Barbara Kostrzewa-Bahrynowska „Baśka”
Barbara Maria Józefa Bachrinowska-Kostrzewa, matka z domu Bujalska. Mój pseudonim „Baśka”. Byłam w harcerstwie głównie. Później, w Powstaniu, byłam przydzielona do „Gurta”. Byłam patrolową, kierownikiem patrolu sanitarnego.
- Jak pani, jako piętnastolatka, zapamiętała wybuch wojny, 1 września 1939? Była pani wtedy w Warszawie?
Tak. Byłam […] w Warszawie. Pierwszego września powiedzieli nam, że Niemcy przekroczyli granicę. Raczej byłam wystraszona. Powiedzieli, że trzeba budować wały do obrony Warszawy, harcerki mają pójść, kopać doły. Naturalnie popędziłam wbrew moim ciotkom, które mnie wychowywały, kopać te doły.
- W jakim rejonie kopaliście?
To było na Żelaznej, kawałek od domu. Mieszkałam na Wilczej 32 mieszkania 52, róg Marszałkowskiej i Wilczej.
- Jaki był efekt? Wykopaliście coś?
Wykopaliśmy doły. Wróciłam i pierwszy nalot był. Gdzieś jakaś bomba zleciała. Później już raczej nie pętaliśmy się, smarkacze.
- Utrzymywała pani kontakt ze swoją drużyną harcerską?
Wtedy nie było śladu drużyny. Kiedy Niemcy atakowali Warszawę, to siedzieliśmy na podwórzu i baliśmy się ruszyć. Pierwszy pocisk spadł na dom, w którym mieszkaliśmy.
Szyby wszystkie poleciały, byliśmy bez szyb.
Dom ocalał, [ale] szyb bardzo długo nie było, aż rozbolały mnie zęby. Przyszedł pan, który zarządzał domem, powiedziałam, że mnie zęby tak bolą, to prędko dał szyby. Wtedy jeszcze byłam straszny dzieciak. Wszyscy poszli. Wiedziałam, że Lubas poszedł na front. To mój brat cioteczny. Wszyscy bracia cioteczni poszli do wojska. Leciało to wszystko, aż Warszawa upadła. Hitler miał przyjechać.
Przyjmować paradę, więc wszyscy schowaliśmy się do domów. Gruzy na wszystkie strony, plac Zbawiciela zbombardowany. Jedna znajoma zginęła, właśnie na placu Zbawiciela.
- Zaczęła się codzienność okupacyjna. Jak to wyglądało?
Jak wyszłam z bramy, trzeba było wchodzić na wielkie gruzy, chodziło się strasznie ubranym.
- Gdzie pani chodziła na tajne komplety?
Najpierw do mojej szkoły, później były prywatne lekcje, później wszędzie chodziliśmy.Wrócił z frontu brat cioteczny. Czwartego grudnia oni się spotkali i wciągnęli mnie do konspiracji.
- Akurat na Świętej Barbary wplątali panią w konspirację.
Akurat na Barbary wplątali mnie w ten bałagan.
- Jak to wyglądało, zaczęła pani od razu od przysięgi?
Od przysięgi, na tym się skończyło na wiele czasu.
Nic. Tylko jeden list zaniosłam i koniec. Nic więcej. Wrzask podniosły ciotki, przecież miałam piętnaście lat. Tak to się ciągnęło. Ale pchałam się rekami, nogami, żeby się dostać do jakiejś konspiracji. Spotkałam się, nie pamiętam nazwiska. Zaczęłyśmy pracować, szkoła była na Piusa. Spotykałyśmy się trochę z harcerkami. Zaczęłyśmy coś bałaganić.
- Na czym polegało to bałaganienie?
Gadałyśmy dużo i na tym się kończyło. Więcej się nie robiło.
- Czyli pani nie była przygotowana specjalnie?
Do czego? Kto nas przygotowywał? Później zobaczyłam pierwsze gazetki tajne. Moja rodzona siostra zaczęła się interesować, rodzina z Torunia przyjechała. Konspiracja się tak wplątała w życie.
- Przeplatała się z życiem…
Przyjechała moja bratowa, siostra Lubasa, ze swoim synem. Opowiadała, jak była rewizja w Toruniu. Przyszli Niemcy, rewidowali. Zobaczyła, że szabla jej męża była schowana w szafie, akurat dziobek z szafy się wysunął i stracha nabrała. Bała się o swojego syna, przecież miał wtedy siedemnaście lat. Wszyscy paliliśmy się, ale do czego, to Pan Bóg raczy wiedzieć. Właściwie nie wiedzieliśmy, co, jak, gdzie.
- Nastąpił moment, kiedy włączyła się pani do jakichś szkoleń, przygotowań?
Do harcerstwa. Poszłam do harcerstwa. Przedtem było bardzo tragiczne przeżycie. W jakimś kole społecznym pracowała moja siostra cioteczna, Luśka. Miałam tam do niej pójść, spotkać się z nią. Powiedzieli mi, że Niemcy wleźli do biura, wszystkich aresztowali, podobno znaleźli tajne gazetki. Zabrali je do więzienia. Później dowiedzieliśmy się, że była na Pawiaku. To były w styczniu pierwsze rozstrzeliwania na Pawiaku.
- Ona przeżyła czy zginęła?
Zginęła. Po takim przeżyciu, to rodzina nie bardzo chciała, żebym była w konspiracji. Zresztą robiłam to po kryjomu przed nimi. Byłam jak teraz – samosia, tak i wtedy chciałam być sama. Zaczęliśmy się spotykać w harcerstwie z Antosią Gorycką.
- Czy to były „Szare Szeregi”?
Nie wiem, czy to już były „Szare Szeregi”, czy jeszcze nie. W każdym razie spotykałyśmy się u niej. Prowadziła zastęp harcerski. Czy to było w 1940 czy w 1941 [roku]? W każdym razie pierwszy rok raczej uczyłam się prywatnie, zdawałam egzaminy u Kudmanowej, w szkole, do której chodziłam. Jeszcze wtedy kursów nie zorganizowali. Zrobiłam wtedy małą maturę.
- Działalność harcerska rozwinęła się w jakiś sposób?
Zaczęła się później. „Tylko świnie siedzą w kinie” i tak dalej.
Mały sabotaż. Pchaliśmy się do sabotażu rękami i nogami. Miałam nalepki, nalepiałam je. Zobaczył mnie Niemiec, w każdym razie uciekałam tak, że przeskoczyłam przez płot w Ogrodzie Saskim. Naprawdę miałam pietra. Wpadłam na rynek. Jakaś kobieta z kwiatami mnie złapała, dała mi koszyk z kwiatami i zawiązała mi fartuch. Tak mnie uratowała. Prawdopodobnie by mnie złapali.
- Obeszło się bez żadnej wpadki?
Nigdy nie wpadłam. Wpadła dziewczyna, którą wciągnęłam do małego sabotażu. Była o rok młodsza ode mnie. Matka jej straszny żal miała do mnie, bo ją zaaresztowali, wysłali do obozu koncentracyjnego i zginęła. Do dziś mam ją na sumieniu.
Życie ludzkie, mówiąc angielskim stylem, jest bardzo drogie. Wychowanie kosztuje, szkoła kosztuje, a mały sabotaż jest głupotą. To było bardzo ekscytujące, dawało kolosalną ilość adrenaliny. To mnie szalenie pomogło w wychowaniu moich dwóch synów. Zdawałam sobie sprawę, że im potrzeba ujścia adrenaliny.
- Przez konkretną działalność…
Żeby ich obronić przed narkotykami, papierosami [wymyśliłam, że] mieli nurkowanie z butlami.
- Sporty ekstremalne. Wracajmy do okresu Powstania.
Dygresja, że to większy miało wpływ. „Tylko świnie siedzą w kinie”. Tylko raz poszłam z kwasem, [który] trzeba było podłożyć.
- Wydzielał się przykry zapach?
Nie. [Chodziło o to], żeby podpalił pupę, ale nie miałam odwagi tego zrobić. Mówiło się [o tym, ale] nie znałam ludzi, którzy to robili, że podkładali na siedzenia. Nie zetknęłam się z nimi. Sabotaż, sabotaż, sabotaż. Później byłam zwariowana na punkcie medycyny. Poszłam na kurs pielęgniarski. Byłam łączniczką babki, która była sanitariuszką i organizowała [kursy] sanitarne. Dużo robiłam z łącznością. Już jak byłam na prawdziwej medycynie i miałam szpital.
Nie. Zrobiłam maturę i dostałam się na przykrywkową medycynę. Nie dostałam się do szkoły, która była, tylko na przykrywkową. Chodziłyśmy na wykłady. Chodziłam do Szpitala Dzieciątka Jezus na dyżury. Uczyłam się [i przygotowywałam] do sanitarnych działań. Zbierałam bandaże. Z szacunkiem odnoszę się do kolejarzy polskich. Zdaję sobie sprawę, że to była pożyteczna praca. Wysłali mnie do ratowania dzieci z Zamojszczyzny. Wysłali mnie pod Niemojki, [gdzie] był szpital wariatów. Przy szpitalu otworzyli szpitalik dla dzieci, wyrywali podłogi, wyciągali. Dzieci miały straszliwie. Leżały w łóżeczkach, był tyfus. To było tak okropne, były wszystkie choroby, jakie można mieć. Poza tym te dzieci miały rozwolnienie żołądka, że im wylatywało wszystko ze środka. Z jelitami [problemy], ale to nie wiadomo. Lekarz, niestety, nie chciał przychodzić. Byłam przez parę tygodni. W końcu zaczęła się gorączka. Zdawałam sobie sprawę. Raz wróciłam, potem drugi raz pojechałam. Później, na 4 marca, już z chorobą jechałam do Warszawy. Z Niemojek dopchałam się do Siedlec. Tam dałam „górala” niemieckiemu gościowi, który prowadził ciężarówkę do Warszawy. Musiałam być nieprzytomna, bo dałam mu adres. On mnie dostarczył do samego domu. Porządny Niemiec?
Bywali tacy. Nie wiem, kto dawał, ale pod drzwiami naszymi ciotki znajdowały owoce. Bardzo ciężko chorowałam.
Zaraziłam się. Przypuszczali, że [to] był tyfus, później [zapadłam] na płuca, w ogóle makabryczne rzeczy.
- Jak długo to trwało, ta choroba?
Wysłali mnie do Zaborowa. Długo.
- Teraz chciałabym, żebyśmy doszli do 1944 roku.
Chcieli, żebym szła na Podchorążówkę, ale jestem antywojskowa, nie bardzo się udało w Polsce na Podchorążówkę mnie wysłać. Wywieźli nas. Antosia Gorycka zabrała nas, że niby wszyscy mają składać przysięgę. Powiedziałam, że już składałam przysięgę, że drugi raz nie mam ochoty.Zorganizowałam obóz dla harcerzy młodych, to było pod opieką Koła Opieki Społecznej.
- Może to było RGO? Rada Główna Opiekuńcza?
Stefa Jamiołkowska była, był „Supeł” od „Szarych Szeregów”, były moje dziewczęta.Na przysiędze, przyrzeczeniu – czort wie jak to było, nie wiem co to było – zapamiętałam modlitwę: „O Panie Boże, do naszych dusz sił przemożnych i hartu włóż. Daj, byśmy w życie to weszły śmiało i z taką wiarą, by nie zachwiało w nas jasnych snów. O Panie Boże, prosimy daj, byśmy do pracy porwali Kraj. Do pracy wielkiej i nauczyli skąd mamy czerpać zdrowie i siły, pogodę brać. O Panie Boże, wyżej się piąć i nigdy łamać i nigdy giąć, służąc Polsce i Tobie, pełnię człowieka wyrabiać w sobie i pełnię sił”.Piękna modlitwa?
Powiedziałam, że tę modlitwę chciałabym przekazać „Szarym Szeregom”. Nie wiem, czy Antosia, która była po wojnie raczej bardzo lewa (zresztą okazało się, że cała grupa, w której byłam, była raczej lewicowa) to przekazała. To było bardzo ładne. Bardzo mało pamiętam. U mnie w Powstaniu, zaczynając od 1940 roku, zginęła żona Lubasa, jej siostra…
Lubomir. Zginęła jego siostra. Straciłam w Powstaniu trzy osoby. Dwie osoby zostały rozstrzelane nad Bugiem w Zaborowie. Partyzanci z lasu. Nie wiem, jakim cudem wuj i kuzyn zostali rozstrzelani.
- Wiele było niewyjaśnionych spraw. Rok 1944, jak pani pamięta 1 sierpnia 1944?
Wróciłyśmy z obozu harcerskiego. Widziałyśmy, że czerwono było nad Warszawą, bo byłyśmy niedaleko. Nie było wiadomo, czy będzie Powstanie, czy nie, to się właściwie wahało. W końcu zdecydowali, że Powstanie będzie. Nie było jeszcze ustalonej dokładnie daty. Ale powiedzieli, gdzie mamy się spotkać. Poszłam na Chmielną, czy na boczne ulice. Okazało się, że nie ma opatrunków. Wróciłam przez Aleje Jerozolimskie na Wilczą, żeby wyciągnąć to, co mogłam, żeby wziąć chociaż kromkę chleba z sobą.Wiem, że konspiracja to jest coś bardzo trudnego. Ale przygotowanie do Powstania z punktu widzenia nas młodych osiemnasto-, dwudziestolatków, chłopców, którzy nosili wysokie buty i dziewcząt, które chodziły w kurteczkach z paskami [...] Reklamowali się. Ale to było trochę głupio, że nie kazali nam znieść na jedno miejsce podartych prześcieradeł. Kazali drzeć prześcieradła i robić bandaże, ale trzeba było zebrać trochę więcej tego. Mam bardzo duży żal do mojego brata ciotecznego, że nie powiedział wyraźnie mnie i swojemu synowi, że nie ma broni. Mnie ojciec mówił, że broni nie ma.Wróciłam po bandaże. Zaczęła się strzelanina. Naprawdę nie chciałam iść z powrotem.Mnie ciotki powiedziały tak: „Pchałaś się do konspiracji przez całe lata, robiłaś wszystko, co mogłaś, żeby w niej być. Inni ludzie poszli, boś ty ich wciągnęła. Proszę, idź!”. No i poszłam. Przeleciałam przez Ujazdowskie, doleciałam do swojej placówki. Dowiedziałam się, że Inka z patrolem poleciała ratować jakiegoś chłopca, który został ranny czy zabity. W każdym razie jedna z nich zginęła, druga straciła nogę. Miałam później wrócić, jeszcze im pomagać. Co się stało, jak się stało? W każdym razie ją zabrali, tą z ranną nogą. Do tego się później nie mieszałam, ona była w szpitalu.
- Czy pani została, czy wróciła do domu?
Nie, do domu już nie wróciłam. Byłam calusieńki czas.
Na Chmielnej. Dołączyły się jakieś dwie zupełnie obce dziewczyny, które nie dotarły do swoich oddziałów. Byłyśmy znowu tym patrolem. Po jakimś czasie, trzeba było pójść. Bałam się im dać chodzić pod obstrzałami. Przecież byli wszędzie snajperzy. Trzeba było pójść po opaski. Poleciałam do Szpitala Dzieciątka Jezus po opaski, z Chmielnej znowu przez [Aleje]. Była wysoka brama, przez nią nie można się było dostać. Po drodze spotkałam się z kobietą w ciąży, z dużym brzuchem, pomagałem jej przez tę bramę przejść. Strzelali do nas. Zabrałam opaski, wróciłam znowu, trzeba było lecieć pod czołgiem, prawie że pod obstrzałem.
Śmignęła kula. Wróciłam do nich. Zaczęło się nudne Powstanie.
Siedzieliśmy i czekaliśmy, żeby gdzieś nam zrzuty dali. Jak zrzuty dawali, to szły gdzie indziej, daleko. To znowuż chłopak jakiś postrzelony.
- Była pani i sanitariuszką i łączniczką?
Nie. Nie byłam łączniczką nigdy.
Musiałam. Nie było łączniczki. Robiłam to, dlatego że bałam się moim dziewczynom powiedzieć. Człowiek ma się chyba prawo sam narazić, ale nie ma prawa narażać innego. Wiedziałam, jak ciężko jest przejść. Szłam. Wydawało mi się, że jak je zostawiam na placówce, to bezpieczniej. Przez myśl mi nie przeszło, że jak polecę po opatrunki, to one polecą gdzieś. Szesnastolatki. W każdym razie zaczęło się spokojnie.
- Oczekiwanie na rozwój wypadków?
Bardzo dyplomatycznie. Dokończyłabym – nudne [oczekiwanie].Inka i cały nasz patrol sanitarny, ponieważ mieliśmy pompę na podwórku, zorganizowaliśmy pralnię dla naszych żołnierzy, bo już zaczęliśmy wszami obchodzić. Zorganizowaliśmy mycie. Ktoś z Komendy przyszedł, wannę zorganizowałyśmy.
- Gdzie było to wasze miejsce postojowe?
Gdzieś na Chmielnej.
- W jakich warunkach, w suterynie?
Byliśmy w suterynie. Ta kąpielowa rzecz, trochę wyżej.
- Woda jeszcze była i światło jeszcze było?
Nie. Robiliśmy to przez pompę, rękami. Mogli się umyć.
Może to była głupota, że to robiłam. Mnie się wydawało, że trzeba się czymś zająć, a nie siedzieć.
- Jak wyglądała aprowizacja?
„Pluj – plujka”. Czegoś tak obrzydliwego nie jadłam w życiu. A teraz się to je.
- Z Haberbuscha przynosili?
Poszliśmy do Haberbuscha. Mieliśmy iść do natarcia raz, wycofali nas, mieliśmy iść drugi raz do natarcia, wycofali nas. Siadłam na beczce, czekając, żebyśmy znowuż poszły. Przyleciała kula, [przestrzeliła] nogę. Siedzi tu. To szrapnel. Dostałam szrapnelem niestety, już nie mogłam nigdzie iść.
- Poszła pani wtedy do szpitala?
Poszłam.
Wróciłam na placówkę. Ponieważ szpital ostrzeliwali jak wariaci, to wcale nie pragnęłam iść do szpitala. Raz poszłam do szpitala, to się posypał gruz. Stałyśmy tak plackiem przy ścianie, sypało się na nas wszystko.[…] Była AK i była Armia Ludowa, więc schylam głowę przed Armią Ludową. Z kanałów ze Starówki tak samo szli z AK, jak i szła Armia Ludowa. Wychodzili akurat na naszym punkcie. My tam stałyśmy. Jeden z nich, musiał być ktoś bardziej odpowiedzialny, bo zwrócił się do naszego podporucznika. Powiedział mu, że jak skończy się Powstanie, to wszyscy dostaniemy legitymacje Armii Ludowej. To był bardzo ładny gest. Nie musiał tego robić.Raz dostałam bochenek chleba dla nas wszystkich z piekarni, która była na Chmielnej.
- Jakie akcje pani pamięta?
Tylko Haberbuscha. Nie było żadnej akcji. Raz nas chcieli wysłać do jakiejś szkoły, okazało się, że była zaminowana. Nasz podporucznik powiedział, że nie pójdziemy. Miał świętą rację. Wiemy, że podwórko jest zaminowane, wysyłać ludzi, to co? Własnymi nogami. Śmiałyśmy się, że nam szczotki ogolą, każą szczotkami miny odkrywać. Ale nie kazali. Plotka była, że go chcieli usunąć. To wszystko wtedy wyglądało bohatersko.
- Czy wiedzieliście, co się dzieje w innych rejonach Warszawy?
Jak przyleciałam na Wilczą, do ciotek, to wtedy cały nasz blok, w którym mieszkałam, spadł do ziemi. Zginęły dwie czy trzy osoby.
- Wasze mieszkanie ocalało?
Nie. Ciotki były w piwnicy. To były już schorowane, starsze panie. Miały koło sześćdziesiątki. Były grubo starsze od mojej matki. Matka miała 32 lata, jak się urodziłam. Z Czerwonym Krzyżem miały być wywiezione, miałam z nimi iść. Ale spaliłam sobie ręce i miałam odłamek. Bali się, że Niemcy mogą mnie capnąć. W ostatniej chwili zresztą dowiedziałam się, że mój kuzyn, który był prawie moim rówieśnikiem, Leszek Krzeszowski, zginął pod Pecynką. Poszłam z oddziałem do niewoli.
- Jak wyglądało wyjście do niewoli, a przedtem jeszcze moment kapitulacji?
Kapitulacji w ogóle nie odczułyśmy. Kazali nam składać broń. Przychodziliśmy, zrzucaliśmy broń. Dużo tej broni, to śmieszne.
- Pani nie miała żadnej broni?
Przez jakiś czas miałam coś takiego, z czego raz strzeliłam, jak się uczyłam. To mi ojciec dał. Później to zgubiłam. Teraz mówię na wesoło, ale to było przygnębiające, depresyjne, beznadziejne.
Przyszliśmy do Pruszkowa.
- Był przedtem postój w kościele Świętego Wojciecha?
O Matko Boska! Tego nie pamiętam. Jakieś dwie dziewczyny uciekły.
W Pruszkowie nie dali nam jeść, nie dali nam pić. Polscy ludzie przynosili. Leżeliśmy pokotem, jedno koło drugiego. Czekaliśmy, co będzie dalej.
Nie. Część z naszego oddziału, duża część, poszła. Inka Korczewska nie poszła. Matkę miała, nie była ranna, mogła się prześlizgnąć.
Nie. Z transportu nie uciekła, ona w ogóle nie dołączyła do transportu, została. Mam wrażenie, że za dużo ludzi straciłam w Powstaniu. Nie miałam do kogo iść i do kogo uciekać.
- Wam przeznaczono jakiś cel podróży, jakiś obóz?
Nie powiedzieli nam, do jakiego obozu jedziemy. Zebrali nas, wszystkie dziewczęta, posegregowali. Wsadzili nas do pociągów, które były wyłożone słomą, zaplombowali wagony. Pierwszy oddźwięk, jaki spotkałam, to była Częstochowa. Do okienka to się było bardzo trudno dostać, ale wołali ludzie o wodę, o chleb. W Częstochowie ludność nie dała nic. Nawet wody. Zrobiliśmy dziurki w podłogach, leżałyśmy obok siebie, jechałyśmy.
Do pierwszego obozu. Nie wiem, gdzie był. Powinnam była się zapisać do Związku Jeńców Wojennych. Jest taki w Szwajcarii. Jeden był obóz, później był Lamsdorf, Oberlangen, Niderlangen, to były obozy. Byłyśmy w jednym z obozów, w którym nas rozdzielali na roboty.
- Czy rana w nodze pozwalała pani na normalne funkcjonowanie?
Jak poszłam na Wilczą, wyszłam od ciotek, wracałam do oddziału, to słyszałam „krowę” lecącą za mną. Uciekałam, zaczęłam nogą ruszać. Bardzo źle się noga goiła. Wtedy właśnie do ciotek poszłam, dlatego że lekarz bał się, że będę musiała mieć operacje na nogi. One przyłożyły chleba z pajęczyną.
Nie jak Kmicicowi. Moczyło się w wodzie. To było znane. Chleba nie było, a one dały kromkę chleba. Zarosła noga.
- To chociaż tyle. Czy potem w obozie pracowała pani?
W obozie nie pracowałam. Odmówiłam pracy. Wtedy mnie wysłali do Niderlangen. Pierwszy był Niderlangen. W Niderlangen czy w Oberlangen nas odbili?
- W Oberlangen 12 kwietnia.
Nie było co robić w Oberlangen. Nudno było wszędzie. Jedyna robota, kazali „dżdżujki” czyścić. Niektóre chodziły na roboty. Straszny głód był w Oberlangen. Sprzedałam wtedy łańcuch, który miałam, złoty, za miskę zupy. Dziewczęta potrafiły zarabiać. Pracowały w kuchni niemieckiej. Przyniosła trochę zupy. Za miskę zupy dobrze sobie kazały dawać.W końcu nas odbili. Przyszli i odbili nas. To znaczy przyszli, no on przyszedł.
Nie. Jego dywizyjny przyszedł. Przyszedł, odbili nas. Zebrali dziesięć nas: Maryla Tworkowska, Jola, ja i jeszcze parę. Dziesięć nas było. Byłyśmy studentkami medycyny. Mieli nas wysłać do Anglii. Już byłyśmy spakowane, już miałyśmy do autobusu wsiadać. Podobno nasza Komenda zdecydowała, że nie. Nie wiem, jak to było, nigdy się tego nie dowiedziałam.
- Z Oberlangen dokąd się pani udała?
Przyszli później, w maju. Powiedzieli, żeby dziesiątka studentek medycyny zgłosiła się dobrowolnie do organizowania obozów dla cywilów,
Displaced Persons.Nie powiedzieli nam nazwy, tylko że musimy być przygotowane na to, że będziemy spać na podłodze, w strasznych warunkach. Tośmy się zgłosiły. Zaczęłyśmy organizować Maczków. W Maczkowie harcerstwo zorganizowałam, jadłodajnię dla kawalerów. W gazecie napisali: „bryłka złota”. Rzeczywiście byłam żywa, energiczna. Mieliśmy przyjemność wyrzucania Niemców z mieszkań. Nasza czwórka była w Maczkowie od początku do końca. Później pobraliśmy się z mężem. Pojechałam dziewięć dni po ślubie do Belgii na uniwersytet. Pojechał do Anglii na uniwersytet, na architekturę. W rok i miesiąc po ślubie urodziłam syna. Zaczęła się gehenna straszna tu.
- Możemy powiedzieć, że ten okres młodości wczesnej – konspiracja i okupacja, Powstanie i obozy, ale wszystko się zakończyło happy endem?
Przyjechaliśmy tu, smarkacze. Dwadzieścia lat jedna, dwadzieścia parę lat drugi. Rówieśnicy mojego ojca urodzili dzieci.
- Ale już miała pani punkt wyjścia. Skończyła pani z działalnością wojskową?
Zapomniałam. Boszczeńska, Gawronowa, Bernasowa, Jastrzębska zaczęłyśmy organizować najpierw szkołę polską.
- To jest historia zupełnie inna. Dziękuję pani bardzo.
Londyn, 23 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt