Bolesław Tadeusz Hołówko „Marek II”
Moje imię i nazwisko: Bolesław Tadeusz Hołówko. Pseudonim: „Marek II”.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Przed wojną skończyłem szkołę powszechną. Do wojny miałem zaliczone dwie klasy gimnazjalne.
- Do którego gimnazjum pan chodził?
Do gimnazjum Tadeusza Reytana w Baranowiczach.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był oficerem policji. Był policjantem.
Prowadziła dom.
Tak, ale nie żyją. Miałem brata, który był starszy o pięć lat, i siostrę, która była starsza o trzy lata. Niestety już nie żyją.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Byliśmy w Baranowiczach. Byłem smarkaczem, miałem piętnaście lat. Pierwszy nalot niemieckich bombowców zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Siedzieliśmy w wykopanym okopie, a oni bombardowali. Zrzucali bomby i byłem bardzo wystraszony.
- Jak zmieniło się życie po rozpoczęciu wojny?
Po rozpoczęciu wojny byliśmy w Baranowiczach tylko kilka miesięcy. Później moja mama zdecydowała się wyjechać do Wilna. Mieliśmy tam krewnych, [do których wyjechaliśmy]. Gdybyśmy zostali na miejscu, to zostalibyśmy wywiezieni na Syberię. Już w grudniu zaczęły się wywozy z tych okolic. To okolice Nowogródka i Baranowicz. Nowogródek to obecnie republika białoruska.
- W którym momencie weszli Sowieci w tamte rejony?
To był 17 lub 18 września. Dokładnie sobie nie przypominam. W każdym bądź razie 17 [września] przekroczyli granicę. U nas może byli 18 [września]. Nasze spotkanie... Mieliśmy oprócz tego folwark, w którym przebywaliśmy w czasie tych działań wojennych. Folwark był trzydzieści kilometrów od Baranowicz. Wracaliśmy furmankami do Baranowicz, bo tam [w folwarku] nie było sensu siedzieć, jak wszędzie były oddziały sowieckie. Wracaliśmy do stałego domu [w Baranowiczach]. I pierwsze spotkanie.. Spotkaliśmy takiego „bajca”, wojaka. Mówiło się nie „sołdat”, a „bajec”. Siedział on na koniu, takim kosmatym, bez siodła. Podjechał do nas i tak powiedział: „
No, ponownie najdźam to toda my ich żywocie pogładzim”. To były te pierwsze słowa, jakie słyszałem od tej armii wyzwoleńczej, sowieckiej.
- A jakie były losy pana taty?
[Wraz z rozpoczęciem wojny tata] został zmobilizowany i internowany w Wilkowiczkach, na Litwie [i przebywał tam do lipca 1941 roku]. Gdy wkroczyli Sowieci, gdyż początkowo Wilno Sowieci przekazali Litwinom, a później Sowieci zajęli całą Litwę i Wilno, [wówczas] ojciec z obozu uciekł i przybył do [Wilna, gdzie] ukrywał się. Początkowo pracował u szewca, terminowo. Później był koniuchem. Pracował w [litewskim] majątku i zajmował się końmi. [Po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej w lipcu 941 roku ojciec wraz ze mną udał się do folwarku „Puszcza Hołówkowo”].
- A pan? Co się u pana w życiu działo po wkroczeniu Sowietów?
Na początku listopada wyjechaliśmy z Baranowicz do Wilna. Przekroczyliśmy granicę, bo już była granica między Sowietami a Wilnem. Początkowo Sowieci oddali Wilno Litwinom. Potem zajęli całą Litwę i w tym Wilno. W tym okresie, listopadzie 1939 roku, była tam jeszcze władza litewska. Myśmy musieli przekroczyć granicę litewsko-sowiecką i dostać się do Wilna. Jakoś nam się udało. Nie złapali nas. Gdyby nas złapali, to naturalnie bylibyśmy wywiezieni w głąb Rosji. W tym Wilnie chodziłem jeszcze do gimnazjum, prawie całe dwa lata. Byłem w gimnazjum Zygmunta Augusta na Buforowej Górze.
- Jaka wtedy panowała atmosfera w mieście? Jakie były stosunki między narodami?
Bardzo niedobre między Polakami a Litwinami. Gdzie mogli, to Litwini dokuczali Polakom, bili, napadali. Dochodziło do takich zdarzeń jak w czasie mszy, Litwini niby byli katolikami, wpadali do kościoła i bili [Polaków], którzy tam się modlili, którzy była w tym kościele.
- A czy pan też tego doświadczył?
Bezpośrednich urazów to nie. Byłem jeszcze chłopakiem, może dlatego oni mniej zwracali na mnie uwagi. Raczej bardziej na osoby dorosłe. Specjalnie nie ucierpiałem od nich. W każdym razie prania ani razu nie dostałem.
- A czy ze strony polskiej zdarzały się akcje odwetowe?
To były takie wypadki, sam widziałem, jak szła polska para, on dobrze zbudowany facet ze swoją panną, podleciał do nich litewski student i uderzył ją w twarz parę razy. Jak [kawaler] złapał go za klapy, kopnął w brzuch, to [Litwin] poleciał, stękał i nawet chyba krwawił z ust. Oglądałem to z pewnej odległości i raczej starałem się tam nie stać specjalnie, nie przyglądać się za dużo. To były sporadyczne, obronne „wyczyny”. Było ich pewnie więcej.
- A jaki był stosunek do ludności żydowskiej?
W Wilnie zasadniczo było bardzo dużo Żydów. Nie wiem, ile procent, ale chyba jakieś dwadzieścia pięć lub trzydzieści. W tym okresie ja się nie stykałem bezpośrednio z Żydami. Nie miałem bliższej znajomości. Nie utrzymywałem żadnych stosunków.
- A jaka atmosfera panowała w szkole?
W szkole to jak najbardziej, żeby dokuczyć tym litewskim profesorom. Mieliśmy z tego ubaw. Uczyliśmy się po polsku, ale jednym z przedmiotów był język litewski. Przychodził profesor z języka litewskiego, wrzaski, krzyki, hałasy. On się denerwował, walił dziennikiem o stół i uciekał do pana dyrektora, żeby przyprowadzić pana dyrektora i pokazać, jaka ta klasa jest nieznośna, jakie on ma trudności.
- Był pan przez dwa lata w Wilnie, co się potem działo?
Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 roku. Myśmy w lipcu tego samego roku na piechotę wybrali się do naszego folwarku, który leżał w okolicach Nowogródka. To około stu kilometrów. Koleje nie chodziły. Musieliśmy na piechotę tę odległość przebyć.
Nie. Ja i ojciec początkowo. Wybraliśmy się we dwójkę. Mama została, siostra została, brat tak samo został. Wybraliśmy się tylko we dwójkę. Przybyliśmy do naszego folwarku, a on był całkowicie zniszczony. Dom mieszkalny był rozebrany, przeniesiony do wioski, zrobiono tam szkołę białoruską. Spichrz był zabrany. Sad, chyba sto pięćdziesiąt drzewek – wszystko było wykopane, zniszczone. Czterdzieści uli, pasieka była – [wszystko] zniszczone. Były stare lipy, miały chyba po sto lat, było ich sześć lub siedem – spiłowane, zniszczone. Dwa dęby dwustuletnie: jeden został spiłowany, a drugiego chyba nie mogli spiłować, więc podpalili. Jednym słowem: wesoło tam nie było.
- A wie pan, czyje to były działania?
To była przeważnie ludność białoruska.
- A jakie były stosunku między...
Zasadniczo to w porównaniu z Ukraińcami to jeszcze możliwie względnie było. Nie było takich masowych mordów jak na Ukrainie, gdzie całe wsie i miasteczka Ukraińcy mordowali. Tego nie mogę powiedzieć. W każdym bądź razie, początkowo, gdy Niemcy wkroczyli w 1941 roku, to trochę Polaków zostało. Polacy raczej angażowali się. Byli burmistrzowie Polacy, komendanci policji to byli Polacy. To trwało pięć, sześć miesięcy i Niemcy zaczęli Polaków wywalać z tych stanowisk i [przekazywać] władzę Białorusinom. Wtedy zaczęły się prześladowania reszty Polaków, zawożono do obozów. Zmieniło się. To trwało niecałe pół roku, taka względna jakaś swoboda.
- I co wtedy zadecydowała pana rodzina?
Myśmy z ojcem siedzieli w tym folwarku. Ojciec, jako były policjant, lubił zwiedzić i sprawdzić, jak to się mówi: co tam w trawie piszczy. Miał takiego dobrego znajomego – białoruskiego policjanta, który raczej opowiadał się za Polakami, był dobrze nastawiony. Kiedyś [policjant] przyszedł i mówi: „Niech pan ucieka, bo niemieccy żandarmi mają przyjść pana aresztować”. Ojciec zawinął się. Załatwił sobie, że jako pomocnik maszynisty, ten, który ładował węgiel do parowozu, bo kiedyś węgiel się ładowało i jeździło, dostał się do Warszawy. Po pewnym czasie starał się nas ściągnąć. To był chyba wrzesień 1944 roku, kiedy udało się nam z tej Białorusi przyjechać do Warszawy. W ten sposób znaleźliśmy się razem w Warszawie.
Tak. Wszyscy. Tylko brat został w Wilnie. A reszta rodziny była już razem.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Myśmy mieszkali na ul. Książęcej. Nie pamiętam numeru. Wiem, że później ojciec, przed samym Powstaniem, mamę i siostrę zmusił, żeby wyjechały. Wyekspediował je do Krakowa, żeby jechały. A za godzinę to już Powstanie się rozpoczęło. Dostały się do tego Krakowa. A ja z ojcem zostałem. Ojciec – Polak, zginął w czasie walk. Był podpułkownikiem Armii Krajowej i zasadniczo wielkim przeciwnikiem Powstania. Ale jak wybuchło Powstanie, to musiał stawić się na rozkazy, podporządkować się.
- A w którym miejscu walczył pana ojciec?
Mój ojciec był w Śródmieściu, a ja byłem na Mokotowie. Nie było żadnej łączności. Była tylko kurierska [łączność przez kanały].
- Kurierzy chodzili z listami? Poczta, tak?
Tak. Kurierzy chodzili tunelami. Chodzili do Śródmieścia, do nas.
- A po przyjeździe do Warszawy co pan robił?
Pracowałem. Trzeba było mieć tak zwane dobre papiery, pracować w jakiejś instytucji, która podlegała Niemcom. Pracowałem w warsztatach naprawczych u pana Niedźwiedzkiego, na ulicy Twardej. Byłem pomocnikiem magazyniera. Pełniłem taką ważną funkcję. Szczególnie czerwiec 1943 roku, kiedy Niemcy dostali baty koło Mińska. Tam okrążyli, zdaje się, kilka dywizji. Rozbili. [Niemcy] uciekali wystraszeni. Często przychodziły samochody. Naprawialiśmy te horchy, takie samochody terenowe niemieckie […]. Co ciekawe, w tyle bagażnika można było znaleźć ciekawe rzeczy. Często znajdowałem tam granaty, później naboje, kule. Chowałem to skrzętnie na terenie, a później starałem się wynieść je z zakładów. Były to sprawy nieprzyjemne, niebezpieczne. Gdyby Niemcy złapali takiego z bronią czy z nabojami, to normalnie byłaby kara śmierci, nieodwołalnie. Strach mnie ogarniał, jak chodziłem z tą amunicją czy granatami. To nie było dużo razy, to pięć czy sześć razy zajmowałem się tylko tymi sprawami, ale jakiś wkład swój miałem.
- A kiedy zetknął się pan z życiem konspiracyjnym?
Zasadniczo to wszyscy znajomi i rodzina byli w Armii Krajowej. Mój wujek był w Armii Krajowej i on mnie wprowadził.
- Pana wujek był tutaj w Warszawie?
Tak. W Warszawie. On także pochodził z Kresów, ale wcześniej zamelinował się w Warszawie i tam [przebywał].
- Jak pan wszedł w to życie konspiracyjne?
Myśmy mieli zebrania w zamku, Pałacu Pod Blachą. Tam gdzie lokum Poniatowskiego chyba było. Było tam parę niezniszczonych mieszkań. Tam odbywały się chyba raz w tygodniu czy dwa razy w tygodniu zebrania konspiracyjne. […] Przychodziły zasadniczo trzy osoby i ten szkolący był czwarty. Nie wiedziało się, jak te inne osoby się nazywają, gdzie mieszkają – nie wolno było, bo każdy musiał mieć pseudonim i nim się posługiwać. Nie wolno było informować, gdzie się mieszka, jakie jest prawdziwe nazwisko. W razie wpadki to jak się nie wiedziało, to się nie wiedziało. A jak człowiek coś wiedział, to później „puszczał [parę]”. Dużo osób ginęło niepotrzebnie.
- Jak wyglądały takie spotkania?
Spotkania trwały godzinę, dwie. Nie przypominam sobie, ale te wykłady były z taktyki, jak się zachowywać w czasie natarcia, wiadomości o broni, budowa karabinu, jak się posługiwać granatami. Takie bezpośrednie wiadomości, które żołnierz powinien wiedzieć, znać.
- Czy w czasie okupacyjnym przeprowadzał pan udział w jakiś akcjach dywersyjno-sabotażowaych?
Nie. Nie przeprowadziłem żadnej akcji. Były specjalne oddziały, które się tym zajmowały. Nie brałem udziału w bezpośrednich napadach na Niemców.
- Czy w czasie okupacji był pan świadkiem represji ze strony Niemców?
[Odbywały się] publiczne egzekucje [mieszkańców Warszawy]. Jak Niemca zatłukli gdzieś w ciemnym kącie, to oni potrafili tam dwudziestu czy pięćdziesięciu Polaków rozstrzelać. Zakatrupili Niemca, to Niemcy zabijali Polaków. Na wyniszczenie to trwało. Początkowo oni nawet spędzali ludzi, żeby przyglądali się. Później ci, którzy byli bezpośrednio zagrożeni egzekucją, wznosili okrzyki niepodległościowe: „Niech żyje Polska!”, to Niemców denerwowało. Zabronili później. Wyganiali ludzi. Najciekawsze, że później pobierali krew, ściągali z żywych. Ci ludzie to ledwo [stali], słaniali się, ci, którzy byli przed egzekucją. Byli tak słabi, bo oni ściągali masę krwi od tych osób, które mieli rozstrzelać. Najgorsze były represje, jak zabili Kutscherę. Kutschera to był dowódca policji i SS na teraz Warszawy. Na niego szykowali się i Holendrzy, i Francuzi, i wszędzie obronną ręką wychodził. Tu w Warszawie dostał w łeb, zajechali dosłownie przed samą bramą wjazdową gestapo, tam gdzie mieściło się gestapo. Zajechał samochód. Kutschera zawsze zajeżdżał samochodem do pracy. Zatarasowali mu drogę i zabili go.
- Czy pan był świadkiem tej sceny?
Nie. Nie byłem. Wiem to z podręczników z historii.
- A gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Myśmy musieli się gromadzić w pewnych punktach. Na przykład nasza kompania była zgromadzona na ulicy Reytana, obok ulicy Puławskiej. Tam żeśmy się zgromadzili. Pierwsze takie zgromadzenie to było tuż przed wybuchem Powstania, chyba 28 lipca, dokładnie sobie nie przypominam, kiedy był już taki bałagan. Rosjanie tak ich rozbili pod Mińskiem, że Niemcy częściowo już w popłochu uciekali. Wydawało się, że Powstanie będzie wtedy łatwą zdobyczą. […] Ale to nieprawda. Oni okrzepli jakoś, zmobilizowali się i dali nam w skórę, ile wlezie.
- A ile osób zgłosiło się na zbiórkę?
Nas tam było... Kompania zasadnicza liczy około stu osób. Nie przypominam sobie dokładnie, w okresie konspiracji ile ta kompania liczyła. Normalna kompania liczy sto osób. W każdym bądź razie, przypuśćmy, że coś koło tego. Nas zgrupowało się około pięćdziesięciu siedmiu lub ośmiu, prawie połowa. Druga połowa, z przyczyn dla mnie nieznanych, nie przyszła. Jednym może mamy nie pozwoliły, niektórzy nie mogli się dostać, różnie to bywało.
Później mieliśmy taki stały pobyt na Mokotowie, na ulicy Wejnerta. W takiej willi. Nasza drużyna... Nasz pluton tak samo, ma trzy drużyny. Drużyna ma dziesięć, jedenaście osób. Dwie drużyny były w jednym budynku, były w tak zwanym Pudełku. To taki najwyższy gmach, z tym że on był wypalony. Parter, pierwsze i drugie piętro, zdaje się, że całe, a reszta była wypalona. Tam dwie drużyny naszego plutonu były umieszczone. Ja byłem w tym drugim budynku, to była […] solidna willa, [którą] nasza drużyna obsadziła. Ja zasadniczo pełniłem [ [taką] funkcję, że miałem stanowisko na pierwszym piętrze, ponieważ nasza drużyna miała tylko jeden karabin i ja ten karabin miałem. Byłem obrońcą tego parteru. Oprócz tego był jeszcze okop obok budynku. Ponieważ był jeden karabin na dalszą odległość, to reszta miała kilka pistoletów maszynowych: „Błyskawic” konspiracyjnych, zwykłych pistoletów. Oni, żeby się nie narażać, byli w piwnicy. Zasadniczo w czasie dalszych walk byłem tylko na tym parterze, a oni siedzieli w piwnicy. Mieli wyjść, w razie gdyby Niemcy docierali do naszych domów. Mieli wtedy z tych piwnic wyskoczyć i zrobić porządek. Albo oni nam, albo my im. Najgorsze [były dni] 24, 25, 26 [września] to był okres, kiedy Niemcy ponownie zdobywali Mokotów. To był koniec września. Zdobywali Mokotów, […] którego my broniliśmy od alei Niepodległości. […] To wyglądało tak, że o godzinie ósmej przejeżdżały trzy czołgi i działo szturmowe, „Pantery” i działo szturmowe. Po lewej stronie naszego domu były Pola Mokotowskie, działki mokotowskie, nie było zabudowy. Jak niedawno tam poszedłem, to wszystko już zabudowane, nie mogłem tego miejsca, domu znaleźć. Nie wiedziałem. Kiedyś on był po lewej stronie Pola. Te czołgi tak jeździły i rozwalały okna, bo uważali, że obrona siedzi w oknach. Naturalnie, bo gdzie miała siedzieć? Miałem tak ładnie, dwa stanowiska: na lewą stronę i na wprost. Workami […] okna założone, były tam tylko otwory strzelnicze. To wszystko diabli warte, bo pierwszy pocisk rozwalał te wszystkie worki. I jedno, i drugie, w ogóle nie było. Całe szczęście, że gdy byłem przy jednym stanowisku, to pocisk trafił w tamto i tam te worki rozwalił. Potem ja byłem przy tamtym, to tu rozwalił. Tak mi się trochę udawało. Worki zostały rozbite, leżąc na nich, to lepiej karabin się trzyma i lepsza jest celność. Znalazłem pierzynę i położyłem ją. Na tej pierzynie leżałem i lepiej mi się strzelało. Jakoś się złożyło, że przestrzelili tę pierzynę, puch zaczął się unosić. Niemcy to zauważyli. Pierwszy pocisk trafił, całe szczęście, w róg okna. Z góry kawał betonu upadł mi na głowę i straciłem przytomność. Nie przypominam sobie ile, pół godziny, może godzinę leżałem nieprzytomny. Później jakoś się ocknąłem. Drugi [raz] ten to był 26 [września], na ulicy Bałuckiego. Po służbie położyłem się przy murze. Położyłem się na boku i nakryłem kocem. Miałem nos nakryty, jedno ucho miałem odsłonięte, ale nos przykryty, miałem pewien zasób powietrza. Uderzył pocisk i to chyba całkiem spory. To chyba była „stodwudziestka”. Pocisk uderzył nad moją głową, przysypał mnie gruzem, a mi się nic nie stało. Tylko się już dusiłem. Obok stał facet, żołnierz i trup na miejscu. Przy mnie stał, przy nogach moich. Ale ja leżałem, a on stał. Ta była różnica. Całe szczęście odkopali mnie. A już widziałem jakieś świetliste kręgi, myślałem, że to koniec. To tak ta śmierć wygląda?
- A jak wyglądały te dni w sierpniu? Czy zachowały się panu w pamięci jakieś zdarzenia z tego okresu?
Najgorsze były te zdarzenia, jak Niemcy atakowali. Myśmy musieli się bronić. Zdarzały się takie zdarzenia, na przykład pamiętam, jak na początku na naszą pozycję przyjechał motocykl. Okazało się, że przyjechał niemiecki oficer SS. Przyjechał, bo myślał, że tam Niemcy zajęli ten odcinek. Jego złapali, od razu wciągnęli i zaczął się tłumaczyć, że jest [niezrozumiałe], że jego do tego zmusili. Ale później zrobili rewizję i znaleźli w bucie taki mały pistolecik. Byłem świadkiem, jak kazali mu wykopać grób i później podszedł jeden facet z tyłu, przystawił rewolwer do głowy i trzepnął go i wleciał ten facet, ten cały esesman, do grobu. Zakopali go i na tym się skończyło. Zasadniczo brało się do niewoli wermachtowców, a nie brało się do niewoli gestapowców, esesmanów. Ich tak samo katrupili. I folksdojczów. Mój ojciec zginął właśnie od takiego folksdojcza, „gołębiarza”. „Gołębiarze” to byli faceci, Niemcy, którzy świetnie znali język polski, bo dużo przesiedleńców było w Polsce przed wojną, którzy ukrywali się na poddaszu. Włazili na to poddasze, za jakiś komin, mieli tam karabin schowany i sobie tak z tych dachów pykali do ludzi. Później chował gdzieś tan karabin w swojej skrytce, schodził na dół, zmieszał się z ludźmi i nie wiadomo, kto to jest, gdzie on był i kto to strzelał. Sporo było takich „gołębiarzy”. Były specjalne oddziały, które tych „gołębiarzy” wyłapywały.
- Jak wyglądał powstańczy dzień?
To zależy. Początkowo były bombardowania, u nas Mokotów był względnie spokojnym miejscem. Były tylko naloty, przelatywały parę pary dziennie sztukasy i pikowały, strzelały. Był chaotyczny ostrzał, artyleryjski. Pocisk padał tu, tam padał, nigdy nie było wiadomo gdzie. Oprócz tego działał jeszcze moździerz, zdaje się, że nazywał się „Karl”. Miał sześćdziesiąt centymetrów średnicy. To był olbrzymi pocisk. Gdy trafił w dom, to zostawał sam gruz. Od czasu do czasu ostrzeliwali. Względnie był spokój. Dopiero 24, 25, 26 [września], jak Niemcy zaczęli zdobywać Mokotów, to walki się zaostrzyły.
- Co należało do pana zadań, codziennie? Jak to wyglądało?
Były służby, później były wypady tam przed niemieckimi [liniami obronnymi]. Był taki domek, wieczorem myśmy często tam wędrowali zobaczyć, co tam się dzieje. Względnie był spokój. Właśnie te trzy dni, początek był nieprzyjemny, bo jak dostaliśmy się na ten Mokotów, to przechodziliśmy dużo ciężkich chwil. Później był względnie spokój. Dopiero te trzy, cztery dni przy końcu, były fatalne.
- A początek? Mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało?
Początek? Myśmy właśnie zaczęli od tej ulicy Reytana na ulicę Puławską. Mieliśmy zająć Dom Wedla na ul. Puławskiej. Nie wiem co tam teraz jest. Jest ten Dom Wedla czy nie? Na ulicy Puławskiej? Nie wiem. Mieliśmy zdobywać ten Dom Wedla. W trakcie kiedy wchodziliśmy z ulicy Reytana na ulicę Puławską, dostaliśmy ostrzał. [Był to posterunek Żandarmerii]. Chyba na ulicy Hetmańskiej, to chyba ulica Hetmańska naprzeciwko ulicy Reytana, nie jestem warszawiakiem, nie znam dokładnie Warszawy. Dostaliśmy ogień i musieliśmy przebiegać pod ostrzałem przez całą ulicę Puławską, żeby dostać się na drugą stronę. W tym okresie były tak samo te straty. Początkowo nasza grupka była na pięćdziesiąt parę osób, to dwadzieścia parę przedostało się na drugą stronę, a część została. Kiedy przebiegaliśmy, to niemiecka żandarmeria zaczęła nas ostrzeliwać. Nie wiedzieliśmy o tym, że był tam posterunek żandarmerii. Fakt dla mnie szokujący, bo po raz pierwszy spotkałem się tak blisko ze śmiercią, jak konał taki chłopak z naszego oddziału. Leżał, [konał, wydostawały się bańki] powietrza z płuc. Te powietrze wychodziło z płuc, takie bańki powstawały. Boże! Miał taką minę, strasznie zbiedziony, wiedział, że umiera. Twarz pełna jakiegoś strachu, lęku i żalu, że musi umierać. Fatalne wrażenie zrobiło to na mnie, że ten obraz pamiętam do tej pory. Mimo że tyle lat minęło, to pamiętam ten obraz. Dostaliśmy się w końcu [na drugą stronę ulicy]. Nasz oddział został rozbity: część przybiegła, część została. Myśmy, którzy przybiegli, zaczęliśmy wędrować trochę dalej. Wytypowaliśmy sobie w dużym ogrodzie willę. Wleźliśmy do willi. Wszyscy mieszkańcy siedzieli tam w piwnicach, dlatego nie było [nikogo na parterze]. Ale okazało się, że obok stał oddział […] SA, tych w żółtych mundurach, cały oddział. Myśmy siedzieli jak myszy pod miotłą. Później doczekaliśmy do wieczora, do nocy. Powiązaliśmy sobie szmatami buty, żeby nie robić hałasu i na ulicę Malczewskiego, ulicę Krasickiego dotarliśmy. Tam były już nasze oddziały. Na naszym odcinku wszędzie buszowali Niemcy, chodzili.
- I stamtąd później pana wysłano...
Umieścili nas na ulicy Pilickiej, takie nieduże uliczki na Mokotowie. Do końca już siedziałem na tej ulicy Pilickiej.
- Jak ludność cywilna przyjmowała żołnierzy?
Nie wiem. Jak poszło to natarcie, chyba 26 [września], początkowo przyjeżdżały te trzy czołgi i działo szturmowe, oni jeździli, rozwalali i rozbijali te okna, rozstrzeliwali z karabinów maszynowych. Na ostatni dzień, na trzeci dzień, przyjechała dywizja, chyba parę kompanii SS. Dywizjon „Hermann Göring” – to była jedna z czołowych dywizji niemieckich. Ci nas popędzili. Pół dnia trwał ostrzał artyleryjski, przyjechało sześć czołgów i ostrzeliwało. Potem zwartymi oddziałami oni poszli, poszli i nas przykryli. Myśmy wszyscy musieli zwiewać, wycofywać się. To był doborowy żołnierz. Wermacht – z nimi jeszcze można było wojować, oni szli niechętnie, jak dostali trochę ognia, to uciekali z powrotem. A ci to musieli być trochę podpici, bo wydawało mi się, że jak szli, to się kiwali trochę. Ale to już normalne, tak jak [niezrozumiałe]. Rosjanie dostawali spirytus przed atakiem, a Niemcy koniak czy wino, co oni tam dostawali, to nie wiem.
- Był ten atak i gdzie pana oddział musiał się wycofać?
Nasz oddział się jakoś rozproszył, później w mieście się poodnajdywali. W każdym razie ja jako ostatni opuściłem ten nasz dom, nikogo tam już nie było, nikt nie został.
Poszedłem ich szukać. Sam człowiek to jest wystraszony, nie wie, co ma robić. W końcu ich znalazłem, odszukałem.
W głębi Mokotowa koło szpitala Elżbietanek. Tam to straszne rzeczy. Później tam stacjonowaliśmy, ten szpital był ostrzeliwany przez artylerię. Wynosili tych rannych. Ginęli lekarze, pielęgniarki i ranni. Dużo [osób] zginęło. Fatalnie to wyglądało.
- A ile pan tam przebywał? Koło tego szpitala?
Koło szpitala to myśmy [się] chyba [pozbierali]. Wieczorem chyba trzy, cztery godziny byliśmy. Później poszliśmy dalej, cofaliśmy się dalej.
- Gdzie dalej pana skierowano?
Później się połączyliśmy: ten nasz oddział, ta nasza kompania, reszta kompanii jakoś sie poznajdywały. Myśmy na Bałuckiego, później Wiktorska, Bałuckiego to chyba blisko Wiktorskiej, tak? Nie wiem. Nie jestem warszawiakiem. Opowiem państwu wypadek, który się rzadko zdarza. Był taki wypadek obok domu przy końcu. To był zmasowany ostrzał artyleryjski. Kilkanaście dział ostrzeliwało, tylko [było słychać wybuchy] pocisków. Siedziała sanitariuszka w piwnicy na stołku. Nie wiem, co ona robiła. Nie wiem, czy obierała, czy szykowała jedzenie, nie wiem. Miała trochę nogi rozłożone, rozsunięte. Wpada pocisk! Przebija ścianę, ale nie wybucha, wybija jej stołek, trafia między nogi. Wybił stołek i ona przez pewien czas siedziała na pocisku wbitym w drugą ścianę. Wszyscy się śmieli z tego. Ta miała przyjemność, na pocisku się przejechała. Nic jej specjalnie się nie stało. Trochę ją poparzyło, ale wyszła obronną ręka.
- A co do tego Bałuckiego, to pan był tam już do końca Powstania?
Tam dostaliśmy się do niewoli. 27 [września] nasze władze wojskowe podpisały układ z Niemcami, po prostu się poddały. 27 września Mokotów się poddał.
- W czasie pobytu na Mokotowie jak ludność cywilna przyjmowała polskich żołnierzy?
Nie było wrogiego nastawienia. Niektórzy, szczególnie kobiety, były […] mocno niezadowolone, że tyle osób już zginęło, Niemcy mordowali. Bały się o życie swoich dzieci, tak że naturalne, że nie były dobrze nastawione. Na Starym Mieście na przykład były wypadki, że na żołnierzy rzucali się po prostu ci mieszkańcy. Byli tak zdegustowani tym stałym niebezpieczeństwem.
- A jak było z jedzeniem i z wodą?
Woda była. Były studnie artezyjskie. A jeżeli chodzi o jedzenie, to mieliśmy sporo kóz. Często jedliśmy kozie mięso. Na Mokotowie były domki i gdzieś tam trzymali kozy, wyłapywali, przyprowadzali i mieliśmy mięso. Koziny to ja się najadłem.
- A czy miał pan kontakt z radiem albo prasą powstańczą?
Nie. Nie miałem.
- Czy w pana otoczeniu istniało życie religijne?
Nie przypominam sobie, żeby jakiś ksiądz do nas przyszedł. Tam było niebezpiecznie chodzić. Nie przypominam sobie, żeby jakaś msza się odbywała, chyba nie było.
- A czy miał pan kontakt z osobami z mniejszości narodowych?
Nie. Nie miałem. Trochę, paru Żydów tam znaleźliśmy w piwnicy. Nasze oddziały tam myszkowały po zapleczu i znaleźli kilku Żydów, siedzieli w piwnicy.
- Czy były w związku z tym jakieś nieporozumienia?
Nie. Nie wiem, czy oni wstąpili do oddziałów, czy nie. A jeżeli chodzi o zaopatrzenie w tą kozinę, to najczęściej zaopatrywali nas więźniowie z więzienia mokotowskiego. Niemcy, jak rozpoczęło się Powstanie, zaczęli tych więźniów mordować. Chodzili od celi do celi, kilkunastu esesmanów, wchodzili do celi i mordowali. Rozstrzeliwali. Gdzieś, w jakiejś celi, wszyscy więźniowie zmówili się i gdy weszła ta ekipa do mordowania, rzucili się na nich, pozabijali ich, zabrali trochę broni i zaczęli strzelać do Niemców. Ich chyba koło setki uciekło. Część przyszła do nas, do naszych oddziałów. Oni byli później zatrudnieni w tych tak zwanych gospodarczych kompaniach, która starała się o wyżywienie, jedzenie.
- To byli ludzie, których Niemcy zatrzymali ze względu na działalność antyniemiecką, czy to byli…
Nie. To byli raczej kryminaliści. Później oni się niesławnie zapisali. Myśmy, jak wywieźli nas do Niemiec, ja byłem w obozie Sandbostel między Hamburgiem a Bremą , bardzo duży obóz, ponad pięćdziesięciotysięczny [zbiegłych więźniów dołączono do oddziałów powstańczych], bo Niemcy by ich wybili. Oni uchodzili już jako żołnierze Armii Krajowej. Bardzo brzydko tam się [zachowali] jak wojna się skończyła, siedzieliśmy w takim obozie półotwartym, że można było wychodzić, zaczęli […] Niemców rabować, grabić. Bardzo brzydko się zapisali. Anglicy w końcu się wkurzyli i nas zapędzili na wyspę Sylt. Tam były koszary marynarki wojennej. Nas tam, całą grupę, paręset osób tam zapędzili i tam siedzieliśmy.
- A czy w czasie Powstania dopuszczali się jakichś niecnych czynów?
Na Powstaniu to nie, ale raczej w Niemczech brzydko się spisali. W Powstaniu to chyba nie było czasu [niegodnie się zachowywać].
- A czy był pan świadkiem zbrodni wojennych?
Nie byłem świadkiem. Rozmawiałem tylko z osobami, które [widziały popełnione przez Niemców zbrodnie]. Kiedyś rozmawiałem z kobietą, która była gdzieś na Woli, jakoś ona przywędrowała, ja nie wiem, na Mokotów. Opowiadała, że byli tam, chyba na Woli, Niemcy i przychodzili i wrzucali do piwnic granaty. Że były tam kobiety i dzieci i bardzo dużo ich zginęło. Tak bezpośrednio nie spotkałem się.
- Jak w czasie Powstania był pan ubrany?
Mieliśmy [szare] drelichy […]. Wszystkie oddziały miały furażerki i szare drelichy, które były zimne. Myśmy mieli po cztery godziny warty i w tych drelichach to naprawdę zimno było. We wrześniu noce były zimne.
- Kiedy został pan awansowany na kaprala?
Nie przypominam sobie. Awansowali mnie chyba już po działaniach wojennych, bo to nie było czasu na awanse. W 1947 roku.
- A pamięta pan moment wyjścia z Warszawy?
Nas wywieźli z Warszawy.
- Mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało?
To trochę brzydko wyglądało. 27 [września] nastąpiła kapitulacja. Ktoś tam z dowództwa przyszedł i powiedział, że mamy wychodzić i zdawać broń, że Mokotów się poddał. Myśmy wyszli. Stała tam grupka Niemców, byli to żandarmi, była RONA – ruska armia, […] składała się z [sowieckich] jeńców [wojennych]. Niemcy wypuszczali [jeńców sowieckich] i oni dopuszczali się wielu zbrodni. Zapędzili nas w taki zburzony blok, była taka otwarta piwnica, do niej nas wpędzili. Obstawili nas karabinami, erkaemami. Myślałem już, że to koniec, że oni nas [pozabijają]. Jeszcze wrzeszczeli: „Wy taka...”, jak to ruscy powinni i umieją kląć. „A wy takie...!!” – słyszało się. „[niezrozumiałe]. Trzeba!” – wrzeszczeli, żeby [nas] rozstrzelać. Nagle podjechał samochód, wysiadło dwóch naszych polskich oficerów i jeden oficer niemiecki Wermachtu. Polski oficer powiedział, pamiętam, że był to kapitan [Armii Krajowej]: „Nie bójcie się, jesteście pod opieką Wermachtu. Wermacht odbiera was od SS”. I całe szczęście, że nas odebrał, bo oni by nas wykończyli. Zaprowadzili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie była olbrzymia hala, zdaje się, że parowozownia. Taka duża w Pruszkowie. Tam żeśmy parę dni siedzieli, a później wsadzili nas do wagonów, zaplombowali i zamknęli. Powieźli do Niemiec. Myśmy trzy dni jechali do Niemiec. Do Sandbostel, między Hamburgiem a Bremą. Tam się dostaliśmy do tego obozu. To ciekawy okres. To był stalag. Stalag różni się tym, że to jest obóz żołnierzy, a oflag to jest obóz oficerski. W naszym obozie, w stalagu, siedzieli i Polacy, i Amerykanie, i Francuzi, i Brytyjczycy. Najciekawsze się działo, [to oni wsadzili ich do tych stalagów, makaroniarzy], około 20 tysięcy oficerów włoskich. [Ponieważ] Niemcy nigdy nie mieszali oficerów z żołnierzami. Nie wiem, chyba tak mało szanowali tych Włochów, bo Włosi wypowiedzieli im […] przymierze i poddali się. […]
- Jak układały się stosunki między narodowościami?
W jakim okresie?
Nie. Nie było jakiś specjalnych antagonizmów. W każdym razie nie spotykałem się. Włosi tylko troszkę z nami handlowali i potrafili nas trochę oszukać, dlatego były takie pretensje. Wybitnie materialne tylko.
- Jak wyglądało takie codzienne życie?
W obozie? Dostawało się rano kromkę chleba, nie przypominam sobie, ile gram, piętka, trochę margaryny i jeszcze marmoladę z marchwi albo buraków, nie wiem, z czego oni ją robili. Na obiad dostawaliśmy miskę zupy brukwiowej i parę kartofli, dwa, trzy kartofelki ugotowane w mundurkach. Na kolację nie wiem, czy oni coś dawali, nie pamiętam.
- A co się robiło w ciągu dnia?
Nic. Leżało się, bo człowiek był tak słaby, że żeby wstać, to musiał łapać się za ścianę i powoli wstawać. Leżał po prostu.
- A jak się zachowywali Niemcy w stosunku do jeńców?
Tak źle nie było. Była duża liczba jeńców i nie mogli sobie pozwalać na jakieś ekscesy. Nie słyszałem i nie widziałem, żeby kogoś bili, poniżali specjalnie. Nie widziałem.
- Do kiedy pan przebywał w tym obozie?
W tym obozie przebywałem październik, listopad, grudzień, w styczniu [1945 roku] nas wywieźli na roboty do Hamburga. […] Byliśmy używani do odgruzowywania miasta. Tam były naloty. Hamburg dostawał porcję. W nocy przylatywali Anglicy i lali fosfor i zrzucali bomby zapalające. O dwunastej w południe przylatywały formacje amerykańskich superfortecy. Przylatywało trzysta, czterysta samolotów, rzucali bomby. Rzucali nawet luftminy, to były sześciotonowe pociski. Jak taki pocisk trafił w jakiś kwartał, to większość domów leżała rozwalona.
- Gdzie was wtedy umieszczono?
Myśmy byli w obozie trochę za Hamburgiem. Tam nas specjalnie... W czasie pracy często pracowaliśmy przy warsztatach morskich, oni składali łodzie podwodne. Tam jak przylatywały amerykańskie samoloty, to ładowali tam, jak mogli. Niszczyli zakłady zbrojeniowe. Tam praca była niebezpieczna, bo były [stałe] naloty lotnicze.
Ten, gdzie myśmy byli, to jakieś czterysta, pięćset osób. To nie był duży [obóz].
Chyba do połowy kwietnia. Zaczęli nas ewakuować Niemcy, gdy Anglicy zaczęli już podchodzić pod Hamburg. Ewakuowali nas pod granicę z Danią. Tam, koło granicy duńskiej, nastąpiła kapitulacja Niemiec.
- Jak potoczyły się dalej pana losy?
Ponieważ mieliśmy w swoich szeregach tych łobuzów, tych kryminalistów, oni zaczęli napadać na niemieckie wioski, rabować i gwałcić, to Anglicy zdenerwowali się na nas. Zapędzili nas wszystkich na Wyspę Sylt, stolica to Westerland. Na tej wyspie były duże budynki niemieckiej marynarki wojennej. Nas władowali do tych budynków, obstawili strażą i nie wolno było nam z tej wyspy wyjeżdżać. Anglicy po prostu się zdenerwowali, mieli dosyć tych wyczynów. Myśmy wyjechali do Polski tak trochę legalnie, nielegalnie. Polacy to są specjaliści od fałszowania dokumentów, to nas dwóch dostało fałszywe przepustki, a dwóch, jak raz jechał transport Kanadyjczyków, to oni mieli na tych pociągach, na tych lorach, wagonach, samochody. Oni schowali się do tych samochodów. Wyjechaliśmy z tej wyspy, bo tam, na końcu tej wyspy był nasyp. Była łączność lądu z wyspą przez ten nasyp. Na końcu tego nasypu stali żandarmi, żołnierze i niemiecka policja i wyciągali wszystkie te osoby, które jechały bez zezwolenia pociągiem. Zawracali ich i wsadzali do ciupy. Tak załatwiali. Myśmy przyjechali na tych fałszywych dokumentach.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Kiedy to mogło być? Chyba we wrześniu. Namawiali nas, żeby nie jechać. Przyjeżdżali tam z armii Andersa. „Nie jedźcie chłopcy tam, tam komuna panuje i wam się dobierze do skóry”. I mieli rację.
Nie. Ja specjalnie nie, jakoś się uchowałem. Może ratowało mnie to, że oni raczej prześladowali akowców, którzy byli na terenie Polski. A ponieważ ja dopiero wróciłem, to nie mogłem nic złego zdziałać. Dopiero wróciłem z tych wojaży, z tej niewoli. Nie miałem specjalnie kłopotów.
- Przyznał się pan, że należał do AK?
Przyznałem się. Musiałem się przyznać, bo pisałem listy przez Czerwony Krzyż z mamą. Mieli moje dane.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Jak myśmy dotarli na Malczewskiego, Krasickiego, na drugi dzień po wybuchu Powstania i zobaczyliśmy polską flagę. Za wywieszenie polskiej flagi groziła kara śmierci. To nas rozkleiło po prostu, jak powiewały flagi polskie. Nareszcie odrobina tej wolności nas spotkała. To była chyba jedna z najprzyjemniejszych chwil w moim życiu.
Jak leżałem przykryty tym żużlem, tymi rozbitymi cegłami i myślałem, że już umieram. „Jak to – krótko człowiek żył i musi tak szybko umierać”.
- A jakie jest pana zdanie, po latach, na temat Powstania?
Mój ojciec […] negował [wybuch Powstania]. Mówił, że to głupota, że Niemcy są jeszcze silni i wymordują. Stale rozmawialiśmy na ten temat, był przeciwny. Gdy wybuchło Powstanie, stawił się i zginął. Byłem trochę pod wpływem ojca. Uważałem, że Powstanie jest może za wcześnie wywołane i zasadniczo Rosjanie zrobili nas w konia. Radio rosyjskie nawoływało do Powstania, jak oni dochodzili do Pragi, już blisko Warszawy byli, a później, jak Powstanie wybuchło, to się odwrócili, cofnęli swoje wojska.
- A czy po latach ta ocena się zmieniła? Czy nadal jest negatywna?
Jeżeli chodzi o Powstanie i rosyjską pomoc, to nadal jest negatywna. Oni zawiedli, wyrolowali nas.
- A jeśli chodzi o polskie decyzje? Czy była słuszna o Powstaniu?
Byłem zwykłym żołnierzem. Trudno mi to oceniać. Według mnie za wcześnie wybuchło Powstanie. Człowiek nawet nie wie, jak myśleć, bo według mnie to Powstanie by wybuchło, czy pan „Bór” Komorowski zgodziłby się, czy nie zgodziłby się. Była taka nienawiść do Niemców, za mordy, za codzienne czy cokilkudniowe rozstrzeliwanie, mordowanie ludzi, młodzieży, że chyba młodzież nie wytrzymałaby i spowodowała jakiś wybuch. Tak mi się wydaje. Szalona nienawiść była warszawiaków do Niemców. Tak jak w Warszawie dali się oni we znaki, to chyba żadne miasto na świecie nie dostało.
Gdańsk, 27 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz