Barbara Smoderek „Basia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Smoderek z domu Urbańska. Urodziłam się 18 sierpnia 1922 roku w Lesznie. Pseudonim w Powstaniu Warszawskim „Basia”. Byłam w kompanii „Bradla”, pełniłam funkcję sanitariuszki.

  • Proszę powiedzieć o swoim przedwojennym życiu, kim była pani rodzina?

Miałam kochanych rodziców.

  • Co robili?

Mamusia zajmowała się domem, jak przeważnie każda gospodyni przed wojną, a tatuś pracował w zakładach miejskich, był robotnikiem. Brat mój był o trzy i pół roku młodszy ode mnie. Chodziliśmy do tej samej szkoły.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Najpierw chodziłam na Otwocką, do szóstej i siódmej klasy chodziłam już do nowej szkoły na Targówku. To była nowo wybudowana szkoła. Ponieważ mieszkałam na Targówku, więc przeniosłam się do nowej szkoły. Kierownik szkoły - pan Keller zorganizował drużyny harcerskie: żeńską i męską. To była duża szkoła.

  • To była szkoła koedukacyjna?

Koedukacyjna. Tuż przed wojną, może w połowie roku przed wojną zostałam odznaczona Srebrną Lilijką. Otrzymałam ją z rąk hufcowej oddziału praskiego, pani doktor Zakrzewskiej, jeśli dobrze pamiętam. Ponieważ szkoła zaczynała klasy od pierwszej aż do szóstej, więc byłam w najstarszej klasie. Otrzymałam w drużynie harcerskiej od razu najstarszy zastęp, od szóstej klasy w dół. W ostatnim roku przed wojną w 1939 zorganizowano nam obóz harcerski w Popowie nad Bugiem. Po obozie natychmiast zostałyśmy powołane do służby przy obsłudze pociągów jadących z wojskiem na Berlin. Praca była bardzo ciężka, bo w dyżurce dyżurnego kolejowego gotowałyśmy dosłownie kotły herbaty i roznosiłyśmy, donosiłyśmy do pociągów. Pociągi przyjeżdżały jeden po drugim. Chłopcy nam w tym pomagali. Bomby padały wokół. Na te tereny najpierw spadły bomby.

  • To nie było w Warszawie, to było cały czas nad Bugiem?

To była cały czas Warszawa Targówek. Harcerską służbę miałyśmy w Warszawie Rozrządowej. To była stacja, ona chyba jeszcze istnieje, przed Dworcem Wschodnim, obsługująca tylko pociągi towarowe. Dlatego tam, że w towarowych pociągach jechało nasze wojsko na Berlin. Roznosiłyśmy także papierosy, różne słodycze oprócz herbaty, które dostarczał nam Zielony Krzyż. Po ostatnim dyżurze, bo zmieniałyśmy się, wróciłam do domu i położyłam się na łóżku, tak jak stałam w mundurku harcerskim, nawet w sandałkach, bo byłam strasznie zmęczona. Za chwilę alarm. Zdążyłam tylko chwycić plecak z sucharkami, który każde z nas miało przygotowany, mamusia, brat i ja. Tatuś był na służbie w Warszawie, był łącznikiem na rowerze między miastem a wojskiem, chyba w centrum. Nie było go z nami. Po chwili, kiedy znaleźliśmy się w przedpokoju z bratem i mamusią, bomba uderzyła w nasz dom akurat w róg gdzie stało moje łóżko. Cudem ocalałam. Został nam tylko przedpokój i kuchnia. Drzwi do kuchni też były zatarasowane gruzem. Tak jak staliśmy, wyszliśmy z Warszawy. Zgodnie z apelem prezydenta miasta udaliśmy się na wschód w kierunku Miłosnej. Z nami była jeszcze rodzina - ciocia z dziewczynką czteroletnią i druga ciocia z rocznym synkiem. Oczywiście pomagaliśmy dźwigać dzieci, bo one nie dały rady. One mieszkały na Pradze za wałem. Targówek jest od Pragi wałem, nasypem odgrodzony. Przez kilka dni żyliśmy w lesie, w strzelaninie, w lęku, gdzie za szklankę wody trzeba było płacić pięć złotych i to było nie do zdobycia. Ze względu na to, że były z nami dzieci, to nam wieśniacy donosili wodę. W nocy była taka kanonada, że cudem ocaleliśmy. Okazuje się, że w lesie było bardzo dużo dywersantów. Oni strzelali do ludności cywilnej, oni rządzili wodą, wszystkim. Po kilku dniach wróciliśmy z dziećmi, z wojskiem, które było dokładnie rąbane razem z końmi na szosie, a my wszyscy cywile posuwaliśmy się brzegiem lasu, ale widzieliśmy trupy. Doszliśmy do Grochowa a Grochów płonął. Dosłownie, ulica Grochowska miała aleje ognia. Ogień szedł do góry, w górze się łączył. My się przemykaliśmy przez aleje ognia. Kiedy już dotarliśmy, nie zaglądaliśmy do naszego domu, bo wiedzieliśmy, że już go nie ma, bo poszły bomby zapalające, poszły bomby burzące. Nasz dom zniknął. Doszliśmy do ulicy Hożej, przy której mieszkał wujek, najstarszy brat mojej mamusi, przybrany z innej matki...

  • Przyrodni.

Przyrodni. Tam się zatrzymaliśmy. Tatuś - poszukując nas wiedział, że domu nie ma - trafił właśnie na wujka. Tak przeżyliśmy wojnę. Po wojnie tułaliśmy się trochę u jednej cioci, trochę u drugiej, żeby za długo jednej nie sprawiać kłopotu, bo wszędzie były dzieci. W końcu z bratem wyjechaliśmy do Leszna, do mojej matki chrzestnej, która była w bardzo dobrych w warunkach. Jeszcze tak zwana zielona granica nie była zamknięta. Tuż przed Bożym Narodzeniem otrzymałam od tatusia depeszę.

  • W 1939 roku?

Tak. Żeby wracać natychmiast, bo otwierają moje gimnazjum. Byłam w drugiej klasie gimnazjalnej, kiedy zaczęła się wojna, zdałam do trzeciej. Wówczas szybko wróciłam. Oczywiście po Nowym Roku otwarto moją szkołę, którą skończyłam. To było gimnazjum eksperymentalne, tylko dwa gimnazja w Polsce były tego typu - gimnazjum kupieckie Kaniowczyków i Żeligowczyków, a szkoła podstawowa była imieniem Czwartaków. Skąd ta szkoła? Kierownik mojej szkoły, ogromny patriota, szkołę podstawową nazwał imieniem Kaniowczyków. Potem mnie doradził, żeby pójść do Żeligowczyków. Szkoła podstawowa była szkołą Czwartaków. To mieściło się przy Złotej 14. Oczywiście cały odcinek od Marszałkowskiej do Siennej był zburzony. Uczyliśmy się w zdobytych salach przy ulicy Moniuszki, przy ulicy Szpitalnej. Klasy były rozbite, nie wszystkie dziewczęta wróciły, bo to było żeńskie gimnazjum. Matura była po czterech klasach. Według naszego wzoru po wojnie utworzono licea czteroklasowe, a były tylko dwa takie licea przed wojną. Nie wiem, gdzie było drugie. Jedno było w Warszawie, a drugie nie wiem, czy nie w Poznaniu, ale nie jestem pewna. Po maturze zaczęłam pracować u mecenasa Sobkowskiego. Okazywało się, że to był folksdojcz, który niby dobrą pracę robił, bo wydostawał z obozów, oczywiście za duże pieniądze, jeńców. Przychodziły tam siostry zakonne, księża i różni cywile. Praca dla mnie była bardzo męcząca, bo przeżywałam...

  • Co pani robiła?

Pisałam na maszynie i prowadziłam kartotekę. To było straszne.

  • To dawało pani dokumenty i środki do życia?

Tak. To nie było straszne w sensie mojej pracy tylko przeżycia ludzi, co przychodzili. Często miałam z nimi kontakt. Mecenas wezwał do siebie i trzeba było coś notować, wtedy stenografowałam. W czasie wojny, żeby nie zlikwidowali naszego gimnazjum, żeby pozwolili nam skończyć matury, to zostało przemienione na prywatną szkołę handlową Jadwigi Kozierowskiej. To było to samo gimnazjum, tylko o innej nazwie. Prawie cała nasza klasa poszła po wojnie pracować do banku spółdzielczego, który się mieścił przy Marszałkowskiej w okolicy Świętokrzyskiej, bo jedna z naszych profesorek była dyrektorem. Ona ściągała nasze dziewczęta, ale zbyt późno się o tym dowiedziałam... Nie, to było po wojnie, więc teraz dalszy ciąg wojenny. Tatuś miał znajomego poznaniaka, którego córka pracowała u Meindla, była sekretarką głównego dyrektora. Tam pracowali sami Polacy, tylko dwóch inspektorów mieliśmy nie Polaków: jeden był Pepik, Czech a drugi Austriak. Austriak to był dusza, naprawdę wspaniały człowiek. Pracowałam na Marszałkowskiej pod numerem ósmym w filii, w księgowości. Tam poznałam mojego późniejszego męża, który pracował jako ekspedient. Mieliśmy bardzo dobrze w tej instytucji. Nawet nie miałam kontaktu z Niemcami, mąż był w obsłudze. W całym Meindlu byli sami Polacy. Skąd to się wzięło? Naczelny dyrektor Meindla miał żonę Polkę. To był wiedeńczyk. Ona była z dziećmi w Wiedniu, a on tutaj sam. Sekretarka, córka znajomego tatusia, mnie wciągnęła, bo wcale niełatwo było dostać się do Meindla. Mieliśmy wspaniałe deputaty. Nasz dyrektor był troskliwy jak ojciec. Nawet w przypadkach, kiedy ktoś został aresztowany, w łapance złapany, czy coś takiego, to on potrafił pomóc w jakiś sposób, jeżeli nie był powiązany politycznie, bo tutaj to już się nic nie dawało zrobić. Najczęściej ratował złapanych naszych kolegów, ich rodziny. Nie byłam skonspirowana za okupacji, dlatego, że brat mój w 1941 został aresztowany. Siedział na Pawiaku mając szesnaście lat.

  • Dlaczego został aresztowany? W jakich okolicznościach?

W łapance i od razu zabrali go na Pawiak, dlatego, że poszukiwali kogoś o tym imieniu i nazwisku. Później się to wyjaśniło. Tam siedział. Rodzice wtedy nie pozwolili mi się angażować w żadną konspirację. Przez pewien okres jeździłam do swojej szkoły na Targówek. W szkole była konspiracja, nawet były zorganizowane dokształcania, wszystko konspiracyjnie.

  • Brat został później wypuszczony?

Tak, ale to długo trwało. Uciekł najpierw z rampy. Już nie bardzo pamiętam, wszystko było dla nas tak straszne... Mamusia straciła wzrok z tego przeżycia. Potem został zwolniony, bo doszli do tego, że to jest ktoś inny, ale mimo to był przygotowany do wywozu do Oświęcimia. On chyba z rampy uciekł. On strasznie płakał, chłopak szesnaście, siedemnaście lat kiedy był na Pawiaku. Kiedy był na Pawiaku opiekowała się nim dentystka. Kierowniczką pralni była żona kuzyna mojego męża, znane nazwisko, bo pomagała wszystkim więźniom, Rosłońska. Ona zamiast kanapki czy czekolady dla siebie, to przemycała dla mojego Wacka. Potem można było wysyłać paczki. A pani dentystka wzywała go do siebie, żeby leczyć mu zęby. Przemycała od nas grypsy podane przez kuzynkę Marysię i małe paczuszki, które dało się przemycić. Ona miał ogromną koronę upiętą na głowie, włosy do ziemi. W koronie różne rzeczy udało jej się przemycić. W związku z tym rodzice tak drżeli o mnie, że nie pozwolili mi już jeździć na Targówek.

  • Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?

Wilcza 1. Kiedy brat wrócił do domu rodzice też się nie zgodzili. Mnie się wydaje, że on był związany. W tej chwili, po wojnie zaczęłam myśleć po śmierci tatusia, że tatuś był zorganizowany. Był taki moment przed samym rozpoczęciem Powstania: tatuś wracał z pracy, brat ze szkoły i jeździli na rykszach po pracy. Ryksze miał zakonnik, to były ryksze towarowe. Rykszami tatuś często rozwoził broń po Warszawie. Ostatni moment przed Powstaniem, wiemy już, że Powstanie będzie...

  • Skąd pani wiedziała, że będzie Powstanie?

Od tatusia, od wszystkich, to było powszechnie wiadome, jeden drugiemu przekazywał, ale przede wszystkim od tatusia. Tatuś musiał jechać na Mokotów z kursem. Okazało się, że kurs, to była broń. Mamusia tak się trzęsła strasznie, że tatusia nie ma, bo mogło być tragicznie. W ostatnim momencie, jeszcze strzały nie padły, tatuś z rykszą wpadł w bramę, a w bramie już czekały beczki.... Nie, jeszcze nie. Beczki z benzyną tatuś z dozorcą domu wykradł z garażu. Tam Niemcy stali w domu od Alej Ujazdowskich. [...] Beczki z benzyną oni wykradli w nocy Niemcom. Tam były przejścia, tutaj jak jest Ambasada Bułgarska, wtedy jeszcze nie było Ambasady Bułgarskiej, tu był inny budynek już tego nie pamiętam. Beczki przetoczyli piwnicami do bramy na Wilczą 1. Moje wejście do Powstania było takie - tatuś podjechał rykszą, wpuścił ją do podwórka i wtedy znalazła się beczka z benzyną, ogromna beka. Chyba były dwie beczki i dużo butelek, dwa lejki i ja z jedną dziewczyną... My byłyśmy niezorganizowane, ani mój brat, ani my. Nalewałyśmy do butelek benzynę, a brat donosił w Aleje Ujazdowskie róg Wilcza 2 butelki, które były rzucane w czołgi niemieckie. W ten sposób chłopcy zdobywali broń. Miałam poparzone ręce od benzyny. Ale byłam taka szczęśliwa, że mam wkład w początek, wejście do Powstania.

  • To był pierwszy dzień. Jak pani pamięta reakcję ludzi, otoczenia na wybuch Powstania? Co pani sama czuła?

Euforia, to nie da się opisać. Nie było ani jednej osoby, która by krytykowała. Wszyscy pomagali jak mogli. Powstańcom szyło się opaski, panie z domu mamusi szyły, obok była krawcowa. Potem wcielono nas do oddziału. W ten sposób formował się nasz oddział, z laików niemalże. Pamiętam jedną rzecz, chyba tatuś był zorganizowany, tylko był bardzo tajemniczy. Niedługo przed Powstaniem, może dziesięć dni, może dwa tygodnie, tatuś otrzymał zaproszenie od oddziału na przysięgę żołnierzy, mówi: „Basiu, nie pójdę, bo pracuję. Pójdź za mnie.” Poszłam, to była Nowogrodzka 12 w oficynie, wejście tak jakby z rogu, bo się wchodziło przez kuchnię do ogromnego pokoju. Przychodzili młodzi chłopcy, nigdy tego nie zapomnę... Cały czas ryczałam. To było tuż przed Powstaniem.

  • Pani składała przysięgę?

Nie.

  • Wcielono panią do oddziału?

Od razu wcielono mnie do oddziału. Poszłam z zaproszeniem dla tatusia, porucznik to zaakceptował, nie znam nazwiska, tylko wiem, że to było Nowogrodzka 12.

  • Została pani sanitariuszką, to był pani wybór?

Tak, w harcerstwie miałam kurs sanitarny.

  • Była pani już przeszkolona?

Tak. Pierwsze przejście, kiedy nasi chłopcy już zdobyli broń, roztrzaskali kilka czołgów butelkami, do których my nalewałyśmy benzynę... Niemcy, co zdołali uciec z czołgu, to nie bronili się, poddawali się, rzucali broń, z rękoma do góry. Potem tatuś zrobił barykadę przez Aleje Ujazdowskie - mieliśmy czarnego kotka, z kotkiem stale na ramieniu dłubał asfalt różnymi narzędziami. Przez aleje była szersza barykada, przejście. To nie barykada, tylko dołek wyskubany przez mojego tatę. To było naprzeciwko numeru 30 czy 26, naprzeciwko Wilczej. Udało nam się już przebiec. Chłopcy przebiegali, nie bacząc na stały ostrzał z „Tygrysa”, który stał przy ulicy Pięknej. Dziewczęta musiały uważać. Udało nam się, ale nie czołgając rowkiem. Rowek był w innym celu wykorzystywany, jak trzeba było rannego przenieść czy coś takiego. Dostałyśmy się na drugą stronę Alei Ujazdowskiej pod siedemnastkę. Przejście było na Wiejską 17. Tam przeżyłam pierwszy szok. Okna miały worki z piaskiem, za workiem z piaskiem nasi chłopcy strzelali do Niemców. Ulica Wiejska była wąska. Oni teraz odbudowując Wiejską poszerzyli ją troszeczkę, ale to była wąska ulica, wąskie przejście. Na moich oczach strzelono do kolegi - nie pamiętam nazwiska, imienia - któremu mózg wypłynął z głowy. Od razu podbiegły dwie sanitariuszki. Mało się nie osunęłam na nogach, taki był mój pierwszy chrzest. Potem człowiek okrzepł, jeden, drugi, trzeci, czwarty ranny. Pamiętam moment, że Niemcy nas trochę osaczyli przez Konopnickiej 5. Chłopcy nasi zdołali się wycofać i zatrzymaliśmy się wszyscy w bramie tego domu, gdzie jest obecnie „Czytelnik”, chyba tutaj to było. Teraz już nie mogę odtworzyć tamtych domów - tam gdzie był wlot do piwnicy numer 17 albo 19, po drugiej stronie Wiejskiej. Niemcy podeszli bardzo blisko, już zdobyli bramę, chłopcy zdążyli się wycofać. Nie pamiętam, czy byli ranni, chyba jeden był tylko lekko ranny. Nas było kilka sanitariuszek, te które pierwsze podbiegły, te biegły z rannym. Rozpacz była - to było w nocy - bo dwie nasze koleżanki zostały na Konopnickiej. Pamiętam nawet imiona: trzy były chyba: Mirka, Róża i Jadzia. Chłopcy musieli się czołgać przez ogródek - one były w następnym domu, czy dwa następne domy - po piątce, żeby dziewczęta sprowadzić. W tym także był mój brat. Udało się. Niosłam rannego, bo cywil był ranny. Cywile wysypali się z piwnic, żeby ich ratować. Młody chłopiec był ranny. Z Mirką sanitariuszką niosłyśmy rannego, czołgając się przez rowek zrobiony, bo tam też był płyciutki rowek na Wiejskiej. Chłopcy nas chwytali w piwnicy, najpierw rannego, potem nas po kolei. Rannego niosłyśmy na Hożą pod 13. Tam był zorganizowany szpital. W tym czasie, kiedy byłyśmy na wysokości Hożej 9 - to był zupełnie inny dom niż teraz stoi, stary dom - przeleciał nad nami pocisk „krowy”. Rzucił nas z chorym rannym - on był ranny w stopę - na mur. Straciłam wtedy słuch w lewym uchu. Prawe ucho spracowane przez sześćdziesiąt parę lat, dlatego na prawe słabo słyszę.

  • Pani chodziła razem z kolegami na linię jak oni walczyli?

Tak.

  • Zawsze tak było, że dziewczęta zajmowały się rannymi. Co pani robiła jako sanitariuszka?

Opatrywałam rannych, co byli do opatrzenia na miejscu i ewentualnie odnosiłam na punkt.

  • Czy oddział miał duże straty, było dużo rannych?

Nie było dużo rannych w naszym oddziale.

  • Pani jako sanitariuszka miała sprzęt sanitarny? Czym pani dysponowała?

Miałam sprzęt podręczny: bandaż, opatrunki, wodę utlenioną, spirytus i jodynę w apteczce przy boku.

  • Czy była pani umundurowana, czy była pani w cywilnym ubraniu?

W cywilnym, wszystkie byłyśmy prawie w cywilnych ubraniach. Oddział sam się zorganizował.

  • Ile było dziewcząt w oddziale?

Tam były sanitariuszki z innych oddziałów. Nas było dużo. Były z kompanii „Redy”, „Bradla” i „Żuka”. Wyliczę te, co były z naszej kompani, które pamiętam, bo niektórych nie pamiętam: Róża, Mirka, ja, Jadzia, Hania, Wanda, Olimpia. Ale nie wiem, czy Olimpia i Wandzia nie były z „Redy”, bo my się mieszałyśmy.Jaka była atmosfera w pani oddziale?

  • Czy w oddziale był kapelan? Czy pamięta pani życie religijne?

Tak, był kapelan w trzech kompaniach, był również kapelan z plutonem od „Głuchoniemych”, ale nazwisk nie pamiętam i nie pamiętam, ilu ich było.

  • Czy pamięta pani, co pani jadła w czasie Powstania? Czy była pani głodna, czy było co jeść?

Moi rodzice - ponieważ tatuś jak podejrzewam, był zorganizowany - mieli bardzo dużo sucharów, ziemniaki. Mamusia od czasu do czasu z sucharów coś zrobiła, zmoczyła, uprażyła, zupę ugotowała. Chłopcy coś tam zdobywali. Ci, co byli na Książęcej…, tam jeszcze sadki były. Chłopcom dawało się czasem zupy, mamusia dawała. Potem już jadło się to, co było, co wpadło. Jedna przyniosła skórki, inna sucharki, inna jeszcze coś, tak się dzieliliśmy.

  • Była pani głodna?

O tak, ale nie do tego stopnia żebym upadała, żebym traciła przytomność. Po prostu czułam głód, ale nie tragiczny.

  • Czy w pani otoczeniu dyskutowano istniejącą sytuację polityczną, czy czekano na pomoc dla Powstania?

Nie, w mojej sytuacji nie.

  • Jak pani rodzina zapatrywała się na pani i pani brata zaangażowanie?

Przecież tatuś nas wciągnął tą beczką benzyny, a brat donosił gotowe butelki, zdobywano w ten sposób broń dla naszego oddziału. To było tylko kilka pistoletów i stale dochodzili nowi powstańcy. W ten sposób organizowała się kompania „Bradla”. „Bradl” był naszym ojcem.

  • Pamięta go pani?

Tak.

  • Jak pani pamięta Kazimierza Leskiego „Bradla”? Jak pani wspomina swojego dowódcę?

Bardzo energiczny był, bardzo szczupły. Twarz miał zawsze pogodną, ufną, twarz, która budziła zaufanie, a poza tym żołnierski sposób bycia. To był pan, jeden z dziesięciu cichociemnych, którzy byli sądzeni bodajże w „siedemnastce” w Moskwie. Dostał dziesięć lat więzienia.

  • Jak pani wspomina koniec Powstania? Czy coś się zmieniało w atmosferze, w stosunku ludności cywilnej do powstańców?

Nie, potem dopiero komuniści wytworzyli atmosferę. Na powstańców na pewno nikt narzekał, rzadko która rodzina nie miała powstańca.

  • Mówiła pani, że pani brat został ranny? Byliście razem w oddziale, co się działo później?

Robili podkop pod sejm zmieniając się oczywiście. W tej zmianie, w której on był - to już było niedaleko sejmu - Niemcy rzucili wiązkę granatów. Kilku chłopców zostało rannych, nie tylko mój brat, ale on najbardziej - bark poszarpany, głowa pokaleczona. Z głową miał kłopoty. Nie wiem, czy późniejsza jego choroba, bo on chorował na SM, czy nie była wynikiem tego, ale przed tym Pawiaka. Tam też był bity, kopany. Wzięli go za kogoś innego. Potem jak zaczęli dochodzić imiona rodziców - rocznik był ten sam, to samo nazwisko, to samo imię - to nie zgadzały się imiona rodziców.

  • Jak pani pamięta koniec Powstania?

Koniec był tragiczny. Wyszłam wcześniej niż brat poszedł do niewoli, bo tak zarządził Wadlewski, z mamusią tylko, tak jak stałam, w plecaczku kilka sucharów, bielizna na zmianę, w trepkach letnich.

  • Którędy pani wychodziła?

Przez Pruszków. Dwa tygodnie byłam z mamusią w Pruszkowie.

  • Jak pani pamięta warunki w Pruszkowie, co się tam działo?

Straszne rzeczy. Ponieważ mamusia miała dopiero czterdzieści pięć lat, więc młoda kobieta, ja również, zostałyśmy zakwalifikowane na roboty rolne do Hamburga. Mieli zapotrzebowanie na roboty rolne do Hamburga. Dwa tygodnie trzymano nas w barłogu, w strasznym robactwie, to sobie trudno wyobrazić, to trzeba przeżyć. Dostałam zapalenia stawów. Całe ręce były popuchnięte i mamusia owinęła mi jedną swoim szalikiem, bo szaliki zabrałyśmy i moim szalikiem drugą rękę. Jęczałam po nocach, nie miałyśmy żadnych leków. O sanitariuszu nie było co marzyć, przemykał. Gdzie kto był ciężko ranny, to wtedy opatrywali czy zabierali, wyłapywali. Byłam młoda, jak ktoś szedł, to nie płakałam, ale pojękiwałam. Wreszcie jeden sanitariusz - którego wzięłam za mojego tatę, tak był podobny i w takim garniturze, jak mój tatuś - zobaczył i mówi: „Dlaczego ty masz zamknięte tak ręce?” A mamusia mówi: „Strasznie ją bolą stawy, dostała chyba zapalenia stawów.” Odwinął mi ręce, zobaczył i mówi: „Bądźcie panie gotowe jutro o godzinie dwunastej w nocy. Zabiorę panie na pawilon do lekarza.” - „Dobrze, dziękujemy.” Nie wierzyłyśmy w to, że on przyjdzie, ale byłyśmy gotowe. Przyszedł. Potem wspominałyśmy, że to był nasz anioł. Przeprowadził nas przez jedną wachę, potem przez drugą do lekarza. Przy lekarzu masa ludzi, matki z dziećmi maleńkimi, ranni, dużo ludzi chorych, tak sobie mówimy: „Boże jak on nas przemyci przez lekarza, to jest prawie niemożliwe.” Tymczasem dochodzi nasza kolejka do lekarza, patrzymy, a on jest tłumaczem. To był poznaniak, świetnie znał niemiecki. Pyta się mamusię: „Na co pani jest chora?” Mamusia mówi: „Jestem po operacji.” Mamusia była po bardzo ciężkiej operacji po ciąży pozamacicznej. Jak sanitariusz przetłumaczył, Niemiec kazał mamusi pokazać brzuch. Owszem był jeszcze nie bardzo zagojony, szew nie zniknął, był czerwony. Kazał od razu opuścić spódnicę. „A ty?” Po polsku do mnie powiedział gestapowiec. Pokazałam swoje ręce. One były wszędzie popuchnięte. Po wojnie długo się leczyłam. Palce w ogóle się nie oddzielały. Też machnął ręką, że mam pójść do transportu z rannymi, z matkami z dziećmi, z cywilami. W ten sposób nas choroby uratowały. Wierzę, że sanitariusz przeżył. Cały czas go poszukiwałam, ale nie znałam ani nazwiska ani imienia. Poszukiwałam go przez Poznański Czerwony Krzyż, określałam jak wygląda, w jakim wieku mniej więcej. Niestety.

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?

Nas wywieziono pociągiem, który był ostrzeliwany do Kielc. Tam RGO opiekowało się rannymi, matkami z dziećmi i cywilami, którzy nie mieli gdzie pójść. Zapamiętałam sobie adres między Łowiczem a Skierniewicami. Byłam na wsi łowickiej z moim pierwszym narzeczonym, bo mąż był moim drugim chłopcem. On tam miał rodzinę. Jego kuzyn był sołtysem, nie, najbogatszy gospodarz na wsi. Wieś się nazywała Kalinowice, była otoczona lasami. Było bardzo dużo partyzantów. Przed naszym przyjazdem Niemcy zrobili zasadzkę na partyzantów i mnóstwo z nich wyginęło. Ci, co pozostali, udało im się czmychnąć i chowali się u gospodarzy. Trafiłyśmy do wioski. Nie pamiętałam nawet, jak tam można dojechać. Z Kielc podwożono nas furmankami. Nie miałyśmy pieniędzy, nie płaciło się, tylko podwozili dobrzy ludzie. Na stacji za Skierniewicami w kierunku na Łódź wysadziła nas ostatnia furmanka, dużo ludzi wieźli zresztą. Niemcy nawet nas nie zatrzymywali. Stamtąd kilka kilometrów szłyśmy pieszo. To już pamiętałam, bo po mnie i mojego chłopaka wyjechał bryczką jego kuzyn. Pamiętam drogę, z tym, że my drogą nie szłyśmy, tylko brzegiem lasu. Dopiero dowiedziałam się na miejscu... Aha! Trafiliśmy do pierwszego gospodarza, u którego mieszkała rodzina wysiedlona z Gdyni czy z Gdańska, o tym samym nazwisku co my – Urbańscy, małżeństwo z dwoma córkami dorastającymi, tak jak i ja. Dlaczego to wtrącam? To pomogło naszemu tatusiowi odszukać nas. Tatuś już był na wolności, pojechał do Ursusa, gdzie mieszkała mamusi siostra. W międzyczasie wysłaliśmy tam kartę, licząc się z tym, że tatuś będzie nas szukał i może trafi do cioci. Od cioci dostał nasz adres. Oczywiście wszedł po pierwszego domu, bo pytał, gdzie tu mieszka pani Urbańska? „W pierwszym domu.” Bo też Urbańscy. Mieszkałyśmy z mamusią już u sołtysa. Tatuś jak do nas dokooptował, to już bardzo pomagał sołtysowi we wszystkim. Tatuś z zawodu był cieślą i mechanikiem. Miał dwa zawody. My przeżyłyśmy w dobrych warunkach. Z tym, że mieszkałyśmy oczywiście nie w pokojach pana sołtysa, tylko w kuchni, jak sobie zasłoniłyśmy roletami nasze łóżka, kąciki.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Wieś Kalinowice była w pobliżu miasteczka Łyżkowice. Niedaleko od naszej wsi była szosa, usłyszeliśmy czołgi. Z koleżankami Urbańskimi byłam w Łyżkowicach. Jeszcze nie dojechały czołgi, ale już słyszałyśmy, że jadą czołgi z wojskiem polskim. Pędem do domu, to były trzy kilometry. W międzyczasie mój tatuś kurtkę na siebie wziął, buty z cholewami i poszedł do Warszawy, bez kanapki, bez niczego, nie czekając na mnie. Trzy godziny po nim wyruszyłam, ale mamusia mnie zaopatrzyła w kanapki, ubrałam się ciepło. Cały czas szliśmy pieszo osiemdziesiąt kilometrów, więcej niż osiemdziesiąt, bo to za Skierniewicami. Cały czas szło się torami. Pociągi nie jeździły. Całe batalie ludzi szły, nie tylko ja sama, bo tatuś poszedł przede mną. Tamte dziewczyny ze swoimi rodzicami w innym kierunku szły, na północ, ale one nie od razu poszły, bo tam jeszcze Wojska Polskiego nie było. To była euforia, szczęście - Wojsko Polskie! Tatusia oczywiście nie dogoniłam, zresztą doszłam do cioci. Wujostwo się mną bardzo zajęło. W moich oficerkach, które mi zrobił szewc wiejski, ze spuchniętymi i poranionymi piętami, zostałam położona na łóżku w czystej pościeli, bo zdjąć mi nie mogli butów. Spałam snem kamiennym. Nie wiem, czy buty mi w końcu zdjęli w czasie snu, czy kiedy się obudziłam, nie pamiętam. Przede wszystkim umyto mnie, nakarmiono. Ciocia dała mi swoje pantofle o dwa numery za duże. W pantoflach przyszłam do Warszawy. Jak szłam, to też można sobie wyobrazić, z otartymi palcami, piętami. W każdym razie tatuś dotarł trzy dni wcześniej przez gruzy do mojego mieszkania. Sąsiedzi ze zburzonych domów przeszli już do naszego domu, tu gdzie ludzie mieli wykupione mieszkania. To mieszkanie zostało kupione, tylko musiałam drugi raz wykupić w 1975 roku. Jedyne dokumenty, jakie wyniosłam z sobą to kenkarta i dowód zapłacenia za mieszkanie przy ulicy Mokotowskiej 69/71. Potem znowu zmieniono numer, bo cały teren był wyburzony, nowe domy powstały od Mokotowskiej i nas przepisano na Hożą 5/7. Nie dostałam się przez stertę gruzów do mojego domu, ale tatuś się dostał. Tu już szabrownicy byli, szabrowali, co się dało. Nie miałam wiele, miałam tapczan, cztery krzesła kupione używane, stół zamówiony w prywatnym magazynie na Marszałkowskiej u Nowaka, biurko i szafa. To były całe meble, nie mieli w zasadzie co kraść. Przez okno od korytarza ktoś wyciągnął paczkę garnków, które dostałam od rodziców na zalążek gospodarstwa. Ponieważ one były związane, ktoś od okna z naszego półpiętra ściągnął garnki. To jedyna rzecz, która zginęła, bo odzież była zakopana w piwnicy rodziców. Stamtąd już wybrał wszystko wyższy od dozorcy, portier, który był od strony niemieckiej, od strony alej.

  • Pani brat poszedł do niewoli, co się z nim działo?

Wrócił po roku, tam zaczął pracować jako kierowca w YMCE, bo kończył zasadniczą szkołę samochodową.

  • Po tym jak został wyzwolony z obozu, stalagu?

Tak. W YMCE został i z YMCE w 1946 powrócił do Warszawy.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana po wojnie z powodu udziału w Powstaniu?

Nie.

  • Czy ma pani dzisiaj refleksje na temat Powstania i swojego udziału w nim?

Uważam, że to było bardzo potrzebne. Wreszcie świat wie o nas. A co byśmy powiedzieli, o czym byśmy mówili, gdyby nie było Powstania? Że daliśmy się powyrzynać, powywozić do obozu, powycinać, zniszczyć nic nie robiąc? To było konieczne. Ludzie już byli u kresu sił, nie wytrzymywali represji. Aha! Tatuś wychodząc, w swoich drzwiach zostawił klucze i w moim domu klucze w drzwiach zostawił. To było straszakiem dla szabrowników, że ktoś jest w domu. Nie mieli co szabrować, może nawet który zajrzał, ale nic nie było. To było krótko przed Powstaniem, w maju przed Powstaniem dostałam klucze od mojego mieszkania. Bardzo krótko mieszkałam, więcej u rodziców czasu spędzałam aniżeli w swoim domu.
Warszawa, 21 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Barbara Smoderek Pseudonim: „Basia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion "Miłosz", kompania „Bradla” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter