostawił.
Zaczęła się okupacja, zmieniliśmy adres. Przeprowadziliśmy się w 1941 roku do tego mieszkania. Było straszne zagęszczenie, bo tutaj rodzina była nasza. Tutaj myśmy się przeprowadzili i zaczęło się względnie normalne życie, okupacja. Ojciec wrócił do pracy, siostra też zaczęła pracować, brat zaczął pracować, ja jeszcze nie, bo byłam w wieku takim, że jeszcze nie [pracowałam].
- Kontynuowała pani edukację?
Tak. W czasie okupacji Niemcy pozakładali szkoły, które się nazywały: Obowiązkowe Szkoły Zawodowe i do jednej z takich szkół chodziłam na Grochowie. Młodzież chodziła, żeby się ustrzec przed wywózką na roboty do Niemiec. Był niemiecki, była rachunkowość, było kilka przedmiotów, oczywiście nie było polskiego, nie było historii. To była taka na pół, jakby zawodowo-średnia, taki twór edukacyjny. [Szkołę średnią ukończyłam po wyzwoleniu].
Odezwało się już podziemie, zaczęły się zawiązywać organizacje, konspiracja zaczęła działać. Ponieważ mój brat w konspiracji zaczął działać dosyć wcześnie, bo chyba w 1941 roku już, prosiłam, żeby mnie wciągnął do organizacji. W 1943 roku zaczęła się [moja] konspiracja.
Trochę się uczyłam w tej szkole, którą Niemcy nam założyli w naszej dzielnicy. Mama pracowała gdzie tylko mogła. Wtedy miały rację bytu uzdolnienia manualne, różne rzeczy kobiety robiły. Robiły na drutach i sprzedawały, robiły jakieś chusteczki, sprzedawały mydło. Zakładały prywatne wytwórnie mydeł. Nawet moja mama weszła w układy z jedną panią, która mieszkała niedaleko i u niej się wyrabiało mydło. Między innymi mama to mydełko sprzedawała. [Po wycofaniu się Niemców z Pragi] jeździła na Dworzec Wschodni. Przyjeżdżali Rosjanie, którzy momentalnie, od razu wyłapywali te mydełka, bo to była dla nich atrakcja. Mydło! –
Pachnio?!
- Na czym polegała pani działalność konspiracyjna?
Do OW KB AK wstąpiłam chyba w grudniu 1943 roku. To była organizacja wojskowa. Była pierwszą organizacją podziemną w okupowanym naszym kraju. Kształt i zadania nakreślał Władysław Sikorski, we wrześniu, przed opuszczeniem kraju. Korpus Bezpieczeństwa pierwotnie nazywał się Kadrą Bezpieczeństwa, a od grudnia 1943 roku została zmieniona nazwa na Korpus Bezpieczeństwa. Pod tym znakiem występowały oddziały Korpusu Bezpieczeństwa w czasie Powstania.
- Proszę powiedzieć, na czym konkretnie pani działalność polegała?
Naszym komendantem, Korpusu Bezpieczeństwa, był pułkownik „Tarnawa”. Do organizacji wstąpiłam w 1943 roku. Przeszłam kurs sanitarny, przeszłam [kurs] umiejętności obchodzenia się z bronią. Jeździliśmy z porucznikiem do lasów w Starej Miłosnej na ćwiczenia terenoznawstwa, aby w razie, gdy znajdziemy się w partyzantce, żeby umieć się po lesie poruszać, umieć się znaleźć w takich sytuacjach. Poza tym były spotkania, spotykałyśmy się w różnych miejscach. To było trochę w duchu patriotycznym, czytało się wiersze patriotyczne, śpiewało się po cichutku, piano, piosenki patriotyczne, a na koniec zawsze był odśpiewany przez nas hymn. Później się rozchodziłyśmy pojedynczo, żeby nas nikt nie [złapał]. Poza tym już zaczęłam się rozkręcać w działalności, roznosiłam prasę podziemną, „Biuletyny Informacyjne”, gazetki.
Na Solcu miałam ciotkę, która była strachliwa jak Kurniakiewicz z filmu „Zakazane piosenki”, który mówił: „Tylko ostrożnie”, jak usłyszał gdzieś rozmowy na temat sytuacji na frontach albo ktoś o Niemcach [źle mówił], albo jak słyszał piosenki, bo na ulicach się gromadziły orkiestry podwórkowe, które grały różne patriotyczne pieśni. Więc, jak to usłyszał, zamykał drzwi, okno i krople walerianowe sobie odmierzał i uspokajał się. Do czego zmierzam? Miałam ciotkę, która mieszkała na Solcu, była ciotka, wujek i rodzeństwo, brat cioteczny i siostra cioteczna. Wiedzieli, że troszkę działam, prosili mnie o gazetki jakieś, jak będę miała ciekawe. Więc gazetki, „Biuletyny Informacyjne”, najświeższe zawiozłam. Wchodzę i mówię: „No, Tadek, patrz! Przywiozłam to, coście chcieli!”. – „A co ty przywiozłaś?”. – „No ciociu, niech ciocia zobaczy”. – „Yyyy! Jezus Maria! Co ty robisz?! Ty wiesz, jak ty się narażasz?! Po co ci to?!”. Natychmiast się zapoznali z treścią tych ulotek i ciotka im to wydarła i do pieca. Byli różni ludzie, na ogół się bali. Przecież wiadomo, co się działo wtedy. Były rozstrzeliwania, łapanki, egzekucje, rewizje w domach. Takie rewizje w czasie okupacji przeżyłam chyba dwie, jeszcze mieszkałam bliżej Gocławka, na [Mniszewskiej]. Mój kuzyn był też w konspiracji, była u nas rewizja, ostrzegłam mojego brata, który był gdzieś dalej, trochę po sąsiedzku. Jeszcze byłam mała, w koszuli nocnej wymknęłam się i pobiegłam, udało mi się ostrzec go: „Zbyszek, nie przychodź, bo jest u nas rewizja”. Im chodziło o kuzyna mojego, który chwilowo u nas mieszkał. Też wmieszany był w jakąś sprawę, był w konspiracji. Później niepostrzeżenie musiałam wrócić, bo by zauważyli, że ktoś był i go nie ma. Jakoś udało mi się wsunąć z powrotem i tylko zdążyłam powiedzieć: „W porządku. Zbyszek ostrzeżony”. Gestapowiec, który mnie zauważył, [zapytał] co tu robię. Mówię: „Stoję!”. [A on], że gdzieś byłam. „Nigdzie nie byłam, stoję cały czas tu”. Zajęli się szperaniem po kątach, bibuły szukali, różnych rzeczy szukali, mieli namiary i szukali u nas. Nic nie znaleźli na szczęście.
- Proszę powiedzieć, jak to wyglądało na kilka dni przed wybuchem Powstania? Co się działo?
Dostałam rozkaz, żeby się zgłosić 30 lipca na Zagórną, na Powiśle, że tam będzie punkt zborny i będą nas kierować do poszczególnych dzielnic. Tak też zrobiłam. Troszkę dalej, na mojej ulicy, mieszkała starsza ode mnie babka, z którą poszłam na Zagórną. W ogóle nie wszyscy się znali, bo to była cała zbieranina, różne zgrupowania były. Byłyśmy dwa dni i jeszcze pośpieszny kurs sanitarny przeszłyśmy, sposoby bandażowania, coś takiego, na szybko. Był porucznik, który nam jeszcze pokazał, przypomniał jak się obchodzić z karabinem i tak dalej, krótki był kursik.
Pierwszego przed południem wydano nam akcesoria powstańcze, torbę sanitarną, beret z orzełkiem, opaskę, nosze i powiedzieli: „Macie się udać na Ochotę, na Kolonię Staszica. Tam będzie punkt wasz, tam będziecie działać”. Tak też zrobiłyśmy. Niemcy o tym doskonale wiedzieli, bo jak wędrowałyśmy przez miasto, to pełno Niemców jeździło na motorach i po prostu patrzyli na nas i nie reagowali w ogóle. Przecież szłam z koleżanką i niosłam nosze, jeszcze bez znaków powstańczych, ale wszystko jedno. Doskonale wiedzieli, że godzina „W” ma być o siedemnastej. Jak doszłyśmy, to już sporo było chłopaków, dziewczyn, których nie znałam, bo to była zbieranina.
Moja organizacja była na prawobrzeżnej Warszawie, tu raczej była działalność, dopiero potem kierowali do poszczególnych dzielnic Warszawy. Właśnie ta moja koleżanka, z którą byłam, poszła do Puszczy Kampinoskiej, ja zostałam. Zbliża się mrok, już jest wszystkich pełno i trzeba było jakąś kwaterę dla nas przecież załatwić. Nieopodal była willa, jak się okazało, lekarza. Okna były zakryte okiennicami, tak jakby żywej duszy nie było, ale chłopcy podeszli bliżej i dopatrzyli się, że gdzieś światełko przechodzi przez szparę i zaczęli walić. Nikt się nie odzywa. Dopiero po długim łomotaniu otworzył nam lekarz, więc powiedzieli: „My, powstańcy, prosimy o natychmiastowe udostępnienie nam [mieszkania], bo mamy rannych chłopców”. Już zaczęli znosić, już było trzech chłopaków rannych przyniesionych nam przez sanitariuszki do tej szopy. Był jakby garaż, jakieś pomieszczenie i w końcu nam otworzył. Jeszcze nie opowiadałam, że jak wyszłam z domu, mama mnie w ogóle nie chciała puścić, wyszłam z zaburzeniami silnymi żołądka i z temperaturą. Nie mówiłam o tym, bo wiedziałam, że mama mnie nie puści. Zrobiłam się zielona, zasłabłam i nie mogłam iść. Miałam iść do Kampinosu z tą [koleżanką], a lekarz mówi: „Kładź się tutaj, ja cię zbadam”. Stwierdził, że to będzie prawdopodobnie wyrostek ostry i dał mi jakieś leki. Dlatego zostałam na Kolonii Staszica, bo byłabym poszła z koleżanką do Kampinosu. Cały czas, jedenaście dni, tam byłam.
Lekarz na razie był bardzo najeżony, ale potem zmiękł, udostępnił nam spiżarnię, udostępnił nam leki, środki opatrunkowe, uszanował. No, niestety. Ale był tak bardzo jakoś negatywnie nastawiony, jak się tak zatarasował, okiennice pozamykał, prawdopodobnie z zamiarem nieudzielania nikomu pomocy. Dopiero na skutek łomotania chłopców musiał otworzyć.
- Pani samopoczucie polepszyło się?
Dostałam leki na obniżenie temperatury i troszkę było [lepiej]. To prawdopodobnie emocje, nerwy może, sytuacje nowe. Potem jedenaście dni zajmowałyśmy się opatrywaniem chłopców, dbałyśmy o higienę, gotowałyśmy. Pamiętam, że dwa razy na rozkaz zanosiłam jakieś meldunki na hasło, na sąsiednią ulicę, niedaleko była szkoła. Przemycałam się dwa razy i powracałam. A tak, opieka nad rannymi. Cały czas nosili nam kolegów. Kilku umarło. Tak że chłopcy pochowali potem. Lekarz miał duży, dosyć ładny ogród. W ogródku zostali ci chłopcy pochowani. Ich dowody tożsamości, krzyżyki zostały w butelki włożone i razem z nimi pochowane.
- Czy ten lekarz również pomagał, opatrywał, zajmował się rannymi?
Tak, całkowicie. Jakoś tak, może pod presją, nie wiem, może po prostu doszedł do wniosku, że jak [mógłby pozostać bierny]. Tak, że pomagał.
- Czy państwo mieli jeszcze jakieś swoje zasoby opatrunków?
Torby sanitarne, ale to było szczątkowe, symboliczne tylko. Troszkę gazy, troszkę plasterków, jodyna, Rivanol. Pierwsza pomoc, która naprawdę przy takich ciężkich ranach, jakie były, to było właściwie mało przydatne, wszystkiego było . Myśmy dobrze trafiły, bo [lekarz] miał dobrze zaopatrzoną spiżarnię, miał ziemniaki, miał warzywa, miał mięso. Tak że myśmy mogły to wykorzystać.
- Na jakiej ulicy znajdował się ten dom?
To było chyba Sanguszki, ale sobie nie mogę do tej pory przypomnieć. Nawet mąż szukał na mapie [ulice] z Kolonii Staszica. To była chyba Sanguszki, niedaleko była szkoła. Kilka razy ta szkoła przechodziła z rąk do rąk. To Niemcy zajmowali, to potem nasi chłopcy zajmowali.
- Czy pani również znosiła rannych?
Nie, działałam tylko na miejscu. To znaczy poza tymi meldunkami dwoma, jakie zaniosłam pod wskazane adresy, to cały czas byłam na miejscu.
- Czy miała pani moment bezpośredniego zagrożenia życia w czasie tych jedenastu dni?
[W czasie konspiracji i w czasie tych jedenastu dni było wiele momentów zagrożenia życia. W bezpośredniej akcji zbrojnej udziału nie brałam]. To znaczy tylko były straszne bombardowania, dzień i noc świst. Później Niemcy zaczęli stosować tak zwane „krowy” wyjące to było, strasznie hałaśliwe. Dzień i noc tylko były huki, były odgłosy karabinów maszynowych, granatów, cały czas to było.
- Czy rozmawiała pani z powstańcami o tym, jaka jest sytuacja w Warszawie?
Do nas wiadomości docierały, oczywiście. Jedenastego dostałyśmy wiadomość, że Wola upadła, że Wola już skapitulowała. Mój mąż urodził się na Woli. Jest młodszy ode mnie o pięć lat, więc jeszcze nie brał udziału w Powstaniu, ale był do końca właśnie, do kapitulacji, do zajęcia przez Niemców Woli. Został wywieziony z rodzicami. Też przeszedł przez wszystkie etapy, przez Pruszków, był w Oświęcimiu. Dwie siostry były, on, i rodzice jego. Siostry ocalały, mama zmarła w Oświęcimiu, a on został z Oświęcimia przewieziony do obozu Mauthausen. [Obecnie jest prezesem klubu Mauthausen]. Też miał bardzo trudne dzieciństwo, bo został sierotą. [Ojciec męża został zamordowany w Mauthausen-Gusen].
- Mieliście państwo dostęp do radia lub prasy powstańczej?
W Kolonii Staszica?
Nie, nawet nie wiem czy ten lekarz coś miał. Byłyśmy całkowicie pochłonięte [rannymi] chłopakami. Dzień i noc dyżury, one przecież były stałe, naprawdę ciężkie, to była bardzo trudna praca przy nich.
- Panie zajmowały się tylko powstańcami czy ludnością cywilną również?
Tylko powstańcy.
- Nie miała pani kontaktów z ludnością cywilną?
Nie. Jedenastego, wtedy, kiedy doszły nas słuchy, że padła Wola, padła Ochota. Zaczęło się tak zwane „wygrużanie” ludności cywilnej z domów. Szaleli Ukraińcy na Kolonii Staszica, gwałcili kobiety, właśnie siostra mojej koleżanki została zgwałcona przez Ukraińca. Tak że jedenastego już zaczęli się gromadzić ludzie wyganiani z domów. Więc co? Nie poddamy się, nie pójdziemy do Niemców i nie skapitulujemy, tylko po prostu wkręcimy się z ludnością cywilną i tak zrobiłyśmy. Schowałyśmy wszystkie swoje akcesoria powstańcze, torby, berety, opaski. To wszystko ukryłyśmy i wyszłyśmy z ludnością cywilną. Tak jak to zrobiła w „Zakazanych Piosenkach” Danuta Szaflarska. Powiedziała, że się nie podda Niemcom, tylko woli iść nawet do obozu i tak też zrobiła. Nas było [osiem], które trzymałyśmy się cały czas, przeżyłyśmy dwa obozy i wróciłyśmy wszystkie szczęśliwie do domu. [Obecnie zostało nas cztery].
- Proszę powiedzieć, jak odbyło się to wyjście z Warszawy, w którym kierunku państwo zostali prowadzeni?
Pierwszy etap… Aha jeszcze coś powiem ciekawego. Prowadziłyśmy we dwie chłopca, który dostał postrzał w nogę. Już idziemy z ludnością, prowadzimy go, raptem doskoczył do nas „Ukrainiec” i zaczął żonglować nożykami i zaczął przymierzać się do nas. Powstańcy to byli dla nich bandyci, tak nas ochrzcili. Zaczął żonglować nożykami i celować, więc my: „Boże, którą trafi, czy w chłopaka, czy w nas?”. Ale drugi jego kumpel to zauważył, bo z tych domów częściowo zbombardowanych, częściowo palących się, wyrzucane były różne rzeczy i ten, który do nas z tymi nożami skakał, był pijany, kolega też był pijany i odciągnął go w ostatnim momencie. Jak go odciągnął, to my od razu nura w tłum i ci, którzy byli koło nas i widzieli tę scenkę, od razu nas otoczyli, od razu do przodu i tym sposobem uciekłyśmy. Nie wiem, a może by mu przyszło do łba i trafiłby którąś z nas, albo chłopaka. To był taki właśnie moment, który zakodowałam sobie na długo bardzo, bo [machał przed nami] tymi nożami i [wrzeszczał]:
Bandit. Pijany był strasznie, bełkotał tylko:
Bandit, Bandit.
- Dokąd państwo zostali wyprowadzeni?
Pierwszy etap to był Zieleniak. Tłumy, okropny to był widok, bo staruszki, kaleki na wózkach, starzy ludzie o laseczkach, matki trzymające dzieci na rękach. To był bardzo żałosny widok, tragiczny. Zaprowadzili nas na Zieleniak – gwałty i tak dalej. Całe szczęście, że my byłyśmy chyba tylko dwie, czy trzy godziny, bo kobiety, które zostały na noc, to właśnie miały straszne, ciężkie przeżycia. Dalszy etap to była droga na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim były podstawiane normalne pociągi pasażerskie, wtłoczono nas do tych pociągów i następny etap to droga do Pruszkowa. W Pruszkowie była ogromna hala, warsztaty kolejowe. Tam były tłumy.
- Czy pani była może wtedy z rodziną, czy sama?
Sama. Byłam szczęśliwa, że jestem sama. Patrzeć, jak jest rodzina, co ta rodzina przeżywa, jedna osoba lituje się nad drugą osobą, to będą już dalsze opowieści w czasie drogi do obozu i w obozach koncentracyjnych, to było nie do zniesienia. Naprawdę modliłam się, że jestem sama, że to sama przeżywam. To samo przeżywały moje koleżanki. Były dwie siostry. Była [Maniusia] z Hanką, dwie siostry tylko. Pamiętam jak matka zginęła, a córka została. Obie padły na ziemię, bo był świst granatów. To była ewakuacja z Magdeburga, z Buchenwaldu, z obozu.
- Czy orientowała się pani, co się dzieje z pani rodziną wtedy?
Skąd? To jeszcze dalej opowiem. [Jak] byłam w Pruszkowie to były nawet możliwości ucieczki, w Pruszkowie działały siostry PCK. Opiekowały się staruszkami, starcami, którzy byli na tej ogromnej hali, nosiły jedzenie, wodę. Były momenty, że jak ktoś wszedł w komitywę z taką siostrą, to mogła [ona] przeprowadzić kogoś [poza teren hali], taka możliwość była. Dopiero później dowiedziałyśmy się o tym, ale nie próbowałyśmy tego. Wiem, że kilka osób uciekło, z nimi jakoś wyszli. Chyba dwie doby byłyśmy w Pruszkowie. Później podstawili nam wagony, nazywane popularnie bydlęcymi, towarowe wagony. Załadowali nas do oporu i zaczęła się „wędrówka”. Powiedziano nam, że nas wiozą na zachód, prawdopodobnie gdzieś w poznańskie i będziemy zakwaterowani u gospodarzy tamtejszych i mamy doczekać końca wojny, więc fajnie. Miałam jakąś karteczkę i ołówek przy sobie, zaczęłam pisać: „Mama, jestem tutaj. Jadę. Gdzieś mnie wywożą. Wyszłam z Powstania”. I adres był. Przez szczelinę w wagonie wkładałam i myślę – może wiatr gdzieś zaniesie, może ktoś znajdzie, może ktoś dostarczy. Tak się łudziłam. Oczywiście, że nie wiedzieli nic o mnie [aż do powrotu]. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Już dawno poznańskie minęło, zatrzymujemy się, podobno było to dwadzieścia kilometrów od Berlina i ta miejscowość nazywała się Wilhelmshagen chyba. To był obóz przejściowy, byliśmy dwa tygodnie. Właściwie to było lenistwo, nic nie robiłyśmy. „Co oni z nami zrobią?! Czego nas tu trzymają?!”.
Nie, koedukacyjny, mieszany. Wreszcie przyjeżdża ekipa esesmanów, wykurzają wszystkich na wielki plac i robią selekcję. Mężczyzn na jedną stronę, kobiety z dziećmi na drugą stronę. Znów się dzieją straszne sceny, bo zostają rozdzielane rodziny. Okazało się, że mężczyźni byli przeznaczeni do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, a kobiety do Ravensbruck. To znaczy my też, te nasze sześć dziewczyn, z którymi trzymałyśmy się cały czas. Też tragedia, bo rodziny nie chciały się rozdzielić. Niejeden mężczyzna kolbą dostał po głowie i przewrócił się. Takie były scenki bardzo drastyczne. W tym momencie również pomyślałam sobie: „Boże, jak to dobrze, że jestem sama”. Do tego wracałam kilka razy, byłam taka szczęśliwa, że jestem sama, bez rodziny.
- Niech pani opowie o obozie w Ravensbruck.
Znane jest to wszystko! [Z literatury, filmów, sztuk teatralnych].
- Ale chciałabym usłyszeć pani wrażenia.
[Dobrze], powiem, jak to było. Jak to obóz. Jak już nas załadowali w wagony bydlęce, to zaczęła się droga do Ravensbruck. Wysadzają nas, ustawiają w szeregi po sześć i idziemy, gnają nas. Idziemy, idziemy, raptem ukazują się naszym oczom wieżyczki i druty. Obóz, to obóz, wiadomo. Mijamy jedną bramę, brama: „Łup!”. Zamyka się za nami. Miałam takie wrażenie, później dzieliłam się wrażeniami z koleżankami, że tak, jakby się wieko trumny [zamykało]. Przechodzimy do następnej bramy, to samo: „Łup!”. Bramy były cztery i przy każdej bramie warta.
Znalazłyśmy się na ogromnym placu. To już był wieczór, ciemno. [Plac] oświetlony był reflektorami. Zaczęła się tak zwana mykwa, kobiety musiały oddać wszystko, co miały przy sobie, każdy pierścioneczek, medalik. Była nawet rewizja, my to nazywałyśmy anatomiczna, we wszystkie zakamarki kobiecego ciała zaglądały esesmanki, wszędzie. W różnych miejscach kobiety swoje drogocenne rzeczy chowały. Trzeba było wszystko [oddać], a jak jeszcze coś znalazły, to dostała babka po pysku, że chowa. Z tego się utworzyła cała sterta rozmaitych rzeczy: pieniądze, pierścionki, bransoletki, naszyjniki, trzeba było wszystko oddać. Nic takiego nie miałam, dwa pierścionki tylko. To był okres, kiedy do Ravensbruck zaczęto przysyłać transporty z różnych okupowanych krajów, bo Niemcy zaczęli zajmować kraje i ludzi do obozów posyłać. Było już przeludnienie.
Jak się skończył ten cały cyrk z mykwą, z przeglądem głowy, oczywiście dużo poszło głów pod maszynkę, na szczęście żadnej z nas nie. Później żeśmy bardzo o głowy dbały, bo to wszystko było możliwe w takich warunkach. Przydzielono nam baraki. Jak weszłyśmy do tego baraku, w życiu nie widziałam takich tłustych, wypasionych pcheł. Widziałam, jak skakały po siennikach. Łóżka piętrowe z siennikami i jak zobaczyłyśmy pchły, to żeśmy struchlały.
[W obozie] zaczęła się gehenna. Boże kochany. Najgorsze to były apele. Ravensbruck to był obóz, który znajdował się na północy. Klimat był dosyć ostry i nękali nas apelami. To znaczy już około trzeciej nad ranem budzili nas, ustawiali na placu apelowym, esesmanki łaziły między szeregami z psami, wilczurami i jak któraś stanęła nie tak, coś jej się nie podobało, to szczuła psem. Takie były właśnie scenki. Stałyśmy tak [kilka godzin] do rana. Kobiety stare mdlały, były wynoszone. Były kobiety w różnym wieku. Młode dziewczyny, miałyśmy jeszcze zapas sił, tak że znosiłyśmy wszystkie trudy znacznie łatwiej niż starsze babki, one były biedne. Potem puszczano nas do baraków po tym apelu, na śniadanie, które się składało z kawy, chleba jakiś kawałek, kosteczka margaryny.
Potem zetknęłam się z kobietami, które były nazywane „muzułmankami”. To były kobiety, które siedziały już dosyć długo i na których przeprowadzano pseudo-medyczne doświadczenia. Wyciągano szpik, miały rany, blizny na rękach. To były cienie ludzkie. Myśmy nie mogły patrzeć na te kobiety.
Na obiad były przeważnie zupy ze śmierdzącej brukwi czy z pokrzyw, okropne. Więc na razie nie chciałyśmy tego jeść, bo jeszcze nie byłyśmy wygłodzone tak bardzo. One tylko czekały. Stały albo siedziały gdzieś i z daleka czekały aż zostawimy coś na talerzach, na miskach.
- Jakiego pochodzenia były te kobiety?
Różne. Tam były kobiety różnej narodowości. [Pozostawione miski były od razu rozchwytywane i opróżniane, one były bardzo biedne].
W Ravensbruck byłyśmy chyba miesiąc. Co tam robiłyśmy? Dźwigałyśmy kotły z obiadami, z posiłkami. Od czasu do czasu esesmanki wyprowadzały nas daleko w pola, coś robiłyśmy w polu, wykopywałyśmy jakieś rośliny, już nie pamiętam, co to było. Stale mijaliśmy obóz męski, oni zawsze stali, zdejmowali czapeczki z głów i machali nam, pozdrawiali nas.
Pewnego dnia przyjeżdża ekipa esesmanów, wyrzucają wszystkich na plac apelowy i selekcja, spisują nas. My i ileś jeszcze kobiet zostało przeznaczonych do wyjazdu do Buchenwaldu, do Magdeburga, Arbeitslager Buchenwald. To było na przedmieściach Magdeburga. To był obóz pracy a jednocześnie obóz koncentracyjny. To była praca w fabryce amunicji. Doprowadzano nas do fabryki i to była praca tydzień na dzień, tydzień na noc. Warunki były paskudne, bo na przykład obsługiwałam maszynę, która wytwarzała kulki karabinowe. Łączyło się coś, wychodziła kulka, miałam obowiązek mieć szablon i mierzyć czy kulka jest właściwa, dobra, czy ma właściwy kształt. Jak nie, to trzeba szybko majstra zawiadomić, żeby poprawił maszynę, bo posądzą o sabotaż. Jak wypuszczę ileś kulek złych, to znaczy, że sabotaż popełniłam. To była praca od szóstej rano do szóstej popołudniu, z półgodzinną przerwą o godzinie dwunastej w południe. Schodziłyśmy do stołówki, niby to się nazywał obiad, jakaś zupa. Następny tydzień od szóstej popołudniu do szóstej rano. Czasami „nocka” z „dzionkiem” mijały się. Dziewczyny schodziły z fabryki, a „dzionka” już wchodziła, tylko się pozdrawiałyśmy jak mijały się dwie zmiany.
Praca była ciężka, bo trzeba było stać przy maszynie, uciążliwa była praca, a za przepierzeniem, za szkłem, stało kilka esesmanek i obserwowały nas ciągle, co robimy, czy przypadkiem coś… Jedyną pociechą było to, że było kilku majstrów, Francuzi byli i [Włosi] na robotach, ale nie w obozie koncentracyjnym, tylko na tak zwanych robotach wolnościowych. Byli zatrudnieni w tej fabryce i czasami obsługiwali nasze maszyny. Zaprzyjaźnił się ze mną Włoch, przedstawił mi się, że się nazywa [Luigi] Baroni. Jak mam na imię? Powiedziałam, więc jak przychodził, to: „Danusia, Hitler kaput”. W ten sposób pocieszał i od czasu do czasu przynosił mi kawałek chleba, jakąś pajdkę, wsuwał mi do maszyny chleb albo jakiś gęsty grzebień, bo przecież wiedział, że jesteśmy zagrożone insektami, bo higiena była bardzo kiepska, trzeba było samemu dbać o siebie. To taka iskierka, [trochę] radości w codziennym paskudnym i trudnym życiu. Przychodzili i nas właśnie tak pocieszali.
Jeden był straszny incydent, którego nigdy nie zapomnę, to była egzekucja na terenie naszego obozu. Powiesili Rosjankę, bo chciała uciec. Złapali ją na ucieczce, przyprowadzili, zbudowali u nas na placu apelowym szubienicę i o godzinie chyba drugiej w nocy, budzą nas, wyganiają z bloków i każą dookoła szubienicy chodzić i patrzeć na nią, żeby przypadkiem którejś z nas nie zachciało się uciekać, ku przestrodze. Okropny to był widok. Kobiety nie chciały patrzeć, ale oczywiście esesmanki, wstrętne baby, jak któraś odwracała głowę, to podeszła i głowę jej przekręcała.
Look, look! – trzeba było patrzeć. Taki bardzo przykry moment [w czasie] tego pobytu.
Jeszcze było jedno straszne moje przeżycie, nasze przeżycie. W tym czasie już coraz więcej było nalotów na Magdeburg, bo front się zbliżał. Z jednej strony Amerykanie podchodzili do Magdeburga, a z drugiej strony Rosjanie. Kociołek robili i częstotliwość nalotów, bombardowań była [co raz większa]. Noc i dzień prawie. Nas zamykano w barakach na noc i jednej nocy, w czasie nalotu, spadła zapalająca bomba na jeden z baraków, u nas, na terenie obozu. Barak się palił, rzeczy działy się straszne. Widząc to przez szparki, kobiety dostawały normalnie histerii, cuda się działy. Myśmy trzymały się razem i wzajemnie starałyśmy się powstrzymać przed różnymi gestami nieodpowiedzialnymi. Jakby tak się człowiek dał ponieść emocjom, to też chyba by histerii dostał i nie wiem, co. Straszne to były rzeczy, ale od tej pory zakazano esesmankom zamykania nas w barakach i jak były naloty, to już nam pozwalano schodzić do schronów razem z nimi.
Potem miałam straszne fobie. Jak już nawet wróciłam do domu po swoich przeżyciach, to w ogóle chorób miałam dużo. Neurolog musiał się wziąć za mnie. Zrywałam się po nocach, krzyczałam, widziałam druty, widziałam psy, widziałam ogień. W ogóle bardzo długo chorowałam, bardzo długo się leczyłam. [Pobyt w obozie zrujnował mi zdrowie].
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
[Do Warszawy powróciłam] 18 maja, ale jeszcze były przygody. Jak się zbliżał front, byłyśmy szczęśliwe, że coś się dzieje. Jak już rzeczywiście front się zbliżał, bo już było słychać w Magdeburgu kanonadę. Był huk armat, ostrzał było słychać. Ewakuowali nas. Kazali nam wyłazić, dali po kocu, pajdkę chleba, dwie kostki margaryny i ewakuacja. Podobno mieli nas docelowo ewakuować do obozu kolejnego Altengrabow. Znów pędzą nas, pamiętam, most na Łabie był podminowany, granaty świstały, jak padłby granat na nas, to by ten most wyleciał w powietrze. My tylko – powstań, padnij, powstań, padnij. Jak słyszałyśmy świst granatu, to żeśmy plackiem padały. Wstawałyśmy i [biegłyśmy] dalej, aby tylko przez most przelecieć.
Jesteśmy już poza miastem, pędzą nas, już zbliża się wieczór i raptem znajdujemy się na jakiejś bardzo dużej łące. Z daleka widać domki, tak jakby były tam wioski. Konwojowali nas nie esesmani, tylko Volkssturm. Volkssturm to są żołnierze, nie gestapowcy, nie esesmani, nie hitlerowcy. Jak znaleźliśmy się na polanie, była wielka szopa, Volkssturm kazał nam się gdzieś rozłożyć, żeby się przespać, że rano pójdziemy dalej. Myśmy gdzieś przycupnęły, śpimy niezdrowym snem, budzimy się rano, budzą się ludzie, patrzą, a tu nie ma Volkssturmu, uciekli. Dotarła do nich wiadomość, że podobno wojska rosyjskie wkroczyły do Magdeburga i nawiali. Nie wiemy, co mamy ze sobą zrobić. Każdy [poleciał] w swoją stronę. Sześć dziewczyn, które razem trzymałyśmy się – pędzimy, pędzimy jak wariatki przed siebie. Raptem napotykamy na rów, który jest do połowy napełniony wodą, właściwie nawet mniej, trochę wyschnięty. Opodal jest szopka i później jak się okazało, w szopce rolnicy niemieccy trzymają jakieś narzędzia rolnicze. Przycupnęłyśmy w tym rowie i: „Co mamy robić?”. Co się wydarzyło? Już o świcie patrzymy, wychylamy głowy, a na horyzoncie, daleko, widać grupki ludzi z Volkssturmem, z tym wojskiem, które nas konwojowało. [Została] zdementowana wiadomość, że wkroczyli Rosjanie do Magdeburga i kazali im zbierać więźniów do kupy.
Zobaczyłyśmy grupkę jeńców, okazało się, że Volkssturm wrócił i zbiera więźniów, żeby ich doprowadzić do obozu Altengrabow. Natychmiast głowy [cofnęłyśmy], schowałyśmy się, przyczaiłyśmy i następna radocha. Słyszymy raptem głos Polaka. To był Polak, który pracował na robotach wolnościowych i wyszedł z koniem orać, bo kwiecień to był okres orki. Jak usłyszałyśmy przekleństwo, coś do tego konia: „Taka twoja…” – i tak dalej, to myśmy oszalały. Wyskoczyłyśmy z tego rowu do niego, ujawniłyśmy się w tym momencie. Wymiana chaotyczna zdań: „Uciekłyśmy. Jesteśmy z Buchenwaldu”. Skończyły się nasze tarapaty. Zajął się nami, zorganizował pomoc we wsi. [Dwa] tygodnie [siedziałyśmy] w tej szopce, donosił nam jedzenie, żywność nam donosił, bo dopiero po dwóch tygodniach wkroczyły wojska radzieckie. Dopiero do nas przyszli chłopcy z harmonią, z wódką oczywiście i myślałam, że umrę, bo napiłam się wtedy kieliszek wódki i dostałam takich potwornych bólów, że myślałam, że umrę. Ale to wszystko była euforia, wiadomo. I nas zabrali do wsi. Już były wojska radzieckie. Jeszcze było świniobicie, były jakieś nierozsądne zachowania, pozatruwali się, bo przecież [ci wszyscy to] więźniowie wygłodzeni, zaczęli jeść rzeczy ciężkostrawne i były rozmaite choroby potem. Tak że po dwóch czy trzech dniach zorganizowali nam powrót. To była chyba czwórka koni, ogromny wóz i dużo rozmaitych rzeczy naładowanych na ten wóz.
Zaczęła się droga powrotna do Polski. Byłam znów chora, dostałam rozstroju strasznego, więc zdobywały [dziewczyny] po drodze kaszę, jakiś ryż, bo domy niemieckie były poopuszczane, to takie szaberki były też rozmaite. Wchodziło się gdzieś do opuszczonego domu, poszperało się, znajdowało się kaszę, czy ryż. Chłopcy zaopatrzyli nas. Gotowały mi dziewczyny tą kaszę, czy ten ryż, zjadłam. Wróciłam, miałam okropny wrzód na nosie, jeszcze mam ślad, czyraki na pupie, świerzb straszny, cała poorana byłam.
- Wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy. Jeszcze przedtem zatrzymałam się pod Poznaniem, to był Kaźmierz. Tam była rodzina jednej z tych dziewczyn, z którymi byłyśmy, [Maniusia], ma prawie dziewięćdziesiąt lat, na Powiślu mieszka. Była niezorganizowana, [w Powstaniu] znalazła się przypadkowo, nie należała nigdzie, ale cały czas z nami była. Takich osób było więcej. Chwilowo zatrzymałam się [u niej], bo [jej rodzina chciała] mnie troszkę podkurować. Jak mi gorączka opadła, bo miałam dużą gorączkę, załatwili zaświadczenie od miejscowej władzy, [już polskiej władzy], która się już organizowała, że taka a taka, wracała z takiego a takiego obozu i władze są zobowiązane do udzielenia pomocy w powrocie do Warszawy, i sto złotych uzyskałam. Odprowadzili mnie na dworzec, wsiadłam do strasznie zatłoczonego pociągu, bo to były masowe powroty tych, którzy ocaleli i przyjechałam do Warszawy.
Jak zobaczyłam Dworzec Zachodni, to usiadłam i zaczęłam ryczeć, bo [zobaczyłam] same kikuty [domów]. Nic nie było tylko same kikuty popalone, wszystko było spalone. Boże święty, wobec tego, co jest na Pradze? Bo mieszkałam po tej stronie, Praga Południe. Boże kochany! Do kogo przyjadę? Dokąd wrócę? Czy dom w ogóle jest? Czy będę miała, do kogo wrócić? Byłam zrozpaczona. Jakoś się wzięłam w garść. Był Most Syreny, budowali już Most Syreny prowizoryczny, drewniany. Akurat jechali żołnierze, wciągnęli mnie do samochodu, bo stałam jak ta sierota. Myślę sobie: „Co tu zrobię? Jak tu przejść?”. Jeden się do mnie odezwał: „Dokąd ty chcesz jechać?”. Mówię: „Na Pragę”. „To chodź”. Wciągnął mnie do samochodu, wysadzili mnie po drugiej stronie i jak zobaczyłam Pragę, to mi się humor poprawił, bo Praga prawie nie była zniszczona. Były jakieś ślady po kulach, częściowo bombardowane były też domy, ale nie tak. Zaczęła się moja wędrówka ulicą Grochowską. Jak wracaliśmy, to odpoczywam, oczywiście siadam co jakiś czas, było nam ciężko, a jestem słaba, chora, chuda, ważyłam trzydzieści siedem kilo. No, to mało trochę, z takim wrzodem. Ludzie patrzą na mnie z politowaniem. Dochodzę do ulicy Igańskiej, patrzę, a tu [idzie] znajoma, Jadzia Kurdejówna. Kiedyś u nas, gdzie są piwnice, były sutereny i ludzie mieszkali w suterenach. Jedna z tych babek stąd: „Ojej, panno Danusiu! Boże!”. Tylko pytam: „Czy mama moja jest? Czy moi są?”. – „Tak! Tak! To ja lecę i powiem, że pani idzie!”. To takie chaotycznie wołane zdanie, w takich momentach człowiek nie wie w ogóle, co ma gadać […]. Moja mama wyszła przed dom. Pamiętam mamę, miała ładne włosy, taki popielaty blond. Jak wróciłam, to była siwiusieńka jak gołąbek. Przywitanie to w ogóle nie ma, o czym mówić. To były spazmy, to było łkanie, to były rozmaite rzeczy. Tylko zapytałam: „Co z ojcem?”. Ojciec mój był jeszcze w Niemczech na robotach [w Nadrenii], ale nie w obozie. Wróciłam 18 maja, a ojciec wrócił z Niemiec w czerwcu. Brat w czasie Powstania poszukiwał żony, która była w ciąży i spodziewała się dziecka. Poszukiwał, jakoś się urywał, gdzieś szukał jej, bo nie wiedział, gdzie jest. Bał się, że będzie rozwiązanie szybko. Nie wiem, kiedy wyszedł, bo wiem, że miał kłopoty jakieś potem. Ale w każdym razie poszukiwał jej, bo była w ciąży w ostatnim [miesiącu]. „Zbyszek gdzie jest?”. Zbyszek jest tu i tu, a siostra moja najstarsza była w Radości u mojej ciotki cały czas. Mama z nią była, ale wróciła już. Tak że takie chaotyczne opowiadanie – gdzie, kto i tak dalej.
- Została pani już na Kutnowskiej?
Zostałam na Kutnowskiej i dopiero się musieli za mnie wziąć, bo tak: utrata pamięci, jakiś szok, nic nie umiałam na razie [wziąć się w garść], poopowiadać, plama, [zaniki pamięci]. Szok jakiś, to się wszystko jakoś u mnie [zebrało]. Chora byłam bardzo, miałam różne choroby, miałam zaawansowaną anemię, miałam owrzodzenie żołądka, dwunastnicy, zaawansowaną nerwicę, jakąś psychozę. Och! Szkoda gadać. Musieli się za mnie wziąć, żeby mnie troszkę z tego wyciągnąć. To jednak trochę trwało.
- Proszę powiedzieć, jak teraz, z perspektywy, myśli pani o Powstaniu?
Nie żałuję, że byłam. Jak ktoś w czasie okupacji codziennie żył w strachu, że przyjdą, że zastrzelą, że złapią, że wywiozą, to już wszyscy mieli dosyć tego. Tak Zbyszka, swego brata, prosiłam, żeby wreszcie mnie wciągnął do tej organizacji, że chcę coś robić, chcę coś działać, tyle ile potrafię, ile mogę. „Daj spokój, wystarczy, że ty…” – bo rzeczywiście miał działalność dosyć dużą, ojciec był w konspiracji też. Ale wreszcie wyprosiłam go i wciągnął mnie do organizacji. Byłam zaprzysiężona u porucznika „Zielińskiego”. Zaczęły się właśnie ćwiczenia, później kursy, noszenie prasy, to, co mogłam robić.
- Sam ten okres, tych jedenaście dni Powstania, wspomina pani pozytywnie?
Sam widok tych chłopców męczących się, rannych, to był straszny widok, strasznie się męczyli, tylko to jedno. Chociaż na pewno nie miałam takich przeżyć, jak powstańcy ze Starego Miasta, czy z innych dzielnic. Nie biegałam z bronią, z karabinem po ulicy tak jak widzę na filmach, „Kanał” czy [w innych filmach]. Siedziałam w tej willi, robiłam to, co w tej chwili mogłam robić, czyli zajmowałam się rannymi chłopakami. Byłam przygotowana do różnych sytuacji, do różnej pracy w Powstaniu, ale akurat to robiłam. […] Mój Boże, ci chłopcy strasznie się męczyli. Kiedyś było sześciu chłopców, był stryszek u tego lekarza, oglądaliśmy czołgi na polu i później [oni] poszli na akcję i już nie wrócili. Dowiedziałyśmy się, że wszyscy zginęli. Takie szokujące wiadomości potem były. Tak że w każdej chwili mogła do nas dotrzeć wiadomość, że ten nie żyje, ten nie żyje. Zresztą przynosili nam rannych, umierali chłopcy na naszych oczach, to była właśnie ta tragedia. Ale z drugiej strony, to człowiek się jakoś psychicznie bardzo może uodpornił, tak się jakoś zahartował psychicznie. Z natury jestem optymistką, raczej optymistką, tak że jestem taka trochę zahartowana psychicznie, bo tyle przeszłam jednak.
Warszawa, 9 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk